Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nieznanym szlakiem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nieznanym szlakiem - ebook

„Nieznanym szlakiem” to fascynujący zbiór opowiadań inspirowanych licznymi podróżami Ferdynanda Ossendowskiego po Europie, Azji i Afryce. Książka przenosi czytelnika w egzotyczne zakątki świata, od gorących piasków pustyni po lodowate krainy, ukazując niezwykłą różnorodność kultur i krajobrazów. Ossendowski mistrzowsko oddaje atmosferę odwiedzanych miejsc, a jego proza pełna jest barwnych opisów i głębokich refleksji. Każde opowiadanie to wyjątkowa historia, będąca zapisem zarówno osobistych doświadczeń autora, jak i losów napotkanych ludzi, które poruszają i skłaniają do zadumy. „Nieznanym szlakiem” to idealna lektura dla miłośników literatury podróżniczej i tych, którzy pragną odkryć nieznane zakątki świata.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-644-6
Rozmiar pliku: 562 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NIEZNANYM SZLAKIEM

I.

Zaczęło się to w r. 1876, wtedy, kiedy rozsiani po całym obszarze Syberji pędzili żywot męczeński rodacy, zesłani za powstanie r. 1863. W niektórych miejscowościach Syberji powstały nawet mniejsze lub większe osady wygnańców. Tak było i w powiecie Minusińskim.

We wsi Bazunowoj, tuż przy brzegu potężnego i wartkiego Jeniseju, mieszkało kilka rodzin wygnańców polskich, a śród nich rej wodzili i do wielkiego poszanowania nawet pośród rosyjskich chłopów i Tatarów doszli Bohdan Radkiewicz i Ludwik Lisowski. Nauczyli oni ludność miejscową dobrej uprawy pszenicy, leczyli konie i bydło, dawali rady, jak się bronić od urzędników, którzy zjeżdżali do tej odludnej wioski po łapówki; bez Radkiewicza i Lisowskiego nikt w całym obwodzie nie odważyłby się działać na własną rękę. Zaszczyty sypały się na nich jak z rogu obfitości. Obaj byli kolejno starostami wioski, honorowymi kozakami, sędziami koczowisk tatarskich. Policja też szanowała i trochę obawiała się Polaków. Obaj byli doskonałymi fachowcami. Radkiewicz szybko i elegancko szył buty, Lisowski – ubrania męskie. Prawda, że fach ten posiedli oni dopiero w czasie swojej ciężkiej tułaczki po więzieniach i pustkowiach północnej Syberji, gdzie każdy sam sobie radził, jednak doszli do wielkiej wprawy i najwyżsi urzędnicy powiatu wkrótce stali się ich klientami.

Pewnego wieczora Radkiewicz, chmurny, wszedł do chaty Lisowskiego, który z rodziną siadał już do kolacji. Lisowski spojrzał w pociemniałą twarz przyjaciela i rzekł, uśmiechając się:

– Już coś nowego obmyślacie, Bohdanie? Widzę to z waszych oczu... No, mówcie!

Radkiewicz opuścił głowę i mruknął:

– Pomówimy po wieczerzy...

Nie chciał jeść i siedział w głębokiej zadumie, nic nie mówiąc i patrząc przez okno na pędzącą rzekę. Nareszcie Lisowski wstał, narzucił na plecy sukmanę z wełny wielbłądziej, spojrzał na przyjaciela i rzekł:

– Przejdźmy się trochę, to i pogadamy...

Radkiewicz wstał i podszedł do gospodyni.

– Niech pani nie gniewa się, że mruk ze mnie dzisiaj; różne myśli tak latają po głowie, że nic mówić nie mogę, ale buciki na czas będą.

Lisowska uśmiechnęła się i odpowiedziała:

– Dziękuję, a życzę, żeby na dobre poszły myśli wasze!

Pocałował ją w rękę i wyszedł.

– No? – odrazu spytał go Lisowski.

– E – e – odpowiedział Radkiewicz – to nie tak nagle! Bo, widzicie, kiełkowało to we mnie oddawna i dopiero teraz...

– Co dopiero teraz? – zapytał przyjaciel, zauważywszy, że Radkiewicz zamilkł.

– Teraz postanowiłem nieodwołalnie... wyjechać stąd... na zawsze...

Lisowski zatrzymał się i oczy wlepił w twarz przyjaciela.

– Tam?... – szepnął, wskazując ręką na zachód.

– Tak... do Polski... – odparł Radkiewicz.

– Zginiesz! Zginiesz, jak tamci!

– Może! – wybuchnął Radkiewicz. – Może! Ale ja już nie mogę dłużej czekać! Najlepsze lata życia tracimy, najwięcej moglibyśmy dla Polski pracować, a my tu – gnijemy, gnuśniejemy z Moskalami i Tatarami, bez pożytku dla kraju i narodu.

– Tak! – zgodził się Lisowski. – Lecz trudna i daleka droga, a za ucieczkę – kula lub katorga...

– Wiem, alem sobie inaczej obmyślił. Nie złapią mnie!

Mówiąc to, Radkiewicz podszedł do samego brzegu, gdzie w dole z pluskiem fal pędziła wezbrana rzeka, i wskazując na wynurzające się z ciemności białe smugi piany, zaczął mówić gorąco, namiętnie:

– To – Jenisej. Obaj wiemy, że płynie na północ, aż ginie w Lodowatym oceanie... Ocean – to już wolność, to już prosta droga do Polski... Postanowiłem wyjechać do Jenisejska, skąd bliżej do morza i gdzie jest więcej rybaków, może się znajdzie towarzysz... chyba... chyba, że i wy, Lisowski, też...

Lisowskiemu fala gorącej krwi uderzyła do głowy. Drżał cały i schwycił przyjaciela za rękę.

– Bohdanie, jabym razem z wami, bez wahania... ale żona, dzieci... co z nimi będzie?... Przecież zamęczą je za mnie, pogonią etapami przez śniegi, przez więzienia... Zemrą...

Radkiewicz głęboko westchnął i szepnął:

– Zostańcie z nimi... Pan Bóg by nas może za ich udrękę pokarał... Zostańcie, Ludwiku...

Lisowski cicho płakał i urywanym głosem mówił:

– Pierwszy raz się rozstajemy... Tyle niedoli razem przeżyliśmy... A teraz, może być, na zawsze...

Tak! – odpowiedział Radkiewicz – ja już tu nie powrócę...

Więcej już nic do siebie nie mówili. Powrócili do wsi i rozeszli się w różne strony.II.

W parę tygodni później Radkiewicz odwiózł sędziemu śledczemu uszyte buty i wyprosił sobie pozwolenie na wyjazd na dwa miesiące do Krasnojarska po nowe narzędzia i skóry. Wkrótce wyjechał ze wsi Bazunowoj tratwą, która płynęła z prądem Jeniseju hen! na północ, gdzie w wyobraźni wygnańca pienił się i wołał do wolności ocean. Wyjechał i nikt z mieszkańców tej wioski nigdy już więcej swego starosty nie ujrzał. Radkiewicz wpadł jak kamień do wody. Wszelkie poszukiwania władz spełzły na niczem.

A on tymczasem działał i plan swój posuwał dalej i dalej. Tratwą dotarł do Krasnojarska, skąd końmi, mając paszport na inne nazwisko, przyjechał do miasta Jenisejska. Posiadając uciułany uporczywą pracą kapitalik, rozpoczął tu nowy interes. Jenisejsk jest miastem rybaków. Rzeka tu dochodzi do trzech kilometrów szerokości, a olbrzymie jesiotry różnych gatunków, piękne o czerwonych grzbietach i ogonach „tajmienie” mają w niej swoją siedzibę.

Radkiewicz bardzo prędko rozpatrzył się na nowem miejscu i wciągnął do swego przedsięwzięcia Finlandczyka – Franca Lindensztadta, też wygnańca, niedawno wypuszczonego z więzienia bez prawa jednak wyjazdu z obwodu miasta. Lindensztadt wkrótce zasłynął wśród rybaków jako fachowiec, bo też był nim, całe życie spędziwszy na Bałtyku, trudniąc się połowem ryb. Wyrywano sobie Lindensztadta wzajemnie, aż dopóki Radkiewicz nie położył kresu tej konkurencji, zapraszając Finlandczyka na wspólnika. W ciągu paru miesięcy zorganizował Radkiewicz przedsiębiorstwo, na które z podziwem spoglądali rosyjscy rybacy. Lindensztadt zarządzał połowem ryb, Radkiewicz – przyrządzaniem konserw z ryb i handlem. Wszyscy przepowiadali nowym przedsiębiorcom wielkie powodzenie, lecz nikt nie domyślał się, co się działo w głowach nowych rybaków. Do późna w nocy siedzieli w swojej izbie, szeptali do siebie, przeglądali dużą mapę Azji, coś obliczali na niej i wymierzali, robili rysunki wielkiej dwumasztowej łodzi i wszystko to w nocnej ciszy, pokryjomu, szeptem, jakgdyby knuli jakiś straszliwy spisek.

Przez całą jesień i zimę pracowali nowi towarzysze. W jesieni łapali ryby sieciami, w zimie – specjalnemi wędkami, spuszczając je na dno rzeki przez otwory w lodzie; wieczorami i aż do późnej nocy porządkowali swoje łodzie, szczególnie jedną, największą o dwóch masztach. Wzdłuż burty, po obudwóch bokach łodzi umieścili zalutowane blaszanki od nafty i zabili je szalówką, obszyli nos łodzi grubemi deskami o wielkich sztabach żelaznych, podnieśli burty, postawili nowe mocne maszty i dali nowy takelunek żaglowy; około steru zbudowali domek z piecykiem i dwoma hamakami. Rosyjscy rybacy podziwiali nowy statek. Radkiewicz z Finlandczykiem opowiadali im, że chcą w lecie spłynąć z prądem ku ujściu Jeniseju i spróbować szczęścia na wielkiej wodzie.

Gdy łódź była już zupełnie gotowa, na nowo osmolona i opatrzona, zsunęli ją bliżej do brzegu i czekali na ciepłe czasy. Długa jednak zima syberyjska dręczy ludzi swemi mrozami i wichrami. Radkiewicz z niecierpliwości i niepokoju aż sczerniał, chodził z gorączkowo błyszczącemi oczami, mocno zaciskając usta. Lindensztadt zmienił się też do niepoznania. Zawsze zimny i spokojny, teraz często wzdychał i kurczowo ściskał muskularne, zgrubiałe dłonie, a w jego jasnych niebieskich oczach miotały się niepokój i tęsknota.

Wszystko ma swój koniec na ziemi. Minęła więc zima; Jenisej zerwał potężne więzy lodowe i poniósł je, krusząc i wyrzucając na wyspy i mielizny, do oceanu.

Polak i dziecię smętnej Finlandji nie zdradzali na zewnątrz swoich uczuć, pracowali jak dawniej nad połowem ryb i codziennie coś dodawali do swej łodzi. Nagromadzili sporo solonej, suszonej ryby, sadła, sucharów, herbaty i soli, w kajucie mieli dużą skrzynię cukru i blaszankę z wódką. Kołysząca się na rzece łódź cieszyła wzrok rybaków. Podczas łowieckich wypraw w okolicach Jenisejska sprawdzili szybkość i sprawność łodzi i znali ją teraz jak własną kieszeń. W rękach wprawnych rybaków była posłuszna, jak wóz, zaprzężony w konie.

– Dopłyniemy!... – szepnął raz Lindensztadt, rzucając porozumiewawcze spojrzenie na towarzysza.

Radkiewicz wzrok swój skierował na północ, gdzie się kłębiły szare, ponure chmury, nogi wparł mocniej w pokład łodzi i odparł szeptem:

– Dopłyniemy!

Finlandczykowi oczy radością się rozpromieniły, podszedł do Radkiewicza i w milczeniu rękę jego podniósł do ust. Ten drgnął i schwycił towarzysza w objęcia. Było to nieme podpisanie umowy na śmierć i życie. Od tego czasu więcej już o swoim planie nie mówili i czekali na maj, aby zacząć podróż.III.

Cała osada rybacka wyległa na brzeg Jeniseju, gdy dwumasztowa łódź „Nadzieja” odpływała od miasta. Południowy wiatr szybko porwał łódź i poniósł ją z prądem pięknej rzeki ku północy. Zniknął im z oczu Jenisejsk, tylko dłużej od innych budynków widniały kopuły cerkwi i dach więzienia, ale i to wreszcie utonęło we mgle oddalenia.

– Z Bogiem! – zawołał tedy Radkiewicz.

– Z Bogiem! – powtórzył radośnie Finlandczyk i zaczął manewrować żaglami, lawirując pomiędzy mieliznami i wyspami.

Stała sie rzecz dziwna. Ci ludzie, którzy po całych nocach marzyli o śmiałej, szalonej podróży, szeptem rozmawiali o niej, robili różne projekty – teraz milczeli. Może odczuwali cały ogrom przedsięwzięcia i, chociaż żaden z nich nie myślał o niebezpieczeństwie, może jednak głębokie wzruszenie ogarniało ich coraz silniej i zamykało im usta.Spoglądali tylko na siebie przyjaźnie i tkliwie i pracowali na zmianę co sześć godzin.

Tymczasem „Nadzieja” sunęła dalej i dalej na północ, jak gdyby starała się dogonić odpływający lód lub klucze łabędzi i stada gęsi, lecących na północ, w poszukiwaniu miejsca, gdzie życiu ich potomstwa nie będzie groził człowiek. Wolne i dzikie ptaki dążyły tam, dokąd płynęła „Nadzieja”, – ku brzegom oceanu Lodowatego.

Niewysokie wzgórza powoli znikły i na ich miejsce zjawiły się płaskie brzegi, porośnięte gęstym, prawie dziewiczym lasem iglastym. Były to już całkowicie niezaludnione obszary północnej „tajgi”. Na łachach rzecznych czerniły się stada cietrzewi i jarząbków; stada dzikich kaczek przecinały powietrze w różnych kierunkach; na brzeg wychodziły nieraz niedźwiedzie i wilki, ze zdumieniem śledzące płynącą łódź. Raz tylko zatrzymali się nasi żeglarze, przy ujściu dość dużej nieznanej im rzeki. Chcieli nałapać świeżych ryb, gdyż znużyło ich jednostajne pożywienie, zresztą woleli suszoną i soloną rybę przechować na czas żeglugi po oceanie.

Małą siecią udało im się złapać kilka dużych jesiotrów, tak, że musieli szukać pozostałego w gąszczu leśnym śniegu, aby dłużej przechować ryby. Ruszyli dalej i znowu milczenie panowało na pokładzie „Nadziei”, a wzrok żeglarzy pędził przed nią ku nieznanej północnej pustyni morskiej.

Rzeka stawała się coraz szerszą i burzliwszą. Już dawno odeszły od rzeki lasy i zewsząd do brzegów cisnęły się torfowiska północnej tundry, z taflami większych i mniejszych jezior, z zaroślami trzcin i sitowia. Chmary wodnego ptactwa unosiły się nad tą ziemią, zapomnianą przez naturę, i już się gnieździć zaczynały. Czasami śród niewysokich krzaków karłowatej brzeziny czołgał się puszysty północny lis, lub mknął zając, wystraszony pluskiem fal.

Pewnego razu, gdy świt przedarł się przez ciężkie chmury i zwoje mrocznej nocy, stojący przy sterze Lindensztadt wydał radosny okrzyk:

– Morze! Morze!

Radkiewicz wybiegł z kajuty i obejrzał okolice. „Nadzieja” płynęła przez bezbrzeżną przestrzeń spienionej żółtej wody, z której wynurzały się od czasu do czasu porwane z południa drzewa, a nawet belki zburzonych przez powódź zabudowań wieśniaczych i resztki strzaskanych łodzi, przyniesionych zdaleka.

– To jeszcze nie morze! – oznajmił Radkiewicz. – To dopiero zatoka, do której wpada rzeka.

Mówiąc to, zaczerpnął wiaderkiem wodę i spróbował. Woda była lekko słona.

Radkiewicz rozwinął mapę i zaczął ją przeglądać. Spojrzał na kompas i zadecydował, że się znajdują niedaleko wysp Sibirjakowa. Rzeczywiście nazajutrz żeglarze ujrzeli przed południem czarne pasmo południowej wyspy archipelagu i wkrótce zbliżyli się do niskiego, pustynnego zdziaru. Spostrzegli duże stado fok, które miały tu legowiska, a wcale nie były zatrwożone zbliżeniem się łodzi, gdyż oddawna nie widziały ludzi.

Towarzysze postanowili wylądować i przygotować się do morskiej podróży. Ocean już dawał się we znaki, gdyż posyłał tu swoje siwe, szumiące bałwany, które z łoskotem i hukiem zalewały płaskie brzegi wyspy.

Umocowawszy na kotwicach łódź, żeglarze urządzili szałas na brzegu, za pagórkami z piasku, i rozpoczęli swoje czynności. Najpierw postanowili cały zapas mąki przerobić na suchary, gdyż mąka nie wytrzymałaby bez szwanku długiej morskiej podróży.

Finlandczyk wpadł na dowcipny pomysł, który był jakiemś echem z życia jego mongolskich przodków. Nie spodziewając się mieć poddostatkiem tłuszczu, potrzebnego dla podtrzymania ciepła w organizmie, postanowił on sfabrykować pożywne, tłuste suchary. Robił to w ten sposób. Razem z Radkiewiczem zabili kilka fok, zdjęli z nich cały tłuszcz i, roztopiwszy go w kotle na ogniu, wrzucali do niego kawałki przyrządzonego ciasta. Gdy ciasto to, przesyciwszy się sadłem, zeschło, nabili temi sucharami worki. Było to pożywienie, którego używają koczownicy-pastuchy w Mongolji północnej, nazywając je „borsuk”. W północnych obszarach Karelji, w Finlandji, a nawet Norwegji i w północnych obwodach Ameryki podobne suchary są w ogólnem użyciu. Była to dobra strawa, gdyż takie suchary, wrzucone do gorącej wody lub herbaty, tworzyły pożywną polewkę, zastępując zupę mięsną i chleb. Żeglarze poczynili tu nowy zapas świeżo solonych ryb i mięsa fok, a tranem i tłuszczem napełnili parę pustych beczułek. Przez cały czas pobytu na wyspach Sibirjakowa żywili się wyłącznie ptactwem wodnem. W gąszczu wysokiej twardej trawy i w krzakach karłowatej nędznej wikliny gnieździły się tysiące dzikich gęsi i kaczek. Ptaki dopuszczały człowieka o kilka kroków do siebie. W ten sposób żeglarze nie potrzebowali używać prochu. Uzbrojeni w wiosła lub długie drągi szerzyli spustoszenie śród ptactwa.

Nareszcie nastąpił dzień odjazdu. Podróżnicy podnieśli żagle i ruszyli z wiatrem, który poniósł łódź na północo-wschód. Zdaleka ujrzeli czarny masyw samotnej wyspy, wokoło której szalały bałwany. Była to wyspa Diksona, ostatni wartownik lądu na pustyni oceanu.

Potężny poryw wiatru popędził teraz „Nadzieję” na zachód. Znikły bez śladu wszelkie oznaki ziemi. Pozostały tylko duże ciemno-szare mewy, szybujące w mglistem powietrzu, lub nagłym ruchem wpadające do morza, by porwać rybę. Po trzech dniach pływania, Radkiewicz, stojący przy sterze, spostrzegł szeroką strugę wody, wysoko wznoszącą się nad morzem, a wkrótce zobaczył, że jakiś olbrzymi, czarny kadłub falowym ruchem wynurzył się z wody i znowu po chwili zapadł, znikając, jak widmo. Zawołał towarzysza. Ten przyjrzał się i ze śmiechem zawołał:

– To wieloryb! Widziałem je, gdym pływał na norweskim statku po morzu Murmańskiem. Ten też nie jest samotnikiem! Patrz! Jeszcze jednego widzę, a tam drugi,... trzeci... Dobra nasza!

– Co w tem dobrego, że takie duże bydlę łazi po morzu? – zdziwił się Radkiewicz.

– Bo to widzicie, stado wielorybów goni inne stado. Jakie to stado – nie wiem, jednak myślę, że z pewnością są to śledzie. Wiem z opowiadań rybaków, że od brzegów Azji śledzie płyną do brzegów Europy i dochodzą aż do Skandynawji. Będziemy więc mieli towarzyszy podróży, a oni doskonale znają drogi morskie, oprócz tego razem z nami płynąć będzie spiżarnia, obficie zaopatrzona w świeże ryby.

Od niepamiętnych czasów nieznająca uśmiechu i radości twarz Lindensztadta promieniała szczęściem. Śmiał się bezdźwięcznym śmiechem, nie zwracając żadnej uwagi na to, że bałwany podrzucały łódź na swoje grzbiety, syczące słoną pianą, strącały ją na dno ruchomych przepaści, aby po chwili znowu porwać i wyrzucić do góry....

Przed wieczorem ilość wielorybów zwiększyła się, a morze zaczęło się skrzyć, szczególnie gdy wyjrzał księżyc i płynnem złotem zalał pustynię oceanu.

– To płyną stada ryb! – rzekł Finlandczyk. – Płyną tuż pod powierzchnią morza, które się skrzy tysiącami iskier.

Gdy księżyc stał już wysoko, żeglarze zauważyli na horyzoncie połyskujące szczyty gór i odczuli powiew mroźnego powietrza.

Płynęli dalej, a „Nadzieja” dzielnie walczyła z bałwanami morskiemi i opierała się ich szalonym ciosom. W nocy jednak ciężkie, czarne chmury zasnuły niebo, a gdy rano słońce oświeciło morze, żeglarze z przerażeniem zauważyli, że są otoczeni ze wszystkich stron górami lodowemi. Jakgdyby jakieś olbrzymie okręty płynęły pod swemi zamarłemi żaglami, nie przeszkadzając bynajmniej ruchowi „Nadziei”. Obaj podróżni zrozumieli, że gnane od północy góry trafiały tu w pasmo jakiegoś morskiego prądu i odbywały podróż na południo-zachód, szybko topniejąc. Była to też szczęśliwa okoliczność, gdyż ten niewidzialny prąd unosił łódź w kierunku pożądanym – na zachód. Łódź płynęła, lawirując śród gór i pól lodowych, lecz Radkiewicz spostrzegł, że lody zaczęły kierować się nagle na północ, odchodząc od brzegów Azji.

– Niech sobie płyną, dokąd chcą – rzekł, do Lindensztadta – lecz my musimy płynąć wzdłuż brzegu...

Finlandczyk zgodził się i „Nadzieja” wkrótce wyszła ze strefy pływającego lodu, sunąc ku brzegom. W dwa dni później czarne pasmo ziemi wynurzyło się z wody. Od tej chwili towarzysze płynęli w pobliżu tego pasma, czasami tylko zwijając żagle, aby zająć się połowem śledzi, które szeroką, długą na kilka kilometrów ławą płynęły ku zachodowi. Ryb było tak dużo, że górne warstwy ławicy wystawiały z wody płetwy grzbietów swoich.

„Nadzieja”, trzymając się brzegu, szła to na północ, to na wschód, to znowu na południe, obchodząc jakiś półwysep. Istotnie był to Jałmał, oddzielający ujście rzeki Jenisej od innej olbrzymiej rzeki – Ob. Brzegi były niezaludnione; morze, pokryte ciemno-szaremi falami, tylko od czasu do czasu ożywiało się stadami goniących śledzie fok; gdzie niegdzie łódź otaczały jękliwie krzyczące mewy, walczące ze sobą o porwaną zdobycz.

Długo trwała ta pływanka żeglarzy, gdyż lato minęło, przeszła jesień i już ostry mroźny wiatr zaczął ścinać wodę na pokładzie „Nadziei”. Radkiewicz i Lindensztadt zrozumieli, że wkrótce ogarnie ich zima i że muszą szukać schronienia na ten surowy, straszny czas. Żeglarze nieraz widzieli płynące na południe stada fok, które widocznie uchodziły przed dążącą od bieguna zimą.

– Niema innej rady! – zauważył Finlandczyk. – Płyńmy za fokami, one lepiej od nas znają tę miejscowość.

Ruszyli w kierunku południowym. Po kilku dniach woda w morzu zżókła, co było oznaką, że jakaś duża rzeka niosła do oceanu swój wart. Wkrótce łódź zaczęła uderzać o płynące drzewa, co jeszcze wymowniej świadczyło o zbliżeniu się do rzeki.

Była to olbrzymia Ob, która przecina całą Syberję i wpada na zachód od Jałmału do oceanu Lodowatego. Z wielkim mozołem i ostrożnością posuwała się „Nadzieja” przeciw wpadającej do morza potężnej strudze rzecznej. Nareszcie woda stała się zupełnie słodką i zjawiły się brzegi zatoki. Drobne krzaki, kępy, porośnięte trawą, mech i trzęsawiska pokrywały brzegi. Śród krzaków śmigały małe, białe zające i czaiły się lisy. Ptactwo wodne już odleciało na południe, do słońca, ciepła i życia. Tylko ostatnie sznury gęsi i klucze białych łabędzi wisiały w powietrzu i ciągnęły na południe, walcząc z gwałtownemi podmuchami wichru.

Długo posuwała się „Nadzieja” przeciwko prądowi Obi na południe, aż nareszcie żeglarze ujrzeli bardzo przytulną zatokę, ze wszystkich stron osłoniętą dość wysokiemi pagórkami, z rosnącym na ich zboczach lasem z karłowatych brzóz i cedrów. Tę zatokę obrali sobie żeglarze za schronisko na czas zimy podbiegunowej. Wyciągnęli łódź na brzeg, zdjęli część desek i zbudowali sobie szałas, przysypawszy go mchem i śniegiem.

Polak i Finn użyli pierwsze tygodnie na gromadzenie zapasów żywności i opału. Mięso można było przechowywać bez obawy przed zepsuciem się, gdyż coraz ostrzejsze mrozy zaczęły nawiedzać ten niegościnny, ponury kraj. Żeglarze zabili kilkanaście fok, nałapali dużo ryb, które złożyli do wykopanego dołu, przysypanego lodem i śniegiem. Podczas wypraw myśliwskich zrobili bardzo ważne odkrycie, że w zaroślach roiło się od białych kuropatw. Nałapali za pomocą sideł kilkaset sztuk i zdecydowali, że pożywienia starczy na cały zimowy okres.

Ten zaś straszny czas już nastąpił. Słońce coraz to krócej świeciło, aż zupełnie przygasło. Nastała noc podbiegunowa, noc pełna strasznych widm, zjawisk, trwogą przejmujących, głosów ponurych, a nieznanych.

Mijały tygodnie, gdy zabłąkani w tej pustyni ludzie nie spali, z przerażeniem spoglądając na niebo, które zdawało się płonąć, roztapiać się, zmieniać w morze jakiegoś tajemniczego ognia z mknącemi po niem różnobarwnemi falami, z wytryskującemi do góry, drgającemi słupami płomieni. Zdumieni i przerażeni spoglądali na płonące niebo i z pokorą oczekiwali, że zjawi się oblicze Twórcy i z jego oczu odczytają wyrok dla siebie... Lecz niebo nagle gasło i znowu mrok i mróz, ścinający krew w żyłach, przygniatały ziemię i żyjące na niej istoty... Wicher, niosąc chmury śniegu i drobne kawałki lodu, wył i szalał dokoła, lecz w schronisku, ukrytem za wzgórzem, było zacisznie.

W szałasie suche cedrowe gałęzie potrzaskiwały w piecyku, paliła się lampka z tranem, a na ognisku zawsze kipiała woda w kociołku. O ile na morzu towarzysze milczeli, o tyle teraz chętnie gwarzyli, opowiadając o swojem życiu, troskach, tęsknocie i nadziejach na przyszłość...

„Purga” zanosiła śniegiem ich samotny szałas tak, że z trudem odgrzebywali go od wejścia, aby przynieść drzewa do piecyka lub pożywienia z łodzi.

Nagle pewnego poranku Lindensztadt nie mógł się jakoś podnieść z posłania. Całe ciało trawiła straszliwa gorączka, a dreszcze wstrząsały niem co chwila. Z opuchniętych dziąseł sączyła się krew, a każdy ruch lub słowo zmuszały chorego do krzyku i jęczenia. Ludzie ci przeszli Już mękę syberyjskich więzieni i znali się na chorobach.

– Źle – szeptał Finlandczyk – to szkorbut!

Wiedział o tem i Radkiewicz, gdyż przechodził tę chorobę, kiedy przed laty pędzono go na katorgę etapami, karmiąc mięsem lub rybami i nigdy nie dając jarzyn. Przy obliczaniu swojej podróży żeglarze zapomnieli o jednem, a mianowicie, że będą zmuszeni spędzić zimę na północy. Choroba Lindensztadta była pierwszym skutkiem tej fatalnej pomyłki.

Od tej chwili do obłędnych nocy podbiegunowych, do wycia wichury i łoskotu odrywających się brył pękającego lodu dołączyły się krzyki i jęki miotającego się w gorączce Lindensztadta. Nic nie mógł jeść, gdyż wszystkie zęby mu się kiwały i wypadać zaczęły, a usta zmieniły się w ropiącą się, wstrętną ranę. Bywały dnie, gdy chory zupełnie do przytomności nie wracał i miotał się, zrywając z siebie okrycie i bieliznę i jęcząc żałośnie. Wreszcie zaczął coś śpiewać ponurym, głuchym głosem. Pieśń była mroczna i groźna, jak skalista i zimna ojczyzna Finlandczyka. Urywał na chwilę śpiew, aby jęknąć przeciągle, z bolesną skargą, i znowu śpiewał, przymykając oczy i zaciskając palce rąk.

Zima ciągnęła się długo, tak długo, że Radkiewiczowi wydawało się, iż nigdy się już nie skończy. Ta myśl zawładnęła nim całkowicie. Nie mógł spać, a, gdy zasypiał, budził się z przerażeniem i biegł patrzeć, czy nie zjawiły się jakieś oznaki wiosny.

Pewnego wieczoru Lindensztadt przerwał swój śpiew i zawołał Radkiewicza.

– Słuchaj – rzekł, ledwie bełkocząc opuchniętemi wargami, – to już koniec! Już nie dożyję do jutra i nigdy nie zobaczę swego kraju i swojej rodziny. Nigdy...

Radkiewicz zaczął go pocieszać, ale Finlandczyk oczy przymknął i znowu rozpoczął swoją jednostajną, jak wycie wiatru, ponurą pieśń, śpiewał ją do północy, a później zamilkł, i tym razem na zawsze.

Radkiewicz obmył i ubrał towarzysza niedoli, owinął go w skóry fok i złożył śród piaszczystych, śniegiem spowitych wydm, aby oddać go ziemi na wiosnę, gdy piasek odmarznie... Pozostał sam i wyglądał wiosny, starannie odpędzając myśl o tem, że zima nigdy się nie skończy, i czując, że rozpacz straszliwa i obłęd chwytają go za serce i mózg.

– Oszaleję... oszaleję! – ściskając sobie głowę, myślał Radkiewicz.

I z pewnością takby się stało, gdyby nie wiosna, która jakgdyby odrazu, jednym skokiem przymknęła tu z południa... Śnieg zaczął topnieć pomału, zjawiły się jakieś muszki, do szałasu wpełzały drobne, czarne pająki; jakieś małe ptaszki uganiać się zaczęły śród zarośli cedrów, a w kilka dni później wysoko pod obłokami długo krążył pierwszy sznur dzikich gęsi, daremnie szukając wolnej od lodu wody. Odleciał jednak ten pierwszy goniec wiosny zpowrotem na południe, ale już wkrótce rzeka wezbrała, podniosła i pokruszyła lód, zalała brzegi, podniosła- „Nadzieję”, na którą Radkiewicz ledwie zdążył przenieść cały swój dobytek.

Gdy słońce zaczęło już dobrze ogrzewać ziemię, a wszędzie roiło się od wodnego ptactwa, Radkiewicz z wielkim mozołem wykopał mogiłę, złożył w niej ciało towarzysza, kamieniami i piaskiem przywalił i postawił krzyż. Na krzyżu ze świeżego cedru Radkiewicz wypalił napis:

„Tu spoczywa Finlandczyk Franc Lindensztadt

43 lat.

Krzyż ten postawił Polak – Bohdan Radkiewicz”

Oczekując aż znikną na horyzoncie lodowate góry, które nagromadziły się przy ujściu rzeki, a codzień zmniejszały się, z łoskotem i hukiem rozpadając się pod promieniami słońca i ciepłej wody, podmywającej ich podnóża, Radkiewicz oporządzał łódź, a wieczorami chodził na grób towarzysza.

W pewnej chwili straszliwa tęsknota opanowała myślami samotnika, tęsknota i rozpacz.

– Przecież samotny, w pojedynkę nie dopłynę? – zapytał samego siebie, a oczy zamglone zwracał w stronę krzyża. – Nie dopłynę?...

Nikt mu nie odpowiadał, więc rozpacz sączyła dalej i głębiej swój jad do duszy samotnego człowieka.

– Poco walczyć, poco dalej się męczyć i troskać? – pytał siebie Radkiewicz. – Czy dziś, czy jutro śmierć – żadnej niema w tem różnicy. Mam karabin i naboje... Jedna chwila i – koniec...

Już wstał i poszedł po broń, gdy nagle przed jego oczami rozstąpił się mrok wieczorny i ciemne chmury na horyzoncie; ujrzał „Nadzieję”, która, rozpuściwszy i wydąwszy swoje żagle, pruła wodę morza, sunąc na zachód; ujrzał Radkiewicz samego siebie przy sterze, a w oddali jakieś połyski, jakieś drogie, ukochane zjawy, postacie i twarze; uszu jego doszły odgłosy znajomej, swojskiej mowy, echa piosnki rzewnej, dzwony kościołów i cichy szmer żyta.

– Tam, tam, tylko tam żyć lub umierać! – krzyknął i powrócił do mogiły Lindensztadta, długo wpatrywał się w nią, jakgdyby chciał dojrzeć twarz zmarłego i jego zawsze zimne, niebieskie oczy.

– Dopłynę! – szepnął i rękę do nieba wyciągnął.

Zbliżył się do krzyża i nożem zaczął wycinać literę po literze. Nareszcie skończył, odstąpił o krok i odczytał

„Finn nie dopłynął, Polak – dopłynie”.

W dwa tygodnie potem „Nadzieja” z samotnym człowiekiem przy sterze płynęła po oceanie, trzymając się brzegu i częściej zatrzymując się, gdyż Radkiewicz po kilku bezsennych, uciążliwych dniach żeglowania, był zmuszony wypoczywać. Opłynął półwysep Samojedów, przeciął południowy wąski koniec zatoki Karskiej i sunął już wpobliżu północnego brzegu Europy przez morze Karskie i Barentsa. Parę razy widział statki cudzoziemskie, które uprawiały wpobliżu Murmańskiego brzegu połów sztokfiszów i śledzi, a te spotkania szaloną radością napełniały jego serce. Kilkakrotnie doganiały go łodzie tubylców północnych: Ostjaków, Samojedów i Korełów, wypytywano, dokąd płynie i skąd. Pokazując mapę, odpowiedział, że jest z Archangielska, a płynie do Norwegji. Podziwiano, że był samotny, ale on nie zatrzymywał się i dążył dalej, już nawet niebardzo dbając o to, czy brzegi są blisko, czy daleko.

Pewnego dnia spotkał odrazu kilka statków i całą flotylę czółen rybackich; dowiedział się, że jest w pobliżu portu norweskiego Wardo. Postanowił zatrzymać się, wypocząć i na ludzi się napatrzyć, ich widokiem i głosami się nacieszyć.

Zawinął więc do Wardo, gdzie miał zamiar zabawić dłużej, lecz prawie natychmiast był zawezwany do biura portowego; jakiś urzędnik zaczął go pytać o dokumenty, o flagę i o port, do którego był przypisany jego „okręt”. Ponieważ Radkiewicz nie mógł zrozumieć urzędnika, zaproszono jakiegoś Rosjanina, który, dowiedziawszy się, że Radkiewicz jest zbiegiem, zaczął podbudzać przeciwko niemu urzędników norweskich. Po trzeciej wizycie w biurze Radkiewicz zrozumiał, że zostanie aresztowany, więc, powróciwszy na „Nadzieję”, podniósł żagle i popłynął, korzystając z tego, że mrok już zapadł.

Dalsza jego podróż wzdłuż brzegów Skandynawji odbyła się bardzo pomyślnie. Już się nie krył wcale, w portach śmiało oświadczał, że jest Polakiem, który uciekł tak niezwykłą drogą z Syberji, gdzie go więziono za miłość do ojczyzny i za walkę o jej wolność. To jednało mu serca szlachetnych Norwegów, a później Duńczyków. Podejmowano go wszędzie nader gościnnie, dostarczano ubrania i zapasów żywności na drogę, ułatwiano formalności celne i paszportowe, zaopatrywano w listy polecające.

Wszystko się jednak zmieniło, gdy Radkiewicz wypłynął na Bałtyk. Płynął wzdłuż wybrzeży niemieckich i tu w każdym porcie, do którego się zbliżał, spotykały go prześladowania i groźby aresztowania.

Szczególnie nastraszono go w Gdańsku, gdzie niemieccy urzędnicy kazali mu pozostać w biurze i czekać na przybycie konsula rosyjskiego, który miał jego los rostrzygnąć. Radkiewicz spędził parę godzin w biurze, a potem nieznacznie się wymknął, wpadł na swoją łódź i odpłynął, nie ciekawy znajomości z konsulem rosyjskim. Źle przyjęto go też w Królewcu i nie pozwolono bez paszportu wyjechać do Poznania lub Krakowa. Zimnym tonem radzono mu pozostać w Królewcu do czasu, aż będą zebrane o nim informacje w Rosji. Po tej rozmowie Radkiewicz znowu podniósł żagle „Nadziei” i ruszył w świat. Zdecydował się płynąć do Rosji, podać się za rybaka, który zgubił swoje papiery, i z Rosji przedostać się do Warszawy, a później dalej – zagranicę.

Po kilku dniach przybył do Rewla i siedział cicho, długo nie wychodząc na brzeg, czekając aż baczne oczy policji oswoją się z widokiem „Nadziei” i gdy nie będzie ona zwracała już na siebie powszechnej uwagi. Po paru dniach jednak był zmuszony wyjść na brzeg. Ledwie uszedł kilka kroków, gdy dogonił go jakiś człowiek w czapce urzędowej i kazał mu iść za sobą. Radkiewicz poszedł i wkrótce znalazł się w urzędzie policyjnym.

– Ty – Bohdan Radkiewicz? – krzyknął do niego jakiś urzędnik.

Nieoczekujący tego żeglarz bez namysłu odparł:

– Tak...

– Toś ty uciekł z Syberji i opowiadał w Wardo, Bergenie i Kopenhadze, że objechałeś całą Azję oceanem i teraz przybyłeś tu?

Radkiewicz zrozumiał, że o nim już wszystko wiadomo, więc nie zapierał się. Owszem........................KRZYK URWANY

(Szkic z podróży.)

Nasza „Australja” krótko stać miała w Wuzungu, – porcie Shanghaju, trzeba więc było spieszyć się ze zwiedzeniem miasta.

Robiliśmy wycieczki z doktorem P. i wkrótce przekonaliśmy się, że na poznanie miasta dość tych paru godzin.

Europejska dzielnica ze swemi willami, parkami i linjami tramwaju, była zwykłym „settlement’em”, jakich mieliśmy dość w Adenie, Singapoore i Hongkongu; chińska zaś dzielnica Sok-nu-hai, posiadała tak brudne, ohydne i krzywe ulice, roiła się od tłumów dobrze nam znanych Chińczyków, – że nie pociągała nas bynajmniej, to też postanowiliśmy powrócić do portu.

Gdyśmy już byli na wybrzeżu, zapchanem przez półnagich, opalonych na słońcu „kuli”, i bronzowych rybaków „ju-men”, pośród stosów towarów, w atmosferze, przesyconej zapachem ryb, owoców, dostarczanych z Japonji i Ameryki, skór, cebuli i oleju bobowego, w zgiełku krzyków, nawoływań, zgrzytu łańcuchów, łoskotu wind, wycia syren i gwizdania lokomotyw, – mój towarzysz zawołał:

– Oszaleję! Biegnę na „Australję”!

Pozostałem samotny i obserwowałem życie portu.

Małe, silne statki ciągnęły na długich sznurach szeregi niezgrabnych kryp chińskich, któremi przewożono aż do Czi-Foo ryby, morską kapustę, trepangi, tran i wielkie, czarne ostrygi – „lozaj”.

Setki drobnych, dziwacznych łodzi rybackich, o wysokich, pomarszczonych w liczne fałdki żaglach, przychodziły z morza i wyrzucały wprost na brzeg stosy ryb, olbrzymich, okrągłych krabów, wiązanki wodorostów i wielkie muszle, pokryte warstwą czarnego, cuchnącego mułu.

Pośród zgrzytliwego hałasu, który unosił się i drgał w powietrzu, nie słychać prawie było gwizdków parowców.

Zdaleka na widnokręgu ukazał się ciemny punkt i rósł bardzo szybko.

– Statek! Statek wojenny! – krzyknął ktoś w porcie, i wnet cały tłum rzucił się do przystani, gdzie zwykle zatrzymywały się szalupy okrętów wojennych.

Z mgły coraz wyraźniej rysować się zaczynały kontury statku. Miał trzy niskie a grube kominy i dwa maszty.

Już można było dojrzeć działa, które z ciekawością wychylały długie, nieruchome szyje.

– Krążownik angielski! – wołano w tłumie. – Krążownik...

W kwadrans potem okręt wszedł już do portu, zahuczał ponuro i zgrzytnął łańcuchami kotwicy.

Na pokładzie zaczęli biegać marynarze; odwiązywano i spuszczano szalupy, otwierano wielkie luki od magazynów węgla.

Po chwili biała łódź, z dziesięciu wioślarzami i oficerem przy sterze, była już w przystani, a jakiś majtek wykrzykiwał głośno:

– Paj-Lin! Zawołać Paj-Lina do komendanta!...

Przybiegł stary, o cienkim warkoczu i prawie czarnej skórze Chińczyk i, uniżenie kłaniając się, bełkotał:

– Depesza jest... Węgiel jest... Robotnicy są! Czy można ładować...?

– Natychmiast zaczynaj! – rozkazał oficer, i łódź, pędzona dziesięciu wiosłami, jak mewa pomknęła przez zatokę.

Wkrótce sapiący statek portowy przyciągnął do burty krążownika wielką, czarną krypę z węglem i tłumem robotników.

Zaczęło się ładowanie.

Sznur ludzi z koszami na głowach ciągnął się od krypy, szedł przez schody, prowadzące na pokład wojennego okrętu, wysypywał z koszów do głębokiej czeluści luki suchy węgiel, który, spadając, rozbijał się na kawałki, a pył unosił się w postaci czarnej chmury nad białym krążownikiem.

Wziąłem czółno i kazałem się wieźć w stronę statku, gdyż chciałem zbliska widzieć tę gorączkową, prawie konwulsyjną pracę ludzkiej, zbiorowej maszyny.

Przybyłem w chwili, gdy jakiś gruby marynarz, stojący około luki, okładał pięściami schylonych pod ciężarem ładunku Chińczyków, Koreańczyków i Malajczyków, nagląc ich do pospiechu. Milcząc znosili razy i, milcząc, szli zpowrotem po nowy ładunek i nowe razy.

Wtem około luki powstało zamieszanie.

Majtek uderzył robotnika, a ten wnet mu odpowiedział okropnym ciosem..........................RUSAŁKA Z WAAGSÖ

I.

Powracał...

Dumał nad tem, co pozostawił poza sobą.

Myśl płynęła leniwie, niby gęsty, mętny potok w kanałach miejskich.

Niechętnie przypominał sobie dzieje swego życia. Dziwił się teraz, że ktoś nazwał je barwiłem, zajmującem, promiennem.

Wzruszył ramionami i uśmiechnął się pogardliwie.

Nikt nie wiedział, że powracał do Norwegji nędzarzem.

W sercu przywoził ze sobą pustkę. Zdawało mu się nawet, że echo samotne tłukło się po wszystkich zakątkach opustoszałego serca.

W duszy przynosił ponury mrok.

Najbardziej jasny promyk słońca nie mógłby przebić czarnej płachty spowijającej duszę jego. Migotliwa błyskawica nie rozświetliłaby ukrytej w duszy ciemności, – czarnej, nieruchomej, skotłowanej lodowatemi podmuchami.

Przyjrzał się sobie w lustrze.

Ujrzał piękną, jak zwykle, twarz, podziwianą przez miljony ludzi na srebrnym ekranie filmowym. Jednak w niebieskich oczach zaczaił się jakiś wyraz znużenia i obojętności; sieć zmarszczek tak drobnych, że z trudem je możnaby dostrzec, rozpostarła się koło powiek; kilka srebrnych nici połyskiwało na skroniach.

Twarz nieruchoma, a gotowa w jednej chwili do okrycia się maską radości, szczęścia, rozpaczy lub gniewu, była jednak piękna.

To sprawiło mu ulgę.

Westchnął, całą piersią wciągając powietrze morskie, wdzierające się do kabiny przez otwarty iluminator.

Trwało to krótką chwilę.

Z dna serca, z zakamarków mózgu wypełzła myśl dręcząca.

Szeptała bez dźwięku:

– Powracasz do ojczyzny?... Cóż przywozisz ze sobą? Puste serce, przepaloną na popiół duszę, stargane nerwy i książeczkę czekową?

– Dolary! Dolary! Dolary! – zaśpiewał jakiś głos daleki, a był podobny do brzęku metalu.

– Dolary... dużo dolarów! – powtórzyły usta.

Człowiek chciał się uśmiechnąć do tego, co było marzeniem i celem życia przez tyle, tyle lat.

Nie miał sił.

Po pokładzie tupiąc bosemi stopami przebiegli majtkowie.

Rozległy się słowa cichej komendy i dyskretne gwizdki z rufy.

Parowiec ryknął basowym głosem syreny i drgnął.

Ktoś krzyknął:

– Tak! Tak! Olaf Wegen płynie na pokładzie „Elfa”... Aha! Dobrze... Spuścić drabinkę od lewej burty... Proszę! Pełny chód...

Parowiec znowu ryknął urwanym głosem i sunął dalej.

Po chwili do kabiny wszedł służący.

– Pana Olafa Wegena proszą na dek! – rzekł z uśmiechem.

– Co się stało? – spytał Olaf.

– Na pokład wgramoliło się dwuch korespondentów pism kinematograficznych. Przybyli łodzią... proszą o wywiad – objaśnił służący.

– Do djabła! – zaklął cicho Olaf Wegen. – W Norwegji, czy w Stanach Zjednoczonych to samo, wszędzie i zawsze to samo!...

Jednak wprawnym ruchem poprawił płowe włosy i, obejrzawszy w zwierciadle całą postać swoją wyszedł z kabiny.

Zaczęło się fotografowanie, nakręcanie kilku krótkich scenek dla „kinożurnalu” i wypytywanie o szczegóły karjery artystycznej, ulubione kreacje filmowe, wrażenia podróży, o zamiary.

Olaf na wszystko odpowiadał spokojnie, bo tysiąc razy słyszał podobne pytania. Zatrzymał się, gdy spytano go o zamiary.

Miał je zawsze.

A teraz?

Nie widział żadnego celu, nie odczuwał żadnych pragnień.

– Przyjechałem do Norwegji... bo trzeba było dokądś jechać... Dałem sobie długi urlop wypoczynkowy... Czuję się znużony... nerwy nie są w porządku... Zbyt dużo grałem w ostatnich sezonach...

– Co pan będzie robił w Norwegji? – spytał jeden z korespondentów.

– Nie wiem... – odparł Olaf, wzruszając ramionami.

– Gdzie się pan osiedli?

– Nie... wiem...

Spostrzegł zdumienie na twarzach dziennikarzy, więc uśmiechnął się i dodał:

– Doprawdy nie wiem tymczasem!... Zrobię kilka wycieczek z Oslo i wynajdę zaciszny, malowniczy zakątek... Tymczasem... chwilowo... nie wiem jeszcze, jaki i gdzie...

Parowiec znieruchomiał przy wybrzeżu portowem.

Wielkie, bogate miasto otoczyło wkrótce Olafa Wegena.

Wchłonęło go w siebie, jak wielka pompa, wsysająca piasek na redzie.

Musiało jednak znaleźć miejsce dla przybysza.

Uczyniło to, pozostawiwszy go wraz z żółtemi skórzanemi walizkami i stalowym kufrem okrętowym we wspaniałym hotelu.

Dokuczali Wegenowi jacyś nowi dziennikarze.

Reporter portrecista rysował Olafa.

Kilka młodych panienek otoczyło króla ekranu i błagało o autografy i fotografje.

Porykiwały samochody. Turkotały tramwaje, biegnące wpobliżu, chłopcy wykrzykiwali nazwy dzienników południowych. Dolatywały zapachy z kuchni. Z lekkiem warczeniem sunęły windy hotelowe.

Olaf westchnął.

– Wszystko jak wszędzie! – szepnął. – Standartowe życie.

Pomyślał chwilkę i dodał z rozpaczliwym ruchem ręki:

– Odrazu mogę przewidzieć, co mnie będzie kosztował pobyt tu i czego tu mogę się spodziewać... Wszystko to doświadczałem sto, nie! tysiąc razy!

Ścisnął skronie zimnemi rękami.

Przebrał się szybko i wyszedł na miasto.

Obszerny, głęboki, ciemny Kristjanja-Fjord, zatłoczony statkami i żaglowcami, z wysmukłą sylwetką „Elfa” tuż przy granitowem nadbrzeżu; lesisty szczyt Ekebergu; starożytny kościół Hamle-Akers-Kirke; wspaniałe przedmieście Homanseyen z willami, tonącemi w pięknych parkach; obszerny plac Eidswold z posągiem poety Bergelanda i gmachem Storthings-Bygming; ratusz; stara forteca Akershus... – rodzinne miasto, gdzie w dzieciństwie pokazywano chłopakowi resztki dawnego Oslo, założonego przez walecznego Haralda III-go, – nie przemawiało już do uczuć Olafa Wegen.

Stanowczo – nie przemawiało!

Było dla niego tem samem, co Londyn, Paryż, Madryt, Rzym, Nowy Jork, San-Francisko i druga ojczyzna – Hollywood...

Olaf pomyślał, że ciągłe przeżywanie setek emocyj przed oczami miljonów ludzi, oglądających go na ekranie, zatarło wszystkie granice i uczyniły z niego obywatela świata.

Cała kula ziemska stała się z biegiem czasu ojczyzną jego, bo wszędzie znali ludzie i lubili Olafa Wegena; jednocześnie na całej ziemi nie było zakątka, gdzie czułby się sobą, a w tłumie stumiljonowym nie znał ani jednego przyjaciela o duszy pokrewnej, o sercu wyrozumiałem.

To samo w Oslo!

Pałace, kościoły, wille, parowce, automobile, tłum.

Na ulicach ludzie przyglądają się mu uważnie i uśmiechają się z domyślną radością.

– Olaf Wegen! – dochodzą go szepty. – Piękny Olaf! Willa w Hollywood, własny jacht, miljon dolarów...

– Dolary! Dolary! Dolary! – brzęknęły metalem słowa, rzucone przez przechodnia, ogarniającego bystrym wzrokiem wysoką, silną postać kinematograficznego bohatera i ulubieńca publiczności.

Ściągnął brwi Olaf i nachmurzył czoło.

– Jak wszędzie... jak zwykle... standarty... standarty...

Zawrócił się i z nisko pochyloną głową wszedł do hallu hotelowego.

Usiadł na kanapie pod sztuczną palmą i przerzucał dzienniki.

Wywiady z nim, portrety, szkice ołówkiem, prawdziwe i zmyślone, głupie, bezczelne opowiadania o nim, o jego życiu, bogactwie, karjerze, upodobaniach...

– Standarty... standarty... Dolary... Dolary! – szepnął znowu i, zwinąwszy, cisnął dziennik na stół.

Kazał zdziwionemu portjerowi podać rachunek i wynieść bagaże do samochodu.

– Dokąd mam jechać? – spytał szofer, gdy Olaf Wegen wygodnie usadowił się w aucie i zapalił cygaro.

– Dokąd? – powtórzył zdumiony artysta.

Pytanie sprawiło mu przykrość, niemal ból. Był zmuszony nagle myśleć i decydować.

– Zapłacę panu dolarami hojnie, jeżeli znajdę cichy, piękny kąt, gdzieś nad morzem, zdala od dużego miasta... – rzekł niepewnym głosem.

Szofer aż podskoczył na siedzeniu. Po chwili zeszedł i otworzył drzwiczki auta.

Przyglądał się pasażerowi i coś kombinował.

– Czy takie miejsce może być dalej od Oslo? – spytał.

– Gdzie chcecie, chociażby na biegunie – odparł ze smętnym uśmiechem Olaf. – Zrozum mnie pan! Chcę zostać sam, daleko od zgiełku, nudnych ludzi i jeszcze nudniejszego życia miejskiego!

– Hm... – mruknął szofer. – Znam takie miejsce... Daleko to, bo aż w Tjörd... na brzegu Bjärkfjordu... Woziłem tam przed laty pewnego bankiera... Rzucił się biedak do morza... Desperat!... Ale miejsce piękne, ustronne i ciche... ciche, jak grób... Doprawdy, jak grób...

Olaf Wegen milczał. Prawie nie słuchał mówiącego.

– Tylko bardzo szczęśliwy, lub bardzo bogaty człowiek może się tam czuć dobrze! – dodał szofer z głośnym śmiechem.

Słowa jego usłyszał i zrozumiał Olaf.

– Jestem bogaty, a w życiu wszystko mi się udaje, przyjacielu! – szepnął.

– Dobra wtedy! – zawołał szofer. – Odwiozę pana do Tjörd. Będzie mi pan dziękował!

– Jedźcie! – zgodził się Olaf i opuścił powieki, znużony rozmową i jakiemiś okruszynami, błyskami myśli.

Koło północy auto stanęło w małej mieścinie Ghishjölm; w hoteliku „Pod gwiazdą” Olaf Wegen spędził noc.

Rano pił kawę w salce restauracyjnej, gdzie przy sąsiednim stoliku, jak się dowiedział od kelnera, spożywali śniadanie pastor, sędzia i lekarz. Spoglądali na niego z zaciekawieniem, lecz nie poznali w nim bohatera ekranu.

– Ci dobrzy ludzie może nigdy w kinie nie bywali?... – pomyślał Olaf z zadowoleniem i zapytał kelnera: – Macie tu kinematografy?

– Jest jeden, gdzie się wyświetlają obrazy treści naukowej lub religijnej, ale w Tromsdö, proszę pana, widziałem...

Olaf Wegen, nie słuchając go więcej, wstał, zapłacił i wyszedł.

– Jedźmy! – rzekł do szofera.

– jestem gotów – odparł. – Przed południem staniemy na miejscu, panie!

– Bardzo dobrze! – zawołał Olaf. – Macie cygaro, dobre, prawdziwe hawańskie.

Auto ruszyło.

Droga biegła, robiąc ciągłe wiraże, wijąc się w labiryncie dolin górskich. Lesiste szczyty tłoczyły się dokoła, niby przyglądając się ze zdziwieniem i nieufnością nieznanemu człowiekowi.

Olaf przypominał sobie wąwozy Rocky Mountains, gdzie „nakręcano” tytułową rolę jego w filmie „Władca Gór Skalistych”.

Nie odczuwał teraz piękna tych borów i ciemnych szczytów, nie słyszał ich głosu, który szmerem świerków i sosen przemawiał do niego:

– Olafie Wegen! Biedny, zbłąkany, znużony pielgrzymie, jesteśmy górami twojej ojczyzny i witamy ciebie, bracie nasz!...

Nagle droga, uczyniwszy szalony skręt, wybiegła na wysoki spych, wiszący tuż nad morzem. Dochodził aż tu jego głos, gniewny i groźny.

Ocean walił falami i białą, pienną zwarą w czarne skały, popękane, poszczerbione, pełne wyżłobionych dołów i szczelin głębokich.

– Bjärkfjord! – zawołał szofer, zwracając do Olafa uśmiechniętą twarz.

Artysta spojrzał nadół.

Wśród ciemnych skał pionowych, stromym uskokiem zaciskających wąską zatokę, najeżoną rafami, szalało czarne, żałobne morze, porysowane bielą grzywiastych fal, z łoskotem, hukiem i sykiem kipieli bijących w twardy pancerz brzegu.

Auto wbiegło na szczyt niewysokiej przełęczy.

Olaf ujrzał małe, białe miasteczko, otoczone lasem od północy, a od wschodu – gęstemi zaroślami jałowcu.

Dalej odłogiem leżała równina, cała złocista i fioletowa od wrzosów.

– Tjörd... – objaśnił szofer. – Rybacka mieścina... Cicho tu i spokojnie! – A ten bankier, panie, to z tamtego zębatego cyplu skoczył na rafy!... Nikt się nie dowiedział, dlaczego to uczynił... Może jakieś nieszczęście albo troska zadręczyły go do reszty... Świeć Panie, nad jego duszą... Niedola i bogaczy ściga...

– Z pewnością, że ściga... – z przekonaniem w głosie potwierdził Olaf Wegen i westchnął.

Stanęli przed bramą zajazdu „Skrzydła mewy”.

– Piękny tytuł dla filmu – pomyślał Olaf, odczytawszy napis na szyldzie...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: