Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Nikt. Vesper. Część 3 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 maja 2025
42,99
4299 pkt
punktów Virtualo

Nikt. Vesper. Część 3 - ebook

Razem z nami razem z nimi przeciwko nim przeciwko nam.

Bracia Legalnej Krwi.

Bracia Prawdziwej Krwi.

Po prostu Bracia Krwi? Takich tu nie ma.

Nocarze i renegaci, od wielu lat okopani na swoich ideologicznych pozycjach, bez żadnej możliwości porozumienia. Jakakolwiek zmiana jedynie słusznej linii narracji automatycznie skutkuje zmianą strony barykady.

A że gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta, "czynnik ludzki" staje się realnym zagrożeniem dla obu zwaśnionych stron. I już szykuje wampirzy Armageddon.

Kto zdołałby tak pokierować wydarzeniami, by oba Rody zgodnie działały przeciw wspólnemu wrogowi, jednocześnie pozostając we wzajemnym konflikcie i ani trochę nie naruszając swych zasad i przekonań? Absolutnie Nikt.

 

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368264234
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Za­brał się więc i po­sze­dł do swo­je­go ojca. A gdy był jesz­cze da­le­ko, uj­rzał go jego oj­ciec i wzru­szył się głębo­ko; wy­bie­gł na­prze­ciw nie­go, rzu­cił mu się na szy­ję i uca­ło­wał go. A syn rze­kł do nie­go: Oj­cze, zgrze­szy­łem prze­ciw Nie­bu i wo­bec cie­bie, już nie je­stem go­dzien na­zy­wać się two­im sy­nem. Lecz oj­ciec po­wie­dział do swo­ich sług: Przy­nie­ście szyb­ko naj­lep­szą sza­tę i ubierz­cie go; daj­cie mu też pie­rścień na rękę i san­da­ły na nogi! Przy­pro­wa­dźcie utu­czo­ne cie­lę i za­bij­cie: będzie­my uczto­wać i we­se­lić się, po­nie­waż ten syn mój był uma­rły, a znów ożył; za­gi­nął, a od­na­la­zł się. I za­częli się we­se­lić.

Łk 15, 20-24

Bi­blia Ty­si­ąc­le­cia wyd. 5SYN MARNOTRAWNY

„Jes­tem w domu”.

Ve­sper prze­wró­cił się na bok. Przy­wa­rł po­licz­kiem do twar­dej, chro­po­wa­tej podło­gi. Chłód be­to­nu przy­jem­nie koił opuch­ni­ętą twarz.

Prze­ło­żył dłoń tuż obok gło­wy, prze­su­nął opusz­ka­mi pal­ców po po­sadz­ce, jak­by chciał tym piesz­czo­tli­wym ru­chem po­wi­tać... Dom.

Emów, roz­po­zna­wał to miej­sce, na­wet nie otwie­ra­jąc oczu. Ta swo­ista, nie­po­wta­rzal­na aura cze­goś ko­jące­go, obie­cu­jące­go wy­tchnie­nie po dłu­giej i pe­łnej cier­pie­nia dro­dze.

_A gdy był jesz­cze da­le­ko, uj­rzał go jego oj­ciec i wzru­szył się głębo­ko; wy­bie­gł na­prze­ciw nie­go, rzu­cił mu się na szy­ję i uca­ło­wał go._

Prze­ni­kli­wy po­wiew, jak­by z włączo­nej kli­ma­ty­za­cji, na­pe­łnił po­wie­trze dziw­nym za­pa­chem, kłu­jącą wo­nią krzy­ku, stra­chu i nie­ustan­nie roz­le­wa­nej krwi... Ve­sper ode­mknął po­wie­ki, wie­dząc do­sko­na­le, co za­raz dane mu będzie zo­ba­czyć.

Bun­kier, od­sło­na wtó­ra. Su­ro­we, sza­re, be­to­no­we ścia­ny, wi­dzia­ne z wnętrza celi, po dru­giej stro­nie mi­go­czących la­se­ro­wą sia­tecz­ką krat.

Wi­ta­my w domu, synu mar­no­traw­ny, zda­wa­ły się szem­rać mury. Tęsk­ni­łeś? Nie wąt­pi­my, że tak.

Dźwi­gnął się z tru­dem, sy­cząc z bólu. No­car­skie po­wi­ta­nie z pew­no­ścią po­ła­ma­ło mu nos i co naj­mniej kil­ka że­ber. I nie po­zo­sta­wi­ło chy­ba ani jed­ne­go miej­sca na cie­le nie pod­bie­gni­ęte­go si­nie­jącą już krwią.

Trud­no ich wi­nić, bra­ci le­gal­nej krwi. Trud­no im się dzi­wić. Oto po­wró­cił naj­gor­szy z naj­gor­szych. Zbrod­niarz i zdraj­ca.

Nie mają po­jęcia, jak to było na­praw­dę.

Ve­sper wy­pu­ścił po­wie­trze spo­mi­ędzy po­roz­bi­ja­nych, opuch­ni­ętych warg. Bo prze­cież... jak to było na­praw­dę?

_Ra­mi­ącz­ko suk­ni pęka pod nie­cier­pli­wy­mi pal­ca­mi. Czer­wo­ny atłas ze­śli­zgu­je się z pier­si Ara­nei... a w chwi­lę po­tem roz­le­ga się jej wy­pe­łnio­ny roz­ko­szą krzyk._

_ _

_Nie­spo­koj­ne oczy Nexa prze­szu­ku­ją ru­iny sali ba­lo­wej, a kie­dy znaj­du­ją wresz­cie po­stać ko­le­gi, ge­ne­rał roz­ja­śnia się tym swo­im pra­wie nie­do­strze­gal­nym uśmie­chem. Oto nad­je­żdża ka­wa­le­ria._

_ _

_– Po­wo­dze­nia, nie­to­per­ku! – uśmie­cha się cie­pło Strix._

_ _

Otóż tak to było na­praw­dę. Nie ina­czej.

_– No cóż, Lord Kat wy­dał na cie­bie wy­rok, bra­cie – ce­dzi Ve­sper, wbi­ja­jąc w roz­trzęsio­ne­go re­kru­ta lo­do­we szpi­le słów._

_ _

_– „Będziesz sy­piać, re­ne­ga­cie, bar­dzo twar­do_

_Będziesz sy­piać na ka­mie­niu, na prze­li­tym_

_Po ka­tow­niach, po wi­ęzie­niach będziesz bity...” – roz­le­ga się pa­ła­jący gnie­wem i roz­pa­czą chór, Ve­sper śpie­wa wraz z nimi w po­że­gna­niu to­wa­rzy­sza bro­ni._

_– Skur­wy­sy­ny! – krzy­czy Ve­sper z ca­łych sił i nikt nie ma wąt­pli­wo­ści, że ma na my­śli swo­ich by­łych ko­le­gów: no­ca­rzy._

No do­brze, sła­bo to wy­gląda, bar­dzo sła­bo. Ale no­ca­rze nie są głu­pi, przy­naj­mniej nie wszy­scy. Z pew­no­ścią zro­zu­mie­ją, że prze­cież tak na­praw­dę to Ve­spe­ra zmu­si­ły oko­licz­no­ści. Taki Ala­cer pew­nie nie przyj­mie żad­nych tłu­ma­czeń, ale Ul­tor? Zro­zu­mie. I znaj­dzie ja­kiś spo­sób na ogar­ni­ęcie tego ca­łe­go ba­ła­ga­nu.

Wy­star­czy wszyst­ko do­brze wy­ja­śnić i prze­pro­sić.

_A syn rze­kł do nie­go: Oj­cze, zgrze­szy­łem prze­ciw Nie­bu i wo­bec cie­bie, już nie je­stem go­dzien na­zy­wać się two­im sy­nem._

_ _

Ve­sper prze­wró­cił się na ple­cy. Wbił wzrok w chro­pa­wy, be­to­no­wy su­fit. Kła­dły się na nim pla­my nie do ko­ńca wy­czysz­czo­nej, za­krze­płej krwi.

To tu­taj At­ta­gen łkał, wił się i że­brał o li­to­ść. W po­ko­rze li­zał dłoń opraw­cy. Nie ma co się łu­dzić, że on, Ve­sper, aku­rat spi­sze się le­piej.

Je­dy­ne, na co może li­czyć, to, że je­śli będzie bła­gał z wy­star­cza­jącym za­an­ga­żo­wa­niem, wzru­szo­ny Lord oszczędzi mu choć części przy­kro­ści i ze­tnie go tu­taj, w Bun­krze...

Nie­ste­ty, ten sce­na­riusz ma ra­czej mar­ne szan­se na re­ali­za­cję.

Pu­blicz­nie zło­żo­na sa­mo­kry­ty­ka na Ga­le­rii Ha­ńby, gor­li­we od­sądze­nie od czci i wia­ry stro­ny prze­ciw­nej oraz ocho­cze nad­sta­wie­nie gło­wy pod miecz, to do­pie­ro będzie po­ucza­jące wi­do­wi­sko. Ul­tor, cho­ćby na­wet pry­wat­nie chciał, nie może so­bie po­zwo­lić na re­zy­gna­cję z ta­kie­go pro­pa­gan­do­we­go suk­ce­su. Oto jest gło­wa zdraj­cy!

Były no­carz podźwi­gnął się do sia­du, po­mi­mo bólu po­kie­re­szo­wa­nych ko­ńczyn. Na­ra­sta­jący gniew prze­mó­gł strach, dło­nie same za­ci­snęły się w pi­ęści.

Re­ne­gat, ow­szem, klęczał przed swo­im ka­tem. Ale nie prze­pra­szał za nic.

A już na pew­no nie za by­cie Wo­jow­ni­kiem.

Te­raz two­ja ko­lej, nie­to­per­ku, wy­szep­tał Ve­sper po­mia­żdżo­ny­mi war­ga­mi, wpa­tru­jąc się w zgęst­nia­ły na kszta­łt At­ta­ge­na mrok. Chwi­la osta­tecz­nej praw­dy. Zo­ba­czysz, z cze­go je­steś zro­bio­ny.

Może to jest ostat­nia rzecz w ży­ciu, któ­rej war­to się do­wie­dzieć.

W głębi ko­ry­ta­rza za­brzmia­ły śpiesz­ne kro­ki. Ve­sper z gi­gan­tycz­nym tru­dem podźwi­gnął się na nogi. Wspa­rł się jed­ną ręką o ścia­nę i cze­kał. Sto­jąc. Wi­taj­cie, bra­cia no­ca­rze.

Za kra­ta­mi po­ja­wił się Ala­cer, gwiazd­ka i dwie bel­ki na pa­go­nach jego mun­du­ru dum­nie błysz­cza­ły stop­niem ma­jo­ra.

To­wa­rzy­szy­ło mu dwóch pod­ko­mend­nych: Ful­gur i jesz­cze ktoś, Ve­sper nie wi­dział zbyt do­brze skry­tej w cie­niu twa­rzy. Przez chwi­lę za­bły­sła na­dzie­ja, że to może Ni­dor, ale zga­sła za­raz, kie­dy tyl­ko no­ca­rze ru­szy­li przez otwar­tą kra­tę. To nie był Ni­dor, tyl­ko ja­kiś inny po­rucz­nik. Ve­sper znał go, ale za nic nie po­tra­fił so­bie przy­po­mnieć jego imie­nia.

– Wi­ta­my w domu – wy­ce­dził Ala­cer.

No­ca­rze sta­nęli po dru­giej stro­nie opa­dłej kra­ty. Ich mar­so­we miny nie za­po­wia­da­ły cie­płe­go przy­jęcia.

– Miło mi – rzu­cił Ve­sper. Ro­zej­rzał się de­mon­stra­cyj­nie po celi. – Po­kój mi się zmie­nił, wi­dzę. Prze­me­blo­wa­nie?

Ala­cer zna­la­zł się przy nim jed­nym sko­kiem.

– Żar­ty się cie­bie trzy­ma­ją, re­ne­gac­kie ścier­wo?! – wy­krzyk­nął z nie­na­wi­ścią. – Jako je­dy­ny no­carz na świe­cie do­pu­ści­łeś się zdra­dy, przy­nio­słeś ha­ńbę swo­jej jed­no­st­ce! Po­wi­nie­neś nas bła­gać na ko­la­nach o prze­ba­cze­nie!

– Nie je­stem re­ne­ga­tem – od­pa­rł pręd­ko Ve­sper, ale głos osła­bł mu zdra­dziec­ko w po­ło­wie zda­nia. – Nie je­stem zdraj­cą! – po­wtó­rzył więc, już moc­niej. – Na­kar­mio­no mnie praw­dzi­wą krwią wbrew mo­jej woli! I ni­g­dy... Ni­g­dy nie pod­nio­słem ręki na żad­ne­go no­ca­rza!

– Wie­my, co tam ro­bi­łeś, wie­my do­sko­na­le. Twój kum­pel Alex, zwi­ja­jąc się z bólu, opo­wie­dział wszyst­ko o two­jej no­wej ka­rie­rze, za­nim pod­dał szy­ję Lor­do­wi. Wiesz... – Ala­cer ści­szył głos do kon­fi­den­cjo­nal­ne­go szep­tu. – Po­rucz­nik Ni­dor do­ko­ny­wał nie­ma­lże cu­dów, żeby wy­do­być z prze­klęte­go re­ne­ga­ta ka­żdy mo­żli­wy szcze­gół. Daw­no nie wi­dzia­łem tak za­an­ga­żo­wa­ne­go prze­słu­cha­nia.

Ve­sper przy­mknął oczy, echo tych słów prze­to­czy­ło mu się głu­cho pod czasz­ką. To Ni­dor tor­tu­ro­wał Ale­xa?

No­ca­rze sta­li nie­ru­cho­mo, ni­czym za­klęci w gra­ni­to­we po­sągi.

– Uwa­żasz, że nie zdra­dzi­łeś, bo nie strze­la­łeś do żad­ne­go z nas? – Ala­cer wy­rzu­cał sło­wa, szyb­ko, gwa­łtow­nie, jak­by pra­gnął za­mie­nić je w po­ci­ski. – Przy­si­ęga, któ­rą skła­da­łeś tu­taj, ozna­cza­ła, że w ka­żdej sy­tu­acji, nocą i dniem, będziesz z na­ra­że­niem ży­cia bro­nił za­rów­no swo­ich no­car­skich bra­ci, jak i zwy­kłych lu­dzi! A ty za­cząłeś ich za­bi­jać, ręka w rękę z ban­dą re­ne­gac­kich zwy­rod­nial­ców! Dzi­ęki temu twój nowy przy­ja­ciel ge­ne­rał Nex miał dużo mniej ro­bo­ty i mógł się za­jąć no­ca­rza­mi! Gdzie by­łeś, kie­dy chło­pa­ki gi­nęli je­den po dru­gim? Dy­ma­łeś Pa­nią Re­ne­gat, tak?

Ma ra­cję, po­my­ślał Ve­sper w od­rętwie­niu. Ala­cer ma ra­cję. Nie zo­sta­łem zdraj­cą, kie­dy strze­li­łem do Ul­to­ra, na­wet w Ci­cho­wężu, kie­dy mor­do­wa­łem nie­win­nych. Zdra­dzi­łem do­pie­ro po­tem. I na­wet nie wiem, kie­dy tak na­praw­dę to się sta­ło. Kie­dy do­sta­łem ten swój od­dział spe­cjal­ny? Kie­dy zro­zu­mia­łem, że pra­gnę Ara­nei? Kie­dy za­cząłem sza­no­wać Stri­xa, kie­dy Nex ura­to­wał mi ży­cie, kie­dy w re­ne­ga­tach zo­ba­czy­łem to­wa­rzy­szy bro­ni? Nie wiem, kie­dy to się sta­ło. Nie wiem.

Ale sta­ło się na pew­no.

Ma­jor si­ęgnął do kie­sze­ni ka­mi­zel­ki i wy­szarp­nął coś gwa­łtow­nym ru­chem. A po­tem wy­ci­ągnął dłoń. Kil­ka razy pod­rzu­cił na niej pla­sti­ko­wy wo­re­czek, wresz­cie ci­snął wi­ęźnio­wi. Ten schwy­tał go w lo­cie, wie­dząc do­sko­na­le, co to jest.

Na­lep­ki gło­si­ły: OBO­JĘT­NA, PO­DWÓJ­NIE TE­STO­WA­NA. Krew.

– Smacz­ne­go, nie-re­ne­ga­cie! – rzu­cił ochry­ple Ala­cer.

Ve­sper za­ci­snął po­wie­ki, czu­jąc, jak przej­mu­je go lo­do­wa­ty dreszcz.

Uj­rzał we wspo­mnie­niach, jak re­krut przy­nió­sł za­pa­sy do taj­ne­go lo­ka­lu. Było tam z pół wor­ka neu­tral­nej krwi na wy­ci­ągni­ęcie ręki... Na­wet nie od­wa­żył się po­my­śleć o tym, że mó­głby jej spró­bo­wać. I do­sko­na­le wie­dział, dla­cze­go.

Bał się, że je­śli nie będzie w sta­nie jej wy­pić, nie­od­wra­cal­nie stra­ci ostat­nią na­dzie­ję na nie-by­cie re­ne­ga­tem. I czer­wo­ny Ru­bi­kon za­to­pi reszt­kę złu­dzeń.

Prze­łk­nął śli­nę.

To prze­cież zwy­kła krew, upo­mniał się w my­ślach. Ja­dłeś ją nie raz. Zwy­kła, neu­tral­na krew...

– No to łyk – po­wie­dział z uda­wa­nym spo­ko­jem.

Roz­da­rł opa­ko­wa­nie drżący­mi pal­ca­mi, unió­sł do ust. Po­ci­ągnął płyn...

Wy­pluł go na­tych­miast, try­ska­jąc wo­kół fon­tan­ną czer­wo­nych kro­pel. Nie był w sta­nie utrzy­mać w ustach tej obrzy­dli­wej, gorz­kiej brei, cuch­nącej ni­czym woda z za­sta­rza­łe­go ba­jo­ra. A już o zmu­sze­niu się do prze­łk­ni­ęcia tego cze­goś w ogó­le nie mo­gło być mowy.

Od­rzu­cił to­reb­kę, pla­snęła mi­ęk­ko o ścia­nę i spły­nęła w dół, zo­sta­wia­jąc czer­wo­ny ślad.

– Je­steś szma­tą – wy­szep­tał z od­ra­zą Ala­cer, od­wró­cił się i wy­sze­dł z celi. – Za­bierz­cie go, chłop­cy! – roz­ka­zał ostrym jak brzy­twa gło­sem. – Wie­cie, do­kąd!

No­ca­rze na­tych­miast ru­szy­li ku wi­ęźnio­wi. Ve­sper par­sk­nął wzgar­dli­wie, choć na ple­cy zwa­li­ła mu się la­wi­na lo­do­wa­tych dresz­czy, a ser­ce za­dy­go­ta­ło w prze­ra­żo­nych skur­czach.

– Daj­cie spo­kój, sam pój­dę – zmu­sił się do burk­ni­ęcia. – Bez obaw, przy­si­ągłem, że nie pod­nio­sę ręki na żad­ne­go no­ca­rza. I za­mie­rzam do­trzy­mać sło­wa, choć pan ma­jor robi, co może, bym zmie­nił zda­nie.

Po­ki­wa­li gło­wa­mi, od­stąpi­li o krok, po czym wska­za­li wy­jście: no to idź.

– Brać go! – syk­nął gniew­nie Ala­cer. – Kto tu, kur­wa, rządzi, ja­kiś re­ne­gat? Co jest, Emów padł, a ja tego nie za­uwa­ży­łem?

Po­słusz­nie po­chwy­ci­li wi­ęźnia. Szarp­nęli dość moc­no, otwo­rzy­ły się rany i krew z po­roz­bi­ja­nej gło­wy za­częła za­le­wać mu twarz.

Ma­jor od­wró­cił się i ru­szył przo­dem, wska­zu­jąc dro­gę.

_Będzie­my uczto­wać i we­se­lić się, po­nie­waż ten syn mój był uma­rły, a znów ożył; za­gi­nął, a od­na­la­zł się,_ za­po­wie­dział szy­der­czo we­wnętrz­ny głos. _I za­częli się we­se­lić._

Za­mknij się, gnoj­ku, szep­nął w du­chu Ve­sper, z ca­łych sił pró­bu­jąc opa­no­wać drże­nie nóg. Tyl­ko cie­bie mi tu­taj po­trze­ba.

_I za­częli się we­se­lić_, po­wtó­rzył tam­ten nie­ubła­ga­nie.

A niech ci będzie, że tak, wy­szep­tał wi­ęzień po­bla­dły­mi war­ga­mi.

– Szyb­ciej, szyb­ciej! – gniew­ne gło­sy po­gna­ły go przez ciem­ny ko­ry­tarz, aż do sze­ścia­nu od­la­ne­go z pla­sti­ku i szkła.

No­ca­rze cof­nęli się o krok, we­pchnąw­szy ofia­rę do celi. Przy­sta­nęli za pro­giem, do­łącza­jąc do gru­py przy­naj­mniej kil­ku­na­stu ko­le­gów. Ich oczy lśni­ły za­chłan­nie w ciem­no­ściach, kie­dy prze­zro­czy­ste drzwi su­nęły z sze­le­stem. Pro­szę pa­ństwa, za­raz za­czy­na­my show.

Ve­sper po­to­czył się bez­wład­nie, upa­dł na środ­ku po­miesz­cze­nia. Spró­bo­wał się pod­nie­ść, cho­ćby na rękach, śli­zga­ły się jed­nak roz­pacz­li­wie w roz­pe­łza­jącej się do­oko­ła ka­łu­ży krwi.

Kra­wędzie po­miesz­cze­nia za­mi­go­ta­ły, roz­ja­rzy­ły się mdłym, nie­bie­ska­wym świa­tłem... A po­tem, ni­czym eks­plo­zja, try­snęły po­to­ka­mi ul­tra­fio­le­tu. Ude­rze­nie fali ognia przy­ci­snęło ofia­rę do zie­mi, za­częło wci­skać się w ka­żdą szcze­li­nę po­mi­ędzy kur­czo­wo za­ci­śni­ęty­mi pal­ca­mi, wle­wać ukro­pem przez po­szar­pa­ny strój. Cia­ło za­częło wić się po mo­krej od krwi i potu podło­dze.

Ktoś za­czął krzy­czeć, gło­śno, prze­ra­źli­wie...

Do­pie­ro po chwi­li Ve­sper zro­zu­miał, że to krzy­czy on sam.

Znów pa­lił się żyw­cem, oczy śle­pły, jak­by ni­g­dy wi­ęcej nie mia­ły oglądać świa­ta, skó­ra za­częła po­kry­wać się bąbla­mi, te pęka­ły, zle­wa­ły się su­ro­wi­czym pły­nem, za chwi­lę tuż spod nich wy­kwi­ta­ły nowe, a do tego ten ból, ten po­twor­ny ból... To, co się kie­dyś dzia­ło w pło­nącej ci­ęża­rów­ce, to był do­pie­ro przed­sio­nek pie­kła, któ­re­go te­raz dano mu po­sma­ko­wać w pe­łnym wy­mia­rze.

Spró­bo­wał prze­pe­łznąć w kie­run­ku drzwi, za­trzy­mał się jed­nak, ro­zu­mie­jąc, że na­wet je­śli będzie się mio­tał bła­gal­nie u we­jścia, i tak wy­pusz­czą go do­pie­ro, kie­dy ze­chcą.

Sku­lił się więc, jak po­tra­fił naj­cia­śniej, i za­sty­gł bez ru­chu na środ­ku so­la­rium. Tyl­ko upo­rczy­we drgaw­ki wstrząsa­jące jego cia­łem świad­czy­ły o tym, że jesz­cze żyje.

– Je­że­li za­bi­je go pan, ma­jo­rze – za­brzmiał czy­jś stłu­mio­ny, lecz na­dal czy­tel­ny głos: Ful­gur? – Lord nie będzie za­do­wo­lo­ny. Z pew­no­ścią za­mie­rza go prze­słu­chać.

Świa­tło zga­sło nie­ma­lże na­tych­miast. Przez chwi­lę jesz­cze wi­ęzień dy­go­tał, sku­lo­ny, jed­nak wnet mi­ęśnie rąk i nóg od­mó­wi­ły po­słu­sze­ństwa, jak­by sa­mo­wol­nie uzna­ły, że to już wszyst­ko, na co je było stać. Były no­carz roz­płasz­czył się na podło­dze ni­czym zwiot­cza­ła żaba i bez cie­nia że­na­dy za­czął szlo­chać w głos.

– Za­bierz­cie go z po­wro­tem – wark­nął Ala­cer. – Cela re­ne­gac­ka.

– Tak jest!

Prze­zro­czy­ste drzwi so­la­rium roz­su­nęły się, zmie­nia­jąc ja­skra­we pla­my roz­pry­śni­ętej krwi w roz­ma­za­ne smu­gi.

No­ca­rze pod­jęli wi­ęźnia z podło­gi, po­nie­śli dłu­gim, po­sęp­nym ko­ry­ta­rzem. Ka­żdy do­tyk był ni­czym sma­gni­ęcie pło­mie­ni­stym bi­czem. Kro­ple śli­ny zmie­sza­nej z krwią spa­da­ły na podło­gę, wy­ty­cza­jąc na niej ró­żo­wa­wy szlak.

Wresz­cie do­tar­li do celi, rzu­ci­li Ve­spe­ra na zim­ną po­sadz­kę i opu­ści­li śpiesz­nie. Kra­ta opa­dła ze świ­stem.

Spró­bo­wał ro­zej­rzeć się, ale świat ście­lił się do­oko­ła gęstą mgłą. Przez po­pa­rzo­ne spo­jów­ki nie spo­sób było oce­nić, gdzie ko­ńczy się prze­strzeń celi, a za­czy­na su­ro­wa sza­ro­ść ścian.

W rogu, tuż pod su­fi­tem, mgła była jak­by gęst­sza. I dużo bar­dziej życz­li­wa.

– Wi­taj, bra­cie praw­dzi­wej krwi – za­brzmiał ci­chu­te­ńki, dziw­nie zna­jo­my głos. At­ta­gen.

Ve­sper po­ru­szył języ­kiem, pró­bu­jąc coś od­po­wie­dzieć, ale opa­dł nań ca­łun ciem­no­ści. Ni­czym la­wi­na czar­ne­go śnie­gu po­rwał go ze sobą w dół i zmia­żdżył, grze­bi­ąc pod swy­mi zwa­ła­mi. Ga­snące reszt­ki świa­do­mo­ści wy­ło­wi­ły tyl­ko echo od­bi­ja­jące się wśród ścian:

– Wi­taj, bra­cie praw­dzi­wej krwi.

Ścia­ny wy­da­wa­ły się spły­wać krwią.

Jej woń wci­ska­ła się po­wo­li w ka­żdą szcze­li­nę rze­czy­wi­sto­ści, wy­pe­łnia­ła swo­im we­zwa­niem cały świat. Ve­sper błąkał się ja­kiś czas na gra­ni­cy pół snu, pół jawy, by na­gle prze­bu­dzić się z krzy­kiem, gdy tyl­ko za­pach przeda­rł się przez ba­rie­ry nie­świa­do­mo­ści.

Krew, mnó­stwo krwi. Krew!

Chciał wstać, ale zdo­łał je­dy­nie podźwi­gnąć się na czwo­ra­kach, ze świ­stem wci­ąga­jąc po­wie­trze do płuc. Spró­bo­wał otwo­rzyć oczy, po­wie­ki były jed­nak uwi­ęzio­ne w ja­ki­mś za­sko­ru­pia­łym pan­ce­rzu. Usia­dł więc i si­ęgnął ku nim roz­dy­go­ta­ny­mi pal­ca­mi. Po­śpiesz­nie za­czął od­ry­wać stru­py, nie­kie­dy wy­dzie­ra­jąc frag­men­ty brwi i rzęs. Wresz­cie przez uwol­nio­ne po­wie­ki prze­śli­zgnęła się odro­bi­na świa­tła.

Ro­zej­rzał się, wstrzy­mu­jąc dech w podświa­do­mym ocze­ki­wa­niu zna­ne­go ob­ra­zu: drew­nia­ne, upstrzo­ne ple­śnią ko­ry­ta­rze, wśród któ­rych set­nym echem od­bi­ja się sza­lo­ny, wężo­wy śpiew... Ci­cho­wąż?

Nie.

Sza­ry be­ton gład­kich ścian. Ty­ta­no­we kra­ty ze zwie­sza­jący­mi się bez­dusz­nie sia­tecz­ka­mi la­se­ro­wych pro­mie­ni. Wszech­obec­ny za­pach krwi... Ale to nie ludz­ka krew.

– Bun­kier – wy­szep­tał Ve­sper, osu­wa­jąc się z po­wro­tem na podło­gę.

Wró­ci­ło po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści. Tak, Bun­kier. Emów, no­ca­rze. Wy­tęsk­nio­ny, upra­gnio­ny dom.

I sło­necz­ne tor­tu­ry, wy­pi­ja­jące ży­cie hau­sta­mi.

Prze­wró­cił się na bok, pod­ci­ąga­jąc ko­la­na pod bro­dę. My­śli pląta­ły się, na­kła­da­ły jed­na na dru­gą. Gdzieś spo­mi­ędzy nich z Ci­cho­wężo­wym sy­kiem wy­pe­łzał głód.

„Icta...” – za­sko­wy­czał w du­chu. „Man­gu­ści! Przyj­dźcie! Znaj­dźcie mnie! Niech ktoś za­bie­rze stąd ten ból!”

Nie otrzy­mał żad­nej od­po­wie­dzi a prze­cież tak bar­dzo przy­da­ło­by się, by ofia­ro­wa­no mu to samo wy­tchnie­nie, któ­re nie tak daw­no otrzy­mał La­ter. Jed­nak jego były ze­spół mil­czał; może byli poza za­si­ęgiem a może nie za­mie­rza­li w ża­den spo­sób po­ma­gać zdraj­cy. A kto wie, czy nie cie­szy­li się, że no­ca­rze wła­śnie od­wa­la­ją za nich brud­ną ro­bo­tę?

Prze­wró­cił się na ple­cy z mi­mo­wol­nym jękiem. Ode­tchnął kil­ka razy, głębo­ko, ury­wa­nie.

Wy­da­ło mu się, że czu­je na so­bie czy­jś wzrok. Spró­bo­wał ro­zej­rzeć się wo­kół, roz­wie­ra­jąc wąziu­te­ńkie szpar­ki oczu. Od­wró­cił się w kie­run­ku we­jścia. Po­pa­trzył w ciem­ny ko­ry­tarz, skry­ty za nie­bie­ską sia­tecz­ką... Za­mru­gał ze zdzi­wie­niem.

Ko­ry­tarz był pu­sty, a jed­nak zda­ło mu się, że ktoś tam jest.

Mło­dy no­carz stał wy­pro­sto­wa­ny, z ręka­mi za­ło­żo­ny­mi na pier­siach. Wy­da­wał się dziw­nie zna­jo­my.

Ve­sper przy­mru­żył po­wie­ki, sta­ra­jąc się roz­po­znać jego twarz. Była pó­łprze­zro­czy­sta, to na­kła­da­ła się na kra­ty, to zni­ka­ła za nimi, fa­lo­wa­ła, roz­my­wa­ła się w ciem­no­ściach, wci­ąż wy­my­ka­jąc się po­zna­niu... Zmar­twiał z prze­ra­że­nia, kie­dy wresz­cie uda­ło mu się roz­po­znać przy­by­sza.

To był on sam.

Umknął wzro­kiem, za­ci­snął po­wie­ki. Oszo­ło­mio­ny bó­lem mózg po­tra­fi pła­tać dziw­ne fi­gle, po­my­ślał w po­pło­chu.

Po­czu­cie by­cia ob­ser­wo­wa­nym nie mi­ja­ło, za­pew­ne mło­dy wci­ąż stał u pro­gu i wbi­jał w nie­go za­chłan­ne spoj­rze­nie. Ve­sper od­wró­cił się więc z po­wro­tem. Zer­k­nął nie­śmia­ło...

Twarz no­ca­rza pa­ła­ła nie­na­wi­ścią. Oto wpa­try­wał się w re­ne­ga­ta, swe­go śmier­tel­ne­go wro­ga. Wszyst­kie jego my­śli i pra­gnie­nia skon­cen­tro­wa­ne były na jed­nej, prze­mo­żnej chęci.

Za­bić.

Za­bić słu­gę zła, mor­der­cę, zbrod­nia­rza, nie­przy­ja­cie­la ludz­ko­ści.

Za­bić go za wszel­ką cenę, na­wet pła­cąc za to wła­snym ży­ciem.

– Kim je­steś? – za­char­czał Ve­sper nie­swo­im gło­sem.

– Je­stem no­ca­rzem – od­po­wie­dzia­ła zja­wa. – Mam na imię Ve­sper. Za­bi­jam ta­kich jak ty. Re­ne­ga­tów.

– Przy­jęli... ko­goś... na moje miej­sce? – wy­be­łko­tał Ve­sper chra­pli­wie. – Jak... Jak to tak?

No­carz za­nió­sł się na­głym, szy­der­czym śmie­chem.

– Cie­bie ni­g­dy nie było – wy­skan­do­wał po­wo­li. – Ni­g­dy nie by­łeś praw­dzi­wym no­ca­rzem. Za­wsze by­łeś re­ne­ga­tem.

Wi­ęzień sku­lił się jesz­cze bar­dziej. Mało bra­ko­wa­ło, a za­cząłby ssać kciuk.

– Prze­stań – po­pro­sił ci­chut­ko. – Prze­cież je­steś moim bra­tem, chcesz tego czy nie. W nas wszyst­kich pły­nie ta sama krew, prze­ka­za­na Lor­dom przez Ukry­te­go. To wci­ąż ten sam sym­biont, ten sam szczep.

Sło­wa od­bi­ły się od ścian i po­wró­ci­ły zwie­lo­krot­nio­nym echem, raz, po­tem dru­gi. Jak­by mury zna­ły je już na pa­mi­ęć i za ka­żdym ra­zem po­wta­rza­ły z ukon­ten­to­wa­niem, ni­czym do­brze wy­uczo­ną lek­cję.

– Nie je­stem two­im bra­tem! – od­wark­nął za­ja­dle no­carz. – Ty... – umil­kł, w ciem­no­ściach bły­snęły jego na wpół wy­su­ni­ęte kły. Opa­no­wał się, choć wy­da­wa­ło mu się to przy­cho­dzić z tru­dem.

– Ra­tuj się, bra­cie! – za­brzmiał wy­wo­ła­ny z pa­mi­ęci krzyk At­ta­ge­na. – Ucie­kaj do na­szych, za­nim będziesz tak znie­wo­lo­ny jak te psy tu­taj. Upodlo­ny jak oni. Ra­tuj się! – do­pie­ro kie­dy sło­wa prze­brzmia­ły, Ve­sper zro­zu­miał, że to on je wy­krzy­czał, on sam.

Mło­dy po­pa­trzył na nie­go z wy­rzu­tem.

– Je­że­li Lord Ul­tor uzna, że się po­my­lił, ofia­ro­wu­jąc mi Dar – po­wie­dział drżącym, ury­wa­nym gło­sem – sam po­ło­żę gło­wę pod jego miecz. Je­stem no­ca­rzem. Ża­den z nas nie zdra­dził. Ni­g­dy.

Sło­wa prze­brzmia­ły, po­to­czy­ły się w dal mrocz­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi... Na­gle no­carz znik­nął, jak­by go tam ni­g­dy nie było.

Bun­kier znów był pu­sty.

Ve­sper wy­pu­ścił po­wie­trze z płuc, do­pie­ro te­raz zda­jąc so­bie spra­wę, że wstrzy­my­wał od­dech od paru chwil.

– Mam udar ciepl­ny – jęk­nął pó­łgło­sem. – No i ska­to­wa­li mnie trosz­kę... Udar i wstrząs mó­zgu, na pew­no. Dla­te­go tak mi się zwi­du­je.

Za­ci­snął po­wie­ki z ca­łych sił, żeby po­ha­mo­wać go­to­we do sztur­mu łzy. Za­jęczał, cien­ko, roz­pacz­li­wie, jak cho­re dziec­ko i sku­lił się z po­wro­tem na podło­dze. Strasz­nie, ale to strasz­nie było mu cze­goś żal.

W ci­szy ko­ry­ta­rza roz­le­gły się po­śpiesz­ne kro­ki. Ve­sper po­de­rwał gło­wę, czu­jąc, jak strach za­czy­na du­sić mu gar­dło, a ser­ce usi­łu­je wy­rwać się z pier­si.

Ala­cer? So­la­rium? Znów?

A może to Ul­tor?

Przy­bądź, Pa­nie. Przy­bądź, Lor­dzie Ka­cie, za­łkał na­gle w du­chu. Jak naj­wcze­śniej, jak naj­pó­źniej, nie wiem już sam. Nie­chże się to wresz­cie sko­ńczy. A może do­pie­ro wte­dy za­cznie bo­leć na­praw­dę?

Nie wiem już sam.

– Czter­dzie­ści osiem go­dzin – wy­szep­tał cza­jący się w mro­ku głos At­ta­ge­na. – Wy­trzy­maj. Tyl­ko tyle, aż tyle. Je­steś im to wi­nien, bra­ciom praw­dzi­wej krwi.

Coś za­szu­ra­ło w pod­zie­miach, Ve­sper pod­nió­sł wzrok. Za pro­giem stał Ni­dor, pa­trząc nie­cier­pli­wie na su­nące w górę kra­ty, jak­by pra­gnął je prze­pchnąć siłą woli. Wpu­ści­ły go wresz­cie, a on do­bie­gł czym prędzej do wi­ęźnia i przy­klęk­nął tuż obok.

– No, je­stem – po­wie­dział sil­nym, zde­cy­do­wa­nym gło­sem.

Ni­dor wy­do­był z kie­sze­ni ja­kiś sprej. Za­czął roz­py­lać na przy­ja­cie­la kro­pel­ki pły­nu.

– Wy­bacz, nie mo­głem przy­jść wcze­śniej – wy­szep­tał go­rącz­ko­wo. – Ścier­warz ro­bił, co mógł, żeby utrzy­mać mnie z dala od cie­bie. Za­sad­ni­czo, mam za­kaz scho­dze­nia do Bun­kra. Pier­do­lę to. Do­bra, filtr już masz – sap­nął, cho­wa­jąc ae­ro­zol. Po­grze­bał w kie­sze­ni, wy­ci­ągnął przed sie­bie to­reb­kę krwi. – Spró­buj, może wy­trzy­masz. Zjedz, ko­niecz­nie.

Ve­sper roz­szar­pał śpiesz­nie opa­ko­wa­nie, prze­mo­cą wtło­czył do gar­dła sztucz­ną krew. Za­sło­nił usta dło­ńmi, z ca­łych sił po­wstrzy­mu­jąc wy­mio­ty.

– Do­nio­słem Lor­do­wi o na­szym spo­tka­niu – rzu­cił no­carz, pa­trząc mu by­stro w oczy. – Chy­ba nie spo­dzie­wa­łeś się, że mó­głbym po­stąpić ina­czej.

Re­ne­gat po­ki­wał gło­wą. Wci­ąż trzy­mał ręce przy ustach, ta ohyd­na krew za nic nie chcia­ła usie­dzieć w żo­łąd­ku, tyl­ko z upo­rem wy­ry­wa­ła się na ze­wnątrz. Ale nic to. Utrzy­ma ją na­wet siłą, sko­ro tak trze­ba. Utrzy­ma.

– Mia­łem na­dzie­ję, że Lord po­zwo­li mi cię po­pro­wa­dzić – ci­ągnął Ni­dor zdła­wio­nym gło­sem. – Że po­wo­li, krok po kro­ku, ści­ągnie­my cię z po­wro­tem. Ale zde­cy­do­wał się wy­słać Ala­ce­ra. – Urwał, po­kręcił gło­wą. – No cóż, to nasz Pan. Co­kol­wiek czy­ni, jest słusz­ne – do­ko­ńczył szep­tem, jak­by wsty­dził się po­wie­dzieć to gło­śniej.

Mdło­ści za­ata­ko­wa­ły, jak­by w żo­łąd­ku skłębi­ło się sta­do węży. Ve­sper za­ma­chał roz­pacz­li­wie ręka­mi, cof­nął się i zwy­mio­to­wał na podło­gę. Za­nió­sł się gwa­łtow­nym kasz­lem. Ni­dor zła­pał go za ra­mio­na, od­ci­ągnął ka­wa­łek da­lej, pod ścia­nę. Usia­dł tuż obok.

– No cóż. – Wy­jął chu­s­tecz­ki hi­gie­nicz­ne. – Nie mo­żna mieć wszyst­kie­go na­raz. Nie ka­żde­mu pi­sa­ne ode­jść kul­tu­ral­nie, z god­no­ścią. A już na pew­no nie nam. Taki to za­rzy­ga­ny los.

To nie jest trąb­ka ka­wa­le­rii przy­by­wa­jącej z od­sie­czą, po­my­ślał Ve­sper. To dru­gi sa­mu­raj, przy­sze­dł zgi­nąć? Dla to­wa­rzy­stwa?

Prze­chy­lił gło­wę, spoj­rzał Ni­do­ro­wi pro­sto w oczy.

– Cze­mu tu je­steś? – spy­tał szep­tem.

Tam­ten ro­ze­śmiał się, od­chy­la­jąc twarz. Pa­trzył w su­fit i chi­cho­tał, jak­by jego były pod­opiecz­ny za­py­tał o coś nie­sły­cha­nie wręcz za­baw­ne­go. Na­gle prze­stał, opu­ścił gło­wę, w oczach mi­go­ta­ła mu stal.

– Bo stwier­dzi­łem, że po­wi­nie­nem. Sam się zaj­mu­ję mo­imi przy­ja­ció­łmi. – Uśmiech­nął się, ale w tym uśmie­chu było coś pa­skud­nie gorz­kie­go, ra­ni­ące­go, ni­czym za­ognio­ny cie­rń. – A Ala­cer... Niech no cię, kur­wa jed­na, do­tknie jesz­cze raz.

– Dla­cze­go... – wy­du­sił Ve­sper, czu­jąc, jak po ple­cach za­czy­na­ją mu ma­sze­ro­wać sze­re­gi obu­tych w gla­ny mró­wek. Roz­my­ślił się więc, zmie­nił za­ko­ńcze­nie py­ta­nia: – Ala­cer jest te­raz do­wód­cą jed­nost­ki? Dla­cze­go? Ma­jor zo­stał w An­glii? Na do­bre?

Ni­dor mil­czał przez chwi­lę.

– Za­bi­li­ście ma­jo­ra ład­nych parę dni temu – po­wie­dział po­wo­li. – No nie mów, że... – umil­kł, od­chrząk­nął i splu­nął na podło­gę.

– Za­bi­li­śmy? – po­wtó­rzył Ve­sper w osłu­pie­niu. – My?

– Wy, re­ne­ga­ci – po­twier­dził przy­ja­ciel nie­chęt­nie. – Twój nowy przy­ja­ciel, ge­ne­rał Nex. To była rzeź.

Ve­sper wy­pu­ścił po­wie­trze z ci­chym sy­kiem. Nic dziw­ne­go, że no­ca­rze po­sza­le­li z wście­kło­ści, gdy tyl­ko uda­ło im się do­rwać zdraj­cę. Na­resz­cie mie­li kogo wi­nić...

To była rzeź. Ge­ne­rał Nex.

Sie­dział nie­ru­cho­mo, po­bla­dły. W pierw­szym od­ru­chu za­pra­gnął za­prze­czyć go­rącz­ko­wo, że to nie­praw­da, to prze­cież nie­mo­żli­we... Ale przed ocza­mi sta­nęła mu su­ro­wa, nie­wzru­szo­na twarz Nexa. Ge­ne­rał ki­wał mia­ro­wo gło­wą. Otóż tak to jest, mój dro­gi: je­stem re­ne­ga­tem. Za­bi­jam no­ca­rzy. A że wkur­wi­li mnie nie­po­mier­nie, za­męcza­jąc na śmie­rć ko­goś bli­skie­go, no to się ostat­nio przy­ło­ży­łem. Nie mó­wi­łem ci, bo sam chcia­łeś trzy­mać się od tych te­ma­tów z da­le­ka. Ja­kieś py­ta­nia? Nie? No to do­brze, bo już my­śla­łem, że masz coś do mnie, ja­kiś żal czy co. A prze­cież je­ste­śmy ko­le­ga­mi.

Ob­ró­cił wzrok na Ni­do­ra.

– Ni­g­dy nie pod­nio­słem ręki na żad­ne­go no­ca­rza – wy­krztu­sił z roz­pa­czą w gło­sie. – Wal­czy­łem z wa­ty­ka­ński­mi, na­szym wspól­nym wro­giem...

Po­rucz­nik umknął w bok dziw­nym, nie­obec­nym spoj­rze­niem.

– Wąt­pię, by w obec­nej sy­tu­acji mia­ło to ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie – od­pa­rł, spra­wia­jąc wra­że­nie, jak­by mó­wił do ko­goś in­ne­go. – Ul­tor będzie tu nie­dłu­go – do­dał, od­chy­lił gło­wę i za­mknął oczy.

Ve­sper nie od­po­wie­dział już nic. Prze­wró­cił się na bok, zgi­ął wpół, szu­ra­jąc skro­nią o zim­ną podło­gę. Za­kasz­lał rap­tow­nie, na be­to­nie po­ja­wi­ły się nowe kro­ple krwi.

Przez ja­kiś czas le­żał bez ru­chu, wpa­tru­jąc się za­łza­wio­ny­mi ocza­mi w su­ro­wą ścia­nę. Cia­ło pul­so­wa­ło bó­lem, jak­by wci­ąż tra­wio­ne przez okrut­ne, ul­tra­fio­le­to­we pro­mie­nie. Głód szar­pał wście­kle, ska­to­wa­ny or­ga­nizm żądał sił do re­ge­ne­ra­cji.

Wi­taj w domu, syn­ku, za­brzmiał mu w gło­wie uro­jo­ny głos. Po­dob­ny do gło­su Ul­to­ra, Lor­da Wo­jow­ni­ka. Po­dob­ny do gło­su Ul­to­ra, Lor­da Kata.

Mia­ro­we kro­ki roz­brzmie­wa­ły w ko­ry­ta­rzu ci­ężko i po­sęp­nie, jak gdy­by zmie­rzał ku nim plu­ton eg­ze­ku­cyj­ny.

Ve­sper podźwi­gnął się po­wo­li, cze­pia­jąc się ścia­ny. Zer­k­nął na Ni­do­ra, któ­ry pod­nió­sł się na­tych­miast, a te­raz stał po­bla­dły, wy­pro­sto­wa­ny jak stru­na i wpa­try­wał się w mrok za kra­tą.

– To jesz­cze nie on – wy­szep­tał były ka­pi­tan. – To nie Lord. A sko­ro tak... – wy­stąpił o kil­ka kro­ków przed Ve­spe­ra. Uśmiech­nął się zim­no, z de­ter­mi­na­cją. – ...to w ta­kim ra­zie wie­my, kto – do­ko­ńczył ci­cho.

Były no­carz opa­rł się o ścia­nę. Nogi chwia­ły się pod nim, bał się, że nie ustoi.

– Daj spo­kój – wy­chry­piał. – Po co ci te prze­py­chan­ki z Ala­ce­rem, daj spo­kój, Ni­dor. Może nie war­to.

Ni­dor mil­czał, jak­by w ogó­le nie usły­szał jego kwe­stii.

– Prze­pra­szam, bra­cie – po­wie­dział, Ve­sper nie miał po­jęcia, czy do nie­go, czy gdzieś w pust­kę.

Ala­cer sta­nął za kra­ta­mi. Oczy błysz­cza­ły mu nie­na­wi­ścią.

– Po­rucz­ni­ku... – wy­ce­dził po­wo­li. – O ile się nie mylę, wy­da­łem panu ja­sny i czy­tel­ny roz­kaz: za­bro­ni­łem panu wi­zyt w Bun­krze, do od­wo­ła­nia. Roz­ka­zu­ję na­tych­miast wy­jść.

– Spa­daj, gnoj­ku – wy­chry­piał Ni­dor. – Znaj­dź so­bie inną ofia­rę do ka­to­wa­nia. A je­śli chcesz, spró­buj się ze mną. Za­pra­szam. – Po­ru­szył gło­wą, po­pra­wił po­zy­cję, usta­wił się do­kład­nie przed wi­ęźniem. Uśmiech­nął się do wro­ga za­czep­nie. Spró­buj go tknąć, mó­wi­ła jego po­sta­wa. No cho­dź, spró­buj... Spró­buj go tknąć.

Tam­ten prze­mknął bły­ska­wicz­nie przez le­d­wo co uchy­lo­ną kra­tę, za­trzy­mał się o krok przed prze­ciw­ni­kiem. Przez chwi­lę mie­rzy­li się roz­wście­czo­ny­mi, wil­czy­mi spoj­rze­nia­mi.

– Ma­rzy ci się po­wtór­ka z Ber­li­na, co? – strze­lił Ala­cer. – Ci­ągnie pana by­łe­go pu­łkow­ni­ka do re­ne­ga­tów, oj, ci­ągnie... Wiesz, jako do­wód­ca jed­nost­ki mam do­stęp do wszyst­kich akt.

– Co­kol­wiek o tym wiesz... – od­pa­ro­wał Ni­dor. – Gów­no wiesz, tak na­praw­dę. Więc się nie wy­si­laj, tyl­ko się ośmie­szysz, chłop­czy­ku.

Ala­cer na­pa­rł na­przód, lecz nie­wi­dzial­na ścia­na mocy za­trzy­ma­ła go w miej­scu, nie po­zwo­li­ła zro­bić ani kro­ku.

– Po­grążasz się – wy­sy­czał gro­źnie. – Od­ma­wiasz wy­ko­na­nia roz­ka­zu w bez­po­śred­niej obec­no­ści nie­przy­ja­cie­la, wiesz, czym to gro­zi? Na two­im miej­scu, z two­ją prze­szło­ścią, za­sta­no­wi­łbym się sto razy, nim bym się wa­żył na coś ta­kie­go.

– Za­sta­no­wi­łem się, mo­żesz mi wie­rzyć – rzu­cił tam­ten na­tych­miast. – Bar­dzo, bar­dzo dłu­go nad tym my­śla­łem. Dzie­si­ęć lat.

– Ko­lej­nych dzie­si­ęciu do na­my­słu już nie do­sta­niesz.

– Nie trze­ba, już swo­je wiem.

– I da­lej je­steś tak ba­nal­nie ckli­wy? – Ala­cer wy­strze­lił lewą rękę w bok, stru­ga roz­ża­rzo­ne­go po­wie­trza po­mknęła od niej łu­kiem, omi­nęła prze­ciw­ni­ka i tra­fi­ła Ve­spe­ra z bez­błęd­ną pre­cy­zją. Ten upa­dł pod ścia­ną, jak stał, zwi­ja­jąc się z bólu. – Jed­nak nie­wie­le się na­uczy­łeś przez te dzie­si­ęć lat...

Ni­dor od­wró­cił się do przy­ja­cie­la na­tych­miast, kątem oka spo­strze­gł jed­nak mknący ku nie­mu ko­lej­ny strzał. Od­pa­ro­wał go w ostat­niej chwi­li, skwier­czące po­wie­trze po­mknęło w bok, do­ta­rło do ścia­ny... i znik­nęło, zo­sta­wia­jąc ją kom­plet­nie nie­tkni­ętą.

To tyl­ko wi­zu­ali­za­cja, zro­zu­miał Ve­sper. Cio­sy mkną jako in­for­ma­cja z mó­zgu do mó­zgu, nie mają wpły­wu na rze­czy­wi­sto­ść. Tyl­ko cia­ło za­cho­wu­je się zgod­nie z in­struk­cja­mi, ja­kie otrzy­ma­ło od cen­trum do­wo­dze­nia.

Por­cja po­krze­pia­jącej mocy do­ta­rła doń z przy­mru­żo­nych na uła­mek se­kun­dy oczu przy­ja­cie­la. Ve­sper ode­tchnął z ulgą, wspi­ął się po ścia­nie i opa­rł o nią ple­ca­mi. Gdzieś w trze­wiach zno­wu za­czął bul­go­tać głód.

Z gło­su Ni­do­ra wy­le­wa­ła się fu­ria:

– Nie po­tra­fisz mnie do­si­ęgnąć, więc ko­piesz słab­sze­go? Tyl­ko na to cię stać? Spró­buj, może mi czy­mś za­im­po­nu­jesz... Cho­ciaż raz w ży­ciu. – Skrzy­wił war­gi w szy­der­czym gry­ma­sie i lek­ko pstryk­nął pal­ca­mi. Niby nic się nie wy­da­rzy­ło, ale Ala­cer za­chwiał się, po­tknął, omal nie upa­dł. Cof­nął się o krok, dy­sząc ci­ężko. Zer­k­nął do tyłu, lu­stru­jąc po­bla­dłe twa­rze no­ca­rzy.

– Co się tak ga­pi­cie? – za­war­czał z na­głą wście­kło­ścią. – Ni­dor za­ata­ko­wał prze­ło­żo­ne­go w obec­no­ści wro­ga, jest zdraj­cą! Brać go!

Nikt się nie ru­szył.

– Brać go, to roz­kaz! – za­pie­nił się świe­żo mia­no­wa­ny do­wód­ca. – Co jest, cała jed­nost­ka zre­ne­ga­cia­ła? Niech no Ul­tor przy­le­ci...

Nie­chęt­nie, z opo­ra­mi, ru­szy­li do przo­du. Ni­dor bły­snął na ko­le­gów gniew­nym spoj­rze­niem, otrzy­mał w od­po­wie­dzi sta­now­cze, prze­czące ru­chy głów. Roz­kaz to roz­kaz. Tak jest.

– Bo­isz się, że mi nie dasz rady, jak ci be­ret ma­jo­ra spad­nie z gło­wy? – za­war­czał więc wście­kle. – Cho­dź, spró­buj się ze mną, nie za­sła­niaj pod­wład­ny­mi... No, cho­dź!

– Brać go! – po­wtó­rzył trium­fal­nie Ala­cer. – Już! I nie ra­dzę ci się sta­wiać, Ni­dor, bo cho­ćbyś był nie wiem jak moc­ny, ra­zem damy ci radę. Na­wet je­śli­by się to mia­ło sko­ńczyć krwa­wą jat­ką. Nie żar­tu­ję.

No­ca­rze po­pa­trzy­li na to­wa­rzy­sza zna­cząco. Wy­pe­łni­my ka­żdy roz­kaz prze­ło­żo­ne­go, oznaj­mi­li bez słów. Ta­kże ten.

Ni­dor pa­trzył na nich ze wście­kło­ścią, za­ci­ska­jąc pi­ęści. Mil­czał przez uła­mek se­kun­dy, wresz­cie opa­no­wał się, cof­nął o krok. Spoj­rzał na przy­ja­cie­la, le­d­wo do­strze­gal­nie po­kręcił gło­wą. Wy­bacz, sta­ry, nie będę z nimi wal­czył, mó­wił ten gest.

Ve­sper spu­ścił gło­wę. Po­czu­cie bez­sil­no­ści za­tar­ga­ło nim bo­le­śnie, wtło­czy­ło po­wie­trze do płuc, spra­wi­ło, że za­pra­gnął wyć...

Ssskur­wy­sy­ny, to nie tak ma być, za­sy­czał roz­wście­czo­ny Wąż. Zrób z tym coś, zrób z tym coś, roz­ka­zał za­ja­dle. Nie zo­sta­wisz tego w ten spo­sób, nie pod­dasz się, nie ty!

Nie je­steś po­kor­nym psem. Już nie.

Je­steś re­ne­ga­tem, a to brzmi dum­nie. Wiesz?

Ve­sper wstrzy­mał dech w pier­siach, za­dy­go­tał. Dło­nie za­ci­snęły się w pi­ęści. Wy­pro­sto­wał się, czu­jąc, jak za­le­wa go, po­chła­nia i tra­wi wiel­ka, prze­ra­ża­jąca moc. Wężo­wy, roz­wście­czo­ny głód.

No­ca­rze ru­szy­li do Ni­do­ra. Ten prze­łk­nął śli­nę, za­ci­snął war­gi... Ale wy­ci­ągnął ręce przed sie­bie, po­dał je do sku­cia. Nie będę was za­bi­jał, stwier­dził nie­mo. Wszy­scy tyl­ko wy­ko­nu­je­my roz­ka­zy. Bo tak to już u nas jest.

Ala­cer po­ja­śniał za­do­wo­le­niem z do­brze wy­pe­łnio­ne­go obo­wi­ąz­ku. Wpa­try­wał się w Ni­do­ra z wy­ra­zem szcze­gól­nej sa­tys­fak­cji... I za­uwa­żył Ve­spe­ra do­pie­ro wte­dy, kie­dy ten sta­nął przy nim i po­pu­kał go w ra­mię.

Gry­mas znie­cier­pli­wie­nia prze­bie­gł przez twarz ma­jo­ra.

– Po­cze­kaj jesz­cze chwi­lę, re­ne­ga­ci­ku. Za­raz się tobą zaj­mie­my. Po­cze­kaj.

Ve­sper uśmiech­nął się spo­koj­nie.

– Nie­ee, nie będę cze­kał, to ty się po­śpiesz – rzu­cił ci­cho. I z ca­łych sił ci­snął Mocą ni­czym zdra­dziec­ki wąż.

Ala­cer od­le­ciał o do­bry metr w tył, gruch­nął o ścia­nę. Po­de­rwał się, źre­ni­ce mu okrągla­ły w zdzi­wie­niu.

– Klęk­nij przed ge­ne­ra­łem re­ne­ga­tów, ty no­car­skie ścier­wo! – na­ka­zał Ve­sper.

Ala­cer za­czął drżeć na ca­łym cie­le, wy­trzesz­czo­ne oczy nie­ma­lże wy­ry­wa­ły się z oczo­do­łów. No­ca­rze za­sty­gli w bez­ru­chu, jak­by nie mo­gąc uwie­rzyć w to, co wi­dzą. Ala­cer z Ve­spe­rem wbi­ja­li w sie­bie hip­no­tycz­ne spoj­rze­nia.

– Nie­na­wi­dzę cię, gni­do – wy­sy­czał wi­ęzień. – Je­steś ni­kim. Klęk­nij. Je­steś ni­kim.

– To ty je­steś ni­kim – od­pa­ro­wał do­wód­ca no­ca­rzy. – Szma­tą bez ho­no­ru, bez przy­si­ęgi! Ze stra­chu przed śmier­cią po­sze­dłeś na wspó­łpra­cę z wro­giem. Sprze­da­łeś się. Za­słu­gu­jesz na Ga­le­rię Ha­ńby, nic wi­ęcej!

– Jest coś, cze­go ni­g­dy nie poj­miesz, pie­sku – oznaj­mił Ve­sper z mocą. – Krew mo­ich ofiar daje mi wła­dzę nad ży­ciem i śmier­cią. Je­stem wol­ny. Je­stem sil­ny i nie dbam o to, co po­wie­dzą mi­ęcza­ki. Gar­dzę two­ją sła­bo­ścią... I je­stem two­im pa­nem. – ro­ze­śmiał się trium­fal­nie, wi­dząc, jak prze­ciw­nik za­czy­na chwiać się na no­gach. – Na ko­la­na! Po­wi­nie­neś być do tego przy­zwy­cza­jo­ny... Co jest, Kat nie do­tre­so­wał cię wy­star­cza­jąco?

_Krewww..._

Za­sy­czał w upo­je­niu Wąż.

Ma­jor upa­dł na ko­la­na, na­gle, jed­nym ru­chem.

Ve­sper po­chy­lił się nad nim.

– Do­brze, pie­sku – po­chwa­lił. – A te­raz wyj­mij broń... Nie za­po­mnia­łeś chy­ba kla­mecz­ki, masz ją przy so­bie?

Tam­ten si­ęgnął do ka­bu­ry. Ja­kie to pro­ste, za­chwy­cił się prze­lot­nie były no­carz. Mo­rze nie­na­wi­ści i po­gar­dy, i pro­szę, ja­kie mamy efek­ty. Sto­krot­ne dzi­ęki, bra­cia re­ne­ga­ci. By­łbyś ze mnie dum­ny, Strix.

Ala­cer za­sty­gł z pod­nie­sio­nym do góry HK USP.

– Włóż lufę w usta – po­in­stru­ował go Ve­sper, a po­tem od­wró­cił się do wci­ąż onie­mia­łych no­ca­rzy. – No, co jest, pa­no­wie? Roz­kuć Ni­do­ra albo za­raz usły­szy­cie z re­ne­gac­kich ust ko­men­dę: „strzał!”. I zgad­nij­cie, kto i jak wy­ko­na ją pierw­szy? No, kto?

Sta­li da­lej, nie­ru­cho­mi. Jak­by nie po­tra­fi­li się zde­cy­do­wać, czy sy­tu­acja uspra­wie­dli­wia przyj­mo­wa­nie roz­ka­zów od re­ne­ga­ta.

– No do­brze, nie chce­cie po do­bro­ci, to nie – mruk­nął nie­dba­le. Moc wy­pe­łnia­ła go eu­fo­rią, tło­czy­ła do tęt­nic po­czu­cie roz­ko­szy. – Sko­ro tak, to klęk­nij­cie wszy­scy!

Wy­da­ny roz­kaz od­bił się od nich, po­wró­cił dła­wi­ącą ścia­ną opo­ru. Eu­fo­ria, za­miast zma­leć, wzro­sła od tego w dwój­na­sób. Sta­wia­ją się?

– Klęczeć! – na­ka­zał z mocą. – Klęczeć, no­car­skie psy!

Dy­go­ta­li, mo­cu­jąc się z po­le­ce­niem. Stał po­śród nich, po­krwa­wio­ny, w po­strzępio­nym ubra­niu, ze skó­rą zła­żącą pła­ta­mi z po­pa­rzo­nej twa­rzy i rąk... I nad­ludz­ko szczęśli­wy.

– Do­brze, do­brze... – szep­tał prze­ci­ągle. – Im bar­dziej się sta­wia­cie, tym mi­lej, tym przy­jem­niej... Klęczeć, pie­ski, klęczeć. Wasz dro­gi Ve­sper, wasz za­gu­bio­ny sy­nek mar­no­traw­ny wró­cił do domu. Czas, by­ście go na­le­ży­cie po­wi­ta­li.

– Prze­stań! – krzyk­nął Ni­dor z prze­ra­że­niem. – Ve­sper, co ty ro­bisz, prze­stań! Sta­jesz się re­ne­ga­tem, już ca­łkiem! Prze­stań!

– Jak to, co ro­bię? Wy­ci­ągam nas stąd – od­po­wie­dział mu ra­do­śnie. – Chcesz, to mnie po­wstrzy­maj. Przy­naj­mniej mo­żesz spró­bo­wać. – Za­nió­sł się szy­der­czym śmie­chem. – Pa­nie były pu­łkow­ni­ku, pra­wo­rząd­na piz­do do kwa­dra­tu, co nie ma jaj, aby byle gni­dę od­strze­lić. Dać klap­sa Ala­cer­ko­wi po pu­pie, cze­mu nie, ale zro­bić coś kon­kret­ne­go... – urwał śmiech, spoj­rzał na za­sty­głe­go z lufą w ustach do­wód­cę. – W przy­ja­ciel­stwie swo­im udzie­lę ci ko­re­pe­ty­cji, Ni­dor. Po­ka­żę ci, jak to się robi.

Błysk, jak­by prze­bi­cie z in­nej rze­czy­wi­sto­ści. __

_ _

_Znów je­dzie w sa­mo­cho­dzie wraz z Ne­xem i Ara­neą, pierw­sze kro­ple praw­dzi­wej krwi na­pe­łnia­ją pier­wot­nym sza­le­ństwem spra­gnio­ny, głod­ny mózg._

_Je­stem praw­dzi­wym dzie­ci­ęciem Nocy, my­śli pe­łen sa­tys­fak­cji. Jak­bym po dłu­giej pod­ró­ży po­wró­cił do domu._

_– Za­bi­ję ich wszyst­kich – mru­czy z dziw­ną ra­do­ścią w gło­sie._

– Od­bez­piecz – roz­ka­zał Ala­ce­ro­wi i pa­trzył chci­wie, jak kciuk tam­te­go spraw­nym, wy­tre­no­wa­nym ru­chem prze­su­wa skrzy­de­łko dźwi­gni bez­piecz­ni­ka, uka­zu­jąc ma­le­ńkie, czer­wo­ne F.

– Ve­sper, prze­stań! – do­bie­gł doń krzyk Ni­do­ra. – Wra­caj stam­tąd! Wra­caj!

Od­wró­cił się, zdu­mio­ny. Ja­kim pra­wem tam­ten ośmie­lił się, jak to mo­żli­we, że spró­bo­wał go po­wstrzy­mać?

_Nikt mi już te­raz nie prze­szko­dzi_

_Nikt mnie nie po­wstrzy­ma_ – ode­zwał się trium­fal­nie Wąż.

Ve­sper od­chy­lił gło­wę, czu­jąc, jak po po­ty­li­cy spa­ce­ru­ją ciar­ki zna­jo­mej roz­ko­szy. Wi­taj, przy­ja­cie­lu, za­śpie­wał w my­ślach ra­do­śnie.

_ _

_Krew_

_Eks­ta­za_

_Krew_ – po­twier­dził roz­ocho­co­ny Wąż.

_ _

– Wszy­scy na ko­la­na! – na­ka­zał po raz ko­lej­ny.

Ten i ów nie wy­trzy­mał, opa­dł w dół po­wo­li, jak we śnie.

Na­gły po­dmuch lo­do­wa­te­go po­wie­trza za­ata­ko­wał go za­ja­dle, a po­tem oto­czył ni­czym śnie­żna la­wi­na, skrępo­wał ru­chy.

– Puść ich, przy­ja­cie­lu – po­wie­dział Ni­dor z po­zor­nym spo­ko­jem, pod któ­rym cza­iła się nie­wy­po­wie­dzia­na gro­źba. – Wszyst­kich. Ala­ce­ra też. Puść.

Ve­sper ro­ze­śmiał się. Roz­da­rł zmro­żo­ny ko­kon ła­twiu­te­ńko, jak­by był z pa­pie­ru, i rzu­cił go no­ca­rzo­wi pod nogi. Oto, co mo­żesz zro­bić ze swo­imi umie­jęt­no­ścia­mi, Ul­tor­ski pie­sku. Brak ci praw­dzi­wych jaj. I praw­dzi­wej krwi.

– Ko­le­ga Ala­cer wła­śnie idzie spać – oznaj­mił, po czym od­wró­cił się do ofia­ry. – No jak tam, pa­nie ma­jo­rze, ja­kaś mo­dli­twa na do­bra­noc? Brak mi pew­no­ści, czy jest to dzia­łal­no­ść w ja­kim­kol­wiek za­kre­sie ce­lo­wa, wam­pi­ry są prze­cież prze­klęte. Ale kto wie, może taki po­rząd­ny, bo­go­boj­ny krwio­pij­ca jak pan ma ja­kieś szan­se... – wpa­trzył się chci­wie w na­pi­ęt­no­wa­ne stra­chem oczy. Chcę wi­dzieć, jak ga­sną, po­my­ślał z sa­tys­fak­cją. Chcę wi­dzieć, jak od­cho­dzisz, Ala­cer. Jak ma­chasz świa­tu na po­że­gna­nie pa, pa. Jak dy­go­czesz nó­żka­mi w swym ostat­nim ta­ńcu. Chcę... Nie­na­wi­dzę cię, Ala­cer, i gar­dzę tobą. Chcę wi­dzieć two­ją śmie­rć.

– Strzał! – na­ka­zał po­wo­li, z roz­ko­szą.

Ja­kaś po­tężna moc ude­rzy­ła go z im­pe­tem, ode­pchnęła aż pod ścia­nę. Łup­nął o mur, po­to­czył się po podło­dze. Po­zbie­rał się czym prędzej, wspa­rł na rękach, dy­sząc wście­kło­ścią. Jak to mo­żli­we, kto śmiał mu prze­szko­dzić, kto mógł...

Sza­re, prze­ra­źli­wie ja­sne oczy Ul­to­ra pa­trzy­ły na nie­go z obez­wład­nia­jącym spo­ko­jem.

Cała Moc roz­pry­sła do­oko­ła w po­szar­pa­nych, nie­rów­nych ka­wa­łkach. Bły­snęła śli­ska spręży­na Wężo­we­go ciel­ska, gad bły­ska­wicz­nie wy­co­fał się do swej podświa­do­mej nory.

Ve­sper ze­rwał się na nogi, za­to­czył się jed­nak za­raz, osła­bły, i ru­nął na podło­gę. Lord stał u we­jścia do celi, spo­gląda­jąc nań w mil­cze­niu. Krok bli­żej tkwił Ni­dor, wy­pro­sto­wa­ny jak stru­na... i bla­dy jak śmie­rć.

No­ca­rze pod­no­si­li się z ko­lan, po­trząsa­jąc gło­wa­mi w zdzi­wie­niu. Ala­cer wci­ąż tkwił w tej sa­mej po­zy­cji, jak­by zo­stał za­mie­nio­ny w ka­mień, na wie­ki.

Przy­sze­dł, przy­sze­dł... za­łkał głos w gło­wie Ve­spe­ra. Oto przy­sze­dł na­resz­cie: oj­ciec, pan i wład­ca w jed­nym, zdra­dziec­ki Lord, bło­go­sła­wio­ny Kat.

– Wi­taj, Pa­nie – wy­krztu­sił nie­wy­ra­źnie. Wspa­rł dłoń o su­ro­wy be­ton, ostro­żnie, by nie ze­drzeć reszt­ki skó­ry z po­pa­rzo­nych rąk. Z ol­brzy­mim wy­si­łkiem podźwi­gnął się na ko­la­na. Siły opusz­cza­ły go w za­wrot­nym tem­pie, ciem­no­ść nad­cho­dzi­ła wiel­ki­mi kro­ka­mi.

W ślad za swym Pa­nem wtło­czy­li się do celi pre­to­ria­nie. Do­pa­dli wi­ęźnia, za­częli czym prędzej na­kła­dać na nie­go nowy strój.

Czar­ny, no­car­ski kom­bi­ne­zon ob­ló­kł po­krwa­wio­ne ubra­nie. Wnet do­łączy­ła resz­ta opo­rządze­nia. Ka­mi­zel­ka tak­tycz­na. Hełm. Na­ko­lan­ni­ki, ło­kiet­ni­ki. Buty.

_Lecz oj­ciec po­wie­dział do swo­ich sług: Przy­nie­ście szyb­ko naj­lep­szą sza­tę i ubierz­cie go; daj­cie mu też pie­rścień na rękę i san­da­ły na nogi!_ po­my­ślał Ve­sper w od­rętwie­niu. _Przy­pro­wa­dźcie utu­czo­ne cie­lę i za­bij­cie: będzie­my uczto­wać i we­se­lić się, po­nie­waż ten syn mój był uma­rły, a znów ożył; za­gi­nął, a od­na­la­zł się._

_ _

– Wi­tam pana, ge­ne­ra­le – po­wie­dział Lord.

_I’m ta­king a ride
With my best friend
I hope he ne­ver lets me down aga­in
He knows whe­re he’s ta­king me
Ta­king me whe­re I want to be
I’m ta­king a ride
With my best friend_

_We’re fly­ing high
We’re wat­ching the world pass us by
Ne­ver want to come down
Ne­ver want to put my feet back down
On the gro­und_

_I’m ta­king a ride
With my best friend
I hope he ne­ver lets me down aga­in
Pro­mi­ses me I’m as safe as ho­uses
As long as I re­mem­ber who’s we­aring the tro­users
I hope he ne­ver lets me down aga­in_

_We’re fly­ing high
We’re wat­ching the world pass us by
Ne­ver want to come down
Ne­ver want to put my feet back down
On the gro­und_

_Ne­ver let me down, ne­ver let me down
Ne­ver let me down, ne­ver let me down_

_See the stars they’re shi­ning bri­ght
Eve­ry­thing’s al­ri­ght to­ni­ght_

_De­pe­che Mode
„Ne­ver Let Me Down”_

_Wy­bie­ram się na prze­ja­żdżkę
Z moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem
Mam na­dzie­ję, że już ni­g­dy wi­ęcej mnie nie za­wie­dzie
On wie, do­kąd mnie za­bie­ra
Za­bie­ra mnie tam, gdzie pra­gnę być
Wy­bie­ram się na prze­ja­żdżkę
Z moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem_

_Le­ci­my wy­so­ko
Pa­trzy­my, jak mija nas świat
Nie chcę już ni­g­dy upa­ść
Ni­g­dy nie chcę po­sta­wić sto­py
Z po­wro­tem na zie­mi_

_Wy­bie­ram się na prze­ja­żdżkę
Z moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem
Mam na­dzie­ję, że już ni­g­dy wi­ęcej mnie nie za­wie­dzie
Obie­cu­je mi, że będę bez­piecz­ny, jak w domu
Tak dłu­go, jak dłu­go będę pa­mi­ętał, kto tu jest sze­fem
Mam na­dzie­ję, że już ni­g­dy wi­ęcej mnie nie za­wie­dzie_

_Le­ci­my wy­so­ko
Pa­trzy­my, jak mija nas świat
Nie chcę już ni­g­dy wra­cać na dół
Ni­g­dy nie po­sta­wić sto­py
Na zie­mi_

_Ni­g­dy wi­ęcej mnie nie za­wie­dź
Ni­g­dy wi­ęcej nie po­zwól mi upa­ść_

_Wi­dzi­my gwiaz­dy świe­cące wy­so­ko
Wszyst­ko będzie do­brze tej nocy_

_De­pe­che Mode
„Ni­g­dy mnie nie za­wie­dź”_

_Tłu­ma­cze­nie M. Ko­zak_
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij