Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Niezdobyta. Tom 1 i 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niezdobyta. Tom 1 i 2 - ebook

Bestsellerowa komedia romantyczna w nowym, jednotomowym, rozszerzonym wydaniu! Zabawne dialogi, rozpalające zmysły sceny, moc wrażeń i zachwycające krajobrazy. Poznaj emocjonującą historię Julki i Jeremiego, którzy skradli serca polskich czytelniczek.

Jestem dziennikarką. Cholernie dobrą dziennikarką. Piszę o sprawach ważnych, poruszających, mających znaczenie…

No, może nie zawsze. I niekoniecznie tym razem. Bo jak to w życiu bywa, liczy się kasa.

– Może napiszesz felieton o niedostępnych mężczyznach? Coś bardziej pozytywnego niż dotychczas? – zaleca moja redaktor naczelna.

Czuję gulę w gardle. Upijam łyk kawy, choć zamiast niej przydałaby mi się wódka z prozakiem.

– Nie łam się – pociesza. – Tak po prostu jest w tym biznesie. Wierzę, że w końcu się odbijesz. Musisz tylko zmienić tematykę, stworzyć coś lżejszego, coś dla szerszego grona odbiorców…

Mam ochotę zacząć walić głową w stolik. I nawet jeśli dostałabym od tego wstrząśnienia mózgu, to przynajmniej zakończyłabym tę żenującą sytuację z przytupem.

Ale mus to mus. Zbieram więc materiały o znanym himalaiście, który rozgrzeje czytelniczki. Po drodze pojawia się jednak mały problem. Ten problem to ja. Julka Kabat, trzydziestodwulatka szukająca wyzwań i drugiego dna w każdym temacie. I tak, zamiast popularnego hot wspinacza, decyduję się napisać o JJ-u zwanym szalonym Icemanem.

Jestem taka podekscytowana! Mam przeczucie, że to będzie hit!

A może jednak kit?

Bo JJ to dziwak. I co z tego, że na jego widok majtki mają ochotę opaść same? Jeremi Janson to szorstki, zdystansowany, tajemniczy mruk, który nie chce mieć ze mną nic wspólnego.

Ale ja się nie poddam, muszę poznać jego historię! Idę o zakład, że krążące o nim legendy to zaledwie czubek góry lodowej. Ja zaś zamierzam zdobyć tę górę, tak jak on planuje zdobyć swoją niezdobytą Czogori.

Pytanie tylko, czy oboje jesteśmy gotowi na tę wyprawę?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-963149-3-2
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROK 2019

Drga mi po­wieka. Je­stem mocno wku­rzona, ale sta­ram się trzy­mać nerwy na wo­dzy.

– Ja­kie masz pro­po­zy­cje? – py­tam Lidkę, czter­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nią na­czelną re­dak­tor, która jest moją sze­fową od pię­ciu lat. Pię­ciu lat cią­głego za­ci­ska­nia pasa, od­ma­wia­nia so­bie za­gra­nicz­nych wcza­sów (na które i tak ni­gdy nie jeź­dzi­łam), no­wych ciu­chów (któ­rych i tak ni­gdy nie ku­po­wa­łam) i mar­ko­wych ko­sme­ty­ków (któ­rych i tak ni­gdy nie uży­wa­łam). Tylko po to, żeby udo­wod­nić so­bie i wszyst­kim wo­kół, że z dzien­ni­kar­stwa da się w Pol­sce utrzy­mać. Że mogę być dzien­ni­karką. Że je­stem pie­przoną dzien­ni­karką!

A skoro nie stać mnie na wa­ka­cyjny wy­jazd w tym roku, za­wsze mogę na­wa­lić się wi­nem tak sku­tecz­nie, że nie będę wie­działa, gdzie je­stem. Moż­liwe, że sko­rzy­stam z tej oferty na­wet już dzi­siaj wie­czo­rem: ubz­dryn­golę się na ka­na­pie z nu­cą­cym Zay­nem w tle.

– Może na­pi­szesz ja­kiś fe­lie­ton o nie­do­stęp­nych męż­czy­znach? Coś bar­dziej po­zy­tyw­nego niż do­tych­czas? – Lidka pa­trzy mi pro­sto w oczy. – Masz lek­kie pióro, tylko ja­koś za­wsze za­głę­biasz się w psy­cho­de­liczny szlam, któ­rym od­stra­szasz czy­tel­niczki. Twoje ar­ty­kuły są zbyt smutne, za po­ważne, na­der fi­lo­zo­ficzne. Współ­cze­sne trzy­dziestki i czter­dziestki pra­gną ma­rzyć, eks­cy­to­wać się czymś nad­zwy­czaj­nym. Te­mat musi być chwy­tliwy. Na to­pie. Zro­zum, Ju­lio, te ko­biety wra­cają pad­nięte po ro­bo­cie, ogarną dom, dzie­ciaki, zro­bią so­bie her­batę i mają ochotę za­nu­rzyć się w lek­tu­rze, która zre­kom­pen­suje im trudy dnia. Nie chcą czy­tać o glo­bal­nym ocie­ple­niu ani o pol­skiej pa­to­lo­gii wspie­ra­nej przez pięć­set plus. Wiesz, że mo­żesz na mnie li­czyć. Ce­nię twoje fe­lie­tony, ar­ty­kuły, wy­wiady, ich głę­bię, po­dwójne dno i tę nie­zwy­kłość, któ­rej tak bra­kuje in­nym. Ale prawda jest taka, że to się po pro­stu nie sprze­daje. Wi­dzia­łaś ostatni ra­port. Wal­czymy o każdy pro­cent rynku. Dru­ko­wane ma­ga­zyny od­cho­dzą w prze­szłość. In­ter­net jest pe­łen tek­stów o mo­dzie, show-biz­ne­sie, sek­sie. Ce­le­bryci są wi­do­czni w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych, nie po­trze­bują ko­lo­ro­wego pi­sma, by ob­na­żać się przed fa­nami, od tego mają In­sta­grama – wzdy­cha i po­pra­wia oku­lary na no­sie. – Nie wiem, czy przy obec­nej sprze­daży damy radę utrzy­mać ak­tu­alny stan za­trud­nie­nia.

Czuję gulę w gar­dle. Upi­jam łyk kawy, choć za­miast niej przy­da­łaby mi się te­raz wódka z Xa­na­xem. Ni­gdy nie pró­bo­wa­łam ta­kiej mie­szanki, ale my­ślę, że taki kok­tajl mógłby mnie te­raz sku­tecz­nie zo­bo­jęt­nić.

Lidka naj­wy­raź­niej do­strzega moją minę, bo od razu do­daje:

– Nie łam się. Tak po pro­stu jest w tym biz­ne­sie. Wie­rzę, że w końcu się od­bi­jesz. Mu­sisz tylko zmie­nić te­ma­tykę, stwo­rzyć coś lżej­szego, coś dla szer­szego grona od­bior­ców…

Ja­sne, in­nymi sło­wami, mam na­pi­sać gniota. Jak to le­ciało w pew­nej pio­sence: „pro­sto, szybko, spraw­nie, szast – pro­dukt musi być dla mas”.

Mam ochotę za­cząć wa­lić głową w ka­wiar­niany sto­lik, przy któ­rym sie­dzimy. I na­wet je­śli do­sta­ła­bym od tego wstrzą­śnie­nia mó­zgu, to przy­naj­mniej za­koń­czy­ła­bym tę że­nu­jącą roz­mowę z przy­tu­pem.

Chce mi się wyć. Pięć lat stu­diów dzien­ni­kar­skich; ba­ta­lie z matką wa­riatką, która twier­dzi, że mar­nuję ży­cie na bez­sen­sowną ba­zgra­ninę; staż w ga­ze­cie, gdzie wy­słu­gi­wał się mną jak słu­żącą – przy­nieś, wy­nieś, po­za­mia­taj – wielki pan re­dak­tor prze­ko­nany o swoim po­nad­prze­cięt­nym je­ste­stwie; pi­sa­nie głu­pot o wy­pa­la­niu traw i wy­sta­wie stor­czy­ków w pal­miarni w za­mian za wier­szówkę, z któ­rej nie by­łam w sta­nie opła­cić ra­chun­ków i czyn­szu w ka­wa­lerce. Oprócz tego cią­głe udzie­la­nie się non-pro­fit na por­ta­lach in­ter­ne­to­wych, w lo­kal­nych oraz bran­żo­wych ga­ze­tach, żeby do­sko­na­lić pióro, zo­stać za­uwa­żoną.

By­cie peł­no­eta­to­wym dzien­ni­ka­rzem to ciężka praca, je­śli nie ma się zna­jo­mo­ści. Ja ich nie mia­łam, ale mia­łam za to wiel­kie szczę­ście, że taka osoba jak Lidka ob­jęła funk­cję na­czel­nej w re­dak­cji, w któ­rej pra­co­wa­łam, i do­strze­gła moje tek­sty. Wzięła mnie pod swoje skrzy­dła i uwie­rzyła, że to, co pi­szę, jest ważne. Prze­szłam tak długą drogę, żeby pi­sać wresz­cie to, na co mia­łam ochotę, co mnie po­ru­szało, a te­raz mam upaść tak ni­sko, by kle­pać ar­ty­kuły na po­zio­mie Pu­delka.

– Lidka. – Po­pra­wiam się na krze­sełku. – Jedni pi­szą w kon­wen­cji: „ży­cie jest piękne i pach­nie la­wendą”, po czym wrzu­cają fotkę uśmiech­nię­tych ce­le­bry­tów. Ja pi­szę w nur­cie: „ży­cie jest do dupy i śmier­dzi łaj­nem”, po czym daję wy­wiad ze zgwał­coną dziew­czyną. Nie wie­rzę, że nie ma lu­dzi, któ­rzy nie po­dzie­lają mo­jego zda­nia, któ­rzy nie chcą czy­tać o spra­wach waż­nych.

– Są, ale jest ich zbyt mało, żeby dal­sze pu­bli­ko­wa­nie two­ich ar­ty­ku­łów się opła­cało – mówi wprost, po­chyla się i splata dło­nie na sto­liku. – Ju­lio, stoję pod ścianą. Sama wiesz, jaki jest ry­nek. Co­dzien­nie do­sta­jemy dwa­na­ście pro­po­zy­cji ar­ty­ku­łów od lu­dzi, któ­rzy chcą u nas pi­sać. Nie­któ­rzy są go­towi od­dać tekst za darmo, byle za­ist­nieć, speł­nić ma­rze­nie o pu­bli­ka­cji, wpi­sać do­świad­cze­nie dzien­ni­kar­skie do ce­fałki. Za­rząd mnie na­ci­ska, zy­ski mu­szą się zwięk­szyć. Nie­istotne jest prze­sła­nie, nie­ważny ję­zyk, styl. Wal­czymy o prze­trwa­nie. Pi­smo ma się sprze­da­wać, to pro­dukt jak każdy inny. Je­śli nie opu­bli­ku­jemy bomby, czeka nas ka­ta­strofa. Utrzy­mu­jemy się z re­klam, a je­śli te nie będą do­cie­rać do sze­ro­kiego grona od­bior­ców, to nikt nie bę­dzie chciał się u nas re­kla­mo­wać. Zban­kru­tu­jemy.

– Chyba że zo­stanę za­mor­do­wana pod­czas zbie­ra­nia dla was ma­te­riału. Wtedy sprze­daż na pewno pod­sko­czy. Je­śli, rzecz ja­sna, spraw­nie to na­gło­śni­cie – żar­tuję, bo nic in­nego mi nie po­zo­stało.

– Nie­któ­rym na­szym re­dak­to­rom z chę­cią po­mo­gła­bym zy­skać w ten spo­sób roz­głos. – Uśmie­cha się. – Ale nie to­bie. – Po­chyla się jesz­cze bli­żej mnie, opie­ra­jąc piersi o blat. – Masz ta­lent, lek­kie pióro, dzien­ni­kar­ski nos i sprawny warsz­tat. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści pu­bli­cy­stów, któ­rych znam, je­steś pra­co­wita, nie­za­chłanna, nie masz wy­bu­ja­łego ego i ro­dziny na gło­wie, dzięki czemu po­sia­dasz dużo czasu na pi­sa­nie. Świat stoi przed tobą otwo­rem. Mu­simy jed­nak na­kie­ro­wać cię na wła­ściwe tory… – Ści­sza głos, jakby oba­wiała się, że ktoś nas pod­słu­cha. – Te­raz na to­pie są arab­scy szej­ko­wie, ce­le­bryci, ksią­żęta, al­pi­ni­ści… Po­czy­taj o nich tro­chę, może hi­sto­ria któ­re­goś z nich cię za­in­spi­ruje. Ro­ze­znaj się i daj mi znać, czy po­dej­miesz się na­pi­sa­nia dla nas cze­goś w tym ob­sza­rze, do­brze?

Jej py­ta­nie za­wisa w po­wie­trzu, a ja je­stem świa­doma, że nie mam za du­żego wy­boru. Ni­sza albo ma­in­stream. Wiem, że Lidka ma ra­cję. Wiem, że ga­zeta Mój Świat sprze­daje się fa­tal­nie. Wiem, że mu­szę zmie­nić te­ma­tykę, je­śli za­mie­rzam utrzy­mać tę pracę. A chcę tu na­dal pra­co­wać, jed­nak nie za wszelką cenę. Dam im to, czego po­trze­bują – dam im ja­kie­goś ce­le­brytę, księ­cia czy in­nego su­per­mena. Tylko że na mo­ich wa­run­kach. Nie za­mie­rzam się sprze­dać, zmie­niać swo­jego stylu, za­po­mnieć o rze­czach waż­nych, o tym, dla­czego chcia­łam zo­stać dzien­ni­karką. Pra­gnę mó­wić o tym, co mnie boli, po­ru­sza, wku­rza i dzie­lić się tym z ludźmi. Znajdę osobę, która bę­dzie od­po­wia­dać Lidce, ko­goś, kto mnie za­fa­scy­nuje i komu czy­tel­nicy od­da­dzą swoje serca.

– Okej, zro­bię to. Ale po swo­jemu.

– Mam taką na­dzieję. – Uśmie­cha się. – Tylko wpleć w to ja­kiś ro­mans, po­świę­ce­nie dla ko­biety, za­ka­zane uczu­cie, nie­ak­cep­to­wany zwią­zek, seks… Wiesz, o co cho­dzi. Naj­le­piej scho­dzą te wy­da­nia, w któ­rych mi­łość i sprawy łóż­kowe grają pierw­sze skrzypce. Czy­ta­łaś ostatni ar­ty­kuł Anity o wie­lo­krot­nym or­ga­zmie? To był hit.

Prze­wra­cam oczami.

Do­bre rady o sek­sie, or­ga­zmie, speł­nie­niu, któ­rych udzie­lają moje ko­le­żanki po pió­rze w cza­so­pi­smach dla ko­biet, to bzdury. To kar­mie­nie nie­re­al­nymi fan­ta­zjami nie­świa­do­mych czy­tel­ni­czek. Bie­dac­twa po prze­czy­ta­niu ar­ty­kułu ta­kiej Anity są prze­ko­nane, że z ich ży­ciem sek­su­al­nym musi być coś nie tak, że ich part­ner to cipa, skoro nie za­spo­kaja ich ero­tycz­nych po­trzeb. Wiem, kim są dzien­ni­karki, które pi­szą tego typu ar­ty­kuły. Wi­dzę je w pracy. To sfru­stro­wane sin­gielki prze­glą­da­jące za­gra­niczne ma­ga­zyny w po­szu­ki­wa­niu in­spi­ra­cji, za­czy­tu­jące się w po­wie­ściach ero­tycz­nych dla ko­biet, eks­cy­tu­jące ro­man­sami z ame­ry­kań­skich box of­fice’ów, fan­ta­zju­jące o ide­al­nych fa­ce­tach, któ­rym za­wsze stoi i któ­rzy za­wsze do­pro­wa­dzają swoje ko­biety do or­ga­zmu po­chwo­wego. Prawda jest taka, że ist­nie­nie tego typu męż­czyzn to fak­toid.

Mam trzy­dzie­ści dwa lata. Mia­łam czte­rech part­ne­rów sek­su­al­nych i je­dyne or­ga­zmy, ja­kich do­świad­czy­łam w ży­ciu, to te osią­gnięte dzięki wła­snym pal­com.

Nie wie­rzę w iskrze­nie przy pierw­szym spo­tka­niu, w che­mię, wza­jemne przy­cią­ga­nie i zgodne do­pa­so­wa­nie po dwóch dniach zna­jo­mo­ści. Moje serce jest na tyle mą­dre, by ro­zu­mieć, że męż­czy­zna spę­dza­jący wię­cej czasu w si­łowni niż na czy­ta­niu nie jest dla mnie od­po­wied­nim part­ne­rem. Ni­gdy nie do­świad­czy­łam po­żą­da­nia, które mąci umysł i serce, spra­wia­jąc, że czło­wiek nie może jeść, spać, nor­mal­nie funk­cjo­no­wać.

Bo to wszystko są wy­my­sły ko­biet pra­gną­cych cze­goś, co nie ist­nieje.

Moje do­tych­cza­sowe związki były let­nie, żad­nego żaru, ognia, po­rywu po­żą­da­nia, zry­wa­nia z sie­bie ubrań, na­mięt­no­ści, ostrego seksu. Były po pro­stu ży­ciowe. Ni­gdy nie czu­łam, że moi fa­ceci o mnie za­bie­gają, ni­gdy nie mia­łam wra­że­nia, że je­stem ich nie­zdo­bytą, o któ­rej ma­rzą, śnią, o którą chcie­liby za­wal­czyć. I tak się w su­mie cza­sami czuję, jak nie­zdo­byta ko­bieta (zwłasz­cza kiedy za dużo wy­piję; na trzeźwo my­ślę już re­ali­stycz­nie – po pro­stu wiem, że nie ma ta­kich fa­ce­tów, o ja­kich pi­sze się w ma­ga­zy­nach i książ­kach). Moi do­tych­cza­sowi part­ne­rzy przy­po­mi­nali wy­glą­dem bar­dziej Bolka i Lolka niż księ­cia na bia­łym ko­niu. Nie prze­szka­dzało mi to, bo by­łam prze­ko­nana, że mało atrak­cyjny fa­cet ma bo­gat­sze wnę­trze i ni­gdy mnie nie zdra­dzi.

Nic bar­dziej myl­nego.

Z moim ostat­nim eks snu­li­śmy plany o za­miesz­ka­niu ra­zem, co wbrew po­zo­rom było i jest dla mnie ogrom­nym wy­zwa­niem oraz mi­lo­wym kro­kiem na­przód. Chcia­łam mu zro­bić nie­spo­dziankę z oka­zji dru­giej rocz­nicy. Zja­wi­łam się pod jego blo­kiem o pół­nocy – w szpil­kach, ma­łej czar­nej, sek­sow­nej bie­liź­nie i z Mer­lo­tem w ręku. Ale mój ów­cze­sny chło­pak miał już to­wa­rzy­stwo. Upra­wiał seks w au­cie na par­kingu ze swoją ko­le­żanką z biura (mie­siąc wcze­śniej mia­łam wąt­pliwą przy­jem­ność po­znać ją na jed­nej z ich fir­mo­wych im­prez).

To było rok temu i sta­no­wiło ostatni gwóźdź do trumny. Od tam­tej pory nie wie­rzę już w part­ner­stwo, wza­jemny sza­cu­nek, czu­łość. Nie wie­rzę w opie­kuń­czych męż­czyzn, z któ­rymi można pro­wa­dzić cie­kawe roz­mowy, zna­leźć wspólne za­in­te­re­so­wa­nia, spę­dzać przy­jem­nie czas i być dla nich tą je­dyną. W trak­cie trwa­nia mo­ich czte­rech (zda­wa­łoby się po­waż­nych) związ­ków, łu­dzi­łam się, że moi męż­czyźni są wy­jąt­kowi, że czuję się przy nich bez­piecz­nie, spo­koj­nie, pew­nie. I na­gle od­wa­lała im palma – kła­mali, oszu­ki­wali, zdra­dzali, ucie­kali. Być może bali się zo­bo­wią­za­nia, a może uświa­da­miali so­bie, że jed­nak nie je­stem tą je­dyną. Tak czy siak, za­wsze ro­bili mnie w chuja.

Dzię­kuję, ni­gdy wię­cej. Za­rzą­dzam prze­rwę od ja­kich­kol­wiek związ­ków. Seks na raz – tak. Na dwa, to mogę naj­wy­żej za­tań­czyć di­sco sambę.

Już czwarty dzień szu­kam od­po­wied­niego ma­te­riału na wy­wiad. Z te­ma­tów za­pro­po­no­wa­nych przez Lidkę naj­bar­dziej czuję chyba al­pi­ni­stów, choć o hi­ma­la­izmie wiem tyle co nic. Czy­tam ar­ty­kuły z wy­praw naj­wy­bit­niej­szych pol­skich wspi­na­czy. Trudno jest osza­co­wać, który z nich jest naj­lep­szy. Mam roz­pa­try­wać ich pod ką­tem ilo­ści wy­praw czy zdo­by­tych szczy­tów? Ci naj­bar­dziej uznani przez śro­do­wi­sko są już na tyle po­pu­larni, że na­pi­sano o nich bio­gra­fie, brali udział w re­kla­mach, są ikoną i wzo­rem dla in­nych wspi­na­czy. A ja szu­kam świe­żej krwi, ko­goś, o kim nikt jesz­cze nie sły­szał, a kto skrad­nie serca czy­tel­ni­czek.

Je­stem pod wra­że­niem osią­gnięć za­równo tych, któ­rzy na­dal się wspi­nają, jak i tych, któ­rzy już ode­szli. An­drzej Bar­giel – pierw­szy czło­wiek, który zje­chał na nar­tach z K2. Na nar­tach, z ośmio­ty­sięcz­nika!; Piotr Pu­stel­nik – zdo­był szczyt An­na­purna jako pięć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­la­tek, był to czter­na­sty ośmio­ty­sięcz­nik, który udało mu się zdo­być, pod­czas gdy jego ró­wie­śnicy mają pro­blem, żeby przejść dzie­sięć ki­lo­me­trów z kij­kami; Adam Bie­lecki – za­miast gnić przed kom­pu­te­rem jak jego ko­le­dzy, w wieku sie­dem­na­stu lat sa­mot­nie wszedł w stylu al­pej­skim na Chan Ten­gri, sta­jąc się tym sa­mym naj­młod­szym zdo­bywcą tego szczytu; Krzysz­tof Wie­licki – z po­wodu braku sprzętu wspi­nacz­ko­wego zdo­był Mo­unt Eve­rest w oku­la­rach spa­wal­ni­czych; Je­rzy Ku­kuczka – zdo­bywca czter­na­stu szczy­tów Ko­rony Hi­ma­la­jów i Ka­ra­ko­rum w prze­ciągu ośmiu lat, im­po­nu­jące i rzadko po­wta­rzane osią­gnię­cie; Wanda Rut­kie­wicz – pierw­sza ko­bieta na świe­cie i pierw­sza Po­lka, która zdo­była K2; Woj­ciech Kur­tyka – w dobę zdo­był dwa ośmio­ty­sięcz­niki z rzędu – Czo Oju i Szi­sza­pangmę…

Śle­dzę syl­we­tki na­stęp­nych wspi­na­czy i nie mogę uwie­rzyć, że mie­li­śmy i na­dal mamy w kraju tak nie­zwy­kłych lu­dzi. I cho­ciaż ich na­zwi­ska obi­jały mi się wcze­śniej o uszy, to tak na­prawdę nic o nich nie wie­dzia­łam.

Czy­tam i nie­stety nie mogę zro­zu­mieć po­bu­dek, dla któ­rych za­częli się wspi­nać i na­dal to ro­bią. Skąd tak ogromne sa­mo­za­par­cie, chęć zdo­by­wa­nia ko­lej­nych szczy­tów, ry­zy­ko­wa­nie ży­cia po to, by wejść na ja­kąś górę, która jest ni­czym wię­cej jak wy­pu­kłą formą ukształ­to­wa­nia te­renu? Prze­cież taki szczyt to nie ża­den ko­niec tę­czy! Nie czeka tam gar ze zło­tem ani obiet­nica wiecz­nej mło­do­ści. Nie po­tra­fię po­jąć mo­ty­wa­cji wspi­na­czy. Z jed­nej strony ich do­ko­na­nia są dla mnie im­po­nu­jące, wręcz nie­wia­ry­godne, z dru­giej zaś naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie ro­zu­miem, jak można być tak za­wzię­tym i lek­ko­myśl­nym rów­no­cze­śnie.

Ana­li­zuję sta­ty­styki zdo­by­wa­nych ośmio­ty­sięcz­ni­ków. Te w Hi­ma­la­jach po­chło­nęły do tej pory pra­wie osiem­set ludz­kich ist­nień, a i tak nie są to do­kładne dane. Część ciał ni­gdy nie od­na­le­ziono, nie­które udało się prze­trans­por­to­wać, więk­szość jed­nak leży pod śnie­giem w wiecz­nej zmar­z­li­nie. Mam ciarki na skó­rze, kiedy oglą­dam ma­te­riały pra­sowe z ak­cji ra­tun­ko­wych. Tych lu­dzi nikt nie na­padł, nie byli ofia­rami nie­szczę­śli­wego wy­padku, nie do­pa­dła ich nie­ule­czalna cho­roba, nie za­biła góra (choć za­uwa­ży­łam, że ta­kiego sfor­mu­ło­wa­nia czę­sto używa się w ar­ty­ku­łach o wspi­na­niu).

Ci lu­dzie sami, z wła­snej woli, żądni wra­żeń i osią­gnięć od­dali gó­rom swoje ży­cie. Do­sko­nale wie­dzieli, ja­kie po­no­szą ry­zyko. Byli świa­domi tego, że mogą nie wró­cić ze wspi­na­czki. I nie wró­cili.

To­masz Mac­kie­wicz zmarł z wy­czer­pa­nia w 2018 roku na Nanga Par­bat. W chwili śmierci miał czter­dzie­ści trzy lata, osie­ro­cił trójkę dzieci. Ma­ciej Ber­beka za­gi­nął w 2013 roku w wieku pięć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu lat na Broad Peak. Zo­sta­wił żonę i czte­rech sy­nów. Z tej sa­mej wy­prawy nie wró­cił dwu­dzie­sto­ośmio­letni To­masz Ko­wal­ski…

Li­sta wspi­na­ją­cych się Po­la­ków, któ­rzy zgi­nęli w gó­rach wy­so­kich, sięga sześć­dzie­siąt osób. Wy­gląda na to, że naj­wię­cej ofiar ma na swoim kon­cie Mo­unt Eve­rest.

Prze­glą­dam zdję­cia z wy­praw z ostat­nich mie­sięcy na Czo­mo­lungmę i włosy stają mi dęba: ko­lejka na szczyt! Dwu­stu pięć­dzie­się­ciu wspi­na­czy w ciągu jed­nego ma­jo­wego, sło­necz­nego dnia ata­kuje górę. Cze­goś ta­kiego się nie spo­dzie­wa­łam. Je­den za dru­gim, ni­czym mrówki, za po­mocą przy­go­to­wa­nych wcze­śniej lin po­rę­czo­wych wspi­nają się na zbo­cze Mo­unt Eve­re­stu. Nie wiem, czy się śmiać, czy krę­cić z dez­apro­batą głową.

To, co wi­dzę na zdję­ciach i w ma­te­ria­łach wi­deo, spra­wia, że po­sta­na­wiam z mar­szu umó­wić się na spo­tka­nie z Ma­te­uszem Mal­cem, który jest or­ga­ni­za­to­rem wy­praw na naj­wyż­szą górę na ziemi, na­zy­waną da­chem świata.

Nie pa­mię­tam ta­kiego maja. Jest do­piero dzie­siąta, a przy­się­gła­bym, że ter­mo­me­try po­ka­zują ze sto dwa­dzie­ścia sie­dem stopni w cie­niu. Taka po­goda w mie­ście to istne pie­kło, choć je­śli mia­ła­bym wy­bie­rać, to zde­cy­do­wa­nie wolę ta­kie upały od siar­czy­stego mrozu.

Za­kła­dam oku­lary prze­ciw­sło­neczne, zwiewną su­kienkę na ra­miącz­kach, słom­kowy ka­pe­lusz, który ku­pi­łam przed­wczo­raj za trzy złote w grze­bolu, i wy­cho­dzę z za­cie­nio­nej bramy po­dwórka na ską­pany w słońcu chod­nik.

Ce­nię so­bie wiele aspek­tów by­cia dzien­ni­karką, a ela­styczny czas pracy jest nie­za­prze­czal­nie jed­nym z naj­więk­szych atu­tów. Mogę pi­sać no­cami, nie mu­szę wsta­wać skoro świt. Nie je­stem ran­nym ptasz­kiem, moje ko­mórki mó­zgowe od­ży­wają do­piero około po­łu­dnia po wy­pi­ciu kawy. Dla­tego trzy­mam się wciąż mo­jej po­sady, choć do­staję pen­sję zbli­żoną do mi­ni­mal­nej kra­jo­wej, która wy­star­cza na­prawdę na nie­wiele. Ciu­chy ku­puję w lum­pek­sie, cza­so­pi­sma i książki na wy­prze­da­żach, na obiad jem czę­sto ma­ka­ron po­sy­pany bia­łym se­rem i cy­na­mo­nem (który jako da­nie za­pa­mię­ta­łam jesz­cze z cza­sów szkoły pod­sta­wo­wej) albo ziem­niaki z ko­per­kiem i ke­fi­rem (które z ko­lei przy­po­mi­nają mi wa­ka­cje u babci na wsi).

Na spo­tka­nie z Ma­te­uszem Mal­cem jadę dwie go­dziny au­to­bu­sem. Mam sporo czasu, żeby przej­rzeć przy­go­to­wane py­ta­nia i po­czy­tać wpisy na jego blogu.

Na dwo­rzec do­cie­ram punkt dwu­na­sta. Drogę do ka­wiarni, gdzie mamy się spo­tkać, po­sta­na­wiam po­ko­nać pie­szo. To ja­kieś dwa ki­lo­me­try. Niby mo­gła­bym wziąć tak­sówkę na koszt re­dak­cji, ale Lidka ostat­nio nie­chęt­nie ak­cep­tuje ja­kie­kol­wiek koszty. Wolę nie nad­wy­rę­żać bu­dżetu, bo być może pie­nią­dze przy­da­dzą mi się póź­niej na istot­niej­sze sprawy. Spa­cer do­brze mi zrobi, lu­bię pie­sze wy­cieczki.

Gdy tylko wcho­dzę do kli­ma­ty­zo­wa­nego, prze­szklo­nego po­miesz­cze­nia, zdej­muję oku­lary prze­ciw­sło­neczne i do­strze­gam przy sto­liku mo­jego przy­szłego roz­mówcę. Ma­te­usz to typ męż­czy­zny, od któ­rego na żywo bije jesz­cze więk­sza pew­ność sie­bie niż na po­zo­wa­nych zdję­ciach na In­sta­gra­mie. Wi­dać to po tym, w jaki spo­sób sie­dzi, jak prze­gląda coś na te­le­fo­nie, w co jest ubrany. Wy­gląda na ta­kiego, który ma po­wo­dze­nie u ko­biet. Jest za­dbany, atrak­cyjny, o ja­snych wło­sach (grzywkę opa­da­jącą na czoło po­pra­wia śred­nio co dzie­sięć se­kund).

Fa­cet zu­peł­nie nie jest w moim ty­pie i za­sta­na­wiam się, czy w ogóle znajdę z nim wspólny ję­zyk. Na pierw­szy rzut oka można by go wziąć za ce­le­brytę, który lubi ro­bić wo­kół sie­bie szum. Ale że ni­gdy nie oce­niam książki po okładce, po­sta­na­wiam wy­zbyć się tego wra­że­nia i na­sta­wić po­zy­tyw­nie do roz­mowy.

Się­gam po no­tes i dłu­go­pis, żeby nie grze­bać przy Ma­te­uszu w prze­past­nej tor­bie, w któ­rej no­szę wię­cej, niż na­prawdę po­trze­buję. Torba przy­po­mina wór bez kie­szeni, a w niej tam­pony wa­lają się w bez­ła­dzie ra­zem z port­fe­lem, gu­mami do żu­cia, po­madką do ust, ka­na­pką (którą zro­bi­łam na po­dróż), bu­telką wody mi­ne­ral­nej, klu­czami, sta­rymi pa­ra­go­nami, zu­ży­tymi bi­le­tami na tram­waj, per­fu­mami, pu­drem w ka­mie­niu, grze­bie­niem, te­le­fo­nem, czyt­ni­kiem, port­mo­netką z le­kami na aler­gię, ka­len­da­rzem (bo zwy­czaj­nie nie po­tra­fię ko­rzy­stać z tego w ko­mórce)… W su­mie jest tam jesz­cze z tu­zin rze­czy, więc szu­ka­nie no­tesu i dłu­go­pisu tro­chę mi zaj­muje.

W końcu pod­cho­dzę do sto­lika, go­towa na spo­tka­nie.

– Dzień do­bry. Pan Ma­te­usz, zga­dza się? – Kładę przy­bory na bla­cie.

Ma­lec pod­nosi na mnie piwne oczy znad te­le­fonu. Na jego twa­rzy po­ja­wia się uśmiech.

– Dla kogo mam na­pi­sać de­dy­ka­cję? – Sięga po mój no­tat­nik.

– Słu­cham?

– Twoje imię. – Kart­kuje ze­szyt, pstry­ka­jąc dłu­go­pi­sem. – Gdzie mam się wpi­sać?

Par­skam śmie­chem. Wy­daje mu się, że je­stem jego fanką. Za­bie­ram no­tes i dłu­go­pis z jego dłoni, po czym sia­dam na­prze­ciwko.

Pa­trzy na mnie zdez­o­rien­to­wany.

– Na­zy­wam się Ju­lia Ka­bat, by­li­śmy umó­wieni. – Zdej­muję ka­pe­lusz i umiesz­czam go na krze­śle obok.

– A, ja­sne. – Nie jest wcale za­że­no­wany swoim wcze­śniej­szym za­cho­wa­niem. Wręcz prze­ciw­nie, staje się jesz­cze bar­dziej pewny sie­bie. – Na­pije się pani cze­goś? Ja sta­wiam. – Szcze­rzy się od ucha do ucha.

– Nie trzeba. – Otwie­ram ze­szyt. – Dzię­kuję, że ze­chciał się pan ze mną spo­tkać…

– Może przej­dziemy na „ty”? – Wy­ciąga otwartą dłoń. – Wszy­scy mó­wią do mnie Mati.

Pa­trzę przez mo­ment na jego palce. Nie wiem czemu, ale wy­da­wało mi się, że wspi­na­cze nie mają ta­kich wy­pie­lę­gno­wa­nych rąk.

Trzy­mam się jed­nej klu­czo­wej za­sady pod­czas pracy z ludźmi – sta­ram się za­wsze za­cho­wać obiek­ty­wizm. Je­śli mam o kimś na­pi­sać ar­ty­kuł, to nie prze­cho­dzę z nim na „ty”. Zwra­ca­nie się do sie­bie na „pan” i „pani” jest bar­dziej pro­fe­sjo­na­lne. Nie za­mie­rzam ła­mać tej za­sady i tym ra­zem. Ma­lec jest moim te­ma­tem, a nie kum­plem.

– Ju­lia, ale wo­la­ła­bym, że­by­śmy mó­wili so­bie na „pan” i „pani”. – Ści­skam jego dłoń. Jest miękka, gładka. Czuję ukłu­cie za­wodu. Spo­dzie­wa­łam się twar­dej, szorst­kiej skóry, na któ­rej od­biły się trudy wspi­na­czki. Za­bie­ram rękę, bo ten po­wi­talny gest trwa sta­now­czo za długo. – Tak jak panu pi­sa­łam, przy­go­to­wuję ar­ty­kuł na te­mat al­pi­ni­zmu. O pań­skich wy­czy­nach można się dużo do­wie­dzieć z sieci, więc po­my­śla­łam, że bę­dzie pan cie­ka­wym źró­dłem in­for­ma­cji.

– Py­taj, o co tylko chcesz. – Uśmie­cha się sze­roko i upija łyk kawy.

Naj­wy­raź­niej nie zro­zu­miał, że nie mam ochoty mó­wić mu po imie­niu. Trudno, ja­koś to zniosę.

Zer­kam do no­ta­tek. Nie chcę od razu wa­lić z gru­bej rury, choć aż mnie ję­zyk świerzbi. Trzeba naj­pierw prze­ła­mać lody.

– To może za­czniemy od stan­dar­do­wego py­ta­nia: jak za­częła się pań­ska przy­goda ze wspi­na­niem?

– Oj­ciec za­pi­sał mnie na obóz wspi­nacz­kowy – od­po­wiada bez se­kundy za­sta­no­wie­nia. – Mia­łem trzy­na­ście lat, by­łem bar­dzo ru­chliwy, więc uznał, że to bę­dzie dla mnie od­po­wied­nie za­ję­cie. I miał ra­cję.

– I co było da­lej?

– W na­stęp­nym roku znów wy­je­cha­łem, po­tem po­now­nie i zła­pa­łem bak­cyla. Póź­niej już każdy week­end, wa­ka­cje i fe­rie spę­dza­łem w gó­rach.

Za­pi­suję jego słowa w no­te­sie, choć do­kład­nie to samo wy­czy­ta­łam z jego strony in­ter­ne­to­wej. I mogę się za­ło­żyć, że jest w sta­nie prze­wi­dzieć moje ko­lejne stan­dar­dowe py­ta­nie i od­po­wie­dzieć na nie ład­nie, skład­nie, per­fek­cyj­nie, mdło.

Prze­cho­dzę do kon­kre­tów.

– Zdo­był pan la­tem więk­szość ośmio­ty­sięcz­ni­ków. To spory wy­czyn jak na ko­goś tak mło­dego – za­czy­nam, a on roz­piera się dum­nie na krze­śle. Opiera prawą stopę na le­wym ko­la­nie, po czym kła­dzie dło­nie na pisz­czelu zgię­tej nogi. Lu­zak jak się pa­trzy. – Je­stem cie­kawa, skąd brał pan pie­nią­dze na tego typu wy­prawy. Po­zwo­le­nie na wspi­na­czkę to koszt około dzie­się­ciu ty­sięcy do­la­rów, wy­na­ję­cie szerpy1 to ja­kieś pięć ty­sięcy, do tego sprzęt, ekwi­pu­nek, prze­lot, trans­port na miej­scu… Uzbiera się z trzy­dzie­ści ty­sięcy do­la­rów.

Ma­lec zbiera pal­cem nie­wi­dzialne okru­chy ze stołu.

– Mu­szę przy­znać, że mia­łem duże wspar­cie w ro­dzi­cach. To oni fi­nan­so­wali moje wy­prawy, do­póki nie za­czą­łem sam ich or­ga­ni­zo­wać. Póź­niej już biz­nes sam się krę­cił. Pro­mo­wa­łem swoje wy­prawy, szu­ka­łem spon­so­rów, zdo­by­wa­łem fa­nów.

– No wła­śnie. – Zer­kam do no­ta­tek. – Od dwóch lat pro­wa­dzi pan firmę, która zaj­muje się or­ga­ni­za­cją wy­praw na Mo­unt Eve­rest. To do­syć ry­zy­kowne za­ję­cie. Bie­rze pan od­po­wie­dzial­ność za swo­ich klien­tów w eks­tre­mal­nych wa­run­kach, które wie­lo­krot­nie nie są w ża­den spo­sób od pana za­leżne.

– Sta­ram się przy­go­to­wać klien­tów jak naj­le­piej, za­pew­nić im od­po­wied­nie wa­runki. Człon­ko­wie wy­prawy re­ali­zują plan stop­nio­wej akli­ma­ty­za­cji, mam dla nich za­pas tlenu, każ­demu przy­dzie­lany jest tra­garz…

Krzy­wię się.

– A co z do­świad­cze­niem pana klien­tów we wspi­na­czce wy­so­ko­gór­skiej?

– Każdy ja­kieś po­siada – od­po­wiada, lecz bez prze­ko­na­nia.

– Ja­kieś… A może li­czy się bar­dziej po­sia­da­nie od­po­wied­nich środ­ków fi­nan­so­wych? Z tego, co pan pi­sze na swo­jej stro­nie, taka wy­prawa to koszt około stu pięć­dzie­się­ciu ty­sięcy zło­tych. Nie są­dzi pan, że zdo­by­wa­nie naj­wyż­szej góry świata po­winno być wy­zwa­niem prze­zna­czo­nym nie dla tych, któ­rzy mają pie­nią­dze, a dla tych, któ­rzy są od­po­wied­nio przy­go­to­wani?

Ma­te­usz za­ci­ska zęby.

– Dla tych lu­dzi wy­prawa jest wy­zwa­niem i są od­po­wied­nio przy­go­to­wani – od­po­wiada.

– Mnie ra­czej przy­po­mina to wy­cieczkę tu­ry­stów na Kas­prowy Wierch w klap­kach. – Się­gam do no­ta­tek. – W tym roku udzie­lono trzy­stu osiem­dzie­się­ciu po­zwo­leń i to tylko od strony Ne­palu. Ty­bet na­to­miast wy­dał sto czter­dzie­ści dwa ze­zwo­le­nia. Skoro każdy ze wspi­na­czy ma do po­mocy tra­ga­rza wy­so­ko­ścio­wego, wy­gląda na to, że wio­sną Mo­unt Eve­rest pró­bo­wało zdo­być ty­siąc osób. Kiedy po­ja­wiło się okno po­go­dowe, wszy­scy za­ata­ko­wali szczyt. Wszy­scy ci lu­dzie chcieli zdo­być górę w za­le­d­wie kilka dni. Zgi­nęło pięć osób. Czy na­dal pan uważa, że or­ga­ni­zo­wa­nie tego typu wy­praw jest od­po­wie­dzialne?

– Ci lu­dzie do­sko­nale wie­dzą, na co się de­cy­dują. – Na czole Malca po­ja­wia się pul­su­jąca żyłka.

– Po­do­bno ostat­nio zda­rzył się przy­pa­dek kra­dzieży sie­dem­dzie­się­ciu trzech bu­tli z tle­nem, które przy­go­to­wano wcze­śniej w obo­zie dla klien­tów jed­nej z agen­cji. My­śli pan, że było to dzia­ła­nie kon­ku­ren­cji któ­rejś z firm or­ga­ni­zu­ją­cych wy­prawę na Mo­unt Eve­rest? Po­strze­ga­cie sie­bie w ka­te­go­rii ze­spo­łów ry­wa­li­zu­ją­cych o szczyt?

Noz­drza Ma­te­usza fa­lują, wbija we mnie ostre spoj­rze­nie.

– Nikt z ni­kim nie ry­wa­li­zuje – ce­dzi przez za­ci­śnięte zęby.

– A jed­nak ktoś za­brał z obozu bu­tle z tle­nem, na­ra­ża­jąc klien­tów agen­cji na śmierć. Za­sta­na­wiam się więc, jaki jest sens tego typu wy­praw, skoro przy­brały formę cho­rych wy­ści­gów?

– Nie od­po­wia­dam za za­cho­wa­nie lu­dzi, któ­rzy ukra­dli tamte bu­tle. W przy­padku mo­ich wy­praw nic po­dob­nego ni­gdy nie miało miej­sca. – Od­chyla się na krze­śle, za­kłada ręce na piersi, co jest dla mnie sy­gna­łem, że mu­szę nieco zejść z tonu, je­śli mam za­miar z nim da­lej roz­ma­wiać. Py­ta­nie tylko, czy fak­tycz­nie na­dal chcę o nim pi­sać ar­ty­kuł? Czy ko­goś ta­kiego po­trze­buję? Czy on jest osobą, któ­rej za­mie­rzam po­świę­cić swój czas? Czy je­stem w sta­nie na­pi­sać o jego spon­so­ro­wa­nych i ko­mer­cyj­nych wy­pra­wach coś po­zy­tyw­nego, co za­chwyci moje czy­tel­niczki?

Daję so­bie chwilę, by nieco ochło­nąć i zmie­nić te­mat. Prze­glą­dam przy­go­to­wane wcze­śniej py­ta­nia i ką­tem oka wi­dzę, jak Ma­te­usz zerka na ze­ga­rek.

Przy­gry­zam dłu­go­pis.

– Dla­czego lu­dzie wy­dają tak ogromne pie­nią­dze, żeby stać w ko­lejce na szczyt? To ża­den spor­towy wy­czyn – za­daję ko­lejne py­ta­nie nieco ła­god­niej­szym to­nem.

– Dla mo­ich klien­tów jest to ży­ciowe wy­zwa­nie, po­nad­prze­ciętna atrak­cja, osią­gnię­cie, któ­rym mogą się po­chwa­lić w swoim śro­do­wi­sku. Mo­unt Eve­rest to naj­wyż­sza góra świata. Wi­dok ze szczytu jest wart za­chodu: tego nie da się opi­sać ani sfil­mo­wać, to trzeba zo­ba­czyć na wła­sne oczy. A przez to, że sprzęt i do­świad­cze­nie al­pi­ni­stów z roku na roku są co­raz lep­sze, szlaki prze­tarte, a trasy wy­zna­czone, zdo­by­cie góry jest znacz­nie ła­twiej­sze. Klienci mają świa­do­mość nie­bez­pie­czeń­stwa, ja­kie nie­sie ze sobą wy­prawa, moim za­da­niem jest na­to­miast mi­ni­ma­li­za­cja po­nie­sio­nego ry­zyka. Przed każdą wy­prawą spraw­dzam ze­spół, jaki się for­muje: ich kon­dy­cję fi­zyczną, do­świad­cze­nie we wspi­na­czce, ana­li­zuję ich ak­tu­alne wy­niki ba­dań…

Po­zwa­lam mu mó­wić. Ro­bię no­tatki, za­daję mu ko­lejne stan­dar­dowe py­ta­nia.

– Jak to się stało, że jest pan taki roz­po­zna­walny?

Ma­lec się uśmie­cha, prze­cho­dzi do opo­wie­ści o wła­snych wy­pra­wach, chwali się tym, jak osią­gnął obecny sta­tus prze­wod­nika wy­so­ko­gór­skiego:

– Zro­bi­łem li­cen­cję, pro­mo­wa­łem się w sieci. W su­mie za­częło się od konta na Fa­ce­bo­oku, po­tem do­szedł In­sta­gram. Mia­łem co­raz wię­cej ob­ser­wa­to­rów. Spon­so­rzy za­pew­niali mi nie tylko sprzęt, lecz także wy­na­gro­dze­nie, za które mo­głem po­kryć koszty po­dróży. A to zda­rza się rzadko. W za­mian ro­bi­łem dla nich do­brej ja­ko­ści zdję­cia, chwa­li­łem ich sprzęt wspi­nacz­kowy, pi­sa­łem o swo­ich osią­gnię­ciach, krę­ci­łem dro­nem filmy, które póź­niej były wy­ko­rzy­sty­wane przez spon­so­rów do pro­mo­cji. Hi­ma­la­izm to cho­ler­nie drogi sport.

– Czy to ozna­cza, że je­śli ktoś nie jest me­dialny, po­wi­nien po­że­gnać się ze zdo­by­wa­niem ośmio­ty­sięcz­ni­ków?

– Na pewno po­wi­nien za­po­mnieć o spon­so­ringu, je­śli nie czuje się osobą pu­bliczną, nie chce pi­sać o swo­ich do­ko­na­niach i nie lubi me­diów spo­łecz­no­ścio­wych.

– Czyli je­śli nie za­mie­rzasz się sprze­da­wać, to masz marne szanse na wy­prawy?

– Je­śli nie masz wła­snej kasy i gar­dzisz spon­so­rin­giem, zo­stają ci do zdo­by­cia oko­liczne pa­górki. – Uśmie­cha się, po czym upija łyk kawy.

– A więc cho­dzi o kasę. A by­wają w wa­szym śro­do­wi­sku wspi­na­cze, któ­rzy zdo­byli ośmio­ty­sięcz­niki Hi­ma­la­jów i Ka­ra­ko­rum wła­snym kosz­tem?

Ma­lec pry­cha i prze­suwa dło­nią po wło­sach.

– Znaj­dzie się kilku.

– Na przy­kład? Są wśród nich ja­cyś Po­lacy?

– Na przy­kład JJ. Mó­wimy na niego Ice­man. To sza­lony fa­cet – od­po­wiada z kpiącą miną.

– Ice­man? Jak ten gang­ster, który za­bi­jał dla ma­fii?

– Nie – par­ska. – Jak ten su­per­bo­ha­ter od Ma­rvela, który ma zdol­ność ma­ni­pu­lo­wa­nia lo­dem i zim­nem. Je­remi wy­ru­sza na wy­prawy z mi­ni­mal­nym bu­dże­tem, szybko się akli­ma­ty­zuje, ma gdzieś ase­ku­ra­cję, nie ko­rzy­sta z do­dat­ko­wego tlenu. Śmie­jemy się, że jego płuca sta­no­wią sześć­dzie­siąt pro­cent ob­ję­to­ści ciała. Ce­chuje go bra­wura, która prę­dzej czy póź­niej go zgubi. – Za­kłada nogę na nogę. – Góry uczą po­kory, JJ jej nie po­siada. Skoro masz scep­tyczne po­dej­ście do mo­ich wy­praw na Mo­unt Eve­rest, to każdą wspi­na­czkę Je­re­miego Jan­sona uzna­ła­byś za sza­leń­stwo.

Za­pi­suję na­zwi­sko w no­tat­niku, a mój puls przy­spie­sza.

– Pro­szę po­wie­dzieć mi o nim coś wię­cej.

– JJ to dzi­wak – stwier­dza. – Na wszyst­kie wy­prawy wy­ru­sza solo, tylko z szer­pami. Pa­mię­tam, jak zdo­był Broad Peak tra­wer­sami: pół­noc­nym, środ­ko­wym i głów­nym. Scho­dząc ze szczytu, spadł z półki. Po­mimo otwar­tego zła­ma­nia ręki ja­koś do­tarł do na­szego obozu. Le­dwo żył, miał liczne od­mro­że­nia, ale był przy­tomny. Kość była na wierz­chu, prze­biła skórę ra­mie­nia. Mimo to z nami roz­ma­wiał, a na jego twa­rzy nie od­ma­lo­wał się po­je­dyn­czy gry­mas bólu, je­dy­nie zmę­cze­nie.

– Może był na pro­chach? Wziął mor­finę, ste­ryd albo coś in­nego?

– Nie mam po­ję­cia. Sie­dział z nami w na­mio­cie do­bre pięć go­dzin, bo kiep­skie wa­runki po­go­dowe opóź­niały przy­by­cie he­li­kop­tera. Przez cały ten czas Je­remi nic nie brał, nic nie wcią­gał, nie ły­kał. Wy­pił z nami go­rącą her­batę, po czym opa­trzył so­bie ranę i na­wet przy tym nie zmarsz­czył czoła, na­wet nie pi­snął. Zu­peł­nie jakby nic nie czuł. Ni­gdy nie spo­tka­łem ta­kiego wspi­na­cza jak on.

– A jed­nak uważa go pan za sza­leńca.

– Bo nim jest. Obec­nie każdy z nas ma­rzy o tym, żeby zdo­być K2 zimą. Na­zy­wamy ją „pol­ską górą”, po­nie­waż do tej pory sta­nęło na niej czter­na­stu Po­la­ków, ale nikt nie do­ko­nał tego zimą. Czo­gori2 w zi­mo­wej od­sło­nie jest nie­zdo­byta. Taka wy­prawa to droga za­bawa, to setki ty­sięcy zło­tych. Trzeba do­brać ze­spół, w któ­rego skład wcho­dzą naj­bar­dziej do­świad­czeni zdo­bywcy ośmio­ty­sięcz­ni­ków. Eks­pe­dy­cja to dzie­siątki ki­lo­gra­mów je­dze­nia, sprzętu, lin, za­opa­trze­nia nie­zbęd­nego do prze­trwa­nia przez trzy mie­siące w ba­zie u stóp góry – od pierw­szego do ostat­niego dnia zimy. Do ta­kiego przed­się­wzię­cia wspi­na­cze przy­go­to­wują się la­tami, a ma­rzą o nim czę­sto całe ży­cie. Warto mieć spon­so­rów na po­kry­cie ogrom­nych kosz­tów, zgrany ze­spół, lu­dzi, z któ­rymi spę­dza się dużo czasu w obo­zach, któ­rym można za­ufać na wy­pa­dek naj­gor­szego. Zdo­by­wa­nie ośmio­ty­sięcz­nika to wy­si­łek ze­spo­łowy, ważne są nie tylko re­la­cje ze wspi­na­czami, z któ­rymi zdo­by­wasz szczyt, ale także z me­diami i spon­so­rami. – Uśmie­cha się pod no­sem. – JJ za­mie­rza z marną kasą i z po­mocą kilku HAP-sów za­ło­żyć bazę oraz ko­lejne obozy i za­ata­ko­wać szczyt, co w za­sa­dzie jest nie­wy­ko­na­lne. Jego po­mysł jest rów­nie ab­sur­dalny, co prze­ra­ża­jący. Jan­son to wa­riat. Wej­ście na K2 zimą, solo, to już nie jest na­wet pro­jekt skraj­nie eks­tre­malny, to istne sza­leń­stwo. Nikt nie wszedł zimą sam na ża­den ośmio­ty­sięcz­nik. Czo­gori jest dru­gim naj­wyż­szym szczy­tem na ziemi, lecz naj­trud­niej­szym do zdo­by­cia.

Ostat­nie słowa Ma­te­usza spra­wiają, że czuję się jak po za­cią­gnię­ciu ma­ri­hu­aną. Za­czy­nają mro­wić mnie palce, serce bije szybko. Wiercę się nie­cier­pliwe na krze­śle, bo po raz pierw­szy, od­kąd za­czę­łam za­głę­biać się w te­ma­tykę al­pi­ni­zmu, je­stem na­prawdę pod­eks­cy­to­wana.

I mam już stu­pro­cen­tową pew­ność, że to nie o Ma­te­uszu będę pi­sać ar­ty­kuł. Mu­szę się ko­niecz­nie spo­tkać z Je­re­mim Jan­so­nem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: