- W empik go
Nieznani sprawcy - ebook
Nieznani sprawcy - ebook
Ile się słyszy w radiu, tv, czy czyta w gazetach o nich? Pisana przez jednego, ale opisująca wielu. By on, kimkolwiek jest, sam mógł opowiedzieć o tym, co interesuje każdego, kto o nim słyszy. Nim zaś może być każdy. Lecz, co robi? Dlaczego? Czy od zawsze? A jeśli nie, to skąd powody? Czy były jakieś? Czy są nimi nieliczni? Czy też każdy z nas? Czy są blisko? Czy daleko? Czy przyjdą po kogoś z twoich bliskich? Czy może po ciebie? A może sam się nim staniesz, lub może jesteś?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8189-067-0 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przybyła do mnie zaraz po otwarciu sklepu, a radio mówiło:
_„Nieznany sprawca po dokonaniu brutalnego morderstwa trzech nieletnich dziewcząt zbiegł nie zostawiając żadnego śladu. Policja nie ma jeszcze podejrzanych…”_
- Słyszy pani? To o mnie mówią. Za każdym razem, gdy słyszy pani „nieznany sprawca” to albo tamto, albo coś w ten deseń, to praktycznie zawsze chodzi o mnie.
- Jasne, akurat.
- Pokażę ci.
Zamknąłem drzwi sklepu i wyłączyłem kamery. Wywiesiłem na drzwiach „zamknięte” i ubiłem młodziutką szesnastolatkę trzonem młotka. Same głuche uderzenia prowadzące do tętniaka na mózgu tegoż z kolei prowadzącego do nagłego zgonu.
Okupowałem się krwią. Z martwą dziewczyną doczepioną zgrabiałą ręką do mej stopy, w której postępuje już powolny proces gnicia. Będzie tak przez następne parę dni. Będę patrzył jak jej mięśnie gnić będą i odchodzić od twarzy. To cudowne uczucie patrzeć na śmierć i rozkład czegoś tak pięknego jak ona. Tego jak staje w przeciągu kilku dni się stara i bardziej martwa. Nikt nie docenia, bowiem tejże najwyższej, bowiem sztuki oglądania różnic martwej i żywej natury. Cóż za boska dwuznaczność, ukryła się w tym ostatnim zdaniu.
Tkwiłem cały dzień i całą noc przy gnijących zwłokach, jak przy umierającej matce. W jednym tylko miejscu, z uczepionym ciałem dziewczyny. Przyglądałem się jak jej ciało staje się na moich oczach stare. Obumierało jak kora starej sekwoi. Pojawiły się plamy opadowe, jak na jesiennych liściach, które okrywają żółcią swą pierwotną zieleń, zbyt jasną by przetrwać kolejny sezon. Zaczęło jednocześnie wydzielać ten specyficzny zapach, który tak dobrze jest mi znany. Jej oczy wyszły z orbit, a ja czekałem kolejne godziny upajając się jak z pięknej kobiety tworzy się inne piękno, straszliwe i niemiłosierne. W prostocie swej przemiany, która mimo swej syntetyczności budziła mieszane uczucia. Podciągnąłem ją i wrzuciłem jej głowę do muszli klozetowej. Wrzuciłem nieuziemiony kabel, jeden z, wielu jakie miałem w swojej kolekcji, i wrzuciłem do sedesu. Ciało jej zaczęło spazmatycznie dygotać i wyczuwalny był smród smogu elektryki. Spomiędzy jej ud wypadło coś na podłogę. Wtedy uświadomiłem sobie, że jest w ciąży, gdzieś w trzecim miesiącu. Jej pośmiertna wola przetrwania własnego dziecka była tak silna, że dziecko dosyć, że się urodziło znacznie przedwcześnie, to w dodatku żyło. Poruszało się powoli i bezgłośnie. Wyciągnąłem słoik, odciąłem pępowinę, wsadziłem ostrożnie tego malca do niego i zalałem ciepłą wodą. Położyłem go na półce w widocznym miejscu bym mógł go od razu zabrać ze sobą, gdy miałem usunąć ciało dziewczyny.
Wyprowadziłem dziewczynę, która była lżejsza, niż gdy ją wnosiłem. To by się jej pewnie spodobało, bo ostatnio wszystkie młode dziewczynki uważają, że są za grube. Teraz straciła dodatkowo jeszcze coś więcej. Wyszedłem z nią tylnym wyjściem między budynki pełnych śmietników. Założyłem rękawiczki, wziąłem piłę. Odcinałem kawałki jej człowieczeństwa, pakując do przypadkowych worków, których była tam cała masa. Nawet nie wiedziałem, że tak sprawnie i szybko potrafię to zrobić. Podzieliłem ciało na siedem unikalnych części, nie robiąc przy tym prawie żadnego bałaganu, bowiem przestała już krwawić, a i tak dla bezpieczeństwa kroiłem ją w worku. Małe ciach-ciach, które zajęło trzydzieści minut mojego życiorysu i właściwie było już po wszystkim. Udałem się spokojnym krokiem do mojej cudownej kawalerki, odpalając papierosa, witałem świt, myśląc o dziecku w słoiku, oraz o tym, że nigdy więcej tu nie wrócę.
Zabiłem godzinę temu wesz i poczułem przez to ogarniający mnie smutek i żal. Stało mi się przykro, a w moim mózgu zaistniał czerw o baldaszkowatej główce. Nie spałem dwa tygodnie. Za parę dni, wyczuwam, że moje życie zmieni się diametralnie, ponieważ pragnę rozbudzić martwą historię mej pamięci a wraz z nią nieodzowne wspomnienia. Ale to dopiero za kilka dni. To są, bowiem tylko plany. Każdy ma jakieś. Bo muszę powiedzieć, że właściwie czuje się jak żywa skorupa bez duszy, obdarta z niej w zupełnej całości. A ja sam jestem tylko zbiorem przypadkowych informacji i esejów, która nie kontaktują się ze światem, jedynie go obserwując. Wesz leżała martwa skryta pod ciepłotą mojego paznokcia. Z rur, którymi oplatany jest mój sufit, wyostrzyć można było dźwięki muzyki.
Nastała pora zimna i mokra. Za oknem cały czas widzę ciemność. Nawet, gdy jest jasno widzę wszędzie mrok. Wtedy wiem już, że wszystko jest w porządku. Ściągnąłem słoik z półki by nakarmić małe stworzenie zakonserwowane w środku. Musi minąć parę miesięcy nim urośnie. A co wtedy? Czy będę skory przenieść w większy słój to małe dzieciątko? Czy może moja filozofia zmieni się diametralnie i wymyślę dla niego lepszy żywot. Usłyszałem jęki za oknem. Patrzyłem na drugą stronę ulicy, przez nie, tam gdzie mieściła się moja praca. Obserwowałem jak do śmietników gdzie zostawiłem pokrojoną dziewczynę. Zbliża się poranny menel zbierający skarby z astralnych pojemników na śmieci. Jak wyżera przypadkowe rzeczy. Jak pożera ciało dziewczyny nie zważając na konsekwencję. Będę go pilnował. Podobno w niektórych religiach jak się zje ciało martwego, przejmuje się jego duszę.
Stanąłem przed słoikiem i czuwałem przy nim jak przy chorym. Przyzwyczajałem go do papierosowego dymu, który miał stać się jego integralną całością, jego życiem, słońcem i powietrzem. Nie chciałem patrzeć przez wiele dni jak się rozrasta między moimi ulubionymi książkami. Wstrzyknąłem mu środek na rozrost i pogłębienie sfer psychicznej elementarności. Rozszerzający umysł i rozbudzające martwe i nieużywane półkule mózgu. Od jego dzieciństwa próbuje stworzyć boski twór. Moje właściwie dziecko, zrodzone z martwej nieletniej, rozrastało się w słoju, gdzie jego mięśnie i głowa pęczniały jak balon. Nim się zorientowałem patrząc na ten wspaniały obraz rozrostu, nie mogłem go wyjąć ze słoja. Rozbiłem go o muszlę. Zawartość wylałem do środka i odkręciłem wodę, mówiąc przy tym na głos by o mnie pamiętał i za jakiś czas niech mnie odnajdzie. Wróciwszy do pokoju usiadłem i myślałem o przestworzach, w jakich mógłbym się znaleźć gdyby moja dusza była odseparowana od ciała.
Czułem wszechogarniającą moje istnienie gorycz trawiącą moje układy spożywcze. Czerń zgryzoty poczułem, gdy kolejny raz smakowałem grejpfrutów. Zbliżało się południe a ja musiałem być gotowy na wieczór, na kolejną dawkę psychosomatycznych wrażeń. Na początku czytałem. To najlepszy sposób na odkształcenie rzeczywistości.
W przerwie w czytaniu, po jakichś dwóch godzinach, zerwałem z siebie całe ubranie. Stanąłem nagi przed lustrem i powoli zdrapywałem naskórek z całego ciała. Po godzinie skóra stanie się gładka, błyszcząca i bardziej wrażliwa na piekło życia, które mnie otacza. Otworzyłem swoją apteczkę i wpoiłem w żyły kolejne roztwory. Moje żyły pęczniały i siniały. Wyczuwałem głód hybrydowy, będący połączeniem kilkunastu obrazów napęczniałych do nieprzyzwoitości.
Chciałem się połączyć z tym cudownym obrazem z książek. Tkwiłem tak w nieustannym bezruchu i chciałem tkwić, dopóki ktoś mnie nie powstrzyma albo nie przerwie tejże więzi, nawet, jeśli będzie to musiało trwać tysiąc lat. Chciałem mieć czas na zbieranie w sobie inspirujących pomysłów.
Wyswobodziłem się z żelaznych prętów bezruchu po całej godzinie, nie mogąc znieść rosnących we mnie fal prymitywnego myślenia. Moje ciało przypominało ciało mutanta. Żyły nabrzmiały i wyglądały jak betonowe drogi wtopione w moje ramiona. Moje nogi skamieniały i się zarumieniły. To dziwne, że nikt mnie nie zauważa. Wyszedłem na przekór świtowi, robiąc mu na złość, mówiąc mu, że to ja jestem nowym świtem. Krople deszczu muskają moją skórę. Wokół jest szaro i ponuro. Zmierzałem nagi tam, gdzie rosną kasztany.
Powitałem przestrzeń zahaczając wspomnieniami o wczorajszą buddyjską kontemplację. Wypiłem po skończeniu hektolitry płynów, zatapiając się w jednostkowej małostkowości. Dziś powstał czas, a jeśli ja jestem tego świadom znaczy to, że jestem bogiem. Nachodziły mnie bez przerwy małe pędraki zahaczające o moje zrzucone, jak u węża, powłoki skóry. Nie wiem, czym byłem.
Szedłem uliczkami wychodzącymi na światłość poranka. Jednak mury nadal były zimne, szare i niepokojące. W oddali zobaczyłem postać, i zaraz się ukryłem. Wprowadzony do mojego ekosystemu ciała obcego, pozwolił mi na lepszą przyczepność i zwinność. Wymodelowałem palcami moją twarz tak by nikt mnie nie rozpoznał, ponieważ miała ona konsystencję miękkiej gliny. Zacząłem drążyć coraz bliżej, wyglądając jak karykatura człowieka z tanich horrorów. Ale mówię wam, odpowiednie narkotyki mogą zmienić dokładnie wszystko.
Zaczaiłem się za młodą, letnią kobietą. Byłem jak ekshibicjonista, lubiłem to. Rozbierać się i wychodzić o świcie, tułając się między zaułkami, by ktoś ukradkiem mnie zobaczył. Chodzi o pojedyncze osoby. Kobieta miała krótką spódniczkę, obcisłą bluzkę, zupełnie nie na tą porę i niemal zimowy płaszcz. Zaszedłem ją od tyłu i uderzyłem w tył głowy. Upadła i dygotała. Z jej ust i nosa wylewała się krew. Odsłoniłem jej uda, i zadarłem do góry spódniczkę. Zaczęło mnie to brać. Ściągnąłem jej majtki i wsadziłem jej moje ostrze. Czysta ekstaza. Jak skończyłem, uświadomiłem sobie, że od kilku minut jest już martwa. Zatarłem wszystkie ślady i odszedłem. Wróciłem spokojnie do domu czując się spełniony, bo ulżyłem mojemu pierwotnemu instynktowi, i nieważne ile razy to, co robimy, będziemy robić i tak prędzej czy później będziemy do tego wracać. To jest właśnie ta głupia zawiłość życia. Według instynktu pierwotnego pożeramy tym wszystkie dobra materialne.
Wszyscy jesteśmy rzeczami nieistotnymi dla kosmosu, ale dla nas samych, dla naszych krótkich żywotów, wszystko ma sens. Zresztą nie możemy przecież pojąć, dlaczego jednodniowe życie muchy ma sens. I nie obchodzą mnie w tym wypadku bogowie czy istoty z innych planet czy dinozaury żyjące po kilka tysięcy lat i nieumiejące tego wykorzystać. Ale co będzie, jeśli ktoś to będzie burzył, w nieustannym ruchu zanikających maszyn.Wpis 2. Cmentarzysko jeleni
Nim dojdę tam gdzie zmierzam, minie cały dzień i wieczór. Zmierzam do krainy bzu, kasztanów, wodorostów i kwadratowych pomników. Przez fundamenty lasów pierwotnych zahaczałem o polne drogi i wyboje, na których, co rusz chciał mnie ktoś swoim samochodem podrzucić. Ale ja nie chciałem zwracać na siebie uwagi, nie chciałem też rozmawiać z przypadkowymi ludźmi. Była w nich wszystkich fałszywa dobroć, bo i tak wszyscy kombinują, jakie korzyści mogą zebrać przez przypadkowe osoby. Szedłem dalej mijając wiejski kościół, rozmyślałem, że miło by było, jakby kiedyś wybudowali coś takiego dla mnie. Będę szedł tak dalej, z małym laptopem pod ręką, na którym mógłbym pisać na bieżąco wszystko. I jak strach omijać wszystko, bo byłem tym, czym się ludzie boją. Jestem tą formą właśnie cielesną, nieokiełznanego i niewiadomego strachu, który jest zakorzeniony niemal w każdym człowieku.
Zmierzałem przez lasy i pola, prawie całą noc. Jakieś nieznane siły gmatwały moją widzianą przestrzeń przede mną. Aż na horyzoncie zobaczyłem zamurowane miejsce, przyozdobionym drutem kolczastym jak łańcuch świąteczną choinkę. Przeszedłem przez zamkniętą bramę, stojącą przede mną otworem ukazując mi piękne oblicze cmentarza, gdzie pochowane były jelenie. Było to unikalne miejsce. Gdy sześć lat temu rząd zakazał zabijania tychże zwierząt, powstało to miejsce, gdzie każde kolejne zabite zwierzę było tu chowane. Nie te, które zmarły śmiercią naturalną, bo te stają się pożywką dla natury, lecz te zabite przez ludzi, z czystej głupoty.
Chyba potrzebowałem spokoju, bo wróciłem tu po tygodniu. To szybciej niż ostatnim razem. Była to niemal samotnia pustelnika, którego otacza śmierć i rozkład. Nigdzie tak, bowiem nie można obcować ze śmiercią jak na cmentarzu. Zwłaszcza takim unikalnym i chyba jedynym, położonym z daleka od ludzkich siedzib. Zupełnie jakby ciała tych zwierząt były zarażone jakąś chorobą, albo ciążyła nad tym miejscem jakaś klątwa. Może i ciążyła, ale na pewno nie przez zwierzęta. Ludzie nie odwiedzają tego miejsca od pół roku, mówiąc, że sam diabeł je opętał. Mówią, że ten, kto się zapuści samemu w te rejony znika pochłaniany przez czeluści piekieł, i znika, nigdy nie będąc odnalezionym. Po części może to i prawda, ale ja nie wierzę w religię, przesądy i zabobony. Nie wierzę, chyba, że sam tworzę religię, przesądy i zabobony.
Gdy tu dotarłem, ponownie nastał świt. Drążyłem między identycznymi grobami, na których jak o ludziach, pisano, kiedy zmarło dane zwierzę. Nigdy nie pisano, gdy się narodziło. Przez to miejsce te tym bardziej pachniało śmiercią. Na grobach widniały dwa zdjęcia. Martwego jelenia i człowieka, który go zabił. Tym bardziej było to miejsce magiczne. Zwłaszcza o tej porze. O świcie budziły się wrony i skrzecząc niby posłańcy złych wiadomości, które mimo swego pesymizmu muszą być opowiedziane. Nieraz je słuchałem. Cudowne opowieści o śmierci w wyższych wymiarach.
Miałem na owym cmentarzu pewien sekret, który stał się czymś w rodzaju dogmatu. Na cmentarzu mieściło się dokładnie sto sześćdziesiąt sześć grobów w tym cztery grobowce, w których zamknięta była zbiorowa mogiła, wybita przez kłusowników, tylko dla zabawy. Marzę o takim polowaniu, lecz nie na jelenie. Byłby z tego ubaw niosący taką ilość adrenaliny, aż mój organizm by pewnie tego nie wytrzymał. Czekałem aż się ściemni. Przez cały dzień robiłem to, co zawsze. Liczyłem groby. Uczyłem się ich na pamięć. Obserwowałem i czytałem krótkie życiorysy każdego z nich jak dowcipy, które śmieszyły mnie za każdym razem.
Przychodzę tu średnio raz na miesiąc, spędzić parę godzin, tak od trzech lat. To miejsce jest, w pewnym sensie, głęboką inspiracją dla tego, co robię. Bo tyle ile było grobów, tyle było historii, a ja w ich zastosowaniu, planuję i piszę wspólną historię ludzi, którzy stają się częścią mojej historii, to jest, mojego dziennika. To mój cel. Opisywać ludzką śmierć, by przybliżyć ją do siebie, oswoić się z nią i okiełznać.
Gdy się ściemniło, wszedłem do największego grobowca, mieszczącego szesnaście jeleni. O dziwo nikt jeszcze nie znalazł tej kryjówki, przeze mnie ozdobioną niemal azteckimi zdobieniami, i to w sensie dosłownym. Bowiem mieszczą się tu oprócz jeleni siedemdziesiąt dwa ciała, zabitych przeze mnie kobiet. Może kiedyś opowiem, dlaczego właśnie kobiet i to tak młodych. Wokół, na ścianach, były poprzyczepiane kości w chaotycznym rozgardiaszu. Skóra, której nie tyka czas, w tym miejscu posłużyła za trofea, niby skór niedźwiedzi, na których wymalowywałem prymitywne rysunki jak homo erectus, jak doszło do każdego zbliżenia i skończenia każdej ofiary. Są to niesamowite opowieści, na które poświecę osobne dzieło opisujące to. Stały tam też moje osobiste meble, harmonijnie dogrywające się z otoczeniem. Z ciemnego drewna, wzbudzały jakiś rodzaj dziwacznego nastawienia, i poczucia obcości jak przy oglądaniu obrazów niektórych surrealistów. Zderzenie dwóch środowisk, które zmienione, znów stały się jednością.
Za stołem miałem przy ceglanych ścianach doczepione, jak w lochach, łańcuchy. To tutaj spoczywała przedostatnia ofiara. Czasami obstawiałem, jak w ruletce, zastanawiając się, myśląc o tym jak o przyjemnej rzeczy. Ile wytrwa żywa, jednak tym razem przegrałem sam ze sobą. Dziewczyna zwisała rękami, siedząc w rozkroku. Jej oczy były wytrzeszczone, zjadane na moich oczach przez robaki. Wychudła z głodu i pragnienia. Jej usta były otwarte. Pomiędzy nimi, gniazdo uwiła sobie włochata gąsienica. Jej skóra była chropowata, pożółkła i zawinięta, jakby była na nią za duża. Była blada a strupy krwi i robaki, nadawały jej piękno dziwolągów z obrazów Boscha. Była zmorą malarza, intensywnie inspirująca. Zastanawiam się, jakby zareagowali ci, którzy by to miejsce znaleźli. Oczywiście nie ma żadnych powiązań ze mną. A o tej porze i tak nie ma szans, by ktoś mnie tu znalazł. To miejsce jest tak odosobnione jak to tylko możliwe. A bojaźliwi i zabobonni wieśniacy wolą schować się pod łóżko, niż zapuszczać się tutaj nocą.
Nie spałem kolejne dwa dni. Zamknąłem się w ciemnościach, nie widząc niczego, niczego nie słysząc, nie czując absolutnie niczego. Miałem jedynie majaki za swoich przyjaciół, stające się integralną częścią tego miejsca. Nie raz zdawało mi się, że z ust ostatniej dziewczyny rozwartych jak pochwa starej prostytutki, wieje dudniący wiatr. Doprowadził mnie on do samego dna eterycznej wrażliwości.
Po przeszło trzydziestu godzinach samotni, wyszedłem na światło nocy. Podpalałem filtry papierosów i wąchałem ich opary. Potem oddałem się ulotnej kontemplacji utrzymanej w fazie REM, w ruchu jednostajnym prostoliniowym. Wszystkie doby przeleżane w otchłani mej wyobraźni zaczęły się rozrastać. Postanowiłem wracać, nie mając tu nic więcej do roboty.
Wracając przez las, spotkałem na swej drodze wilczyce. Byłem wycieńczony. Wilczyce obeszły mnie zewsząd, całą niepoliczalną watahą, a ja byłem nagi. Zachodziły mnie ze wszystkich stron, nie robiąc niczego. Nie wykonując agresywnych gestów, ani nie warcząc. Próbowały mnie pochwycić w sidła swych zębów. Ale ja tylko na nie patrzyłem. Patrzyłem na nie przez cały gwiezdny rok. Zaczęły skowyczeć. Były głodne a ja o tym wiedziałem. Jednak nie zdradzałem strachu. Był mrok leśny a oczy ich świeciły pełnym żarem. Zdawały się być bajkowymi wilkołakami niż zwierzętami. Odsunęły się ode mnie, i jedna zawarczała w moim kierunku, szczerząc kły, by w następnej chwili rzucić się na swojego pobratymcy, i rodzinę. Rozszarpując gardło swojej wilczej koleżance. Od razu na tą, co atakowała, rzuciły się trzy pozostałem, rozrywając jej boki. Wściekła wilczyca zagryzała wszystkie po kolei, a one, jak w amoku, pomylone faktem, zagryzały się wszystkie nawzajem, popadając w furię, zmieniając cel, myśląc, że każdy jest wrogiem i tylko czeka na atak. Każda tak myśląc, szła w ślady pozostałych, instynktownych zwierząt łownych. Patrzyłem się na nie jak sześć szarych ciał splata się w jedno, jak na jakimś malowniczym obrazie, z którego bucha soczysta czerwień pośród szarości. Patrzyłem na to zaaferowany jak to się potoczy, bowiem wiedziałem, że jeśli zacznę odchodzić czy uciekać, one się zorientują i zaczną podążać za mną. Polując. Wolałem zostać, poczekać na tego kres, a każdy koniec, każdej historii, nawet bajki, gdy pociągnąć ją zbyt długo, kończy się czyjąś śmiercią. Gdy więc sześć wilczyc było martwych, ja zacząłem wracać, oczekując dalszych fascynacji życiem.Wpis 3. Kryształowa waza
Nie mogłem określić tego, co chcę robić. Nie wiedziałem, czy nadejdzie jakaś akcja, ale też nie było żadnej reakcji. Siedziałem cały czas i próbowałem doprowadzić do hibernacyjnego uzależnienia moją osobowość. Próbowałem dociec, dlaczego niesie się to przez zgliszcza mojego mózgu. Wzbierała we mnie potężna i wszechogarniająca złość, której nie potrafiłem znaleźć przyczyny. Iskrzyła we mnie przeradzając się w nieskazitelną furię. Nie mogłem rozszyfrować ulotnych obrazów, chodzących mi po głowie. Było to jak jakaś nieznana tajemnica ginekologiczna. Jak płód pozamaciczny, z którego się wylęgłem i jestem tworem czegoś takiego. Z mojego mózgu zrobiła się papka, na kształt rozpaćkanej kaszki dla dzieci. Wiedziałem, że jeśli nie powstrzymam tego, ta papka zacznie wypełzać mi uszami. Puściłem muzykę ze starego gramofonu i próbowałem się opamiętać, zalepiając fragmentami muzyki moje myśli. Obłęd panował coraz większy. Wybiegłem ze swojego mieszkania i biegłem ulicą. Ludzie widzieli moją złość. Patrzyli się na mnie ze smutkiem ci, co szli samotnie. Innym moja osoba psuła humor. Myślałem, że zaraz coś zrobię niewłaściwego w biały dzień. Nie wiedziałem, w jaki sposób mam zdemontować złość. Idąc, zobaczyłem kobietę z małym dzieckiem w wózku. Przystanęła przed sklepem, zostawiła wózek i dzieciaka i weszła do środka. Próbowałem poprawić sobie humor. Wyczułem rękojeść noża w mojej kieszeni, gdy nikogo nie było, szybkim ruchem przeszedłem koło wózka, rozcinając tętnicę małego chłopca. Słyszałem jego rzężenie kilka metrów dalej, zniknąłem zaraz za rogiem, gdy ona wybiegła ze sklepu. O dziwo nikt mnie nie widział. Zacząłem się śmiać. Chciałem zobaczyć jej minę, gdy spoglądała na swojego synka. Chyba bym skonał ze śmiechu.
Idąc dalej zobaczyłem wysokiego młodzieńca o pięknej cerze, z czarnymi włosami i obcisłej skórzanej kurtce. Zsiadał z motoru i odstawiał kask. Miał gładką cerę i był piękny. Obserwowałem jak wchodzi do małego sklepu i kupuje papierosy. Na kartce wydartej z mojego notesu napisałem parę zdań. Jak najwięcej tylko mogłem. Podszedłem do jego motoru i wsadziłem mu mój pośpiesznie napisany liścik do kasku. Wtedy wyszedł i spytał się, co robię. Odpowiedziałem, że oglądam jego piękny motor, który jest równie cudowny jak on sam. Młodzieniec nie wiedział jak zinterpretować moje zdanie. Nim się zorientował, ja zacząłem odchodzić, machając ręką, i mówiąc " do następnego razu, mam nadzieję”.
Gdy wróciłem do domu, mieszkania w mieście, nie mogłem skupić się na niczym pożytecznym. Młodzieniec zupełnie zawrócił mi w głowie. Rozsupływałem swoją psychikę na czynniki pierwsze by dociec, czemu interesuje się właśnie nim. Czy to możliwe, że ostatnio jak męczyły mnie dziwaczne myśli podświadomie oczekiwałem jego pojawienia się? Jego postać, sylwetka, ubiór, twarz i reszta, były tak idealnie dopasowane i zsynchronizowane. Jego wymowa dawała pokaz barwnej ery minionego lata. Był po prostu ideałem, zupełnie jak Wenus, tylko, że pod postacią męską. W moim mózgu zbierały się toksyczne enzymy, powodujące jakąś chorą miłość, ale nie tak bezpośrednią i w normalnym sensie rozumiany. Myślałem o czymś bardziej skomplikowanym. Ale pewnie niektórzy zapytają, co jest bardziej skomplikowanego niż sama miłość.
O świcie następnego dnia, już o piątej rano przemierzałem uliczki zdając się tylko na węch. Drążyłem okolice, gdzie go pierwszy raz spotkałem, i podświadomie wyczuwałem jego zapach. Jak ćpun na głodzie, po godzinie czasu zapach mi się wyostrzył. I znalazłem jego mieszkanie, przy ulicy Postępu, mieszkał w bloku w drzwiach numer trzy. Nazywał się Andrzej Różański. Obszedłem budynek i dyskretnie szukałem odpowiedniego okna. Gdy znalazłem, przez dwadzieścia minut fascynowałem się jak śpi. Potem napisałem króciutki liścik dający mu do zrozumienia, że wiem, kim jest, gdzie mieszka i co robi. Napisałem, że się nim fascynuję, ale nie powiedziałem, w jakim sensie. Niech go trochę męczy ta myśl. Wsunąłem liścik przez uchylone okno, w momencie, gdy zadzwonił budzik. Odchodząc, uderzyłem kamykiem w szybę, przeszedłem na drugą stronę ulicy spokojnym krokiem, jak gdyby nic się nie stało. Zaglądałem ukradkiem, jak młodzieniec wygląda przez okno, i jak nachyla się podnosząc list. Odchodzi od okna a ja znikam do miejsca, gdzie ma zaparkowany motor, po drugiej stronie budynku. Daję sobie, co najmniej dwadzieścia minut by zawiłymi frazesami i poetyckimi metaforami naświetlić mu proste rzeczy, które zmieniają kształt za pomocą magii patologicznej wrażliwości słowa. Byłem, bowiem nikim innym jak szamanem słowa patologicznego. Doczepiam liścik do rękojeści i odchodzę.
Nie oddaliłem się jednak zbyt daleko. Potrzebowałem środka transportu, a więc musiałem zabić starą babcię i wtopić jej mózg w asfalt. Wprawdzie mogłem zamówić taksówkę, ale to przykułoby czyjąś uwagę. Zabrałem jej rower, czekałem na ulicy, a gdy zobaczyłem owego młodzieńca, bardzo dyskretnie, nieskrępowanie i wolno pojechałem za nim do biurowca komputerowego. Zaparkowałem i patrzyłem przez oszklone drzwi jak wita się z sekretarką, flirtując z nią przez dwie minuty. Odjechałem. Zrobiłem parę okrążeń wokół budynku i tak zleciało mi pół godziny. Przez kolejne pół pisałem kolejny liścik. Zawinąłem go i przechodząc przez oszklone drzwi, podszedłem do sekretarki i powiedziałem, że to pilna sprawa i żeby dała mu to jak najszybciej. Powiedziała, że zaraz to zrobi. Odszedłem. Stałem pięć minut dla pewności, że mu go zaniesie. Ale nie ruszała się z miejsca. Po chwili, gdy miałem zrezygnowany odjechać, zobaczyłem go jak do niej podchodzi. Wtedy zniknąłem z pola widzenia.
Kolejne miejsce, które odwiedziłem to mały sklepik, gdzie młodzieniec był stałym klientem. Za pewną opłatą powiedziałem, żeby dałem jej kolejny liścik do przekazania, nagląc, że sprawa jest poważna. Wiedziała, o kogo chodzi. One wszystkie wiedziały. Następnie odwiedziłem jego matkę, brata, sąsiadkę i dwóch kolegów, których wraz z nim widziałem. Wszystkim zostawiłem listy. Zajęło mi to cały dzień. Na sam koniec dnia, przed dziesiątą wieczór, wszedłem do jego pustego pokoju, do którego niebawem miał wrócić. Zostawiłem mu ostatni liścik, w którym wyjaśniłem, kim jestem, czego chcę i czy spotkamy się następnego dnia o ósmej wieczór, na moście miejskim. Wybór należał do niego. Chciałem żeby wpadł w ten sam kołowrotek analityczny, co ja. By cały związek toksykologiczny był udany.
Następny dzień przesiedziałem w domu, mając nadzieję, że wszystko pójdzie według mej myśli. Że nie przyjdzie z kimś, bądź z policją. Nie mogłem wytrzymać niepokoju, który trawił mój żołądek jak jakiś wrzód. Czułem nieokiełznane podniecenie. Jakby strach. Wytrwale czekałem wierząc, że to, co szykuje moje ciało i umysł w podświadomości będzie niezwyciężone. Czułem się tak, jakbym był w nim zakochany, ale jednak to nie miało nic wspólnego z miłością, pomimo, że uczucie było podobne. Nie potrafiłem kochać jakiejkolwiek osoby ludzkiej, chyba, że ta była chora na ciele i umyśle. Czułem przede wszystkim fascynację, która mnie samego dziwiła. Człowiek, o ile mogę się nim nazwać, taki jak ja, nigdy w życiu nie zainteresował się tak piękną i normalną osobą jak on. Mój chory mózg musiał wykryć w nim coś naprawdę unikalnego.
Nadszedł wieczór. Upragnione spotkanie. Stałem na moście, wieczorem. Most był ozdobiony światłami jak zazwyczaj. Jeździło pełno samochodów. Przechodniów było mniej, ale i tak było to miejsce bardziej publiczne niż inne o tej porze. Pełno ludzi i światło. Co dawało jemu nadzieję, że w takim miejscu nic mu nie grozi. Oczywiście spekuluje za niego. Myśli pewnie, że jestem zboczeńcem albo innym sadystą. Pewnie ma rację.
Odmierzałem czas malutką klepsydrę schowaną w kieszeni mojego skórzanego płaszcza. Nie trawiłem zegarków. Były zbyt dosłowne w swym mierzeniu czasu. Według mnie przyszedłem kilka minut przed czasem, więc pozostało mi tylko i wyłącznie czekać.
Oparłem się o balustradę i nasłuchiwałem jazgotu samochodów. Wsłuchiwałem się tak bardzo, że niemal wpadłem w trans. Nie wiem jak długo to trwało, ale wyrwał mnie z niego warkot silnika zupełnie inny niż samochodowy. Spojrzałem w kierunku, z którego nadchodził. Zobaczyłem mojego motocyklistę, jak wymijał samochody i zwalniając wjeżdżał na chodnik. Parkuje, wspierając go o balustradę i podchodził do mnie. Stojąc nie zdejmował kasku. Przyglądam się mu, nic nie widząc, ale ze świadomością, że on widzi mnie. Wtedy go zdjął.
Spojrzał na mnie poważnym wzrokiem, więc i ja próbowałem być poważny. Odpaliłem papierosa, próbując zanegować jego podświadome myślenie, o tym, kim mógłbym być. Oparł się obok mnie i też zaczął palić. W końcu spytał się jak się nazywam. Powiedziałem mu. Po wydmuchaniu dymu, spytał dlaczego zadałem sobie taki trud, żeby w tak krótkim czasie dojść do wszystkich, kogo zna. Zupełnie obcego faceta. Powiedział, że poczuł się jak zagrożony. Jakby był prześladowany przez kogoś, kogo istnienia nawet nie podejrzewał, aż do ostatniego listu. Mój umysł w tym momencie zaczął pękać, a przez szczelinę wypływała wydzielina dyktująca mi, co mam mówić, chociaż sam do końca nie wiedziałem, czemu to ma służyć i dokąd ma mnie zaprowadzić.
Powiedziałem mu, że jestem malarzem. Że namalowałem kiedyś cykl trzech obrazów. Współczesny tryptyk, w którym namalowałem realistycznie motocyklistę, który wygląda identycznie jak on. W sensie wyglądu zewnętrznego. Twarz, postać, ubiór. Nawet jego motor był identyczny. Powiedziałem mu, że nie mogłem się nim fascynować, że postać wymyśliłem, tak jak i te obrazy, ponad dziesięć lat temu. Powiedziałem mu, że gdy go zobaczyłem uległem dziwacznej fatamorganie, że jest postacią, która uciekła z moich obrazów. Powiedziałem mu, że po pierwszym spotkaniu z nim, wróciłem do domu, i wyciągnąłem te obrazy. I faktycznie, były na nich same widoki, z niemal wyciętą postacią jego i motoru. Powiedziałem, że to był on. Dlatego tak dokładnie wtedy przyglądałem się jego motorowi.
Zamilkł i nie wiedział, co odpowiedzieć. Uznałem, że wziął mnie za pomyleńca. Drążyłem dalej tą bujdę. Powiedziałem mu, że chciałem mu je pokazać. Chciałem go zaintrygować. Zamilkł. Rozważał. Przytaknął, wyrzucił kiepa i powiedział, że bardzo go to interesuje. Chciał je zobaczyć.
Usiadł na motor, a ja za nim oplotłem dłońmi jego tors. Musiałem się pilnować by nie wykonywać jakichkolwiek ruchów, które mógłby źle zinterpretować. Prowadziłem go. Mówiłem gdzie jechać. Jechał szybko, z wykopem. Podobało mi się to. Lubiłem ostre jazdy. Coraz bardziej mi się podobała jego postać, choć dalej tkwiłem w zastanowieniu, czemu ma służyć ta historia. Moja podświadomość, jakby martwa półkula mózgu, nad którą nie mam kontroli, była jakby moją drugą, samo myślącą osobowością tkwiącą we mnie. Tak myślałem. Bo wymyślenie takiej skomplikowanej historii nie jest moją mocną stroną, i dawno pogubiłbym się w wątkach, a ona była dopracowana do końca.
Podjechaliśmy pod mój blok, pośród innych brudnych i zniszczonych. Żyłem w odpowiednim miejscu. Najbardziej brudnym, najtańszym i zepsutym miejscu w mieście, o którym niewiele osób wiedziało. Tutaj byłem bezpieczny. To wylęgarnia zbrodni i patologii. Sąsiedzi pewnie nie raz słyszeli jak gadam do siebie, albo jak zabijałem swoje ofiary, ale nikt na mnie nie doniesie, bo by zamknęli nie tylko mnie, ale całe osiedle. A tak żyli bez problemów robiąc, co chcą, i co ja chcę. A dźwięki zza mojej ściany nadawały im dodatkowego smaczku.
Gdy weszliśmy do mnie, zamknąłem drzwi na klucz i schowałem go do kieszeni, kiedy nie patrzył. Powiedziałem, żeby wszedł do pokoju i usiadł, a ja pójdę po obrazy. Usiadł na wersalce pod dużą płaskorzeźbą przedstawiającą tortury starożytne i patrzył na stół stojący przed nim, a na nim stała tylko czysta, szklana waza na owoce. Poszedłem do drugiego pokoju, który był za ścianą, w miejscu, w którym młodzieniec siedział. Gdy otworzyłem drzwi, uznałem, że rzeźbiarz, który wykonał tamtą płaskorzeźbę, nie miał ani krzty wyobraźni w sobie. To miejsce by go zainspirowało. Stanąłem przed ścianą, w miejscu gdzie po drugiej stronie była płaskorzeźba. Obok, do ściany miałem przymocowaną wajchę. Przekręciłem ją i usłyszałem urwany charkot. Uśmiechnąłem się sam do siebie i poszedłem do mojego gościa, który leżał martwy z maczetą przebitą przez głowę. Maczeta, żeby wyjaśnić, należała do jednej z postaci z płaskorzeźby. W ten sposób dosyć, że poprawiłem i udoskonaliłem dzieło starego mistrza, połączyłem to z moją twórczością i jednocześnie w tym właśnie momencie miałem zająć się swoim własnym dziełem. Gdy stałem i patrzyłem się na niego, mój umysł całkowicie wybuchnął przedstawiając mi genialny pomysł, tego, co z takim trudem szykował, trzymając mnie w niepewności do samego końca, ale nie na próżno.
Włączyłem sobie na adapterze analogowym cudowną Diamandę, przy której wspaniale mi się pracuję. Ta muzyka jest taka dostojna, mroczna i wciągająca słuchacza, że nie mogłem się powstrzymać by jej nie włączyć. Zwłaszcza, że teraz potrzebowałem skupienia i inspiracji.
Specjalnie nie wyciągałem maczety, by postać siedziała sztywno. Wziąłem mój ulubiony nóż. Wyglądał jak sierp, ale nie był tak zaokrąglony, był trochę skrócony do połowy i miał na końcu szpic. Ostrożnie rozchyliłem jego powieki i przybiłem je szpilkami do czoła i policzków, bym miał większy manewr przy wyciąganiu oczu. A jak wiadomo by je wyciągnąć, musiałem zdać się na moją ostrożność i tu kluczową rolę odgrywały przede wszystkim moje zdolności manualne wspaniałego rzemieślnika i artysty.
Gdy je wyciągnąłem, obmyłem je ze krwi w szklance z wodą. Wyciąłem pęczek jego włosów i końcówkę wbiłem w jedno oko a drugą końcówkę w drugie. Efekt włożyłem ostrożnie do szklanej wazy. Ściągnąłem mu spodnie i majtki wycinając najpierw jego penisa. Zaokrągliłem kilkoma nacięciami go przy odciętej końcówce. Był napęczniały, co mi się spodobało. Następnie odciąłem oba jądra, rozcinając je jednocześnie. Wszystko oczywiście wkładałem do wazy. Następnie obejrzałem jego dłonie. Prawa była otwarta, a lewa zaciśnięta w pięść. Odciąłem niechlujnie dłoń powyżej nadgarstka. Spuściłem krew do czystego kieliszka po winie i położyłem obok wazy. Dłoń przy odcięciu nacinałem tak by przypominały szpikulce.
Wróciłem się po młotek. Żeby mieć pole manewru, musiałem całkowicie odizolować jego nos od twarzy. Potem uderzałem pewnymi ciosami trzonem w jego twarz wokół zębów, by każdy dało się wyrwać bez uszkodzeń. Wyjąłem je i wrzuciłem je jak wszystko inne do szklanej wazy. Następnie odciąłem język zastanawiając, co z nim można zrobić. Wyciąłem z niego owal, przedzieliłem go lekko na pół, tak by oby dwie połówki zginały się na boki. Zrobiłem małe nacięcie i nabiłem efekt o brzeg wazy. Następnie wyciąłem najłatwiejsze, uszy. A na końcu głowę. Zerwałem twarz jak papier, przyciąłem szyję tak by głowa była jak najbardziej okrągła i rozciągnąłem na nią całą jego włosy.
Na sam koniec pozostały jeszcze dwie rzeczy. Rozciąłem mu klatkę piersiową. Z całej siły rozchyliłem żebra, łamiąc jego ciało. Wyciąłem serce i na zgięcie wbiłem najmniejszy palec z dłoni. Na koniec przy ostatniej rzeczy musiały wejść już moje typowe artystyczne zdolności. Wyciąłem mu jelita. Rozłożyłem je na podłodze, i w równych odstępach wycinałem spore fragmenty mięsa, zostawiając identyczne zaokrąglone fragmenty wielkości połowy kciuka. Zajęło mi to godzinę czasu. Podniosłem ostrożnie jelita, uformowałem je i wsadziłem do wazy.
Moje arcydzieło było gotowe. Wyciągnąłem aparat, i zrobiłem kilkadziesiąt upamiętniających zdjęć. Za kilka dni jak już wszystko przegnije zrobię następne. Stworzyłem najbardziej turpistyczne dzieło, na jakie tylko może sobie pozwolić artysta. W tym momencie pobiłem wszystkich. Stworzyłem szklaną wazę, ale wypełnionymi owocami. Obaliłem typowy obraz martwej natury, jakże popularny w renesansie. I zastąpiłem owoce ludzkim ciałem, które przerabiałem tak, by były w nim rozpoznawalne poszczególne owoce, wraz ze szklanką wina obok. W ten sposób wyróżnić można: krew – wino, śliwki - jądra, wisienki – oczy i włosy, banan - penis, ananas - dłoń, orzechy - zęby, cytryna - język, kokos- głowa, suszone śliwki – uszy, winogrono - pocięte jelita oraz jabłko- serce.
Niebyło słów by to opisać. Każdy musiałby zobaczyć to na własne oczy.Wpis 4. Łożyskowce
Rajcuję mnie myśl, że jestem wrogiem każdej formy żywej, martwej, boskiej i nie umarłej. Taki ktoś jak ja rodzi się, bowiem raz na pięć tysięcy lat. Trochę przesadziłem, ale to nie ważne. Wszystko jest obok.
Mój komputer zaczął się w dziwny sposób buntować. Cały czas wyskakiwała plansza z napisem, że komputer jest nie sprawny, zarażonym wirusem. Nie mogłem tego obejść. Wirus był tak silny, że żadne lekarstwo komputerowe, antywirusowe nie dawało za wygraną. Faszerowałem mój komputer lekami, szczepionkami, psychotropami, antybiotykami a nawet czystą adrenaliną. Bezskutecznie. Nie wiedziałem, co robić. Zauważyłem, że im bardziej i częściej dotykam klawiatury, tym mój komputer jest coraz bardziej chory. Głodna raka klawiatura pokrzepiała się stymulującą go trucizną, z opuszków moich palców. Absorbowała czyste zło wprost z nich, jak lekarz, który pobiera krew przez nakłucie w opuszek. Po dwóch dniach choroba zaczęła drążyć przez sieć. Infekując wszystko na swoje podobieństwo i składając gdzie się tylko da jaja następnych potomków nowego wirusa, którego ja jestem ojcem. Chcąc czy nie musiałem iść do sklepu komputerowego. Nie obawiałem się tym, że ktoś znajdzie źródło wszelkich zmagań wszystkich internautów, czy nawet rozszyfruje mnie. Chodziło o spotkanie, stanie twarzą w twarz z osobnikami ludzkimi tak pewnych siebie, tak przerażająco normalnych.
W sklepie młody chłopak powiedział, że zreperuje mój komputer, tylko, że to trochę potrwa i będzie mnie dosyć sporo kosztowało. Nie interesowały mnie koszty. Potrzebowałem maszyny do pisania, który świeży tekst puściłby od razu w świat. By ci, którzy go czytają byli na bieżąco z moimi dokonaniami i myślami.
Czekałem pełne cztery dni. Odwiedziłem cmentarzysko jeleni gdzie robiłem jesienne porządki. Wróciłem do pracy. Obserwowałem przechodniów. Wieczorami zabijałem błąkające się bezdomne psy. Zostawiałem ich zmasakrowane nienaturalnie ciała na widoku poranka. Zastanawiałem się, co pomyślą ludzie, policja czy ktokolwiek, gdy zobaczą psa z oderwaną głową i wsadzoną w odbyt.
Przyszedł czas odbioru. Przybyłem, kiedy nie było żadnego klienta. A gdy przyszło mi płacić, położyłem dłoń na głowie młodego chłopaka, ścisnąłem ją i zacząłem wgniatać w podłogę. Czułem jak jego głowa pęka pod moim uściskiem. Jak łamie się kark i kręgosłup, który przebił się mu przez plecy. Miednica została zmiażdżona siłą ośrodkową. Kolana przebiły się i łamały. Jego głowa stała się strasznie płaska, wbita w szyję. Gdy skończyłem, wytarłem dłoń w chusteczkę higieniczną i spojrzałem na niego. Wyglądał zupełnie inaczej. Zresztą każdy wygląda inaczej jak się doprowadza do skurczenia człowieka, który miał metr osiemdziesiąt a teraz ma metr dziesięć.
Zabrałem komputer do domu i reperowałem jego siły, tak jak reperuje się siły człowieka, który co niedawno wyszedł z choroby.
Błądziłem całą noc zagubiony w lesie jak małe dziecko. Tylko, że w przeciwieństwie do niego nie bałem się niczego oprócz siebie samego. Poprzez powykręcane drzewa starego lasu szedłem niestrudzony w mroku i zimnie. Wiedziałem, że jestem blisko miejsca mojego przeznaczenia. Powtarzałem sobie marzenia, że kiedyś wybuduję swój własny obóz koncentracyjny. Przysiadłem na chwilę, na parę chwil, ale nie ze zmęczenia tylko po to by pisać. Las szumiał wiatrem, pachnął sosną, a w księżycowe światło wzlatywały sowy i nietoperze. Z ziemi zaczęły wychodzić ryby. Mutanty żyjące bez wody. Mające w swoim ciele defekt, mające łożyska jak u tych, co przedstawia ta nazwa. Drążyło one trawę chcąc się zbliżyć do mnie. Tak samo skonstruowane były wychodzące po nich meduzy i kraby. Karmiące się roślinnością tutejszych lasów. Obeszły mnie jak dzieci, które zauważyły coś, co ich interesuje. Chyba trafiły na mnie nie przypadkiem. Zawarłem z nimi układ. Mogłem na nie liczyć w razie problemów. Na takich wiem już instynktownie, że mogę im zaufać. Dotykałem je a one wydzielały w moje ciało toksyny, które miały nas przybliżyć do siebie, jednocześnie uznając ich martwy język za swój własny. I tak rzeczywiście było. Nie mówiły nic, ale przedstawiały mi urywki słów i obrazy, z których miałem skonstruować pejzaż całego zdania. Opowiedziały mi, co robią. Że są stworami nocy, które wychodzą, gdy wszyscy zasypiają. Opowiedziały mi, co się wtedy dzieje, co robią. Obiecały mi, że będą wysyłać mi na odległość, telepatyczne sygnały właśnie z tej nocnej pory, kiedy przejmują władzę nad rzeczywistością podczas nocnych, głębokich snów. Ich ciała mieniły się w świetle księżyca. Czekały wraz ze mną aż nie skończę szypułkować kolejnych zdań. Potem wskazały mi telepatycznie drogę, którą zacząłem iść, zadowolony z siebie i z tego, że znalazłem pokrewne dusze.
Nie minęło parę minut, kiedy znalazłem się u wylotu lasu. Widziałem mieniące się cienie tych stworzeń. Obmyślałem, do czego mogą mi się przydać. Bowiem powstawała chyba już ta niezwykła pora. Przede mną była dosyć spora chwila marszu. Łączyłem się w kroku z ich podświadomością, by lepiej zrozumieć to, co mi powiedziały.
Gdy wszyscy zasypiają. W każdym mieście, wsi, bądź gdziekolwiek, nadchodzi pewien ukradkowy czas w pełni nocy, kiedy to wszyscy zasypiają i śnią głębokim snem. Dosłownie wszyscy w całym mieście, wsi lub gdziekolwiek.
Wyjaśniły mi, co dalej się dzieję. Po części wiedziałem, bo sam nie często śpię. Uważam, że życie jest za krótkie by marnować je na coś takiego jak sen. Po śmierci się wyśpię.
Telepatycznie łączyłem się i widziałem kolejne obrazy, jak rzeczywistość dobrze mi znana zmienia się za sprawą tych stworzeń, tworząc coś, czego ja nie mogę i o czym ja właściwie marzę. Niebo zamyka swą przestrzeń, płodząc obrazy nie wykryte ludzkim okiem i nie do zaakceptowania przez ludzki umysł. Trzeba by być nadczłowiekiem władającym niesamowicie wszystkimi językami świata, by móc coś takiego opisać. Ja popełniam tylko daremną próbę opisania tego wszystkiego jako naoczny świadek, moim prymitywnym językiem. Przystanąłem na chwilę, by mieć jasność mroku opowiadanego przez nie. Nie wszyscy mają okazję zobaczyć to, co zamierzam opisać, bo większość wtedy śpi, jak to wynika z założenia. Mi się udało za ich sprawą oszukać tą porę i być naocznym świadkiem tego wszystkiego. Czyżbym sam nieświadomy zasypiał akurat o tej porze? Możliwe. Zatapiając się w marzenia senne bez wyraźnego sensu. To świat, w którym wszystkie dobrze znane nam przedmioty, zmieniają się w przedziwne formy. Nie musicie mi wierzyć, wiem, że nie wszyscy śpią, a ja to robię tylko dla osobistego wyrzucenia tej wizji z siebie, i podzielenia się nią z innymi.
Gwiazdy zaczynają spływać z nieba. To początek tego wszystkiego. Budynki mogą odetchnąć. Po ulicach zaczynają jeździć atrapami samochodów. Wyglądając tylko jak ich nędzne kopie ulepione z gliny, pełnej bruzd i kurzajek. Mkną one pozostawiając za sobą zgniły odór spalin, jak rozkładu. Nie wiem czy to był obraz przejęcia martwego wszechświata, czy obraz widziany oczami martwych, którzy przenikają przez nasz wymiar właśnie tą porą. Budynki rozciągają się w przód i w tył, jak ulepione z gumy. Zupełnie jak ludzie przeciągający się o poranku. Czasami splatają się ze sobą jak młodzi kochankowie. Ogień w bojlerach w mieszkaniach sam się zapalał i sam gasł. Spod śmietników uciekały cienie rozświetlając się, unosząc do nieba, odbite światło księżyca i inne wyładowania elektryczne.
Z oddali dobiegał mechaniczny oddech ulicy oraz krople nieba wpadające w głęboką toń asfaltu, tworzące na niebie kręgi. Kable telekomunikacyjne drgały lekko wydając z siebie cichy basujący dźwięk. Zegary tykały nierówno, każdy w swoim tempie, niby ich odpowiednik zegarów biologicznych. Chodniki odpływały, niby wodne dywany, zmieniając miejsce jak wieczny tułacz lub uciekinier szukający azylu. Wiatr przynosił ze sobą różne zapachy oraz trociny. Wszystko milkło i ustawało na swój sposób, tylko dla ludzi. Znikało to wszystko, gdy tylko pierwszy z nich się budził. Zazwyczaj było to małe dziecko rozproszone i zdezorientowane, co się dzieję, które śni o tym świecie i autentycznie go przeraża. Dzieci, jako jedyne istoty mogące dostrzec ten świat.
Łożyskowce pokazały mi rozbudzenie tego, uprzedzając, że następnym razem pokażą mi więcej. Pokażą mi tych, co próbują oszukać sen, albo na wpół senni przebudzają się w środku nocy, tworząc niesamowite sny na jawie. Sami będą mnie wplątywać w ten świat, jeśli zechcę być jego integralną żywą częścią. Jednak ten świat miał pewien defekt. Jeśli założyć, że to inny wymiar, inny świat, to nigdy na stale nie będzie go mogła przejąć rzeczywistość. Chociaż jakby pomyśleć, to może kiedyś spróbuję wraz z łożyskowcami wynieść to na światło dzienne. Ach kolejna piękna dwuznaczność. Zgodziłem się, bo nie każdemu trafia się istnieć w dwóch wymiarach jednocześnie.
Idąc na cmentarzysko jeleni, znalazłem stary rower porzucony w krzakach. Wsiadłem na niego i zacząłem jeździć po okolicy. Na zachodzącym niebie pojawiały się ostatnie sińce. Jeździłem wolno dla przyjemności. W oddali słychać dzwonienie zamykanych torów na przejazd pociągu. Widziałem jak w moją stronę idzie młody chłopak wyprowadzający psa na spacer. Zwolniłem nieco i obserwowałem go, by być pewnym, że mnie zauważy. Gdy zawiesił ukradkiem na mnie wzrok, zaimprowizowanym gestem zahaczyłem rower i spadłem z niego, przewracając go na siebie. Wyglądało to niedołężnie, i tak miało być. Zerkałem na niego jak podbiega wraz ze szczekającym psem. Robiłem grymasy twarzy, by się trochę postarzeć, by młodzieniec myślał, że jestem na coś chory.
Poczułem dotyk dłoni na moim ramieniu, próbując sprawdzić czy jestem przytomny. Otworzyłem niemrawo oczy, bardzo powoli. Spytał czy wszystko w porządku. Przytaknąłem, i odrzekłem, że gdyby nie on musiałbym czekać na łut szczęścia, aż ktoś nadejdzie i nie pomyśli sobie, że jestem menelem. Bowiem już mi się to zdarzało, zasłabnąć. Tak mu powiedziałem. Pomógł mi wstać, przytrzymał mnie bym złapał równowagę. Gdy stałem już pewnie, zrobiłem parę kroków w stronę roweru. Niby pewnie, ale zachwiałem się jakbym miał zaraz znowu upaść. Chłopak złapał mnie znowu i przytrzymał. Spytał się czy daleko mieszkam i czy może wezwać jakąś pomoc. Powiedziałem, że nie trzeba, ale jeśli byłby łaskaw i miał nieco czasu, to czy nie mógłby mnie odprowadził na cmentarz. Spytał się, na który, a ja wskazałem, że na cmentarz jeleni. Patrzył na niego przez chwilę, pewnie przypominając sobie legendy tego miejsca, które są w stu procentach moją zasługą. Przytaknął. Wszakże, co mu może zrobić stary dziadyga, który ledwo stąpa po ziemi.
Zaczęliśmy iść. Z początku szedłem niepewnie, przytrzymywany częściowo przez chłopaka, który również prowadził mój rower. Po kilkunastu krokach zacząłem iść pewniej, a chłopak widząc to, zaczął nawiązywać rozmowę. Opowiedziałem mu o farmie, którą mieli moi ojcowie, i mieli rodzinę wspaniałych rasowych jeleni, które kochali równie mocno jak mnie, ale po ich śmierci, rozstrzelaniu przez oszalałych kłusowników, załamali się i umarli ze smutku. Historia była prawdziwa, wyczytana z nagrobka, ale na pewno nie moja. Chłopak nawet dobrze udawał, że mu przykro. Uśmiechałem się w duszy. Jestem genialnym łgarzem. Dlatego zostałem pisarzem. Powiedziałem, że raz w tygodniu od czternastu lat szedłem nie na grób rodziców, ale właśnie na grób tych jeleni.
Następny kwadrans przeszliśmy w milczeniu. Wyczuwałem niepokój, gdy młodzieniec przeszedł przez cmentarną bramę. Denerwowała mnie w nim ta zabobonność, wpajana od najmłodszych lat. Przeszliśmy kilka cmentarnych uliczek aż doszliśmy do najokazalszego z nich. Chłopaka stanął przed grobowcem, a ja zaraz przy nim, chwila nie uwagi, i mogłem go zepchnąć w dół otwierając właz.
Zszedłem zaraz za nim. Niestety nie miał wielkiego szczęścia. Skręcił kark. Nachyliłem się nad nim i przypatrywałem jak z ust wypływa krew. Doszła mnie myśl, że ciało ludzkie jest strasznie słabe. Kości są łamliwe, jak również skóra. Rozejrzałem się po wnętrzu, przypominając sobie pracę sprzed tygodnia. Wtedy nadeszła mnie dziwaczna myśli. Pies, który na mnie szczekał, już przestał nadziany na mój but, który przebił go na wylot.
Zaszedłem do pomieszczenia, które było za moją salą tortur. Za nią był mały pokoik mieszkalny, w którym stał telewizor, szafy, krzesła. Zaciągnąłem chłopaka do pokoju. Najpierw metalowym kijem rozwaliłem mu szczękę, potem naciąłem jego usta. Wypatroszyłem podniebienie. Skóra jest rozciągliwa, więc nie miałem problemów większych ze wsadzeniem w jego gębę odtwarzacz kompaktowy. Musiałem użyć wszelkich sił, jakie we mnie tkwią by natrudzić się z rozciąganiem, ale do oporu, by jego twarz nie pękła jak balon, i nie przerwała się jak stara mata. To samo udało mi się zrobić z jego klatką piersiową. Po usunięciu wszystkich kości i wnętrzności, by jego ciało wciąż wyglądało jak ciało, wsadziłem w niego telewizor. Spojrzałem na ten obraz. Uznałem, że jest świetny i, że z wieloma ludźmi można przerobić mieszkanie na wspaniałą awangardową sztukę. Tyle, że to wymagało czasu. Potrzebowałem czegoś więcej. Skóra młodego człowieka była zbyt twarda i zbyt mało rozciągliwa. Wróciłem do mojej salki tortur i podszedłem do dziewczyny, którą jakiś czas temu zostawiłem przykutą do ściany. Odczepiłem łańcuchy, była leciutka. Zaniosłem ją do pokoju. Posadziłem ją na stole i zacząłem badać jej twarz. Nie była jeszcze krucha. Była cienka i rozciągliwa, co wymagało wielkiej precyzji. Złamałem jej kark, by głowa, twarz była uniesiona do nieba. Posadziłem ją koło jednej z nóg stołu. Podniosłem nogę stołu wymierzyłem jej w usta. Na zasadzie wbicia na pal tylko, że odwrotną stroną i drewniana noga zaczęła przedzierać się przez jej wnętrze, ostatecznie wychodząc centralnie wymierzona odbytem. Potrzebowałem jeszcze trzech nóg. Ale nie miałem dzisiaj już na to ochoty.