- W empik go
Nikt nie słucha - ebook
Nikt nie słucha - ebook
Szalone lata dziewięćdziesiąte w Polsce miały ścieżkę dźwiękową i było nią disco polo. Muzyka chodnikowa królowała na targowiskach, stadionach i w mafijnych dyskotekach. Przy disco polo przeżywano pierwszą miłość i wybierano prezydentów. W czasie niedzielnej emisji telewizyjnego Disco Relaxu ulice pustoszały, a księża przesuwali godziny mszy. A kasety i płyty, nie zawsze legalne, sprzedawały się w milionach.
Dzisiaj chodzi już o inne miliony – o miliony wyświetleń w internecie. Fani nie piszą do idoli listów, tylko zaczepiają ich na Facebooku. Największe gwiazdy gatunku wchodzą do głównego nurtu polskiej rozrywki, już nie siedzą w poczekalni. Disco polo wraca na stadiony i do telewizji. Ale przecież disco polo nikt nie słucha…
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66381-92-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Robert Sasinowski:
– Tam jest szkoła podstawowa, w latach 1975–1983 chodziłem do niej z Marcinem Millerem. Z mojego podwórka widziałem dach jego domu: Marcin mieszkał około sześćdziesięciu metrów ode mnie w linii prostej. Nas wszystkich połączyło to, że mój ojciec uczył w podstawówce muzyki i w owych czasach złej komuny miał w szkole perkusję, organy Vermona, starą elektryczną gitarę basową, ksylofony. Cuda-wianki! Dziś pani od muzyki ma tylko keyboardzik, a ojciec miał wszystko. A ja miałem klucze od tej sali! Moja mama też uczyła w tej szkole, ale matematyki, a ja mieszkałem obok, więc robiliśmy tam próby. To były nasze początki: Marcin Miller i Andrzej Rogowski grali na keyboardzie, Krzysztof Cieciuch na perkusji, a ja na gitarze. Poza tym przez pięć lat grałem na obozach i wyjazdach, ale wtedy to były głównie poezja śpiewana i piosenki pielgrzymkowe.
Gdy Andrzej opuścił zespół, na jego miejsce przyszedł basista Bogdan Kukier.
Chłopaki zaczynali grać w czasach ich szkoły średniej. W Prostkach nie było jednak szkoły powyżej podstawówki. Porozjeżdżali się do szkół z internatem. Robert wybrał technikum elektryczne i na każdy weekend zajeżdżał do Prostek z oddalonego o osiemdziesiąt pięć kilometrów Białegostoku; Krzysiek też, tyle że z Giżycka, siedemdziesiąt kilometrów od rodzinnej miejscowości. A Marcin po podstawówce zakończonej świadectwem z czerwonym paskiem poszedł do liceum ekonomicznego w Ełku. Należał do kółka matematycznego, a na olimpiadzie astronomicznej w Grudziądzu zajął trzecie miejsce. W Ełku mieszkał w szkolnej bursie.
– Najlepiej prowadzonym przedmiotem w technikum elektrycznym był język polski. Uczyła go kobieta, która była superpedagogiem. I w tym „humanistycznym” elektryku mieliśmy nawet kółko teatralne. Tam grałem i tam pisałem pierwsze piosenki: harcerskie, ogniskowe. Od tego się zaczęło – opowiada Robert.
Boys
Marcin miał w domu gramofon i płyty z zachodnimi przebojami od cioci ze Szwecji. Chłopaki przeżywali fascynację rockiem, elektroniką, falą new romantic, italo disco, U2. Planowali stworzyć porządny rockowy zespół. Robert do dzisiaj kocha Depeche Mode, na ich koncerty jeździ regularnie. Ostatnio spodobała mu się afrobrazylijska grupa Timbalada grająca mieszankę stylową samby, reggae i axé; Marcin uwielbia Zbigniewa Wodeckiego i piosenki Words don’t come easy F.R. Davida, One of us Abby czy The actor duńskiego zespołu Michael Learns to Rock. (Boys w repertuarze ma nawet kilka ich coverów: Paint my love to w wykonaniu Marcina Wspomnij mnie, a przywołane The actor to Wciąż razem).
– No i oczywiście uniwersalny Universe! – mówi Marcin.
Grali na weselach, choć nie chcieli.
– Granie weselne, biesiadne, które w owym czasie było popularne, niespecjalnie nas kręciło. Wiesz, że my już w 1991 roku na wiejskich zabawach graliśmy Black celebration Depeche Mode?! – opowiada Robert.
– Ale ludzie nie do końca to kupowali?
– Dyskusyjne. Ale my cały czas walczyliśmy o siebie i szukaliśmy takiej formuły, żeby nasz skład osiągnął podobne brzmienie do tego, co w oryginałach. Chcieliśmy brzmieć jak INXS czy Duran Duran, a to było właściwie niewykonalne, bo – pomijając aspekt finansowy – w Polsce takie instrumenty nawet nie były dostępne. Przeczytaliśmy ich wykaz na okładkach albumów Depeche Mode i Pet Shop Boys. Żeby kupić taką gitarę, jaką oni mieli, musiałbym szkołę w Prostkach sprzedać!
Jak już chłopaki zaczęli grać „usługowo”, to nie było przeproś – musieli się uzbroić w sprzęt estradowy. Przydały się umiejętności zdobyte w technikach elektrycznych.
Robert:
– Pewne rzeczy potrafiłem zrobić własnoręcznie, jak choćby mikser czy przystawki do gitary. Kupiliśmy perkusję Formoza. Ta perkusja potrafiła robić tylko psi, hu, si…, nic więcej. To był czas, że zaczęły się pojawiać elektroniczne dodatki, ale były poza naszym zasięgiem finansowym. Sam zrobiłem dla perkusisty takie werble, że mógł grać brzmienia z syntezatora! Przyjeżdżały inne zespoły i dziwiły się, skąd te brzmienia w bębnach, w których oryginalnie ich nie było. Wtedy to osiągnęliśmy te wszystkie pożądane wówczas syntetyczne formy, a to było bardzo ważne przy tego typu muzyce. Kolumny zrobiliśmy u stolarzy. Po głośniki jeździliśmy do Końskich, bo tam był facet, który je ściągał z Hiszpanii.
Pierwsza gitara Roberta to była ibanez. Kosztowała dwieście pięćdziesiąt dolarów i sprowadził mu ją ze Stanów kolega.
– Moja mama przebiegła po mieszkaniach sąsiadów, żeby pożyczyć kasę. Później przez pół roku spłacaliśmy tę gitarę.
Technicznymi rzeczami zajmowali się głównie Robert i Krzysiek. Jeszcze zanim cokolwiek razem wydali, często grali na weselach, wiejskich zabawach, dożynkach i w klubie El Dorado w Zimnej, siedemdziesiąt pięć kilometrów od Prostek. Nie byli znani, więc bazowali na coverach, a nawet piosenkach bardziej doświadczonych kolegów z branży: Bayer Fulla, Milano czy Fanatica.
I to był start promocyjny, bo nie było wtedy telewizji, która nadawałaby muzykę taneczną, nie było rozgłośni radiowych, które by promowały ten gatunek, nie było pism.
Chłopaki marzyli, by zagrać w poważnych klubach, jak choćby w Panderozie, której właściciel miał hurtownię kaset w Białymstoku. Gdy zespół spodobał się i jemu, i publiczności, można było liczyć na karierę.
Początki bandu to były wydatki i inwestycje i żeby w ogóle zarabiać, członkowie składali telewizory, a potem je sprzedawali. Po części do heliosów jeździli do Warszawy na Wolumen, bazarową giełdę elektroniczną, która wyspecjalizowała się w bezpośrednim imporcie podzespołów z Niemiec, Rosji czy Dalekiego Wschodu. Tempo produkcji było tak duże, że liczba powstałych tam telewizorów niewiele się różniła od danych z oficjalnych produkcji zakładów telewizyjnych.
Robert wspomina, że to był wtedy lepszy biznes niż granie:
– Ja do zespołu przez trzy lata dokładałem, a dzięki telewizorom przez półtora roku na pół mieszkania zarobiłem. Z drugiej strony, to tylko trzy lata, a my wydaliśmy dwie kasety, zagraliśmy setki imprez. Tyle że wtedy nie zarabiało się na imprezach tyle co dzisiaj. Dostawaliśmy za imprezę trzy, cztery miliony. Ale trzeba było odjąć od tego koszty, bo sami robiliśmy instrumenty. Na każdej imprezie coś nam się psuło i trzeba było robić od nowa, coś dokupić. Czasem nam nie zapłacili, bo to różnie ze strażakami, pijakami bywało. Czasem odbieraliśmy w naturze. Kiedyś wzięliśmy od chłopa z baru dwanaście skrzynek wina, bo nie miał nam czym zapłacić. Wino marki Łza Komsomołki, a może Bycza Krew?
– Czy Uśmiech Teściowej…
– Coś takiego. To były takie czasy.
– A jak Las Vegas przeistoczył się w Boysów?
– Wymyślaliśmy różne nazwy, po Las Vegas był choćby Black and White. Ta nazwa została nawet na dłużej. Był jednak z nią problem: była za długa i za skomplikowana jak na owe czasy. Mieliśmy takie specjalne prześcieradło, na którym pisano nazwę zespołu. Co tydzień ktoś inaczej to zapisywał. Tylko trzy wyrazy, a ludzie potrafili zrobić nawet siedem błędów! Postanowiliśmy w końcu uprościć nazwę. Cieciuch na próbę przyszedł w swetrze z napisem BOYS, wtedy były bardzo modne takie swetry, niemal kultowe, w Internecie na aukcjach można byłoby je teraz sprzedać, a w klubie Scorpio we Wnorach-Wiechach do dzisiaj chodzą w takich! „Boys” pasowało idealnie: nazwa prosta, krótka i można było zrobić tylko jeden błąd, napisać „j” zamiast „y”.
Pieśń na rolandzie
Niedługo potem nastąpił kolejny kluczowy moment w historii zespołu – pojawienie się syntezatora Roland e-15.
Robert:
– Kupiliśmy go w Warszawie od kogoś, kto przywiózł go z zagranicy. Pojechaliśmy po ten syntezator we czterech pociągiem z Prostek. Trafiliśmy na jakieś odległe od centrum Warszawy osiedle, jakiś wieżowiec, w chacie remont, stoi jakaś kobieta. Pytamy: „Jest?!”. Ona: „Jest!”. Rozwalamy opakowanie, sprzęt jak trzeba! Tyle że jak nam się spodobał, to okazało się, że on trochę więcej kosztuje, niż ustaliliśmy. Wydaliśmy na ten syntezator całą kasę, którą mieliśmy przy sobie. Targaliśmy go na plecach przez pół miasta, aż do samego dworca. Dobrze, że mieliśmy kupione bilety powrotne na pociąg.
Marcin:
– Daliśmy za ten syntezator dwanaście milionów! Jak ja się cieszyłem, że mieliśmy taki klawisz. On robił dziewięćdziesiąt procent imprez, można było na nim zagrać wszystko, polki, przyśpiewki weselne. Zakup najbardziej pożyteczny!
Był rok 1991. Pierwsza kaseta powstała w garażu u Cieciucha. Chłopaki nagrywali na żywca – w tle było słychać odgłos przejeżdżającego pociągu i zgrzyt otwieranych drzwi, bo żona Marcina akurat weszła do „studia nagrań” z tacą kanapek.
Wtedy jeszcze, jak mówi Marcin, nie mieli niczego: ani miksera, ani studia. Trzeba było włączyć start i nagrywać od początku do końca. Jedna pomyłka i wszystko zaczynali od nowa.
– Praktycznie na tym jednym syntezatorze, na dwóch rytmach, na poleczce i na disco, nagraliśmy całą kasetę. „Typy typy tiiip, tii tutti tip, tutti tttiiip”, i co druga piosenka na tym samym akompaniamencie. Wszystkie instrumenty, bębny, bas, to Marcin grał na klawiszu i śpiewał, ja grałem na gitarze i robiłem za drugi głos. Bogdan i Krzysiek praktycznie nie mieli co robić – ocenia Robert.
– I co dalej z kasetą? – dopytuję.
– Pojawił się problem. Podczas nagrania okazało się, że i na jednej, i drugiej stronie musi być tyle samo piosenek. Brakowało nam jednego numeru i wtedy z ciężkim bólem dołożyliśmy piosenkę Wolność.
Chłopcy nagrali taśmę matkę na magnetofonie kasetowym firmy Technics i taką kasetę demo wysłali do Warszawy do Blue Stara Sławka Skręty z nadzieją, że jak się komuś spodoba, to zaprosi ich do studia.
Robert:
– Dwa tygodnie później okazało się, że to zostało wydane! Już grają na rynku w Grajewie!
Kilka dni po wysłaniu kasety Skręta zadzwonił tylko po to, by zapytać, czy mają zdjęcie zespołu.
– Pojechaliśmy do Ełku i zrobiliśmy sobie nasze sławne rozmyte zdjęcie, na którym są cztery głowy. To była taka trochę beatlesowska okładka, bym powiedział. Bez Photoshopa, a jeszcze wtedy takie włosy miałem, że mógłbym grzywkę w zębach trzymać. Fotograf zrobił zdjęcie taką techniką, że środek był ostry, a reszta rozmyta. I po tej pierwszej kasecie zostało nam też logo: kanciaste litery pisane boldem – opowiada Robert.
I tak pierwsza kaseta, Dziewczyna z marzeń, zyskała okładkę. Czterech chłopaków w czerni, czterech dwudziestolatków, cztery uśmiechnięte, rozmarzone twarze.
Kaseta zawierała osiem utworów. Jeden z nich, A ja się bawię, wiele mówi o tamtych czasach, tamtych dyskotekach i tamtych Boysach:
Czterech nas się zebrało
Nazwę Boys wybrało
I tak sobie gramy
Ludzi zabawiamy
A ja sobie się bawię
W Prostkach na zabawie
Wszyscy mają w czubie
A ja sobie się bawię
Bogdan to ten z basówą
Robert to ten z solówą
Krzysiek to ten z pałkami
A Marcin za klawiszami
Marek chodzi wesoły
Zyski ma ze stodoły
Skrycie zaciera ręce
I krzyczy: ludzie, więcej!
Początek sławy
Nikt się nie bawił w profesjonalne nagrywanie, liczył się czas. A kiedy muzycy nagrywali swoje pierwsze kasety, zamykali okna z obawy, że ktoś może czyhać za nimi z magnetofonem.
Nikt się też nie przejmował umowami ani prawami autorskimi. Ani nawet pieniędzmi. Z zysków ze sprzedaży pierwszej kasety chłopaki nie dostali ani grosza. A podobno sięgała miliona egzemplarzy.
Robert:
– To była całkowita partyzantka. Wydaliśmy kasetę, nie mieliśmy na to żadnego potwierdzenia, żadnych dokumentów. Zresztą my wtedy w ogóle nie myśleliśmy o żadnych pieniądzach czy prawach autorskich. Naszym głównym celem i największą radością było robienie muzyki, występowanie, uczenie się małymi kroczkami, jak zbudować zespół. Zaczynaliśmy od ogniskowej gitary i szkolnych zabaw, a zrobiliśmy ekipę, która z dnia na dzień z remizy w Prostkach trafiła na rynek ogólnopolski! To była nie lada sztuka, potoczyło się to bardzo szybko. My wtedy działaliśmy na rynku lokalnym, interesowały nas zabawy czy wesela w promieniu stu, maksymalnie dwustu kilometrów. To przerosło nasze oczekiwania. Na początku lat dziewięćdziesiątych nie tylko w disco polo, lecz w ogóle w całej Polsce trwała dzika prywatyzacja. Każdy robił własne biznesy, była wolna amerykanka, żadnych zasad. Ktoś wymyślił jakiś patent i na tym budował firmę, powstawały mniejsze i większe fortuny. To samo dotyczyło disco polo. My zdobyliśmy wtedy popularność, a ktoś inny zarobił przy tym sporo kasy.
Chłopaki dorobili się sprzętu do grania na imprezach i renomy na rynku krajowym, ale nadal brakowało całej infrastruktury.
– To, że zaczynaliśmy od bardzo amatorskich rzeczy, a w ciągu tych paru lat zdołaliśmy wejść na poziom bardziej profesjonalny, wiązało się non stop z wydatkami. Ciągle było potrzebne lepsze, większe nagłośnienie, a to kosztowało straszne pieniądze. Dzisiaj zespół weselny za dwie, trzy imprezy może sobie kupić przyzwoite nagłośnienie, a my wtedy musieliśmy pracować na nie prawie rok. To były ceny jak z kosmosu. W Polsce nikt tego nie robił zawodowo, więc wszystko trzeba było samemu zrobić albo na wzorach, albo skądś sprowadzić – opowiada Robert.
Nie było nawet specjalnych firm do przewozu sprzętu. Chłopaki musieli jeździć z własnym nagłośnieniem.
Robert:
– Śmigaliśmy dużym fiatem z przyczepą. Kiedyś nam się przewróciła, innym razem zabrakło paliwa między Grajewem a Szczuczynem. Krzysiek z Marcinem ruszyli po pomoc, a my z Bogdanem całą noc siedzieliśmy i piliśmy wódkę, żeby nie zamarznąć, bo było minus dwadzieścia. Jak wróciłem do domu, matka wrzuciła mnie do wanny i rozmrażała.
Marcin:
– Wszyscy nam zazdroszczą, że tak się udało, że od razu mieliśmy wszystko. Tak? A ja nigdy nie zapomnę, jak jeździliśmy pikapem z miejscem w szoferce dla trzech i zapałkami losowaliśmy, kto z nas jedzie na plandece. Czy wiatr, czy deszcz, czy mróz siedziało się tam i trzęsło z zimna. Takie były początki. Mi w tamtym czasie nawet nie przyszło do głowy, że my cokolwiek osiągniemy. Z podziwem patrzyłem, że ktoś tam gdzieś wydał kasetę. Ja znałem swoje miejsce w szeregu, szczytem ambicji było zagranie w Białymstoku.
Ale opłacało się. Dosłownie kilka dni po nagraniu pierwszej kasety przyszła sława.
Robert studiował w Białymstoku informatykę, a Marcin, który nie dostał się do Akademii Rolniczej w Krakowie, wpadł na pomysł studiowania na Akademii Górniczo-Hutniczej. Na Wydział Energochemii Węgla i Fizykochemii Sorbentów było zaledwie dwudziestu pięciu kandydatów na trzydzieści miejsc. Miller się dostał, ale po trzech miesiącach sam zrezygnował. Potem sprzedawał ubrania na bazarze. A kilka miesięcy później postanowił wziąć ślub z Anią. Został zatrudniony w urzędzie pracy w Ełku, gdzie rejestrował bezrobotnych.
Kiedy wieczorem wracał z pracy, wysiadł na peronie:
– Przede mną szło trzech chłopaków, piwo w ręku, radiomagnetofon Kasprzak na ramieniu. Z głośnika wydobywał się mój głos: „Niech żyje wooolność…” – wspomina Marcin.
Pomyślał: „To chyba początek sławy”.
Był tak wymęczony weekendowym graniem na weselach, że gdy kolejny raz zasnął za biurkiem, zwolniono go z urzędu pracy.
Płynie w nas gorąca krew
Chłopaki zaczęli pracować nad wizerunkiem scenicznym.
Robert:
– Prawda jest taka, że nikt się wtedy nie przejmował strojami, a to, co my graliśmy, to był ewenement. Wyróżnialiśmy się na tle większości kapel w rejonie i wyglądem, i repertuarem, i brzmieniem. Dosłownie wszystkim. Koleżanka pracowała u jubilera i zrobiła nam srebrne łańcuszki. I oczywiście ubieraliśmy się jak Depeche Mode: czarne koszule, czarne spodnie, no i te srebrne wisiorki.
Marcin:
– Pierwsze koncerty to był jakiś dom kultury, czwarta rano, mieliśmy, powiedzmy, cztery stówy w przeliczeniu na obecne, mogliśmy za to kupić chleb, mleko dla dziecka, kilka innych rzeczy, i to wszystko, więc co to było? My nawet nie myśleliśmy o popularności. Muzyka była naszą pasją, miłością, i nie przyjmowaliśmy innej opcji, jak tylko grać.
Boys grali coraz więcej, w końcu zgromadzili trochę pieniędzy. Marcin wspomina, że uzbierała się kupka banknotów i Krzysiek zapytał wszystkich: „Dzielimy między siebie czy gramy dalej?”. Robert studiował, Marcin był na kuroniówce, żadnemu z nich się nie przelewało, ale nikt tamtych pieniędzy nie ruszył.
Kupili perkusję, którą po dwóch tygodniach ktoś im ukradł.
Rok 1992. Zaraz po sukcesie pierwszej kasety Blue Star złożył zamówienie na kolejną. Nagrywanie odbyło się we wręcz komfortowych warunkach: w Studiu S3 na Woronicza. Chłopaki na pracę dostali całe dwie noce.
Robert:
– DJ Wituś realizował nam tę płytę. Jednej nocy robiliśmy aranże: na sequencerze zrobiliśmy szkielet wszystkich piosenek. Drugiej nocy, gdy Marcin śpiewał, to przy niektórych piosenkach okazywało się, że na przykład mamy trzy zwrotki, a aranże są na cztery! Marcin śpiewał pierwszą, a ja czwartą pisałem. Nie mieliśmy wyjścia, wszystko trzeba było robić szybko, bo studio było wynajęte na krótko. To w ogóle był bardzo fajny wyjazd: pojechaliśmy do Warszawy dużym fiatem, a pod hotelem Forum urwało nam się koło. I to była druga i ostatnia wspólna płyta.
Wisiorki przydały się. Widniał na nich duży napis BOYS. Na okładce drugiej kasety: Robert i Marcin w czerni, Bogdan w szarej koszuli, a Krzysztof w fioletowej, obok keyboard. I każdy ma na szyi dobrze widoczny łańcuszek.
Druga kaseta to było Usłysz wołanie, z której tytułowa piosenka okupowała pierwsze miejsca list przebojów.
Dlaczego ostatnia?
– Ja z Kukierem zostaliśmy wyrzuceni z zespołu – wspomina Robert. – Gdy z perspektywy czasu na to patrzę, to rozstanie było bardzo korzystne dla wszystkich. Ale wtedy przeżyliśmy to bardzo. Bo to było coś, na co pracowaliśmy kilka lat, i w tamtym czasie osiągnęliśmy duży sukces. I było nam zwyczajnie przykro, że to się kończy. To była wiosna 1993 roku, miałem dwadzieścia pięć lat.
– Musieliście się rozstać?
– Graliśmy coraz mniej wesel, ale coraz więcej koncertów w klubach. Rozwój syntezatorów i sequencerów spowodował też, że gitara, bas, perkusja w pewnym momencie okazały się zbędne. Zmienił się format kapeli. I żeby był zespół, wystarczyło mieć dwa keyboardy. Coraz więcej repertuaru powstawało właśnie na takiej zasadzie. Był keyboard, a z niego lub sequencera aranże. Rozwój elektroniki spowodował przetasowania i zmiany w składach. Poza tym w tym zespole było kilku liderów i każdy miał swoje zdanie. W zasadzie do rozpadu doprowadził Krzysiek, bo on zawsze patrzył przez pryzmat zarobków, a my to robiliśmy przez trzy lata i właściwie nic nie zarabialiśmy, a jak już, to dzieliliśmy się po równo. Ale też były różne inwestycje, ktoś na przykład musiał kupić samochód, a inny bębny, i to ciągłe dogadywanie się, kto ma za co zapłacić.
Rozstali się podczas kłótni w garażu. W książce Jestem szalony Marcin opowiada: „Jeden z kolegów z zespołu podszedł mnie. Podpuścił, bym podziękował pozostałym chłopakom za współpracę”.
Kumple kilka lat nie odzywali się do siebie.
Cztery lata później sytuacja się odwraca. Jest rok 1997, kiedy Cezary Kulesza, szef Green Stara, uznaje, że Cieciuch blokuje Millera, i dziękuje mu za współpracę.
Na okręcie Boys zostaje już tylko Marcin jako lider i towarzyszący mu tancerze.
Skaner
Wróćmy do kłótni w garażu.
Robert:
– To w ogóle była ciekawa sytuacja, bo zanim rozstaliśmy się z Boysami, dwa tygodnie wcześniej poznałem w akademiku w Białymstoku chłopaka z istniejącego już wówczas zespołu Skaner. On przyjeżdżał do swojej dziewczyny, a ona dzieliła pokój z moją żoną.
Skaner tworzyli wówczas Janusz Małyszko i Jarek Wynimko. Byli z Korycina – ponad siedemdziesiąt kilometrów od Prostek – i grali na okolicznych weselach.
W tym czasie w świecie „sceny klubowej” wprowadzano nowe zasady. Gdy powstawała sieć dyskotek, w Blue Starze mile widziane były zespoły minimum trzyosobowe. Na scenie wyglądało to bardziej „prestiżowo” niż jakichś tam dwóch panów z keyboardami. W Boysach było czterech chłopaków, a w Skanerze tylko dwóch.
Robert:
– I ci kolesie przyjechali do mnie z wódką, i próbowali mnie podkupić. Ale ja nie chciałem, zapierałem się. Przecież z Boysami mieliśmy już sukcesy, koncerty, a z nimi musiałbym zaczynać praktycznie od zera. Pomyślałem, że z kolejnego zespołu będę musiał robić projekt ogólnopolski, bo w tamtym momencie tylko taka droga mnie interesowała. Ba, ja już wiedziałem, jak to działa, jak funkcjonuje. Nie zgodziłem się.
– Ale minęły dwa tygodnie…
– I poprztykaliśmy się w garażu u Cieciucha. Nie czekając, co będzie dalej, wsiadłem w samochód i pojechałam z Prostek do chłopaków do Korycina. Mówię: „Jeśli propozycja jest nadal aktualna, to działamy!”. We wtorek my się rozpadliśmy, w środę była już pierwsza próba Skanera, a w sobotę graliśmy pierwszy koncert.
Zasady wtedy były proste i przejrzyste: oni mieli swój repertuar, Robert swój. Wzięli więc śpiewniki i grali wszystkie kawałki po kolei.
– Ten drugi skład, Jarek i Janusz, oni nie zdawali sobie sprawy, jak to może się rozwinąć. Obaj pracowali w gospodarstwach rolnych i musieli być na miejscu. Dopóki grasz lokalnie, jest okej, bo w sobotę grasz imprezę, w niedzielę odsypiasz, a w poniedziałek znowu pracujesz – mówi Robert.
Interesowała go tylko kariera ogólnopolska. W ciągu kilku miesięcy ze Skanerem stało się to samo, co z Boysami: skok na głęboką wodę. Z każdym miesiącem podróży koncertowych było coraz więcej i były coraz bardziej uciążliwe czasowo.
Gdy Robert przeszedł do ich zespołu, chłopaki mieli już gotowy materiał na pierwszą kasetę. Latem 1993 roku wyszła pierwsza kaseta Skanera (jeszcze bez Roberta), Stracona miłość. Przeszła bez echa, minęła jak ulotna miłość. Była i jej nie ma.
Robert:
– Jednak w tym materiale nie było ani jednej piosenki, która by się nadawała do czegokolwiek. Była jedna fajna balladka, ale żaden przebój. Dlatego trzeba było szybko stworzyć coś nowego, bo było ciśnienie firmy fonograficznej, by szybko wydawać.
To był już czas, gdy powstawała konkurencja dla podwarszawskiego Blue Stara, białostocki Green Star. Kasety zespołów były przewożone z Blue Stara do Białegostoku. W końcu przyszli właściciele Green Stara stwierdzili, że po co jeździć do Warszawy; skoro tutaj mają zespoły, tutaj trzeba nagrywać. Na początku właścicielami Green Stara byli bracia Jerzy i Mirosław Suszyccy, Cezary Kulesza i Karol Majewski.
I w pierwszym rzucie wyszło pięć kaset: zespołów Skaner, Casanova, Kometa, Boys i Maxim.
Robert:
– Po tym, jak wszedłem do Skanera, Jarek pół roku później ożenił się, a żona powiedziała mu: „Albo ja, albo zespół” i skończyło się granie. Janusz wytrzymał pół roku dłużej. Zadecydowała praca. Jego tato był w Stanach, a on sam musiał zajmować się całym gospodarstwem. Kiedy oni grali sami, to tylko na jednym weselu, gdzieś blisko, w sobotę i zaraz wracali. A jak ja zacząłem z nimi grać, to od razu weszliśmy na rynek koncertowy. Graliśmy cały weekend, wyjeżdżaliśmy w piątek, wracaliśmy w poniedziałek rano.
Drugą kasetę Skanera zatytułowaną Gorące uczucia promowały piosenki: Letnie uczucie, Gwiezdny pył – do których powstały teledyski – oraz Kino, kino i Weronika. Robert zrobił prawie cały materiał. Zresztą od początku był jednym z niewielu w branży, który sam pisze i aranżuje piosenki, a do tego organizuje koncerty.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Witold „Mix” Waliński – człowiek wielu talentów: kompozytor, aranżer, wykonawca, konferansjer, producent muzyczny, współzałożyciel wielu zespołów. Pod koniec lat osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych zasłynął miksowaniem hitów italo disco. Jako reżyser dźwięku i współaranżer w 1991 roku nawiązał współpracę z wytwórnią Blue Star i nagrywał pierwsze zespoły muzyki tanecznej: Fanatic, Boys, Akcent, Tropical czy Ex Problem. Jak twierdzi, to z jego ust po raz pierwszy padła nazwa „disco polo”.
Marcin Miller, Katarzyna Szkarpetowska, Łukasz Smolarski, Jestem szalony. Marcin Miller w rozmowie z Katarzyną Szkarpetowską i Łukaszem Smolarskim, Bielsko-Biała 2019, s. 66.
Tamże, s. 69.