Nigdy cię nie opuszczę - ebook
Nigdy cię nie opuszczę - ebook
Francine Day to ambitna, inteligentna i odnosząca sukcesy prawniczka, która właśnie ubiega się o jedwabną togę. Potrzebuje tylko jednej prestiżowej sprawy, żeby uzyskać awans na królewskiego adwokata - takiej jak rozwód Martina Joya. Wzajemne zauroczenie Francine i Martina jest natychmiastowe i obsesyjne. Wdają się w sekretny romans i Francine sądzi, że wszystko pójdzie jak z płatka. Jednak żona Martina niespodziewanie znika, a on sam staje się głównym podejrzanym. Francine jest teraz jego prawniczką, kochanką, a także ostatnią osobą, która widziała żywą Donnę Joy. W miarę jak sprawa zaczyna się komplikować, Francine coraz trudniej przychodzi utrzymanie własnego życia w ryzach. Mój klient.
Mój kochanek. Mój mąż. Moja obsesja.
Pełen napięcia i akcji mrożącej krew w żyłach, thriller J.L. Butler, rozgrywa się w środowisku londyńskiej palestry, gdzie od stuleci sprawiedliwość i korupcja toczą ze sobą nieustanną grę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-391-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niewiele pamiętam z nocy, kiedy miałam umrzeć. To zabawne, jak ludzki umysł potrafi wypierać niechciane wspomnienia. Gdy jednak zamykam oczy, nadal słyszę dźwięki tamtego majowego wieczoru. Wycie wyjątkowo zimnego o tej porze roku wiatru, grzechot okiennic w sypialni i szum morskich fal uderzających o kamienisty brzeg w oddali.
Padało. Tyle na pewno pamiętam, bo chrobot kropli deszczu o szkło nadal rozbrzmiewa w mojej głowie. Przez jakiś czas ten odgłos niemal mnie hipnotyzował. Przez jakiś czas zagłuszał dźwięk jego stóp na zewnątrz – podeszwy na kamieniach odmierzały powolne, zdecydowane kroki.
Wiedziałam, że nadchodzi, i wiedziałam, co trzeba zrobić. Leżałam pod kołdrą na łóżku z żelazną ramą i powtarzałam sobie, że muszę zachować spokój. Słabe światło żarówek migoczących wzdłuż ścieżki nad brzegiem morza wpadało przez okna do pokoju. Ta widmowa poświata zazwyczaj mnie uspokajała, ale dzisiaj czułam jeszcze większą samotność, jakbym unosiła się bezwolnie w otwartej przestrzeni.
Zwinęłam rękę w pięść i miałam nadzieję – nie, modliłam się, by upragniony świt zapowiadający nowy dzień pojawił się w oknie. Nie musiałam jednak nawet patrzeć na zegarek, żeby wiedzieć, że dzieliły mnie od niego jeszcze co najmniej cztery godziny. Słońce wzejdzie za późno. Słyszałam odgłos kroków tuż pod domem, po chwili przy schodach rozległ się metaliczny zgrzyt klucza w zamku. Trudno było ukryć hałas w tym wielkim, starym budynku – był na to zbyt zmęczony i zniszczony.
Jak się tu znalazłam? Wyjechałam do Londynu w poszukiwaniu lepszego życia, żeby stać się kimś innym, godnym sukcesu, poznać interesujących ludzi i znaleźć miłość. A teraz leżałam, czekając na śmierć: prawdziwa historia o tym, jak łatwo można źle skończyć.
Usłyszałam skrzypienie otwieranych drzwi. Przez szpary w oknie zakradało się zimne powietrze, szczypiąc mnie w nos. Było lodowato jak w kostnicy – cóż za makabrycznie odpowiednie porównanie! Pomyślałam, że leżę jak mumia, z rękami wzdłuż ciała, drżącymi palcami wciśniętymi pod uda, nieruchomymi i ciężkimi, jakby były obciążnikami przytwierdzającymi mnie do łóżka.
Gdy odgłos kroków rozległ się na szczycie schodów, wyjęłam ręce z ciepłego schronienia pod udami i położyłam je na wierzchu zimnej kołdry. Palce miałam zaciśnięte, paznokcie wbijałam w dłonie, ale byłam gotowa do walki. To zapewne choroba zawodowa prawników.
Przed drzwiami do sypialni intruz zawahał się na moment, który zawisł zimną, nieruchomą ciszą. Nie powinnam była tu przychodzić. Zamknęłam oczy i z trudem powstrzymałam łzy, by nie spłynęły po policzkach.
Drzwi się otworzyły, usłyszałam odgłos drewna szorującego po dywanie. Instynkt kazał mi wyskoczyć z łóżka i uciekać, ale musiałam zaczekać, by przekonać się, czy on to zrobi, czy będzie w stanie to zrobić. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe, a paraliżujący lęk ogarnął całe ciało. Starałam się nie otworzyć oczu, ale czułam już nad sobą jego ciało. Czułam, że rzuca na mnie cień. Słyszałam nawet jego oddech.
Przycisnął rękę do moich ust. Jego dotyk był zimny i obcy na moich wyschniętych, popękanych wargach. Otworzyłam oczy. Jego głowa majaczyła kilka centymetrów od mojej. Za wszelką cenę chciałam odczytać wyraz jego twarzy, poznać jego myśli. Z trudem otworzyłam usta gotowa, by wydać z siebie krzyk. Potem pozostało mi tylko czekać, aż sprawy potoczą się własnym biegiem.ROZDZIAŁ 1
TRZY MIESIĄCE WCZEŚNIEJ
Byłam z powrotem w kancelarii dopiero pięć minut, gdy poczułam, że ktoś stoi przed drzwiami mojego pokoju.
– Załóż płaszcz, wychodzimy. – W pomieszczeniu rozległ się głos, który rozpoznałam od razu. Nie musiałam nawet podnosić głowy.
Pisałam skoncentrowana na skrzypieniu długopisu po papierze – w erze cyfrowej stanowiło ono odgłos dawnego świata – i czekałam z nadzieją, że nieproszony gość odejdzie.
– Byle szybko! – powiedział, próbując przyciągnąć moją uwagę.
Spojrzałam na starszego sekretarza i uśmiechnęłam się do niego z wysiłkiem.
– Paul, dopiero co wróciłam z sądu. Mam dużo pracy, postanowienia do napisania na komputerze… – powiedziałam i wyjęłam z walizki część dokumentów. Zauważyłam, że skóra aktówki w jednym miejscu się naddarła. Będę musiała oddać ją do naprawy.
– Idziemy na lunch do Pen and Wig – oznajmił Paul. Zdjął z wieszaka przy drzwiach mój czarny płaszcz i podniósł go gestem, który ułatwiał mi wsunięcie rąk w rękawy.
Chwilę się wahałam, ale w końcu postanowiłam stawić czoła nieuniknionemu. Paul Jones był jak lawina i wszelka myśl o stawianiu mu oporu szybko opuszczała tych, którzy mieli okazję dłużej z nim przebywać.
– Co to za okazja? – zapytałam i spojrzałam na niego, jakby wyjście na lunch było najzwyklejszą propozycją w świecie. Zazwyczaj zresztą było. Wątpię, żebym w ciągu ostatnich sześciu miesięcy zjadła przy własnym biurku coś więcej niż kanapkę.
– W kancelarii Mischona mają nową partnerkę. Uznałem, że najwyższy czas, żeby was zaprosić na wspólny lunch.
– Znam ją?
– Dopiero co przeprowadziła się z Manchesteru. Na pewno się polubicie.
– I razem będziemy zwodzić klientów północnym akcentem! – Uśmiechnęłam się, komicznie podkreślając moją regionalną wymowę.
Zabrałam torebkę i wyszliśmy z biura, schodząc w dół stromymi schodami w ciemne czeluście kancelarii. Puste pokoje wyglądały jak miasto duchów, chociaż o tej porze dnia – chwilę po trzynastej – nie było w tym nic nadzwyczajnego. Asystenci wychodzili na lunch, telefony milkły, adwokaci siedzieli w sądzie albo właśnie z niego wracali.
Kiedy wyszliśmy na ulicę, zimny lutowy wiatr uderzył mnie w twarz i sprawił, że na chwilę straciłam oddech. Spojrzałam zachwycona na Middle Temple; piętnaście lat pracowałam w tej kancelarii prawnej, a ona nadal mnie onieśmielała. Dzisiaj odznaczała się szczególnie ponurym pięknem. Wciśnięta między rzekę a Fleet Street, Middle Temple, jedna z czterech londyńskich izb adwokackich, stanowiła labirynt krużganków i zabytkowych budowli, zakątek Londynu, w którym zatrzymał się czas. Middle Temple była jednym z niewielu miejsc w mieście wciąż jeszcze oświetlanych przez gazowe latarnie, a ich przytłumiony blask idealnie pasował do szarych i wilgotnych dni, takich jak dzisiejszy.
Drogę do pubu pokonałam z rękami w kieszeniach.
– Miałaś dobry dzień? – Paul zawsze zadawał mi to pytanie, by się dowiedzieć, czy wygrałam.
Interesował się wszystkimi rozprawami, w których uczestniczyli prawnicy z naszej kancelarii. Lubiłam go. Wspierał nas, chociaż nie było to w najmniejszym stopniu bezinteresowne. Prawnicy w kancelarii zdobywali klientów dzięki osobistym poleceniom i rekomendacjom, a Paul, jako starszy doradca zarządzający całym tym systemem, dostawał prowizję od naszych honorariów.
– Coś interesującego czeka cię jeszcze dzisiaj po południu? – zapytał.
– Pierwsze spotkanie z klientem i jego adwokatem. Rozwód ze sporym majątkiem w tle.
– Jak bardzo sporym? Powiedzieli ci już?
– Nie tak wielkim jak rozwód Paula McCartneya, ale wystarczająco dużym. – Uśmiechnęłam się.
– Szkoda, przydałoby się nam jeszcze kilka medialnych procesów. – Wzruszył ramionami. – W każdym razie dobra robota, pani Day. Rozwód tego rodzaju to zazwyczaj zadanie dla bardziej doświadczonego prawnika, ale przedstawiciel klienta prosił o panią.
– To Dave Gilbert. Wysyłam mu znakomitą whisky na Boże Narodzenie i jest dla mnie przemiły przez cały rok.
– Może po prostu wie, że jesteś najlepszą prawniczką w Londynie. Ja też przyszedłbym do ciebie, gdyby moja żonka uciekła mi z milionerem, który dorobił się na złomie metalowym. – Paul puścił do mnie oko.
Pen and Wig, typowy dla tej okolicy pub, w którym posilali się prawnicy od czasów królowej Wiktorii, znajdował się kilka minut spacerkiem od kancelarii. Gdy wchłonęło nas wnętrze wygodnego pokoju z drewnianą boazerią, poczułam wdzięczność za powiew gorącego powietrza, który nas przywitał.
Zmarszczyłam brwi zaskoczona na widok moich znajomych z pracy, siedzących na podwyższeniu w głębi pubu. Nieczęsto można było ich spotkać razem w jednym miejscu, chyba że szli na drinka na koszt klienta.
– Co to ma znaczyć?
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! – Paul uśmiechnął się szeroko, a Charles Napier, szef kancelarii, odwrócił się i pomachał do nas ręką nad głowami dwóch niskich aplikantek.
– Więc to nie jest spotkanie z przedstawicielem klienta? – zapytałam, nagle nerwowa i onieśmielona. Chociaż moja praca polegała przede wszystkim na wystąpieniach w sądzie, nienawidziłam być w centrum uwagi. Poza tym celowo ukrywałam, że kończę właśnie trzydzieści siedem lat, bo chciałam zapomnieć o nieubłagalnym zbliżaniu się czterdziestki.
– Nie tym razem. – Paul wyszczerzył zęby w uśmiechu, prowadząc mnie przez pub.
– Cholerny świat. Niezły tłum – wymamrotałam pod nosem. Wiedziałam, jak trudno zgromadzić tak wielu naszych współpracowników w jednym miejscu.
– Nie pękaj jeszcze z dumy. Ponoć Charlie znalazł się na liście kandydatów do Sądu Najwyższego. Zapewne miał ochotę to uczcić i obiecał wszystkim szampana.
– A już myślałam, że chciał wznieść toast na moją cześć!
– Na jaki masz ochotę, droga jubilatko? – zapytał Paul.
– Wodę sodową z limonką! – zawołałam za nim, gdy ruszył w stronę baru, zmuszając mnie, bym dołączyła do Vivienne McKenzie, jednej z najwyższych rangą prawniczek w Burgess Court.
– Wszystkiego najlepszego, Fran. – Viv przytuliła mnie serdecznie.
– Wydaje mi się, że osiągnęłam już wiek, kiedy wolę udawać, że to dzień jak każdy – odpowiedziałam. Zdjęłam płaszcz i położyłam go na oparciu krzesła.
– Bzdura – stwierdziła Viv. – Jestem od ciebie dwadzieścia lat starsza, a i tak zawsze cieszy mnie myśl o nowych początkach i świeżych postanowieniach, prawie jak w Nowy Rok, tylko bez tych wszystkich komunałów, presji i obaw, że i tak nic nie osiągniesz. No dobra. Wiesz, co jest jutro? – mówiła dalej.
Odebrałam to niemal jako przyznanie się do winy.
– Dzień po moich urodzinach?
– Ogłoszenie listy królewskich prawników, a co to oznacza…? – podpowiedziała. – Spełnienie czyichś aspiracji. – Uśmiechnęłam się. – To oznacza, że rozpoczyna się rekrutacja na przyszłoroczną listę starszych prawników – dodała teatralnym szeptem.
Wiedziałam, co mnie teraz czeka. Rozejrzałam się po pubie, próbując uniknąć tej rozmowy.
– Zamierzasz się ubiegać? – zapytała Viv.
– Nie – odparłam z przekonaniem, do jakiego nie chciałam się przyznać nawet przed sobą.
– Zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś już za młoda?
– Właśnie taki komentarz każda kobieta chce usłyszeć w swoje urodziny. – Posłałam jej cyniczne spojrzenie.
– To miał być komplement.
Viv obserwowała mnie uważnie. Wielokrotnie widziałam ten badawczy wyraz jej twarzy. Rozchylone nozdrza, odrobinę uniesione brwi, nieruchome szare oczy. Nikt inny w branży nie mógł pochwalić się tak wspaniałą mimiką, która doskonale sprawdzała się podczas wystąpień sądowych. Viv umiała ją wykorzystać. Gdy była opiekunką mojej aplikacji, obserwowałam ją przy pracy i później próbowałam ją naśladować w domu przed lustrem.
– Jesteś jedną z najlepszych młodszych prawniczek w branży – oznajmiła Viv. – Adwokaci klientów cię uwielbiają. Co najmniej tuzin sędziów wystawiłby ci znakomite referencje. Musisz w siebie wierzyć.
– Po prostu nie jestem pewna, czy to właściwa pora na aplikację.
– Proszę wino i coś gazowanego. – Paul puścił do mnie oczko, z trudem radząc sobie z dwoma kieliszkami, butelką pinot grigio i niewielką puszką schweppesa.
– Skąd wiedziałeś, że dziś są moje urodziny? – Uśmiechnęłam się, zabierając mu kieliszki.
– Moja praca polega na tym, żeby wiedzieć wszystko, co się dzieje w Burgess Court. – Nalał mi wina i podniósł wzrok. – A zatem jedwabna toga. Czujesz się na siłach, Fran?
– Paul, nie teraz. – Próbowałam obrócić ich dociekania w żart.
– Czemu nie? Od jutra można składać podanie. – Spojrzał w stronę Vivienne.
Szerokie plecy naprzeciwko mnie drgnęły i się odwróciły.
– Chyba już pora, żebym dołączył do tej rozmowy – odezwał się ktoś melodyjnym barytonem.
– Cześć, Tom. – Podniosłam wzrok na adwokata, który razem ze mną rozpoczynał karierę w kancelarii. Był wyższy ode mnie o kilka cali, a atletyczną sylwetkę utrzymywał, wiosłując na Tamizie. – Byłam pewna, że w Eton nauczyli cię przynajmniej dobrych manier – zbeształam go.
– Nauczyli, ale to nie znaczy, że podsłuchiwanie jest poniżej mojej godności! Nie, kiedy rozmowa zapowiada się tak ciekawie. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu, częstując się dolewką drinka.
– A więc? – zapytał Paul. – Co planują najlepsi młodsi prawnicy w Burgess Court? Będą aplikować o jedwab czy nie?
– Cóż, ja jestem gotowy do startu, a ty, Fran?
– To nie wyścig, Tom.
– Oczywiście, że tak – zaprzeczył bez ogródek.
– Pamiętasz pierwszy dzień naszej aplikacji? Co wtedy powiedziałaś? Że mimo „mojej tak zwanej prestiżowej edukacji i niesamowitej pewności siebie” zamierzasz zostać starszą adwokatką nie tylko przede mną, ale także przed całym naszym rokiem.
– Ależ musiałam wtedy chcieć ci dokuczyć – powiedziałam z udawaną surowością.
– Byłaś śmiertelnie poważna.
Spojrzałam na niego zaskoczona, że Tom Briscoe nie został jeszcze QC. Zyskał niezłą reputację specjalisty od rozwodów niezadowolonych młodych żon starych bogatych mężów, bo która z tych kobiet nie chciałaby, żeby reprezentował ją Tom! Przystojny, inteligentny, samotny. Nie tylko udzielał kobietom porad prawnych, ale także dawał im nadzieję.
– Charles chyba przymierza się do krótkiego przemówienia – zauważył Tom i skinął głową w stronę szefa naszej kancelarii, który uderzał łyżką o kieliszek.
– Idę załapać się w pierwszym rzędzie.
Paul wyszedł na zewnątrz, żeby odebrać telefon, a ja zostałam z Viv.
– Tom ma jakiś problem?
– Za dużo testosteronu w krwiobiegu?
Uśmiechnęłam się, patrząc, jak mój przystojny kolega flirtuje z aplikantkami.
– Powinnaś przynajmniej poważnie o tym pomyśleć – dodała Viv.
– Cały ten czas, wysiłek i koszty aplikacji o jedwabną togę, i na co? Dwie trzecie kandydatów i tak odpada.
– Widzę, że dobrze się przygotowałaś. – Viv skrzyżowała ręce na piersi i w zamyśleniu upiła łyk wina. – Wiesz co, Francine? Mam teorię dotyczącą nierówności w wynagrodzeniach kobiet i mężczyzn.
– I jak ona brzmi?
– Kobiety nie proszą o więcej.
Parsknęłam.
– Wcale nie żartuję. Widziałam to już wiele razy. Mężczyźni wierzą w swój geniusz, nieważne czy mają do tego przesłanki, czy nie. – Viv zamilkła na chwilę, po czym zapytała: – Co tak naprawdę cię powstrzymuje?
– Ludzie tacy jak Tom.
– Nie przejmuj się nim. – Przewróciła oczami.
– Nie chodzi mi o niego, tylko o cały ten system – wyjaśniłam, wreszcie dając upust paranoicznemu lękowi, który czułam, odkąd zostałam prawniczką.
– Nie możesz zaprzeczyć, że to niesamowicie snobistyczne środowisko.
– Czasy się zmieniają – oświadczyła Viv, przeciągając samogłoski na wzór panien z Cheltenham Ladies’ College. Znowu uświadomiła mi, że nie może mnie zrozumieć
– Ilu mamy tutaj królewskich prawników, którzy skończyli uczelnie państwowe, Viv? Ile kobiet, ludzi z północy, członków mniejszości narodowych? W naszym zawodzie najwyższe stanowiska nadal zajmują biali mężczyźni z klasy wyższej po Oksfordzie i Cambridge. Tacy jak Tom.
– Sądziłam, że uznasz to za wyzwanie – stwierdziła, a jej słowa rozbrzmiewały natarczywie w pubie niczym uderzenia metalu o szkło. – Potrzebujesz tylko dużej sprawy, Fran. Czegoś, co sprawi, że ludzie cię zauważą.
– Sprawy, która odmieni moje życie – dokończyłam spokojnie.
– Coś w tym rodzaju – potwierdziła Viv.
Odwróciłyśmy się w stronę Charlesa, żeby posłuchać, co ma do powiedzenia.ROZDZIAŁ 2
Zostałam w Pen and Wig tylko na jednego drinka. Zamierzałam wrócić do kancelarii. Zdecydowałam, że pójdę dłuższą drogą, przez labirynt cichych bocznych uliczek, żeby móc wypalić papierosa. Nie było jeszcze drugiej po południu, a niebo wyglądało już, jakby dzień chylił się ku końcowi. Nagie szkielety drzew wyraźnie odcinały się na tle cynowego firmamentu jak malowidła jaskiniowe, a ciemne chmury naciskały na szczyty dachów, sprawiając, że nad miastem unosiła się atmosfera zimowego smutku.
Dotarłam do Burgess Court kilka minut po czternastej, w samą porę na spotkanie, które miało się odbyć kwadrans po drugiej. Nasze towarzystwo zajmuje się głównie sprawami z zakresu prawa rodzinnego, od czasu do czasu trafiają się kryminalne. Lubię używać słowa „towarzystwo” na określenie adwokatów zebranych w jednej kancelarii. Kojarzą mi się z borsukami, co doskonale ilustruje tę kategorię stróżów prawa: mądrzy, przedsiębiorczy mężczyźni w długich, czarnych togach, z perukami z końskiego włosia na głowach i białymi twarzami. W tej kancelarii panuje jednak nieco większa różnorodność, dzięki czemu zapewne przyjęto tu także mnie – dziewczynę z północy, z blizną po kolczyku w nosie i niezacieralnym piętnem państwowej edukacji.
Ostatnimi czasy zajmuję się kwestiami finansowymi małżonków i sprawami związanymi z dziećmi. Sądziłam, że ta druga grupa zleceń, czyli praca na rzecz społeczeństwa, będzie przynosić mi większą satysfakcję, jednak rzeczywistość zweryfikowała moją ocenę – życie okazało się trudne i bardziej okrutne. Podjęłam się więc prowadzenia spraw rozwodowych, gdzie w grę wchodzi olbrzymi majątek. Tego typu sprawy nie obciążają mnie psychicznie i bez względu na czas ich trwania mam pewność, że klient zdoła zapłacić mi honorarium. Wprawdzie nie wracam do domu z myślą, że udało mi się zmienić świat, ale wiem, że jestem dobra w tym, co robię, a to pozwala mi to spłacać hipotekę ustanowioną na mieszkaniu w drogiej, północnej dzielnicy Londynu.
David Gilbert, przedstawiciel klienta, czekał już na mnie w recepcji. Miał na sobie ciepły płaszcz z granatowej wełny. Jego łysina błyszczała jak skorupka jajka Burford Brown.
– Spotkałem przed chwilą Vivienne. – Wstał i pocałował mój zziębnięty policzek. – Jak rozumiem, mieliście służbową wyprawę do pubu z okazji jakichś tajemniczych urodzin, a ty nic mi nie powiedziałaś!
– Przyszedłbyś, niosąc dary?
– Wpadłbym do kancelarii z szampanem co najmniej. Tak czy inaczej wszystkiego najlepszego! Jak się masz?
– Starzej, mądrzej.
– Pan Joy za chwilę do nas dołączy.
– Muszę na chwilę wpaść na górę. Chcesz wejść? – zapytałam, wskazując salę konferencyjną. – Helen może przyprowadzić pana Joya, gdy dotrze na miejsce.
Wspięłam się po schodach do mojego gabinetu, małego pokoju pod okapem u szczytu budynku. Pomieszczenie nie było wiele większe od komórki na miotły, ale przynajmniej nie musiałam go z nikim dzielić.
Zebrałam dokumenty dotyczące sprawy, złapałam pióro z pojemnika i przesunęłam językiem po zębach, z utęsknieniem myśląc o nieobecnym już pudełku tic taców na moim biurku, dzięki którym mogłabym pozbyć się kwaśnego posmaku alkoholu i dymu papierosowego. Kiedy wróciłam na dół, sala konferencyjna numer dwa była już gotowa do przyjęcia gości. Na środku stołu stała taca z kanapkami i talerzyk herbatników z Marks and Spencer. Termos z kawą, z funkcją przeładowania, której jeszcze nie opanowałam, czaił się złowrogo na komodzie koło drzwi, obok małych butelek wody Evian.
David rozmawiał przez komórkę. Rzucił mi spojrzenie i dał znać, że za chwilę skończy.
– Wody? – zapytałam go, wskazując gestem na nasz catering.
– Kawy – wyszeptał i pokazał palcem herbatniki.
Wzięłam kubek, stanęłam przed termosem i z determinacją zdecydowanie nacisnęłam wieczko. Nic się nie stało, więc nacisnęłam jeszcze raz, z większą siłą, tym razem oblewając kawą wierzch dłoni.
Wzdrygnęłam się z bólu, gdy wrzący płyn niemal palił skórę.
– Wszystko w porządku?
Ktoś wręczył mi chusteczkę, a ja wytarłam nią szczypiącą rękę.
– Nie znoszę tych paskudztw – wymamrotałam. – Powinniśmy kupić ekspres nespresso i mieć wreszcie spokój.
– Albo po prostu czajniczek.
Podniosłam wzrok. Mężczyzna w garniturze przyglądał mi się uważnie, chwilowo rozpraszając mnie na tyle, że zapomniałam o piekącym bólu ręki.
David zamknął pokrywkę telefonu i odwrócił się do nas.
– Znacie się?
– Nie – odpowiedziałam błyskawicznie.
– Martin Joy, Francine Day. Dziś są jej urodziny. Może powinniśmy wcisnąć zapaloną zapałkę w jeden z tych eleganckich herbatników i zaśpiewać jej sto lat.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – powiedział Martin, wciąż nie spuszczając ze mnie zielonych oczu. – Powinna pani potrzymać to oparzenie pod zimną wodą.
– Nic mi nie jest. – Odwróciłam się, żeby wyrzucić chusteczkę do śmieci. Kiedy ponownie spojrzałam w stronę stołu, Martin nalał już dwa kubki kawy. Usiadł obok Davida, co pozwoliło mi lepiej mu się przyjrzeć. Nie był zbyt wysoki, ale wyczuwało się jego pewność siebie. Już wiele razy widziałam coś podobnego u ludzi sukcesu. Miał na sobie elegancki garnitur i krawat starannie zawiązany w węzeł windsorski. Wyglądał na czterdzieści lat, lecz nie umiałam określić dokładnie jego wieku. W ciemnych włosach nie widać było ani odrobiny siwizny, chociaż delikatny ślad zarostu na jego szczęce wydawał się jaśniejszy w silnym świetle lamp zapalonych w sali konferencyjnej. Płaskie, proste brwi nad oczami w kolorze zielonego mchu. Dwie zmarszczki na czole sugerowały, że zawsze jest gotowy do walki i jest dobrym negocjatorem.
Spuściłam wzrok i próbowałam zebrać myśli. Czułam się nieco podenerwowana, zresztą jak zawsze, gdy po raz pierwszy rozmawiałam z klientem. Zdawałam sobie sprawę, że chcę zadowolić tych, którzy płacą moje honorarium, ale jednocześnie w towarzystwie osób, które uważały się za silniejsze i inteligentniejsze ode mnie, czułam się niezręcznie.
– Przeczytałaś akta. – Bardziej stwierdził, niż zapytał David.
– To Martin został pozwany. Poleciłem mu ciebie jako głównego adwokata.
– A więc to pani będzie walczyć w moim imieniu w sądzie – powiedział Martin, patrząc prosto na mnie.
– Jestem pewna, że David już panu wyjaśnił, że wszyscy chcemy uniknąć otwartego konfliktu w sali sądowej – uściśliłam i wypiłam łyk kawy.
– Oprócz prawników – dodał szybko Martin.
Wiedziałam, jak to działa. Znajdowałam się w tej sytuacji dostatecznie często, by nie czuć się urażona. Klienci adwokatów od prawa rodzinnego bywali źli i sfrustrowani, i gniew swój wyładowywali na wynajętych przez siebie specjalistach od prawa rodzinnego, wobec czego pierwsze spotkania często odbywały się w nerwowej atmosferze. Żałowałam, że Martin siedział naprzeciwko mnie – tego nie lubiłam najbardziej. Wolałam, gdy rozkład miejsc przy stole przypominał klientom, że stoimy po tej samej stronie.
– Tak się składa, że jestem członkinią organizacji „Rozwiązanie”. W naszym podejściu do kłopotów małżeńskich preferujemy wykluczać konflikty i bezpośrednie konfrontacje. Jeśli to możliwe, staramy się unikać rozpraw sądowych i wspieramy rozwiązania prawne osiągane dzięki obustronnej współpracy.
– Obustronnej współpracy… – powtórzył cicho.
Wydawało mi się, że drwi ze mnie, używając tego oficjalnie brzmiącego frazesu. Na pewno już mnie zakwalifikował jako kobietę pochodzącą z północy i prawniczkę niższej rangi.
Pochylił się w moją stronę i spojrzał na mnie.
– Nie chcę tego utrudniać, panno Day. Jestem spokojnym człowiekiem i pragnę, by moje rozstanie z żoną przebiegło uczciwie, ale nie zamierzam siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak zabiera mi wszystko, na co ma ochotę.
– Obawiam się, że ani pan, ani pani Joy nie będą mogli w tej sprawie sami decydować, co jest, a co nie jest „uczciwe” – zauważyłam ostrożnie. – Po to właśnie mamy sądy, sędziów i prawo precedensowe… – Postanowiłam zmienić taktykę. – Czy wiemy, od czego chce zacząć pana żona? – Znałam już większość szczegółów sprawy, bo poprzedniego wieczoru spędziłam dwie godziny na czytaniu akt. Chciałam jednak poznać jego zdanie.
– Moja żona żąda połowy majątku. Domów, pieniędzy i udziałów w firmie… Do tego części moich przyszłych zarobków.
– Co to dla pana oznacza? – zapytałam natychmiast.
– Prowadzę fundusz oparty na arbitrażu instrumentów zamiennych.
Kiwnęłam głową, jakbym wiedziała, co to znaczy.
– Prowadzimy interesy wykorzystujące anomalie rynkowe.
– Jest pan hazardzistą? – zapytałam.
– Zajmuję się inwestycjami.
– I przynoszą one panu zyski?
– Tak, duże.
Przypomniałam sobie słowa Vivienne McKenzie: o mężczyznach i ich niewiarygodnej pewności siebie, która sprawia, że czują się panami świata.
– Zatrudniamy tylko trzydzieści osób, ale firma przynosi ogromne zyski. Założyłem ją razem z moim partnerem Alexem Cole’em. Jestem właścicielem sześćdziesięciu procent udziałów, a on reszty. Stanowią one większą część mojego majątku. Żona chce doprowadzić do tego, żeby ich wycena była jak najwyższa. Woli gotówkę od papierów wartościowych.
– Kiedy założył pan firmę? – zapytałam, dokładnie wszystko notując.
– Piętnaście lat temu.
– Przed zawarciem małżeństwa – mruknęłam. Zgodnie z aktami sprawy państwo Joy byli razem od jedenastu lat.
– Powinniśmy chyba omówić formularz E – zaproponował David Gilbert.
Skinęłam głową. Widziałam już deklaracje majątkowe Martina i jego żony. Były podobne do innych rejestrów bogactwa, jakie widziałam w ostatnich latach. Nieruchomości rozsiane po całym świecie, samochody, dzieła sztuki i konta bankowe za granicą.
Przejechałam palcem po formularzu, który przedłożyła żona Martina. Donna Joy, trzydziestoczterolatka z adresem w Chelsea, wykazywała typowo wysokie wydatki i niskie przychody, które wydawały się standardem w przypadku kobiet o jej pozycji. Były tego całe strony, chociaż najbardziej niezwykłe pozycje od razu rzucały się w oczy.
– Roczny koszt lunchów to dwadzieścia cztery tysiące funtów – przeczytałam głośno.
– To bardzo dużo sushi – skomentował Martin.
Podniosłam wzrok i nasze oczy się spotkały. Pomyślałam dokładnie to samo.
– Twierdzi, że nie może pracować z powodu problemów psychicznych… – zauważyłam.
Martin parsknął cicho.
– Kiedykolwiek pracowała?
– Gdy się poznaliśmy, była menedżerką w sklepie z ubraniami, ale po ślubie od razu się zwolniła. Powiedziała, że chce się uczyć, więc opłaciłem jej mnóstwo kursów, związanych głównie ze sztuką. Załatwiłem jej pracownię. Ona tam pracuje, ale nie nazwie tak swojego zajęcia na potrzeby papierów rozwodowych.
– Czy coś sprzedaje?
– Raz na jakiś czas. Szczerze mówiąc, robi to bardziej dla zaspokojenia próżności, ale lubi malować. Jej obrazy są całkiem dobre. Twarz Martina przybrała łagodniejszy wyraz i zaczęłam się zastanawiać, jaką kobietą może być jego żona. Próbowałam sobie ją wyobrazić: piękna, trochę w stylu bohemy… Niewątpliwie wymagała wysokich nakładów finansowych. Czułam, że dobrze ją znam, chociaż nigdy się nie spotkałyśmy.
– Odnośnie do pańskiej listy… Nic więcej tam nie ma?
– Chce pani wiedzieć, czy coś ukrywam?
– Muszę wiedzieć o wszystkim. Renty, konta w rajach podatkowych, papiery wartościowe, trusty. Nie możemy sobie pozwolić na niespodzianki. Poza tym pańska żona prosi, by biegły księgowy przejrzał pana interesy.
– A co pani sądzi? – zapytał w końcu Martin.
Zauważyłam niezwykłą biel jego koszuli.
– Pana żona jest młoda, ale w trakcie pożycia mogła pozwolić sobie na wysoki standard życia. Pana małżeństwo kwalifikuje się do kategorii średniej długości związków. Jej żądania byłyby łatwiejsze do uzasadnienia, gdyby przeżyli państwo razem ponad piętnaście lat, a jeszcze trudniejsze, gdybyście byli razem od sześciu.
– A więc znaleźliśmy się w strefie pośredniej, którą uwielbia prawo.
– Alimenty dla mniej stabilnego finansowo małżonka są w naszym kraju dość wysokie. Punktem wyjścia jest zazwyczaj równy podział majątku. Możemy jednak argumentować, że pańska żona nie przyczyniła się do jego zgromadzenia, a pana firma nie wchodzi w skład wspólnoty majątkowej. – Przejrzałam dokumenty, sprawdzając szczegóły. – Nie mają państwo dzieci. To nam pomoże.
Podniosłam wzrok, bo zdałam sobie sprawę, że nie powinnam była tego mówić. Możliwe przecież, że ich związek rozpadł się z powodu niezdolności do spłodzenia potomstwa przez którąś ze stron. Stanowiło to jedną z informacji, które nie były dla mnie jako prawnej reprezentantki strony rozwodzącej się dostępne. Wiedziałam, że para chciała się rozstać i doradzałam, jak to zrobić. Ale nigdy tak naprawdę nie wiedziałam, co jest przyczyną rozstania, poza ogólnymi kategoriami niewierności czy rozpadu pożycia. Nie miałam pojęcia, co sprawiało, że dwoje ludzi, którzy kiedyś kochali się z wzajemnością, zaczynali siebie w niektórych przypadkach nienawidzić.
– Zależy nam na gładkim i czystym rozstaniu – wtrącił David.
– Oczywiście. – Kiwnęłam głową.
– Jakich proporcji podziału majątku mogę realnie oczekiwać?
Nie lubiłam podawać bezzasadnie liczb, ale Martin Joy należał do tej grupy klientów, którzy oczekują jasnych odpowiedzi.
– Powinniśmy zacząć od podziału siedemdziesiąt i trzydzieści procent, a później próbować dalej.
Odłożyłam pióro. Byłam wykończona. Żałowałam, że w czasie lunchu wypiłam wino.
Martin potrząsnął głową, wpatrując się w blat stołu. Wydawało mi się, że będzie zadowolony z mojej sugestii, że może zdołamy uniknąć podziału majątku pół na pół, ale wyglądało na to, że jest w szoku.
– Jaki będzie nasz następny krok?
– Za dziesięć dni czeka nas pierwsze posiedzenie w sądzie.
– Zostaną wtedy podjęte jakieś decyzje?
Martin dotychczas sprawiał wrażenie spokojnego, ale teraz dostrzegłam u niego pierwsze oznaki niepokoju.
– Tak jak sugeruje nazwa. Przykro mi, ale to tylko wstępne deklaracje. – Pokręciłam głową.
– Rozumiem – przytaknął niezadowolony.
Na zewnątrz było już ciemno. Martin wstał, przy okazji demonstrując spinki do mankietów, które wysunęły się spod rękawów marynarki. Najpierw jedną, a potem drugą. Spojrzał na mnie.
– A zatem do zobaczenia za dziesięć dni, panno Day. Nie mogę się doczekać.
Wyciągnęłam do niego rękę, a kiedy ją uścisnął, zdałam sobie sprawę, że ja też pragnę zobaczyć go ponownie.ROZDZIAŁ 3
Lubiłam wracać z pracy autobusem i to nie tylko dlatego, że miałam lekką klaustrofobię i nie znosiłam metra. Dziewiętnastka zabierała mnie z Bloomsbury i odwoziła prosto do domu, do Islington. Nie była to najszybsza trasa, żeby jeździć do pracy i z powrotem, ale sprawiała mi największą przyjemność. Lubiłam spacer do przystanku wzdłuż Fleet Street i Kingsway, obok czerwonych budek telefonicznych koło Old Bailey i kościoła St Clement Danes, zwłaszcza gdy jego żałobne dzwony wybijały melodię starej rymowanki, „Pomarańcze i cytryny”. Po drodze mogłam zebrać myśli. A kiedy już wsiadałam do autobusu, sprawiało mi przyjemność obserwowanie miasta i słuchanie jego odgłosów. Gdy pierwszy raz przyjechałam do Londynu, potrafiłam spędzać cały dzień, jeżdżąc dziewiętnastką z twarzą przyklejoną do szyby, patrząc, jak dzielnice przesuwają się przed moimi oczami: Sadler’s Wells, migoczące światła Ritza, luksusowe sklepy przy Sloane Street, a potem Cheyne Walk i Battersea Bridge. Była to esencja najlepszych rzeczy, jakie Londyn miał do zaoferowania, a wszystko w cenie jednego biletu. Tak właśnie wyglądała stolica z moich dziecięcych marzeń.
Usiadłam i czubkami palców wytarłam skroploną parę z okna. Zaczęłam się zastanawiać, czy jednak nie powinnam była włożyć więcej wysiłku w świętowanie moich urodzin. Nawet David Gilbert, zaprzysięgły pracoholik, był pewien, że wyszłam z tej okazji na drinka. Nie widziałam jednak powodu, by zakłócać moją cotygodniową rutynę tylko dlatego, że postarzałam się o rok. Praca prawnika wiązała się z brakiem życia towarzyskiego. Wokół Temple było mnóstwo pubów i tłum ludzi, z którymi mogłabym iść na jednego, ale wyznawałam pogląd, że jeśli chce się osiągnąć sukces w swoim zawodzie, poświęcenia są niezbędne.
Wyjęłam telefon i zadzwoniłam do pobliskiej chińskiej knajpy z jedzeniem na wynos. Nie mogłam się zdecydować, czy wziąć wołowinę ze świeżą bazylią, czy kurczaka z sosem sojowym hugan jiang, zamówiłam więc jedno i drugie, plus pierożki i makaron chiński z mięsem i warzywami z woka. W końcu miałam dziś urodziny.
Rozłączyłam się i przypomniałam sobie rozmowę z Viv McKenzie na temat ubiegania się o jedwabną togę. Zastanawiałam się, jakie to uczucie zostać królewską prawniczką.
W ciągu ostatnich pięciu lat w moim życiu nic się nie zmieniło. Tkwiłam w tym samym mieszkaniu, na niezbyt atrakcyjnych obrzeżach Islington, odkąd zaczęłam się zbliżać do trzydziestki, i działałam zgodnie z rutyną. Dwa razy w tygodniu chodziłam wieczorem do siłowni, zawsze o tej samej porze, a co roku w sierpniu jeździłam na dziesięciodniowy urlop do Włoch. Dwa krótkie związki tylko podkreślały, że większość czasu spędziłam jako singielka. Z przyjaciółmi spotykałam się rzadziej, niż powinnam. Nawet szczegóły tej rutyny dawały mi satysfakcjonujące poczucie swojskości. Po drodze do pracy kupowałam taką samą kawę w Starbucksie, mój egzemplarz „Big Issue” zawsze pochodził od tego samego Rumuna przy wejściu na stację Holborn. Część mnie lubiła tę uspokajającą codzienność i nie widziała potrzeby żadnych zmian w _status quo_.
Zerkając przez krople wody na zimnym oknie, zdałam sobie sprawę, że dotarliśmy już na St Paul’s Road. Dotknęłam drzemiącego na siedzeniu obok pasażera, żeby mnie przepuścił, i z trudem wyszłam z zatłoczonego autobusu, by pieszo przebyć resztę drogi do mojego mieszkania na ulicy, która biegła aż do Dalston.
Gdy zbliżałam się do celu, jęknęłam na widok świateł motoru z dostawą jedzenia, gdyż ten właśnie zatrzymał się i parkował. Zaczęłam biec, ale chodnik był mokry. Prawie się poślizgnęłam, więc wysyczałam przekleństwo i zwolniłam, szukając w torebce portfela, a bilety i papierki po cukierkach spadały na ziemię jak więdnące kwiaty drzew owocowych latem. Pochyliłam się, żeby podnieść śmieci, ale motor odjeżdżał już w siną dal.
Nie mogłam złapać tchu, gdy wreszcie dotarłam do drzwi. W przejściu majaczyła niewyraźna sylwetka z białą torbą pełną tekturowych pudełek.
– Wisisz mi dwadzieścia trzy funty – oznajmił Pete Carroll, mój sąsiad i doktorant na Imperial College, który od ostatnich osiemnastu miesięcy mieszkał piętro niżej.
– Dałeś mu napiwek? – Wzdrygnęłam się.
– Przecież jestem studentem! – odpowiedział, udając oburzenie.
Zastanawiałam się, czy nie pobiec za dostawcą. Korzystałam z ich usług dość regularnie. Dodawali do moich zamówień gratisowe krakersy krewetkowe i nie chciałam, żeby pomyśleli, że jestem chytra, ani też zostawić ich bez odpowiedniego napiwku.
– Dzwoniłam z zamówieniem piętnaście minut temu. Zazwyczaj dojazd zajmuje im całe wieki.
Wręczyłam Pete’owi banknot dwudziestofuntowy i dodatkowo piątaka, po czym weszłam do zaniedbanego korytarza, zabierając listy ze skrzynki i wkładając je do torebki.
– Czy to nie luksus zamawiać jedzenie we wtorek wieczorem? – Uśmiechnął się Pete, niezręcznie krzyżując ramiona na piersi.
– Dziś są moje urodziny – palnęłam bez namysłu.
– O! A zastanawiałem się, co te kolorowe koperty robią obok reklam i ulotek. Więc nie wychodzisz nigdzie wieczorem?
– Jest środek tygodnia. Mam mnóstwo pracy.
– Nudziara.
– Muszę się przygotować na jutro do sądu.
– Jakie to okropne! Zaraz osobiście zaprowadzę cię do pubu.
– Nie, Pete. Naprawdę jestem zajęta. Praca i pierogi z wieprzowiną – powiedziałam, podnosząc torbę z chińszczyzną. – Wiem, że urodziny obchodzi się inaczej, ale tak to właśnie jest, kiedy masz już prawie czterdzieści lat.
– Nie zamierzam się poddawać – rzucił z entuzjazmem.
Zrozumiałam, że mówi serio.
– Cóż, chyba zamówiłam za dużo jedzenia. Proponuję makaron z woka, jeśli masz coś do popicia. Ale za godzinę muszę wracać do biurka.
– Za minutkę będę z powrotem! – Uśmiechnął się szeroko.
Pete zniknął w swoim mieszkaniu na parterze, a ja zaczęłam wspinać się po schodach do mojego.
Zostawiłam lekko uchylone drzwi, odwiesiłam płaszcz na wieszak i postawiłam torebkę w głębi przedpokoju. Zdjęłam buty, ciesząc się miękkością dywanu pod stopami, i rozpięłam górny guzik bluzki.
Mieszkanie było moim schronieniem. Chłodnym, spokojnym, pomalowanym farbami Farrow and Ball, siedliskiem dla jednej osoby – od razu pożałowałam, że zaprosiłam kogoś, by je ze mną dzielił.
Zrezygnowana, zaczęłam się szykować na przyjście gościa. Właśnie wyjmowałam dwa talerze z szafki w kuchni, gdy Pete pojawił się w przedpokoju z czteropakiem jasnego piwa.
– Podaj mi szklanki. Bo nie jesteś chyba jedną z tych, które piją prosto z puszki?
Nalał mi spienionego piwa, a potem otworzył puszkę dla siebie. Zaniosłam smażony makaron do salonu.
– Więc masz już prawie czterdzieści lat – stwierdził, siadając obok mnie na kanapie. – W ogóle nie wyglądasz.
– Mam trzydzieści siedem – uściśliłam i zdałam sobie sprawę, jak niewiele o sobie wiedzieliśmy. Rozmawialiśmy częściej niż typowi londyńscy sąsiedzi: widywaliśmy się na przystanku, a Pete bez protestów naprawiał laptopy i zepsute bezpieczniki. Pewnego razu, latem zeszłego roku, przechodziłam obok pobliskiego pubu, a on na zewnątrz pił piwo. Zaproponował, żebym do niego dołączyła. Zgodziłam się, bo było gorąco i chciało mi się pić po wyjściu z siłowni, ale mimo wszystko nie uważałam go za przyjaciela.
– A przy okazji… Dostałem wczoraj list od najemcy – powiedział Pete, odwijając folię z wieczka pudełka z makaronem. – Podwyższył mi czynsz. Administrator budynku twierdzi, że dach wymaga remontu. Pewnie dwójka wynajmujących będzie się musiała dołożyć co najmniej po piętnaście patyków.
– Kurczę, nic o tym nie wiedziałam.
– Ale piętnaście tysięcy to zaledwie dzień pracy szacownej pani. – Uśmiechnął się.
– Chciałabym.
– No weź, jesteś dziana.
– Wcale nie, wierz mi. – Pokręciłam głową. – Pracuję na zlecenie. I do tego mam długi z powodu nieuregulowanych faktur na tysiące funtów.
– Ale w końcu ci je zapłacą. Banki wiedzą, że te pieniądze ci się należą. I wtedy będziesz bogata.
„Bogata” – pomyślałam pogardliwie. Moja rodzina uważała, że jestem bogata, ale wszystko przecież jest względne, i w Londynie, gdzie obracałam wśród prawników i ludzi interesu takich jak Martin Joy, łatwiej było patrzeć na moją sytuację finansową z innej perspektywy. Może gdybym dostała jedwabną togę, wszystko wyglądałoby inaczej. Przypadałyby mi w udziale intratne sprawy, moja stawka godzinowa podwoiłaby się i może pewnego dnia stać by mnie było nawet na jeden z tych domów w stylu georgiańskim w Canonbury – tych, które jako pierwsze przyciągnęły mnie do północnego Londynu, obok których wciąż lubiłam spacerować i o których kochałam marzyć.
Pomyślałam o piętnastu tysiącach funtów, które będę musiała skądś wytrzasnąć, i litując się nad sobą, upiłam łyk piwa, chociaż wiedziałam, że nie powinnam.
– Wiesz co? Dzisiaj miałam sprawę kogoś, kto wydaje dwadzieścia cztery tysiące funtów rocznie na lunche – powiedziałam, zanurzając pierożka w sosie sojowym.
Pete potrząsnął głową.
– I przez takich właśnie ludzi masz zajęty wieczór własnych urodzin!
Zaśmiał się i wiedziałam, że w tym, co mówił, było ziarno prawdy.
– W tym rozwodzie reprezentuję męża. Ale pewnie ucieszy cię, gdy usłyszysz, że jutrzejsza sprawa, do której powinnam się właśnie przygotowywać, dotyczy bardziej istotnych kwestii.
– Kolejny bogaty nieszczęśnik zaraz dostanie po dupie? – zażartował.
– Nie tym razem. Mój klient to zwyczajny człowiek, któremu grozi utrata dzieci. Normalny facet, który miał pecha trafić na swoją żonę w łóżku z innym.
– Ludzie potrafią być wstrętni – wycedził Pete.
Skinęłam głową.
– Pewnie cieszysz się, że całe dnie spędzasz z komputerami. One nie mają uczuć.
– Na razie.
– Na razie?
– Jeśli jesteś zwolenniczką dominującego obecnie modelu opisującego, w jaki sposób nasze mózgi tworzą świadomość, to będziesz przekonana, że prawdziwie myślące komputery nigdy nie powstaną. Jednak inne szkoły związane ze sztuczną inteligencja twierdzą, że dzień, w którym komputery staną się zdolne naśladować ludzi, jest coraz bliżej.
– To przerażająca perspektywa. Przestaniemy być potrzebni?
– Niektóre zawody są bardziej odporne na upływ czasu niż inne.
– Na przykład adwokaci rozwodowi?
– Maszyny są logiczne. Miłość i związki wręcz przeciwnie. Myślę, że jeszcze długo nic nie odbierze wam pracy.
– I bardzo dobrze. Szczególnie teraz, gdy wisi nade mną konieczność zapłacenia za nowy dach.
Zapadła długa cisza. Zjedliśmy już wszystko i wyczerpaliśmy tematy do rozmowy.
– Powinnam wracać do pracy.
Zebrałam resztki jedzenia i wyniosłam talerze do kuchni. Kiedy wróciłam, Pete stał w drzwiach. Podszedł do mnie i objął dłonią mój policzek. Głośno wciągnęłam powietrze zaskoczona. Nie miałam czasu zastanowić się, czy uznał to za oznakę podniecenia, bo jego usta już dotknęły moich. Czułam posmak imbiru i sosu sojowego w jego oddechu. Zostawił ślad śliny na moim policzku.
– Pete, jesteś moim przyjacielem. Poza tym za dużo wypiłeś – powiedziałam, odsuwając się od niego.
– Czasami człowiek potrzebuje odrobiny alkoholu – zauważył.
Zrobiłam krok do tyłu. Nie mogłam powiedzieć, że mnie zaskoczył. Już to, że czekał na zewnątrz mieszkania z moim zamówieniem, było wystarczającym ostrzeżeniem.
– Przeszkadza ci różnica wieku, prawda? – Usłyszałam w jego głosie irytację. Mężczyźni i ich pewność siebie! – Gdybym to ja miał trzydzieści siedem lat, a ty byłabyś w moim wieku, nikt w żaden sposób by tego nie skomentował.
Czułam się okrutna i winna. Pete prawdopodobnie nie miał powodu, by myśleć, że powiem mu „nie”. Ostatecznie przecież zaprosiłam go do mieszkania na obiad w dzień moich urodzin.
– Przykro mi – wyszeptałam. – Wiem, że jestem smutną starą panną, ale mnie to odpowiada.
– Doprawdy? – zapytał z wyzwaniem w głosie.
– Pracuję po jedenaście godzin dziennie, Pete, a potem wracam do domu i mam jeszcze dużo do zrobienia. Nie mam czasu na nic innego.
– Przestań zwalać wszystko na swoją pracę.
Kiedyś nie przejmowałabym się, że Pete mi się nie podoba, i wylądowalibyśmy w łóżku tak czy siak, ale dzisiejszej nocy chciałam tylko, żeby sobie poszedł.
– Powinienem już iść – powiedział głosem bez wyrazu.
Skinęłam głową, a on opuścił moje mieszkanie bez słowa. A gdy zamknęłam za nim drzwi, pochyliłam się, oparłam czoło o ich zimną powierzchnię i odetchnęłam z ulgą.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – wyszeptałam, desperacko pragnąc, żeby ten dzień się wreszcie skończył.