Niezwykłe święta sir Granta - ebook
Niezwykłe święta sir Granta - ebook
Sir Grant Rivers, przyszły earl Allundale, nie ma nikogo poza dziadkiem i sześcioletnim synem. Ze względu na studia medyczne większość czasu spędza w Edynburgu, rodzinny dom odwiedzając jedynie kilka razy w roku. Podczas powrotu do Allundale na święta Bożego Narodzenia Grant zmuszony jest schronić się na noc w starej opuszczonej szopie. Nie spodziewa się, że w środku zastanie rodzącą kobietę. Grant przyjmuje poród i postanawia zaopiekować się nieznajomą. Nie wie, że pochodzi ona z arystokratycznej rodziny, która zrobi wszystko, aby pozbyć się dziecka i zataić skandal…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3426-9 |
Rozmiar pliku: | 1 010 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
24 grudnia 1819 – szkockie pogranicze
Zajście w ciążę było tak banalnie proste. Kieliszek szampana, do którego nie przywykła, kilka uroczych komplementów, lekkomyślność – to wystarczyło, by niewinna panienka straciła dziewictwo i została skompromitowana. A ta niezwykła łatwość, z jaką poczęła dziecko, kontrastowała z tym, jak trudno jej będzie je urodzić. Kate nie mogła wyjść z szoku, który potęgował jeszcze fakt, że jest sama, zmarznięta i przerażona.
– Kiedy tylko ten ból ustanie, poczuję się silniejsza, wstanę i rozpalę ogień – powiedziała głośno, aby dodać sobie otuchy. – Muszę dać radę, dla dobra dziecka.
To z jej winy przychodziło na świat w walącej się chałupie, w mroźny, zimowy dzień. Popełniła pomyłkę w obliczeniach i zbyt późno uciekła z domu, a potem kieszonkowiec ukradł sakiewkę z jej torebki w przydrożnym zajeździe. I wreszcie, zamiast iść do przytułku, ruszyła przed siebie w nadziei, że zdarzy się cud i na końcu wyboistej, błotnistej drogi znajdzie bezpieczne schronienie.
Wyglądało na to, że w ostatnich dniach przestała trzeźwo myśleć. Towarzyszyła jej tylko jedna myśl: uciekaj, zanim Henry odbierze ci dziecko. Była gotowa zrobić dla swego maleństwa absolutnie wszystko – nigdy nie pozwoli, by ktokolwiek je z nią rozdzielił.
Westchnęła i postanowiła ruszyć w dalszą drogę, dopóki nie zapadł zmrok.
– Weź się w garść, Catherine Harding. Kobietom często zdarza się rodzić dzieci w znacznie gorszych warunkach. – Niezdarnie stanęła na czworaka i ociężale ruszyła w stronę resztek rozpadającego się paleniska.
Słabość dopadła ją po pokonaniu zaledwie kilku stóp. Pewnie dlatego, że podczas ostatniej doby niewiele jadła. Trzęsąc się z wysiłku, wbiła palce w brudną podłogę i czekała. Miała nadzieję, że po chwili zdoła zebrać odrobinę sił. Niewiele wiedziała o porodzie. Jaka szkoda, że zamiast nauki malowania akwarelą czy gry na harfie nie przekazywano dziewczętom wiedzy o życiu, na pewno przydałaby się im znacznie bardziej. A jeszcze cenniejsza byłaby wiedza o niegodziwości rozpustników i niebezpieczeństwie flirtów w blasku księżyca. Kate bowiem dowiedziała się zbyt późno, że nie wolno ufać żadnemu mężczyźnie, nawet własnym krewnym.
Gdyby matka, której Kate nie pamiętała, nie umarła, wydając na świat Henry’ego… Nie! Wzięła się w garść, zanim smętne rozmyślania odebrały jej resztkę sił, a strach przed przyszłością sparaliżował ją.
Naraz usłyszała parskanie konia i męski głos. Zamarła.
– Musimy się tym zadowolić. Ty okulałeś, a ja zabłądziłem. Zaraz zacznie padać śnieg, a to pierwszy budynek od ostatnich dziesięciu mil. – Wykształcony młody Anglik, pomyślała Kate. Mężczyzna.
Jakiś pierwotny instynkt pozwolił jej zebrać resztki sił i wycofać się w głąb pomieszczenia. Ukryła się za przewróconym stołem z surowych desek. Jej ciężki oddech przypominał łkania. Kate wcisnęła do ust pięść i ją zagryzła.
– Przynajmniej wody tutaj nie brakuje. – Grant Rivers wyciągnął ze sterty śmieci wiadro z urwaną rączką i zanurzył je w niewielkim potoku, który płynął z bulgotem wzdłuż drogi. Jego nowy koń, kupiony w Edynburgu, zastrzygł uszami, najwyraźniej nieprzyzwyczajony do takich konwersacji.
Grant zaniósł wiadro do części domu, która musiała kiedyś służyć za obórkę. Chałupa składała się właściwie z jednego pomieszczenia, połowa służyła ludziom, a połowa bydłu, które, jak się domyślił, własnym ciepłem ogrzewało rodzinę w czasie długich zim panujących na pograniczu Szkocji.
Zrujnowany budynek miał wciąż solidne mury i dach i będzie stanowił dobrą osłonę przed porywistym wiatrem, ocenił w myślach. Rozpali ogień, ogrzeje się i odpocznie przed dalszą drogą. Miał wystarczające doświadczenie lekarskie, by nie lekceważyć bólu i lekkich zawrotów głowy, będących skutkiem groźnego wypadku sprzed tygodnia.
Zdjął z konia siodło i uzdę, wykorzystał wodze, żeby go uwiązać, i wysypał na ziemię trochę owsa z torby przytroczonej do siodła.
– Tylko nie zjedz wszystkiego na raz – poradził kasztankowi. – To wszystko, na co możesz liczyć, dopóki nie dotrzemy do jakiegoś cywilizowanego miejsca. Wiesz, jestem półgłówkiem, bo nie pomyślałem, żeby podkraść ci trochę i ugotować sobie owsiankę.
Było jeszcze dość jasno, więc mógł obejrzeć kopyto konia i usunąć ostry kamień, który wbił się pod tylną podkowę. Przepraszająco pogładził delikatne chrapki konia. Miał poczucie winy, że zmuszał go do biegu, choć podejrzewał, że dla dziadka już i tak było za późno. Ale przynajmniej zdążył wysłać list. Podziękował w nim za wszystko i przeprosił, że nie zdołał dotrzeć na czas.
Musiał jednak jak najszybciej znaleźć się w Abbeywell ze względu na Charliego. Chłopiec potrzebował ojca. A Grant potrzebował swego syna, skoro już o tym mowa. Tegoroczne święta Bożego Narodzenia i tak zapowiadały się ponuro, ale Grant nie spodziewał się, że będzie leżał z rozciętą głową w Edynburgu, a Charlie zostanie sam z umierającym pradziadkiem.
Siedemnastego grudnia, w dniu, w którym zamierzał wyjechać z Edynburga, nieuważny robotnik, stojący na drewnianym rusztowaniu w New Town, o mało go nie zabił. Kiedy Grant odzyskał przytomność, nie był w stanie przejść przez pokój, nie mówiąc już o podróżowaniu. Od razu jednak napisał list. Dwa dni temu przyszła odpowiedź od rządcy. Nie spodziewano się, by dziadek przeżył noc.
Grant miał nadzieję spędzić z synem dzień Bożego Narodzenia. Teraz wiedział już, że dotrze do domu najwcześniej pod wieczór, jeśli koń nie okuleje, a pogoda się utrzyma.
– Odpoczniemy, zaczekamy, aż przestanie cię boleć, może nawet zostaniemy tu na noc, jeśli zdołam rozpalić ogień. – Grant pomyślał, że rozmowa z koniem mogła świadczyć o wstrząsie mózgu, ale przynajmniej pozwalała mu słyszeć coś poza wyciem wiatru w bezdrzewnej dolinie.
Grant nagle wyprostował się ze stertą szczap w ramionach. Poczuł ledwie uchwytny zapach i teraz starał się go zidentyfikować. Krew? Tak, krew i strach. Znał dobrze ich woń z lata 1815 roku. Wraz z przyjaciółmi zgłosił się na ochotnika do wojska, żeby zobaczyć ostateczną klęskę Napoleona. Doświadczenia owych tygodni zabijania ocaliły go potem niejeden raz w rozmaitych ciemnych zaułkach.
Koń poruszył się niespokojnie. Grant również usłyszał cichy jęk. Ta rudera mogła stanowić wygodną kryjówkę dla przydrożnych rzezimieszków. Albo schronienie dla kogoś rannego.
– Zajadaj swój owies, przyjacielu – powiedział do konia, odrzucił na bok naręcze drewna i wyciągnął nóż z lewego buta.
Łomot szczap uderzających o ścianę zagłuszył jego szybkie kroki. Przez spróchniałe odrzwia zajrzał do części chaty przeznaczonej niegdyś dla ludzi. Pomieszczenie było ciemne i puste – Grant omiótł wzrokiem połamane krzesło, stertę spleśniałego siana, przewrócony stół, pajęczyny i cienie. Znowu usłyszał ten cichy, żałosny jęk, a zapach strachu był tutaj mocniej wyczuwalny. Zapomniał o ostrożności i w trzech szybkich krokach dotarł do stołu, bo tylko za nim można się było ukryć.
Nie potrzebował wieloletniej praktyki lekarskiej, żeby stwierdzić, że miał przed sobą rodzącą kobietę. To było jak koszmarny sen. Nieznajoma dostrzegła nóż w jego ręce i głębiej wcisnęła się w siano.
– Odejdź! – Jej głos brzmiał słabo, ale zdecydowanie, wokół ust i na wierzchu dłoni, którą opiekuńczo osłaniała wypukły brzuch, miała krew. Grant domyślił się, że gryzła własną rękę, żeby stłumić jęki. Serce mu się ścisnęło. – Jeszcze jeden krok, a…
– A co? Urodzisz mi dziecko na buty? – Schował nóż do pochwy i uśmiechnął się z przymusem, ale te żartobliwe słowa sprawiły, że kobieta odprężyła się nieco. Kiedy jednak rzucił na krzesło kapelusz, odsłaniając podejrzanie wyglądający bandaż na czole, zesztywniała znowu.
– Nie bądź śmieszny. – Mówiła po angielsku, z akcentem właściwym osobie wykształconej, dziwnie nie na miejscu w tej opuszczonej ruderze. Zamknęła na chwilę oczy, a kiedy otworzyła je ponownie, wyraźnie było w nich widać wysiłek, by zachować czujność i przytomność umysłu. – To dziecko chyba nigdy się nie urodzi…
– Pierwsze? – Grant ukląkł przy niej. – Jestem lekarzem, uwierz mi, wszystko będzie dobrze.
Jedno zdanie i od razu dwa kłamstwa. Ciekawe, ilu jeszcze będę potrzebował? Nie mam doświadczenia, nigdy nie odbierałem porodu i wcale nie wiem, czy wszystko będzie dobrze – pomyślał.
Pomagał jednak przyjść na świat wielu źrebakom. Poza tym teoretyczna wiedza z zakresu medycyny, praktyczna znajomość kobiecej anatomii i wieloletnie doświadczenie w prowadzeniu stadniny to lepsze niż nic. Ale lepiej, żeby to dziecko się pośpieszyło, bo Grant chciał opuścić tę ruderę jak najprędzej.
Był wysoki, bardzo męski i zdawał się wypełniać sobą całą przestrzeń, a bandaż na czole nadawał mu wygląd rozbójnika, pomimo doskonale skrojonych ubrań. Ale jego spokojna pewność i głęboki, kojący głos podziałały na napięte ciało Kate jak laudanum.
Lekarz, powtórzyła w myślach, odpowiedź na jej modlitwy. Więc cuda się jednak zdarzają!
– Tak, to moje pierwsze dziecko – potwierdziła i dodała w myślach: „I ostatnie. Żadna przyjemność nie jest tego warta”.
– W takim razie trzeba cię najpierw rozgrzać. – Zrzucił z ramion płaszcz i okrył Kate. Materiał pachniał koniem, skórzanym siodłem i mężczyzną, mieszanka tych woni podziałała dziwnie uspokajająco. – Kiedy rozpalimy ogień, postaramy się zapewnić ci nieco wygody.
– Doktorze…?
– Grantham Rivers, do usług. Mów mi Grant. – Trącił nogą palenisko, wyszedł do stajenki i po chwili wrócił z naręczem drewna. Jego głos był miły, a twarz, o ile mogła się zorientować w marnym oświetleniu, niewzruszona, ale Kate wyczuwała, że nie był zachwycony sytuacją. Pomimo swobodnych ruchów i spokojnego tonu był spięty. Ewidentnie wolałby teraz znajdować się gdzie indziej.
– Grantham? – Odrobina ciepła i ogromna ulga przyniosły zadziwiający efekt.
– Tam zostałem poczęty, w czasie namiętnej nocy poślubnej w zajeździe Pod Bykiem. – Mężczyzna uderzał krzemieniem o stal otoczoną jakimś rodzajem podpałki. Kiedy zajęła się ogniem, położył ją na drewnie i z wprawą rozniecił ogień. – Mogło być gorzej. To mogło być Biggleswade.
Kate nie przypuszczała, że jeszcze kiedyś się roześmieje, choćby w odległej przyszłości. A jednak parsknęła śmiechem, który szybko zmienił się w jęk, gdy nadszedł kolejny skurcz.
– Oddychaj – powiedział doktor, nie przestając podtrzymywać ognia. – Oddychaj i rozluźnij się.
– Rozluźnić się? Oszalałeś? – Kate położyła się, ciężko dysząc. Samo oddychanie było wystarczająco trudne.
– Nie, po prostu jako mężczyzna jestem najlepszym towarzyszem w takich chwilach jak ta. – Na jego ustach pojawił się uśmiech podszyty goryczą. Zniknął jednak tak szybko, że nie była tego pewna. – Jak ci na imię?
– Catherine Harding. – Właściwie mogła od razu postawić sprawę jasno. – Panna Catherine Harding. Przyjaciele nazywają mnie Kate.
Doktor Rivers odłamał nogi od stołu i rozłupywał je w drzazgi przy palenisku. Albo drewno całkiem spróchniało, albo on był wyjątkowo silny. Kate obserwowała mięśnie jego ramion przy pracy i doszła do wniosku, że raczej to drugie.
– A gdzie jest ojciec dziecka? – Nie wydawał się zbyt wstrząśnięty jej wyznaniem, ale lekarze muszą być przyzwyczajeni do zachowywania chłodnej, zawodowej obojętności niezależnie od tego, jak krępujące byłoby położenie pacjentów.
– Umarł. – To kłamstwo wymknęło się jej z ust, zanim je przemyślała. A w ślad za nim pojawiła się nieufność. Ten człowiek wydawał się dobry i obiecał jej pomóc, ale mógł jednak ją zdradzić. Gdyby dowiedział się, kim była i w czym uczestniczyła, zrobiłby to z całą pewnością. Jego głos, ubranie, zachowanie – wszystko świadczyło o tym, że był dżentelmenem. A dżentelmeni nie tylko ratowali damy z opresji – a przynajmniej taką miała nadzieję – ale również trzymali się razem i chronili nawzajem.
– Przykro mi. – Grant Rivers położył blat stołu na ziemi i nakrył go suchym sianem. Kate oderwała myśli od przeszłości. – Masz tutaj jakąś czystą bieliznę? Halki, koszulki?
– W walizce. Niewiele. – Tyle, ile zdołała unieść.
Pochylił się nad walizką i zręcznie posortował rzeczy. Odłożył na bok nocną koszulę; resztę bielizny rozłożył na sianie, a dwie sukienki zwinięte w rulon posłużyły za poduszkę.
– Doktorze…
– Grant.
– Jesteś bardzo sprawny w działaniu. – Skurcz minął szybciej niż poprzednie.
– Mam za sobą krótki pobyt w armii. Nawet mając ordynansa, musiałem się nauczyć dbać o siebie. – Popatrzył na nią tak, że znów zaczęło ją ogarniać napięcie. – Teraz przebierzemy cię w coś wygodniejszego i ułożymy na tym komfortowym posłaniu. – Ściemniło się i nie potrafiła już odczytać wyrazu jego twarzy. – Kate, przepraszam, ale muszę cię przebrać w nocną koszulę, a potem cię zbadać. – Był niemal niecierpliwy. – Jesteś moją pacjentką i w tej chwili nie możesz sobie pozwolić na nieśmiałość czy skromność.
Myśl o dziecku, powtarzała sobie. Myśl o Grancie Riversie jako o aniele opiekuńczym. Aniele bożonarodzeniowym, bezpłciowym, beznamiętnym. Nie mam wyboru, muszę mu zaufać.
– Dobrze.
Rozebrał ją jak mężczyzna doskonale obeznany z tajnikami damskiej garderoby. Zanim zdążyła poczuć zakłopotanie, uwolnił ją z poplamionej, zgniecionej sukienki i bielizny. Nocną koszulę zagrzał najpierw przy palenisku, więc kiedy Kate została ułożona na miękkim posłaniu i poczuła ją na sobie, aż westchnęła z ulgi… Wtedy uświadomiła sobie, że koszula była podwinięta do pasa.
– Teraz to. – Grant narzucił na nią swój płaszcz. – Potrzebujemy jeszcze światła i czegoś gorącego do picia. Leż spokojnie i staraj się rozgrzać.
Kate obserwowała spod przymrużonym powiek, jak podsycał ogień, a potem przyniósł wiadro z wodą i postawił je przy palenisku. Zapalił niewielką latarenkę, nalał wody do dzbanka i dodał coś z flaszeczki stojącej na cegle obok płomieni. Potem umył w wiadrze ręce. Jego ruchy były szybkie i płynne.
– Skąd masz tę latarenkę?
– Przywiozłem ze sobą w jukach. Poszukam jeszcze czegoś na wodę. Zużyjemy jej mnóstwo, zanim będzie po wszystkim. Na szczęście poprzedni mieszkańcy tego domu byli okropnie nieporządni i na zewnątrz jest bardzo obiecująca sterta śmieci.
Kate obserwowała go z uwagą.
– Trzymaj się, za chwilę znowu będę przy tobie. – Wrócił do izby z rozmaitymi garnkami, z których woda wychlapywała się na klepisko. Wyciągnął ręce do ognia. – Znowu mam zimne palce.
Kate nie zdążyła przemyśleć jego słów, zanim ukląkł u jej stóp i trzymając w ręku latarnię, zniknął pod płaszczem rozpiętym na jej kolanach.
– To zadziwiające, jak człowiek potrafi przystosować się do okoliczności – wyjąkała po kilku stresujących minutach. To niesamowite, ale jej głos zabrzmiał całkiem racjonalnie, choć była niemal na granicy histerii.
Grant wyłonił się wreszcie, usiadł na obcasach i odrzucił z oczu gęste, ciemnobrązowe włosy. Uśmiechnął się i jego twarz, którą Kate dotąd uważała po prostu za przystojną, stała się nieodparcie czarująca.
– Przy porodzie nie da się uniknąć pewnych intymności – powiedział. – Ale chyba wszystko przebiega, jak należy. – Uśmiech zniknął, gdy wyjął z kieszonki zegarek i zerknął na cyferblat.
– Długo jeszcze? – Bardzo się starała, żeby to nie zabrzmiało jak żądanie.
– Kilka godzin, jak sądzę. Pierwszemu dziecku zwykle nie śpieszy się na ten świat. – Znowu stanął przy palenisku i umył ręce w kolejnym pojemniku z wodą, a potem nalał coś z flaszeczki do zdezelowanego czajnika bez rączki.
– Jak to „godzin”?
– Wypij to. – Podał jej napar w stożkowym kubku, zapewne również przywiezionym w przepastnych jukach. – Za chwilę przyniosę ci coś do jedzenia. Kiedy ostatnio jadłaś?
Musiała się zastanowić.
– Wczoraj. Śniadanie w zajeździe.
Grant nie odezwał się, tylko przyniósł jej kawałek chleba z serem. Zauważyła, że on sam nic nie jadł.
– A co ty będziesz jadł? To całe jedzenie, jakie ze sobą przywiozłeś, prawda?
Wzruszył ramionami i pociągnął duży łyk napoju ze stożkowatego kubka.
– Ty bardziej potrzebujesz się posilić.
Oparł głowę o kamienny mur za plecami i zamknął oczy. Kate, rozgrzana, z pełnym żołądkiem, powoli zapadała w drzemkę, rozmyślając o nim. Grant Rivers był człowiekiem wykształconym i służył w armii. Nie miał na palcu obrączki – co zresztą o niczym nie świadczyło – natomiast na jego lewej ręce zauważyła grawerowany sygnet. Był dobrze ubrany, a przemierzał angielsko-szkockie pogranicze konno, bez służącego, przygotowany do spędzenia nocy w spartańskich warunkach.
Kawałek drewna wrzucony do ognia zasyczał i wyrwał ją z półsnu.
– W jaki sposób zraniłeś się w głowę? – spytała.
– Miałem wypadek w Edynburgu. Dość głupi. Mieszkałem z przyjacielem w New Town, a w pobliżu naszego domu był plac budowy. Jakiś bezmyślny robotnik zrzucił mi deskę na głowę. Przez dwa dni leżałem nieprzytomny, a potem nie byłem w stanie się ruszyć, ale obyło się bez złamań.
Zamknął oczy, a Kate zrobiła to samo. Uspokojona, pozwoliła sobie odpłynąć w niebyt. Wiedziała, że była bezpieczna, dopóki Grant był przy niej.ROZDZIAŁ DRUGI
Noc mijała, chwile snu przerywały fale coraz silniejszych skurczów. W pewnym momencie Kate uświadomiła sobie, że całkowicie zdała się na Granta Riversa, na jego zręczne dłonie, pewny, uspokajający głos i męską siłę. Nie miała zresztą wyboru, ale instynkt podpowiadał jej, że to dobry człowiek.
Postanowił pomóc jej dziecku przyjść na świat i uratować ją. Był cudem, jaki jej się przydarzył na Boże Narodzenie.
To trwało stanowczo zbyt długo. Kate była wyczerpana, a on nie miał instrumentów ani odpowiedniego oświetlenia. Gdyby pojawiły się komplikacje, nie wiedziałby, jak sobie z nimi poradzić.
Kiedy przez pajęczyny w oknach przedarły się pierwsze promienie wschodzącego słońca, Grant pociągnął łyk łagodnej brandy, potarł rękami twarz i stawił czoło własnym lękom. Ona nie umrze, powiedział sobie stanowczo, dziecko również. Tym razem zdoła ocalić ich oboje. Musiał tylko trzymać nerwy na wodzy i używać szarych komórek.
Przeciągnął się, poszedł zajrzeć do konia i uśmiechnął się na widok drzewa rosnącego za domem.
– Mów do mnie, Kate. Skąd pochodzisz, dlaczego znalazłaś się tutaj, sama w dniu Bożego Narodzenia?
– Nie sama. – Otworzyła oczy. – Ty też tutaj jesteś. To naprawdę Boże Narodzenie?
– Tak. Przyjmij świąteczne życzenia. – Pokazał jej gałązkę ostrokrzewu z jagodami, którą zerwał ze skarłowaciałego drzewka, i został nagrodzony uśmiechem. Nie wyglądała jednak najlepiej. Blada twarz Kate była wykrzywiona z wysiłku, bure włosy potargane, a oczy przekrwione. Podejrzewał, że nie dojadała od pewnego czasu. – Ile masz lat?
– Dwadzieścia trzy.
– Mów do mnie – powtórzył. – Skąd pochodzisz? Ja mieszkam przy samej granicy, w Northumberland.
– Pochodzę z… – skrzywiła się i ścisnęła jego posiniaczoną rękę – …pochodzę z Suffolk. Mój brat jest ziemianinem. Mama umarła, wydając go na świat, a ojciec zginął na polowaniu kilka lat temu. Tata nie przepadał za Londynem. Henry jest inny, bardzo chce być kimś ważnym, bogatym i ustosunkowanym, ale nie jest. Więc chciał, żebym dobrze wyszła za mąż.
A więc to dziewczyna z dobrego domu, jak podejrzewał Grant. Przetarł jej twarz wilgotną szmatką i dał jej do picia ciepłą wodę z brandy. Lepsza byłaby gorąca, słodka herbata, ale mieli tylko to.
– Jesteś w odpowiednim wieku – zauważył.
Milczała, pewnie zastanawiała się, ile mu mogła powiedzieć, na ile mu zaufać.
– Brat sprawuje kontrolę nad moim majątkiem, dopóki nie wyjdę za mąż z jego błogosławieństwem. A ja się zakochałam i… postąpiłam lekkomyślnie. Okazałam się okropnie naiwna. Dopóki nie spotkałam Jonathana, wiodłam spokojne, wiejskie życie. – Wzruszyła ramionami. – Jonathan… umarł. Henry oświadczył, że do rozwiązania mam się ukryć w domku pod Edynburgiem, który odziedziczył po wujku, a potem… Miał znaleźć dziecku dobry dom… Ale ja mu nie wierzę. Oddałby je do przytułku albo zostawił w jakiejś rodzinie, w której nie byłoby kochane… – Zawiesiła głos. – Nie ufam mu.
To nie była cała prawda. Wyczuwał, że Kate ocenzurowała swoją opowieść, ale nie miał o to pretensji. Takie historie zdarzały się prawdopodobnie często, młode kobiety z dobrego domu sprowadzały na siebie tarapaty, a opiekunowie starali się ukryć ich hańbę i liczyli na to, że zdołają później wydać je za mąż za jakiegoś niczego niepodejrzewającego mężczyznę. Byłaby szkoda, gdyby w tym wypadku tak się stało, bo determinacja Kate dowodziła, że będzie znakomitą matką.
Oparł się plecami o ścianę, trzymając Kate za rękę, żeby wiedzieć, kiedy nastąpi następny skurcz, nawet gdyby zapadł w sen. Był zmęczony, ale uścisk Kate bez wątpienia wyrwie go ze snu. Mimowolnie zastanawiał się, o ile to zdarzenie przedłuży jego podróż. Charlie wiedział, że Grant miał przyjechać na święta. Nie mógł jednak zrobić nic, żeby przyspieszyć poród.
Naraz przypomniał sobie o dziadku. W miarę utraty sił coraz częściej wyrażał on pragnienie, by wnuk powtórnie się ożenił. „Ten chłopiec to wspaniały dzieciak”, mówił. „Ale potrzebuje braci i matki… A ty potrzebujesz żony”.
Grant jednak uparcie wynajdował kolejne wymówki, by potem znowu wyjechać. Prawda jednak była taka, że chociaż nie chciał ani nie potrzebował żony, Abbeywell potrzebowało opiekunki, a Charlie kobiecej opieki.
– Co zrobisz, kiedy dziecko przyjdzie na świat? – zapytał, skupiając się na leżącej obok kobiecie.
– Co zrobię? Nie wiem – odparła. – Nie jestem w stanie o tym myśleć. Nie mam nikogo. Ale dam sobie radę… jakoś.
Nie jest piękna w konwencjonalny sposób, ale ma w sobie odwagę i uczucia macierzyńskie, usłyszał wewnętrzny głos. Czas przestał płynąć, Grant zapadł się w sobie, przeszłość zlała się z teraźniejszością. Dwie kobiety w trakcie porodu, jednemu dziecku nie potrafił pomóc, drugie być może zdoła ocalić. Ale urodzi się ono jako nieślubne, ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami. A na to Grant już nic nie będzie w stanie poradzić.
Nagle zaświtała mu w głowie pewna myśl. Kate potrzebowała bezpiecznego schronienia dla siebie i swego dziecka. Może byłaby dobrą guwernantką dla Charliego? Rozważał przez chwilę ten pomysł. Charlie miał już nauczyciela, ale potrzebował kogoś subtelniejszego. Grant przypomniał sobie swoją matkę, która zmarła wraz z ojcem na letnią gorączkę, kiedy on sam był niewiele starszy niż jego syn obecnie. Wpoiła mu poczucie dobra i piękna, była przy nim, obejmowała i całowała, kiedy męska dyscyplina i surowe rady okazywały się zbyt trudne do zniesienia.
Kate miała te cechy. Była delikatna, a zarazem odważna i pełna determinacji. Na pewno okazałaby się doskonałą żoną…
Potrząsnął głową. Nie wierzył własnym myślom…!
Naraz koń prychnął w stajence, potem głośno zarżał. Grant podniósł się, podszedł do drzwi prowadzących na zewnątrz i wyjrzał w zamglony po deszczu krajobraz. Dwaj ludzie, którzy wyglądali na robotników rolnych, wlekli się drogą obok wozu zaprzężonego w osiołka. Kiedy Grant wrócił do chałupy, Kate popatrzyła na niego i uśmiechnęła się.
– Jesteśmy na terenie Szkocji – powiedział, uświadomiwszy sobie, że ten szalony pomysł był możliwy do zrealizowania. – Widziałem na drodze dwóch mężczyzn, wieśniaków, zbliżają się w naszą stronę. – Świadkowie. – Kate, wyjdź za mnie.
– Wyjść za ciebie?
Trudno jej było skupić się na czymś innym niż poród, ale słowa nieznajomego mężczyzny tak bardzo ją zaskoczyły, że na moment zapomniała o oddychaniu i o dziecku. Przypomniała sobie historię, jaką uraczyła Granta, i popatrzyła na niego.
W świetle wczesnego poranka nie wyglądał na kogoś, kto postradał rozum, pomimo rany na głowie. Nadal robił wrażenie godnego szacunku, przystojnego, angielskiego dżentelmena, przynajmniej na tyle, na ile to możliwe po bezsennej nocy wypełnionej opieką nad rodzącą kobietą w rozpadającej się szopie.
– Nie jestem żonaty ani z nikim zaręczony. Stać mnie na utrzymanie żony i dziecka. Jeżeli wyjdziesz za mnie, zanim to maleństwo przyjdzie na świat, w świetle prawa będzie legalne. – Mówił ponaglającym tonem, z wyrazem twarzy pełnym skupienia.
– Legalne. – „Legalne”. Jej dziecko będzie miało nazwisko, przyszłość i szacunek. I ona, i dziecko będą bezpieczne, Grant mógł ją uratować przed konsekwencjami knowań Henry’ego.
Opadała z sił, nic poza dzieckiem nie wydawało jej się w tej chwili ważne. Grant był lekarzem, mieszkał w dzikich okolicach hrabstwa Northumberland, setki mil od Londynu. To powinno wystarczyć. Ale dlaczego to robił?
– Ale nie ma czasu na ślub.
– To Szkocja – przypomniał Grant. – Wystarczy, że ogłosimy się mężem i żoną w obecności świadków, a dwaj potencjalni świadkowie zbliżają się drogą. Powiedz „tak”, Kate, a sprowadzę ich tutaj i będzie po wszystkim.
– Tak. – Wyszedł, zanim zdążyła się wycofać. Słyszała jego podniesiony głos, którym kogoś przywoływał. Cud w Boże Narodzenie. On nie musi nigdy poznać prawdy …
– Jasne, pomożemy wam… Z przyjemnością. Jestem Tam Johnson z Red House, tam wyżej, a to mój najstarszy syn, Willie. – Mówili z niezaprzeczalnie szkockim akcentem. – Mieliście szczęście, że nas złapaliście. Bardzo rzadko tędy chodzimy.
Na zewnątrz rozległo się szuranie nogami i do izby zajrzał Grant.
– Mogą wejść? – Kate kiwnęła głową, więc odsunął się, żeby wpuścić do środka dwóch niskich, krępych, czarnowłosych mężczyzn.
Zdawali się wypełniać sobą całą przestrzeń, wnieśli zapach mokrych owiec, wrzosu i palonego torfu.
– Dzień dobry, panienko. – Starszy stanął przed nią, stateczny i niewzruszony. Jakby codziennie uczestniczył w ślubach zawieranych w rozwalających się chałupach. Stojący obok niego młodzian skręcał czapkę w rękach, znacznie mniej rozluźniony niż mężczyzna będący niewątpliwie jego ojcem.
– Dzień dobry – odpowiedziała Kate, nie było już miejsca na zażenowanie czy różnice społeczne.
Grant wyciągnął notes ze swych przepastnych juków przy siodle. Zaczęła się zastanawiać, czy trzymał gdzieś na zewnątrz jucznego konia.
– Zakładam, że potrzebny będzie akt, pod którym złożycie podpisy?
– Tak będzie najlepiej. Pewnie jesteście Anglikami? Wszystko, co musicie zrobić, to oświadczyć, że jesteście małżeństwem. Sobie nawzajem. – Starszy z panów Johnson parsknął śmiechem z własnego dowcipu.
– Dobrze. – Grant przebył niewielką przestrzeń, ukląkł przy Kate i wziął ją za rękę. – Ja, Grantham Phillip Hale Rivers, deklaruję przy świadkach, że biorę ciebie, Catherine…
– Catherine Jane Penelope Harding – podpowiedziała szeptem. Był tylko prowincjonalnym lekarzem. Prowincjonalni lekarze nie wysyłają do londyńskich gazet informacji o zawarciu małżeństwa.
Zbliżała się kolejna fala skurczów, Kate zacisnęła zęby, ale zmusiła się, żeby wypowiedzieć swoją kwestię.
– W obecności tych świadków, ja, Catherine Jane Penelope Harding, deklaruję, że biorę ciebie, Granthamie Phillipie… Hale’u Rivers za męża.
– Chyba spiszemy akt na zewnątrz.
Półprzytomnie patrzyła, jak Grant wstaje i wyprowadza Johnsonów z izby, potem skoncentrowała się bez reszty na bólu i wysiłku. Coś się z nią działo, coś innego…
Wsłuchiwała się w odgłosy na zewnątrz.
– Dziękuję, panowie. – Usłyszała brzęk monet. – Mam nadzieję, że wypijecie za nasze zdrowie. Podjedziecie tu wózkiem z osiołkiem po południu?
– Jasne, nie ma sprawy. – To starszy Johnson, Tam. – Teraz, kiedy deszcz ustał, sami zobaczycie, jak blisko stąd do Jedburgh. Będziecie tam przed zmierzchem. Uprzejmie dziękuję, sir, niech Bóg błogosławi pańskiej żonie i dziecku.
– Grant! – usłyszeli krzyk.
Schylił się pod niskim nadprożem i wrócił do izby.
– Już jestem.
– Coś się dzieje.
– Miejmy nadzieję. – Wziął lampę. – Popatrzmy, co to nasze dziecko wyprawia.
Przy Grancie będę bezpieczna, myślała Kate półprzytomnie. Nawet w tych ostatnich, pełnych gorączkowego napięcia minutach czuła się bezpieczna. Kiedy w powietrze wzbił się pierwszy pełen oburzenia krzyk, on doskonale wiedział, co zrobić… Z każdym kolejnym skurczem rzeczywistość zacierała się. Straciła poczucie czasu. Skupiała się jedynie na oddechach, parciu i skurczach…
Naraz powietrze przeciął płacz nowo narodzonego dziecka.
– Oto i ona – powiedział, kładąc jej na brzuchu wiercące się, mokre, czerwone na buzi dziecko. – Najpiękniejsza mała dziewczynka na świecie i w tym momencie bardzo zła na nas oboje, sądząc po krzyku.
Czas przestał istnieć, cały świat gdzieś przepadł, pozostała tylko ona z dzieckiem w ramionach, obie zamknięte w czarodziejskiej kuli. Była świadoma, że Grant wciąż jest w pobliżu. W pewnej chwili zabrał od niej dziecko i owinął je w jedną ze swych czystych koszul, potem umył Kate, pomógł jej przebrać się w czystą koszulę i okrył je obie swoim płaszczem.
Droga była wyboista i marzł jej nos, czyli wszystko, co wystawało spod okrycia, ale to nic, ważne, że Grant jej towarzyszył. Potem znowu znalazły się w jego ramionach, słyszała jakiś hałas, gwar kobiecych głosów, poczuła ciepło i miękkie łóżko. Pewnie zatrzymali się w zajeździe dla odpoczynku.
Kate podniosła oczy na stojącego nad nią mężczyznę, zaniedbanego i bardzo zmęczonego. Wciąż nie mogła uwierzyć, że wyszła za niego za mąż.
– Dziękuję.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Zabrzmiało to niemal przekonująco. – Jak damy jej na imię?
– Anna, po mojej matce. – Kate podjęła tę decyzję w czasie jazdy po wyboistej drodze. Anna Rivers, skoro jestem teraz panią Rivers. I obie jesteśmy bezpieczne, dzięki kilku kłamstwom, pomyślała Kate i obiecała sobie, że będzie dla niego dobrą żoną, będzie szczęśliwa w skromnym, wiejskim domu. A on nigdy się nie dowie.
– W takim razie Anna Rosalind, po mojej matce. – Grant wzruszył ramionami, gdy Kate podniosła wzrok, zaskoczona zaborczą nutką w jego głosie. – To ważna istotka, potrzebuje co najmniej dwóch imion. Znalazłem ci nianię. Zna się na opiece nad noworodkami. – Obok niego pojawiła się uśmiechnięta, piegowata dziewczyna. – To Jeannie Tranter, bardzo chętnie pojedzie z nami do Anglii. To niedaleko stąd, zaraz za granicą Northumberland…
Po chwili zasnęła.
– Wykąpię się, a potem będę w bawialni, gdybyś mnie potrzebowała – powiedział Grant do Jeannie Tranter.
Dziewczyna kiwnęła głową, ale jej uwaga była skupiona na kobiecie i dziecku leżących w łóżku.
– Dobrze, sir, ale z pewnością nie będzie potrzeby zawracać panu głowy.
Woda w wannie stojącej przy kominku była jeszcze gorąca, a możliwość zmycia z siebie brudu minionych dwudziestu czterech godzin wydała mu się prawdziwym błogosławieństwem. Grant namydlił włosy, zanurzył się i ułożył wygodnie, ale nie miał zamiaru wychodzić z wanny. W kąpieli zawsze mu się dobrze myślało.
Grant zdrzemnął się w wannie, a kiedy się ocknął, stwierdził, że nie wymyślił nic sensownego, natomiast woda zdążyła wystygnąć. Wstał, żeby się wytrzeć i poszukać czegoś czystego do włożenia.
Kiedy znalazł się w prywatnym saloniku, nalał sobie kieliszek wina, oparł wyciągnięte nogi na dywaniku przed kominkiem i jego mózg wreszcie zaczął należycie pracować. Co on właściwie najlepszego zrobił? Dobry uczynek? Możliwe, ale związanie się na całe życie z całkowicie obcą kobietą to dość ryzykowny akt dobroczynności. Ale mógł to być również gest egoistyczny, żeby uspokoić własne nieczyste sumienie i udobruchać ducha starego człowieka. Z niepokojem uświadomił sobie, że znalazł żonę dla siebie i macochę dla Charliego, nie trudząc się zalotami.
Czy poszedłem po linii najmniejszego oporu? – zapytał sam siebie. Za późno już na roztrząsanie motywów, klamka zapadła. A dziecko okazało się dziewczynką, więc nie muszę się martwić o kwestię dziedziczenia, gdyby kiedykolwiek pojawił się tego typu problem. Ożenił się ze zwyczajną kobietą z ziemiańskiej rodziny, a skoro jej brat miał wygórowane ambicje, powinien się ucieszyć na wieść o tym, kim był jego nowy szwagier. To mogło stanowić pewien problem, jeśli nie będzie ostrożny.
Upił łyk wina i odepchnął od siebie wszelkie wątpliwości. Miał kogoś, kto zadba o dom i jest na tyle bystry, by nie zanudzić go na śmierć w czasie jego pobytów w posiadłości. Kate była również odważna i zdeterminowana. Czas pokaże, czy to małżeństwo było mądrym posunięciem, czy też jedynie bezmyślnie podjętym ryzykiem.
Następnego dnia czekało ich pięćdziesiąt mil przez wrzosowiska i otwarte przestrzenie. Jeśli drogi będą dobre i pogoda się utrzyma, dadzą radę pokonać tę odległość w ciągu jednego dnia i jego przyjazd do domu opóźni się tylko o dobę. W gospodzie wynajęli całkiem przyzwoity powóz i kilka mocnych koni. Wierzchowiec Granta natomiast wrócił już do dobrej formy, skończyło bowiem się na lekkim uszkodzeniu kopyta.
Przyszedł mu do głowy wers: „Przez brak gwoździa”, ze starego wierszyka, w którym brak gwoździa doprowadził do straty podkowy, a w konsekwencji również konia i jeźdźca, co z kolei doprowadziło do przegrania bitwy i utraty królestwa. Przez jego pośpiech koń okulał, dlatego zatrzymał się w drodze i w rezultacie miał teraz żonę i dziecko.
Grant wstał i zadzwonił po kolację oraz następną butelkę. Błądził myślami nie wiadomo gdzie i zastanawiał się, jaki obłędny optymizm pozwalał mu liczyć na to, że małżeństwo dwojga zdesperowanych ludzi skończy się inaczej niż katastrofą?