Nim stracę to, co mi jeszcze pozostało - ebook
Nim stracę to, co mi jeszcze pozostało - ebook
Znasz to uczucie, gdy jedno wydarzenie na zawsze zmienia całe twoje życie? Gdy najbardziej pragniesz cofnąć się w czasie i zmienić bieg historii?
Londyn – wielokulturowe miasto pełne monumentalnych zabytków, kolorowych ogrodów botanicznych i urokliwych zakątków ukrytych wśród drapaczy chmur. Miejsce, w którym można zacząć wszystko od zera. Z tej możliwości postanawia skorzystać dwudziestoparoletnia Ula. Przeprowadzka i nowe znajomości brzmią jak idealny początek nowego życia. Szczególnie, że przystojny barman poznany już pierwszego dnia, wydaje się mocno zawracać Uli w głowie. Świat na nowo nabiera barw, ale czy kobiecie uda się schować tak, by przeszłość jej nie dopadła?
Usiądź w parku z herbatą, poobserwuj mijających cię ludzi i pamiętaj, że każdy z nich ma swoją niepowtarzalną historię, która… nie zawsze czeka aż się ją odkryje.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67616-54-6 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GABINET DOCENTA JANKIEWICZA to malutkie pomieszczenie, które pamiętam jeszcze z czasów, kiedy byłam studentką. Zdawałam tu kilka egzaminów. Teraz sama egzaminuję studentów. Myślę też o kontynuacji nauki. Stopień doktora powoli zaczyna mi nie wystarczać.
Jankiewicz przygląda mi się przez grube szkła okularów. Ma bardzo poważną wadę wzroku; zmaga się z nią, odkąd pamiętam. Jestem w pokoju przełożonego od dobrych kilku minut i nadal nie wiem, po co tak właściwie zostałam wezwana. Rozmawialiśmy chwilę o bieżących sprawach, docent pobieżnie wypytywał o zajęcia ze studentami, poruszył też temat zbliżającej się sesji zimowej. Również bardzo oględnie. Nie wzięliśmy na warsztat niczego, co wymagałoby pilnej konsultacji. A jednak nadal tutaj siedzę.
– Ula… – podejmuje wreszcie przymilnym tonem. Zwykle jest życzliwy, jednak w tej chwili trudno mi nie ulec wrażeniu, że stara się brzmieć wyjątkowo przychylnie. – Wiesz o tym, że jestem zadowolony z twoich wyników. I to bardzo. Cenię cię przede wszystkim za to, jakim jesteś naukowcem… naukowczynią – poprawia się – ale także za to, że jesteś pracowniczką, na której zawsze można polegać.
– Dzięki – bąkam, zastanawiając się, dlaczego akurat dzisiaj padają te słowa.
Ostatnio dopytywałam o możliwość habilitacji, więc od razu przychodzi mi do głowy, że właśnie z tego powodu słyszę to wszystko. Robi mi się cieplej od środka, bo bardzo zależy mi na awansie. Zdobycie kolejnego stopnia naukowego byłoby perfekcyjnym zwieńczeniem ostatnich lat mojej pracy, jak sam Jankiewicz zauważył, pełnej zaangażowania. Nigdy nie robię niczego na pół gwizdka, również zawodowo sobie nie odpuszczam.
– Dobra też z ciebie dydaktyczka, świetnie radzisz sobie ze studentami. – Z ust szefa padają następne pochwały.
Nie chcę się jeszcze za bardzo cieszyć, ale cóż, wszystko wskazuje na to, że wykładowca zaprosił mnie dziś do swojego gabinetu właśnie po to – aby porozmawiać o mojej przyszłości!
– Jesteś młoda, z ładnym dorobkiem naukowym – ciągnie docent – i na pewno poradzisz sobie wszędzie, gdziekolwiek byś trafiła. Jestem o tym absolutnie przekonany.
Hmm, czyżby szef chciał zaproponować mi przeniesienie na inną uczelnię? Nie brałam takiego rozwiązania pod uwagę, ale może u nas nie ma w tej chwili możliwości otwarcia przewodu habilitacyjnego? Nowy uniwersytet? Właściwie – dlaczego nie… To mogłoby być wartościowe doświadczenie.
– Doszły mnie słuchy, co się wydarzyło…
W ułamku sekundy przestaję bujać w obłokach. Ściągam usta, czując, że mój puls gwałtownie przyspiesza. Robi mi się jeszcze cieplej, tym razem wcale nie z ekscytacji – ta gwałtownie opada. Właściwie znika. I to tak szybko, jakby w ogóle się nie pojawiła.
Przygryzam wargę zębami. Chciałabym, aby ostatnie zdanie wypowiedziane przez Jankiewicza dotyczyło czegoś innego, ale… byłabym skrajnie naiwna, gdybym się tego trzymała.
Miałam nadzieję, że nikt się nie dowie, naprawdę nie potrzebuję rozgłosu. Zwłaszcza takiego. Jednak wygląda na to, że docent dołączył do grona wtajemniczonych, a jego kolejne słowa tylko to potwierdzają:
– Przykra sprawa.
– Bardzo – bąkam.
– Żałuję, że akurat ciebie to spotkało – oświadcza.
Kiwam głową. Jankiewicz to mądry człowiek, od zawsze podziwiam go za wiedzę i profesjonalizm. Ale lubię go także jako osobę, jest po prostu sympatyczny. Często zwyczajnie serdeczny.
– To musi być dla ciebie trudne – dodaje.
– Tak. Jest bardzo trudne. – Wzdycham. – Ale niestety nie każdy rozumie sytuację, właściwie to większość nawet nie próbuje zrozumieć.
– No właśnie…
Unoszę spojrzenie.
– Ludzie gadają – mówi, kiedy nasze oczy się spotykają. – Coraz więcej osób skarży się i narzeka.
Przełykam głośno ślinę, bo o ile nie posądzam Jankiewicza o brak empatii, o tyle coraz mniej podoba mi się kierunek, w którym zmierza ta rozmowa.
– Na co narzekają? – dociekam, gdy szef milczy.
– Ula, powtórzę: bardzo cię cenię jako naukowczynię i pracowniczkę, jesteś świetna w tym, co robisz. Ale…
Docent rozkłada bezradnie ręce, jakby zabrakło mu słów do przekazania tego, co chce powiedzieć.
– Ale co? – dopytuję, czując, że żołądek podchodzi mi do gardła. Przestaję wątpić, zaczynam mieć pewność, że to spotkanie nie dotyczy mojej potencjalnej habilitacji.
– Powiem wprost – odzywa się mężczyzna. – Coraz więcej osób nie chce z tobą pracować.
Do tej pory było mi bardzo ciepło, teraz zalewa mnie fala potwornego gorąca. Nie sądziłam, że kiedykolwiek coś podobnego usłyszę. Staram się żyć w harmonii z innymi ludźmi, zawsze dbam o dobre relacje. Nie inaczej wygląda to z moimi współpracownikami. Wydaje mi się, że jestem pomocna, nie tylko nie wykręcam się od obowiązków, ale chętnie też wyświadczam koleżeńskie przysługi. Zamiana godzinami, gdy ktoś potrzebuje wolnego poranka, aby wyskoczyć do urzędu załatwić coś pilnego, albo popołudnia, żeby odebrać dziecko ze szkoły, nigdy nie stanowiła dla mnie problemu. Służę też swoją wiedzą i doświadczeniem. Okazuje się, że to wszystko jednak za mało.
Jak zwykle.
Uciekam wzrokiem w bok, gapię się na ścianę obwieszoną dyplomami docenta. Czuję piasek pod powiekami. Sądziłam, że mam wokół siebie ludzi, którzy darzą mnie sympatią. I zaufaniem. Może nawet przede wszystkim zaufaniem.
– Ula, okoliczności są dość niezręczne…
– Nie mam na nie wpływu – kontruję, wracając spojrzeniem do Jankiewicza. Mężczyzna ma zbolały wyraz twarzy, wygląda, jakby było mu niedobrze. Albo po prostu jakby musiał prowadzić rozmowę, w której wcale nie chce uczestniczyć.
– Ja też nie mam na nie wpływu – mówi. – Podobnie jak na nastroje pracowników.
Milczę, bo kompletnie nie wiem, co miałabym mu na to odpowiedzieć. Nie będę przecież wymieniać, ile razy pomogłam temu czy tamtemu. Teraz to bez znaczenia.
– Ula… – podejmuje przełożony. – Jeśli o mnie chodzi, to naprawdę nic się nie zmieniło. – Mężczyzna przykłada dłoń w okolicę serca, jak gdyby składał przysięgę. – Ale w katedrze huczy od niezadowolenia.
Znów patrzę w bok. Przyglądam się dyplomom, jakbym widziała je pierwszy raz w życiu.
– Źle się z tym czuję – zapewnia Jankiewicz. – Ale musisz zrozumieć, że znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Mam nadzieję, że nie będziesz wiecznie żywiła do mnie urazy.
– Wiecznie żywiła urazy… – powtarzam, bo już kompletnie gubię się w tej dziwnej rozmowie. – O czym dokładnie mówimy, docencie?
W gabinecie zapada cisza. Nie jest może grobowa, ale daleko jej do swobodnej. W obecności Jankiewicza nigdy czegoś podobnego nie doświadczyłam. Zawsze postrzegałam go jako serdecznego mężczyznę, biła od niego lekkość, której często brakuje ludziom na wyższych stanowiskach.
Spoglądam na wykładowcę, który nadal nie odpowiada na moje pytanie. Wciąż wygląda, jakby miał zaraz zwymiotować. Nie mam wątpliwości, że mówi prawdę – źle się czuje, prowadząc tę rozmowę. I bez dwóch zdań bardzo się nią denerwuje.
– Pytam, bo naprawdę nie bardzo rozumiem, do czego zmierzamy… – dodaję, ale cisza w gabinecie trwa nadal. Nie wiem, gdzie posiać spojrzenie, wciąż jest mi koszmarnie gorąco. Może jednak chodzi o moją habilitację? Jankiewicz chce umożliwić mi dalsze kształcenie, ale z uwagi na nastroje pracowników postanowił zaproponować mi miejsce gdzieś indziej? Stąd to jego spięcie?
Poprawiam się na krześle, a szef zdejmuje okulary. Pociera oczy, jakby był bardzo, bardzo zmęczony. Niepotrzebnie przedłuża, wolałabym, aby otwarcie mi powiedział, co jest na rzeczy. Przecież etat na innej uczelni to żadna katastrofa.
Wreszcie Jankiewicz zakłada z powrotem okulary na nos, ciasno splata swoje duże dłonie o pulchnych, serdelkowatych palcach. Kładzie je na blacie dzielącego nas biurka. Wbijam w nie wzrok. Zawsze dziwiło mnie, że w laboratorium te potężne dłonie potrafią być tak sprawne. Drobne probówki i fiolki nigdy nie stanowiły dla mężczyzny problemu, zręcznie nimi manewrował.
– Muszę, Ula… – podejmuje wykładowca, ale za moment milknie. Bierze głębszy wdech i w końcu to z siebie wyrzuca: – Muszę cię prosić, abyś odeszła z pracy.
– Co?! – Wytrzeszczam oczy ze zdziwienia.
Do diabła, z szoku! Przecież takie słowa nie miały prawa paść!
– Naprawdę, jeśli tylko o mnie by chodziło…
Prycham z niedowierzaniem, że coś takiego słyszę.
– Bardzo cię, Ula, cenię – powtarza jeszcze raz Jankiewicz.
– I dlatego mnie… zwalniasz?!
– Nie, nie. – Mężczyzna kręci zapalczywie głową. – Nikt cię nie zwalnia. Nie ma powodu, tym bardziej że opieramy się na umowie zleceniu. Jednak… sytuacja jest napięta. A zatem to tylko… prośba.
– Prośba? – Teraz to już zaczynam się zwyczajnie bulwersować.
To naprawdę nie ma prawa się dziać! Tego jednego byłam pewna – stanowiska. Poza tym wydawało mi się, że wypracowałam sobie silną pozycję, taką, której nie zagrożą wścibskie koleżanki ani tym bardziej złośliwe komentarze ludzi, którzy nie mają pojęcia o tym, co się wydarzyło.
– Nieoficjalna – dodaje Jankiewicz.
No cudownie! Zaczyna się we mnie gotować.
– Presja jest duża.
Otwieram usta, aby odciąć się przełożonemu, ale w porę gryzę się w język. Nie chcę się zniżać do poziomu osób, którym zawdzięczam to, że za chwilę stanę się bezrobotna. Udaje mi się przemilczeć swoje wzburzenie.
Ciszę usiłuję wykorzystać na to, aby na szybko poukładać sobie w głowie to, co właśnie usłyszałam. Jakoś logicznie to sobie wytłumaczyć. Niestety nie potrafię. Spodziewałam się niechęci, ale nie z tej strony, nie w miejscu pracy, nie od ludzi, których darzyłam uznaniem. Tym bardziej nie byłam przygotowana, że mogę z tej pracy wylecieć! Uczelnia to całe moje życie. Nie przesadzam.
– Chcesz, żebym odeszła? – Wracam spojrzeniem do szefa.
– Tak byłoby najlepiej.
Ściska mnie w dołku, a w gardle rośnie gula, z jej powodu nie potrafię przełknąć śliny.
– Jest szansa, że zmienisz zdanie? – pytam.
– Nie.
Gardło zaciska mi się jeszcze bardziej, kiedy słyszę tę krótką, jednoznaczną odpowiedź.
– Oboje wiemy, że to się nie zatrzyma.
Nie patrzę na Jankiewicza. W tej chwili nie tylko nie potrafię, ale też nie chcę. Mimowolnie podejmuję próbę wytypowania osób, które się na mnie poskarżyły. Zastanawiam się, kto tak bardzo mną gardzi, że aż wymusił interwencję szefa. Najbardziej boli fakt, że wszystko rozegrało się za moimi plecami.
– Bardzo mi przykro, Ula – mówi docent. – Jeśli przychylisz się do mojej prośby, nieoficjalnej, pamiętaj, proszę, że nieoficjalnej, to zapewnię ci dobrą rekompensatę. Powiedzmy… równowartość trzech pensji? Co ty na to?
Milczę, bo zaproponowane przez szefa rozwiązanie bardziej przypomina mi łapówkę niż wyrównanie strat. A poza tym prawda jest taka, że nie ma kwoty, która wynagrodziłaby krzywdę, jaką wyrządza mi ta rozmowa.
Jankiewicz także nic nie mówi. Chyba czeka na moją decyzję.
– Muszę to przemyśleć – oświadczam, nie zaszczycając przełożonego choćby przelotnym spojrzeniem. Wiem, że nie muszę się na to zgadzać, skoro to tylko… prośba. Nieoficjalna do tego. Tylko czy wtedy szef nie podejmie innych kroków? No i jak by to było pracować pośród ludzi, którzy żywią do mnie co najmniej niechęć?
– Naprawdę tak byłoby najlepiej – przekonuje Jankiewicz.
– Czy to wszystko, o czym mieliśmy dziś porozmawiać? – pytam oschłym tonem, nadal nie spoglądając na mężczyznę.
– Tak. To wszystko.
Podnoszę się z miejsca i bez słowa wychodzę z gabinetu.1.
DOCISKAM WALIZKĘ Z WYSIŁKIEM, w końcu udaje mi się ją zamknąć. Pęka w szwach.
Rozglądam się po pokoju, ciągle zostało sporo rzeczy do spakowania. Kilka książek, wielorazowy kubek na kawę, poduszka. Ta ostatnia jest z pieskiem corgi pembroke, więc jej na pewno sobie nie odpuszczę. Może uda się to wszystko upchnąć do płóciennej torby, której używam jako torebki. Tutaj, w Londynie, udało mi się kupić siatkę z wizerunkiem czworonoga, do którego mam słabość, i w ten oto sposób zastąpiła ona torbę używaną przeze mnie wcześniej. No właśnie! Już wiem, do czego zapakuję rzeczy z kuchni. Starą torbę ciągle gdzieś przecież mam.
Schodzę na dół. Kawiarka, butelka na wodę z filtrem, trochę naczyń i opiekacz. Kiedy ja zgromadziłam te wszystkie przedmioty? Pojawiłam się na Wyspach z jednym niewielkim bagażem podręcznym, teraz nie mogę zmieścić się do wielkiej podróżnej walizki na kółkach.
Porządkuję swoją szafkę. Pozostałe są już uprzątnięte, moi współlokatorzy opuścili mieszkanie poprzedniego dnia. Rita, drobna Hiszpanka, zupełnie zrezygnowała z wynajmu, Joseph, krępy Irlandczyk, przeniósł się do znajomego, a Paweł postanowił na czas remontu domu wyjechać na dłuższy urlop do Polski. Prace mają potrwać kilka tygodni, zdecydował o nich właściciel. Wyatt nie chciał przy tym tracić lokatorów, zorganizował lokum zastępcze dla całej naszej czwórki, ale tylko ja skorzystałam z jego propozycji.
Kawiarki i butelki na wodę nie mogę porzucić, codziennie z nich korzystam. Przyglądam się naczyniom, postanawiam nie zabierać ich ze sobą. Trudno mi tylko rozstać się z jednym kubkiem, tym z… corgim pembroke. Naprawdę mam do nich słabość. Kiedyś o mało nie zostałam właścicielką takiego psiaka. Powstrzymała mnie jednak obawa, że nie będę w stanie właściwie się nim zajmować. I miałam rację, bo praca w laboratorium biotechnologicznym od początku była wymagająca. Wkrótce zaczęła pochłaniać coraz więcej mojego czasu.
Wracam na górę. Szukam swojej starej płóciennej torby, znajduję ją niemal na samym dnie spakowanej walizki. Psiocząc pod nosem, od nowa upycham ubrania, bieliznę i kosmetyki. Mogłam przewidzieć, że dodatkowa lniana torba może mi się przydać.
Kiedy wszystko wydaje się gotowe, jeszcze raz rozglądam się po pokoju, aby mieć pewność, że o niczym nie zapomniałam. Wygląda na to, że wreszcie skończyłam i jestem gotowa do drogi.
Zarzucam płócienne torby na ramię, w dłoń chwytam wypchaną walizkę. Jest ciężka, ale oceniam, że sobie z nią poradzę.
Zanim wychodzę z pokoju, spoglądam w lustro. Wisi tuż przy drzwiach. Właściwie je także powinnam ze sobą zabrać, należy do mnie. Przy najbliższej okazji napomknę o nim Wyattowi, chciałabym, aby było tutaj po remoncie.
Podchodzę bliżej gładkiej tafli, wciąż się sobie przyglądając. Włosy mi urosły, już nie zwisają luźno nad ramionami, ale się na nich opierają. Odkąd jestem na Wyspach, nie byłam u fryzjera, aby je podciąć. Jeszcze trochę i będę mogła związać je w kitkę. Może to dobry moment, aby zapuścić włosy jeszcze bardziej. Ostatnio dłuższe niż za ramiona miałam w podstawówce.
Puszczam trzymaną w dłoni walizkę, aby móc sięgnąć swoich włosów. Torba się przewraca, jest zbyt napakowana, by mogła stać stabilnie. Podnoszę ją i opieram o ścianę. A potem zarzucam parę swoich ciemnych kosmyków na oczy. Ciekawe, jak wyglądałabym z grzywką? Po kilku spojrzeniach pod różnym kątem stwierdzam, że… inaczej.
Wciąż o tym myślę, o tym, że powinnam zmienić wygląd. Że pobyt blisko dwa tysiące kilometrów od rodzinnej miejscowości nie chroni mnie wystarczająco. Miałam przecież uciec dalej, aż do Nowej Zelandii.
Praca na wyższej uczelni zawsze daje dużo możliwości, jedną z nich są współprace międzynarodowe. Nie tylko z uniwersytetami i szeroko pojętymi placówkami państwowymi. Wśród partnerów często pojawiają się prywatne firmy. Etat w nowozelandzkim koncernie biotechnologicznym i, co za tym idzie, perspektywa wyjazdu spadły mi z nieba. Zanim jednak zawitałam do laboratorium po drugiej stronie kuli ziemskiej, postanowiłam pojawić się w Londynie. Musiałam zobaczyć się z Różą, swoją wieloletnią przyjaciółką, i na własne oczy się przekonać, że jest szczęśliwa.
Odgarniam kosmyki z twarzy. Stwierdzam, że przy obecnej długości włosów już samo założenie soczewek dałoby niezły efekt. Gdybym zmieniła swoją naturalną, brązową barwę oczu na jakiś jaśniejszy kolor – może zielony – prezentowałabym się zdecydowanie inaczej.
Odrywam wreszcie wzrok od swojego odbicia w lustrze. Kwestia mojej rozpoznawalności z pewnością byłaby istotniejsza, gdybym wciąż przebywała w kraju. Tutaj, na Wyspach, nie powinna tak bardzo zaprzątać mi głowy. Niestety jest inaczej. Nie czuję się zupełnie bezpieczna. Owszem, do tej pory nikt mnie nie niepokoił, jednak nie daje mi to żadnej gwarancji, że kiedyś do takiej sytuacji nie dojdzie. Nauczyłam się już, że życie lubi wymierzać ciosy z zaskoczenia.
Gdy wychodzę z pokoju, towarzyszy mi większa niż zwykle trwoga. Przeprowadzki mają to do siebie, że destabilizują, zaburzają powtarzany – bywa, że całymi latami – schemat życia. W moim przypadku nie jest to jakiś spektakularnie długi czas, ale i tak ta zmiana niesie ze sobą mnóstwo niepokoju. Sprawia, że na nowo roztrząsam to, jak potoczyło się moje życie.
Zastanawiam się, czy gdybym jednak dotarła wtedy do Nowej Zelandii i tam została, towarzyszyłby mi te same obawy. Czy jest odległość, która zapewniłaby mi wewnętrzny spokój. W dobie wszechobecnego internetu wydaje się to co najmniej wątpliwe, ale jednak perspektywa kilkunastu tysięcy kilometrów dystansu daje obietnicę pewnej ochrony.
Zanim schodzę na dół, odzywa się moja komórka. Sięgam po nią, jak zwykle tkwi w tylnej kieszeni moich dżinsów. Róża od lat mi powtarza, że to nie jest dobre miejsce na trzymanie telefonu i że w końcu ktoś mi go ukradnie. Generalnie się z nią zgadzam, ale trudno zmienić ten nawyk. Zresztą do tej pory nie zostałam w ten sposób pozbawiona smartfona.
– Cześć! – rzucam po zaakceptowaniu połączenia.
– Hola – wita się ze mną Rita po hiszpańsku i zaraz przechodzi na angielski: – Jak przeprowadzka? Jesteś już na Catford?
– Nie, jeszcze nie – odpowiadam z westchnieniem. – Pakowanie zajęło mi więcej czasu, niż zakładałam – przyznaję.
Mój angielski jest całkiem niezły. Nauka języków obcych nigdy nie przysparzała mi problemów. Pewnie dlatego, że od dziecka uczęszczałam do szkoły językowej. Rodzice nie tylko posłali mnie na kurs angielskiego, chcieli także, abym władała francuskim. Nie były to moje ulubione zajęcia, lecz rozwinęły we mnie swobodę, której brak łatwo zaobserwować u osób rozpoczynających swoją przygodę z językiem obcym w wieku dorosłym. A ostatnie miesiące na Wyspach pozwoliły mi nabrać płynności.
– A Joseph jak? – pyta Rita, bo z naszej czwórki to on miał najtrudniejsze zadanie.
Chłopak jest nałogowym zbieraczem rupieci, niczego nie wyrzuca, wszystko jest mu potrzebne. Co więcej, w wolnych chwilach spaceruje z wykrywaczem metalu i odkopuje starocie, które zwykle nie mają żadnej wartości. Przeważnie są to zwykłe śmieci. Ale nie dla Josepha.
– Zmył się z mieszkania rano – oznajmiam. – A Paweł poleciał już wczoraj.
– A ty dalej się grzebiesz. – Koleżanka się śmieje. Ona wyprowadziła się z domu już w zeszłym tygodniu.
– Nie jest aż tak źle! Jestem już spakowana i gotowa do wyjścia!
– Taa, ciekawe – droczy się ze mną.
– Zrobić fotkę i ci wysłać, co? – Łatwo podejmuję to przekomarzanie się.
– A zrób, zrób. Albo czekaj, zadzwonię przez FaceTime – mówi i niemal w tym samym momencie na mój telefon przychodzi nowe połączenie. – Hola! – wita się ze mną ponownie. Tym razem na wyświetlaczu widzę jej roześmianą twarz. – Pokazuj!
Obracam się dookoła własnej osi, udowadniając koleżance, że jest tak, jak powiedziałam.
– Szkoda, że nie przeprowadziłaś się ze mną – ubolewa po raz enty.
– Szkoda – przytakuję, bo rzeczywiście czułabym się o niebo lepiej, gdybyśmy dalej mogły mieszkać razem. Rita przeniosła się jednak aż na północ Londynu, do swojego chłopaka. Już wcześniej snuła plany o wspólnym mieszkaniu z Diego, konieczność tymczasowej przeprowadzki tylko przyspieszyła decyzję.
Rita namawiała mnie, abym poszukała czegoś w tamtej części miasta, tak żebyśmy miały do siebie blisko, ale ja nie mogłam sobie na to pozwolić, jeśli nie chciałam zmieniać pracy. A nie chciałam. Co prawda wiza pracownicza, o którą się postarałam, kiedy okazało się, że jednak nie mam po co jechać do Nowej Zelandii i zabawię w Londynie dłużej, pozwala mi na podjęcie niemal każdego zatrudnienia, ale dobrze mi tu, gdzie jestem. Wystarczy, że zostałam zmuszona do zmiany miejsca zamieszkania, nie potrzebuję jeszcze nowego środowiska pracy.
– Ale wiesz, jak jest – dorzucam.
– Oj, poszukałybyśmy dla ciebie tutaj jakiejś fajnej roboty.
– Lubię tę, którą mam – zapewniam.
– I na bank nie chcesz poszukać czegoś w zawodzie? Tutaj, na północy, jest blisko do Stevenage, GSK ma tam swoje laboratoria.
– Hmm – mruczę, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.
Rita nie po raz pierwszy mi o tym wspomina. Wie, że ukończyłam biotechnologię, że nawet uzyskałam stopień doktora. I że obracałam się w środowisku głównie akademickim, ale mój wyjazd do Nowej Zelandii miał to zmienić. Cóż, pomijając wszystkie inne okoliczności, muszę przyznać, że była to dla mnie bardzo ciekawa perspektywa. Praca w przemyśle farmaceutycznym, a uściślając biotechnologicznym, niosła pewne wyzwanie, z którym od pewnego czasu chciałam się zmierzyć. Podejrzewam, że na terenie Wielkiej Brytanii podobnych placówek jest na pęczki, wspomniane przez Ritę laboratoria brytyjskiego koncernu GlaxoSmithKline na pewno nie są jedynym miejscem, do którego chciałby trafić człowiek z moim wykształceniem. A mimo to, odkąd tutaj jestem, nie próbowałam dostać się do żadnego z nich.
– No, dlaczego nic nie mówisz? – naciska koleżanka. – Masz dobry zawód. Tutaj, w Anglii, nieźle płatny. A twój angielski, zapewniam cię, jest zupełnie wystarczający. Poradziłabyś sobie.
– Język branżowy to całkiem inna sprawa niż taka rozmowa o niczym – stwierdzam, korzystając z furtki, jaką dała mi sama Rita.
Nie mogę zaprzeczyć. Gdy podejmowałam zatrudnienie w Anglii, towarzyszyła mi obawa o moje umiejętności językowe. Świat nauki bazuje na szerokiej wymianie informacji, a sporo rzetelnych źródeł wiedzy jest w języku angielskim, lecz nigdy nie pracowałam w środowisku, które wymagałoby ode mnie komunikowania się wyłączenie w obcym języku. Muszę jednak przyznać, że to nie kwestia językowej poradności była najistotniejsza przy wyborze mojego zatrudnienia na Wyspach.
– Uważasz, że gadamy o niczym? – prycha z udawaną pretensją Hiszpanka. – Indignante!
Śmieję się głośno, bo „oburzające” to ulubione słowo dziewczyny, powtarza je nieustannie. Kawa rozpuszczalna? Indignante! Mrożona ryba? Indignante! Brak czasu na kolację w restauracji? Indignante! Ktoś ci się wepchnął w kolejkę? Indignante! Gdy myślę o Ricie, od razu w uszach dźwięczy mi wypowiadane podniesionym głosem indignante!
– Wiesz, co mam na myśli – mówię, wciąż uśmiechając się pod nosem.
– A wiesz, że stąd, z północy Londynu, dojazd do Stevenage samochodem to zaledwie trzydzieści, no może trzydzieści pięć minut? – Moja rozmówczyni się nie poddaje. – Na londyńskie warunki to nic!
– Zdecydowanie wolę korzystać z komunikacji publicznej – oświadczam, czując, jak zaczyna ściskać mnie w dołku. Dzieje się tak, ilekroć choćby pomyślę o tym, że miałabym wsiąść za kółko.
– Tam akurat najwygodniej dojechać autem. Zwłaszcza z Finchley. – Koleżanka wciąż nie odpuszcza.
– Więc tym bardziej to nie dla mnie – kwituję.
– Masz w ogóle prawo jazdy?
– Nie. I nie potrzebuję.
– Indignante! W dzisiejszych czasach prawko to podstawa.
Wzdycham. Nie chcę bardziej zagłębiać się w ten temat.
– Pomyśl o tym – prosi Rita. – Bo mówiłam ci, że mam koleżankę, która pracuje w GSK, no nie?
– A nie zaledwie znajomą?
– Może bardziej znajomą – przyznaje dziewczyna. – Ale nie przeszkadza to w tym, aby poprosić ją o pomoc, gdybyś jednak chciała spróbować się tam dostać.
Wzdycham ponownie.
– Serio, to nie problem. Mogę z nią pogadać.
Milczę, bo poniekąd podzielam chęci Rity. Byłoby mi zdecydowanie raźniej, gdybym miała ją blisko siebie, ale dojazd na poranną zmianę do klubu golfowego, w którym pracuję, byłby zwyczajnie niemożliwy.
– Pogadać z nią? – Hiszpański upór wciąż nie pozwala koleżance odpuścić.
– Na razie muszę się przeprowadzić – ucinam wątek.
Kilka chwil później kończę rozmowę z poczuciem jeszcze większego niepokoju. Z Ritą nawiązałam stabilną nić koleżeństwa, Joseph i Paweł także okazali się sympatycznymi ludźmi, a co najważniejsze: nikt z nich nie wie… kim jestem. Chociaż muszę przyznać, że początkowo Paweł wzbudzał moje obawy. Chłopak pochodzi z Gliwic, a to przecież wcale nie tak daleko od mojego rodzinnego Krakowa.
Zanim opuszczam dom, zaglądam jeszcze raz do kuchni, aby upewnić się, że spakowałam wszystko, co chciałam ze sobą zabrać. Wreszcie wychodzę. Zatrzaskuję za sobą drzwi i nie mam już odwrotu. Klucze do mieszkania zostały w środku.
Samotny marsz uliczkami południowego Londynu nie poprawia mi nastroju. Nie mam pojęcia, na kogo trafię w nowym miejscu. Na Wyspach mieszka mnóstwo Polaków, bardzo łatwo spotkać rodaka w brytyjskiej stolicy. Zdążyłam się o tym przekonać na własnej skórze. W klubie golfowym pracuje kilkunastu, wśród graczy także pojawiają się krajanie.
Kółeczka walizki, którą za sobą ciągnę, głośno klekoczą na nierównym chodniku. I dobitnie przypominają mi o tym, że wcale nie przestałam uciekać. Choć ostatnie miesiące wydawały się spokojne i pozwoliły mi poczuć pewną równowagę, chyba nawet przyniosły odrobinę zapomnienia, to tak naprawdę nic się nie zmieniło.
Zapadający zmrok potęguje mój niepokój. Niestety okolica nie należy do najbezpieczniejszych, nie wiedziałam o tym, decydując się na wynajem pokoju w tej części miasta. Miałam jednak nóż na gardle, musiałam natychmiast zniknąć z mieszkania Anity.
Na szczęście po chwili zostawiam za sobą wysokie szeregowce z charakterystycznymi dla całego Londynu wykuszami i docieram do serca dzielnicy. Do tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego roku Croydon stanowiło samodzielne miasto, później – podobnie jak szereg innych miejscowości – stało się częścią Wielkiego Londynu. Tworzy to bardzo ciekawą infrastrukturę, centra niegdyś samodzielnych miast są tętniącymi życiem obszarami, a pomiędzy nimi rozciągają się sieci wąskich ulic ciasno zabudowane domami. Ma to swój urok, któremu zaczęły zagrażać coraz częściej powstające bloki. Brak wolnej przestrzeni i zapotrzebowanie na nowe mieszkania zmuszają miasto do ich budowania. Mam nadzieję, że powstającym jak grzyby po deszczu apartamentowcom nigdy nie uda się zdominować tutejszej zabudowy i tym samym zniszczyć tego wyjątkowego klimatu Zewnętrznego Londynu.
W pobliżu stacji West Croydon kręci się mnóstwo ludzi. Mżawka, która nagle się pojawia, sprawia, że przyspieszam. Lawiruję między przechodniami, aby jak najszybciej dotrzeć na przystanek tramwajowy. Chmury, które nadciągnęły, nie zwiastują łagodniej aury na ten wieczór.
Kiedy wchodzę na peron, mżawka znacząco przybiera na intensywności. Słyszałam od ludzi, że początek wiosny jest w tym roku na Wyspach wyjątkowo deszczowy. Nie mam porównania, jestem tutaj od ubiegłego lata, jednak faktycznie w ostatnich miesiącach dużo padało. Dopiero w zeszłym tygodniu dało się odczuć, że słońce częściej wychodzi zza gęstych chmur.
Chowam się pod wiatą. Zadaszenie jest niewielkie, ale z łatwością znajduję wolną przestrzeń. Wielu pasażerom coraz silniejsza mżawka zupełnie nie przeszkadza, londyńczycy są do deszczu przyzwyczajeni. Z kolei ja ciągle nie przywykłam do błyskawicznie zmieniającej się aury, a tym bardziej do tego, że nagle może złapać mnie niezapowiedziana ulewa. Poza tym mam bagaże, a w nich cały swój dobytek, i nie chcę, aby zamokły.
Po chwili na przystanku pojawia się seledynowy tramwaj. Co ciekawe, ten środek transportu można spotkać tylko w południowym Londynie.
Wsiadam do wagonu wdzięczna za brak jakichkolwiek stopni. Odwracam się, by przyjrzeć się mapie zawieszonej nad zamykającymi się drzwiami. Londyńska komunikacja miejska jest olbrzymią siecią wielorakich środków transportu i nietrudno się w niej pogubić.
Kiedy jestem pewna, że znalazłam się we właściwym tramwaju, wszystkie siedzenia w wagonie są już zajęte. Wzdycham, bo przede mną aż dziewięć przystanków. A potem przesiadka na pociąg Southeastern.2.
WYSIADAM NA STACJI CATFORD BRIDGE. Cel mojej podróży jest już niedaleko, ostatni odcinek drogi pokonuję więc pieszo. Nastał wieczór i gdyby nie światła z okolicznej zabudowy, byłoby zupełnie ciemno.
Catford jednak nie śpi, ulice są pełne ludzi, dookoła panują ruch i gwar.
Podoba mi nazwa dzielnicy. Pewnie dlatego, że kocham zwierzęta. Najbardziej psy, ale koty też są mi bliskie. Babcia miała ich aż cztery, wszystkie dobrze pamiętam. Jako mała dziewczynka uwielbiałam je karmić i głaskać. Łasiły się do mnie nieustannie.
Przystaję na moment i sięgam po komórkę. Po chwili wiem już, że niegdyś właśnie w tym miejscu przeprawiano bydło na drugą stronę rzeki Ravensbourne i Catford jest skrótem od „cattle ford”, ale też, że alternatywna – zresztą bardzo lubiana i dziś silnie utożsamiana z dzielnicą – teoria głosi, że po prostu grasowały tu dzikie koty. Znajduję jeszcze wzmiankę, iż nazwa okolicy pochodzi od przezwiska lokalnego właściciela ziemskiego.
Będę się trzymać tej wersji o dzikich kotach, najbardziej do mnie przemawia.
Chowam telefon i ruszam dalej. Zauważam, że przeważają tutaj budynki w edwardiańskim stylu. Poznaję je po oknach, tak popularnych w Anglii wykuszach, jednak te mają prostokątną formę. Domom brakuje też zdobień typowych dla wiktoriańskiej zabudowy. Przez to wszystko wydają się skromniejsze, ale za to sprawiają wrażenie bardziej przestronnych. Nawet podjazdy przed posesjami zdają się większe niż choćby te na Croydon.
Po kolejnych kilkunastu metrach widzę masywny, całkiem spory budynek o czarnej jak smoła elewacji. Nie jest ona jednak jednolita, gdzieniegdzie pomalowano ją jaskrawymi kolorami. Malunki układają się w nieregularne kształty, przez co fasada wygląda jak podrapana. Do złudzenia przypomina dzieło… kocich pazurów. Front budynku prezentuje się bardzo oryginalnie, nie można zaprzeczyć. Parter z kolei obwieszony jest bilbordami, a nad nimi widnieje duży napis: Ninth Life.
Nazwa pubu pasuje do tożsamości dzielnicy, ale jednak coś mi tu nie gra. Mówi się, że koty mają siedem żyć, chyba że coś pomyliłam.
Zerkam na plakaty, aby dowiedzieć się czegoś więcej o lokalu. Live Music czy Quiz Night to tylko niektóre z rozrywek, które oferuje okolicznym mieszkańcom to miejsce. Moją uwagę przykuwa wydarzenie pod hasłem „Drag Night: Miss Facetious”. Domyślam się, że chodzi o występ drag queen. Nigdy na podobnym widowisku nie byłam i może teraz, kiedy lokal organizujący tego typu eventy będę miała pod nosem, sprawdzę, jak to wygląda. Na temat kotów i ich potencjalnych żyć nie znajduję jednak niczego.
Przestaję w końcu lustrować plakaty i poprawiam torby zawieszone na ramieniu. Zdawały się lekkie, jednak teraz, po dłuższym ich taszczeniu, zaczynają mi ciążyć.
Wchodzę do pubu.
Wnętrze nie ustępuje temu, co widać z ulicy. Pomieszczenie jest obszerne, podłogę zrobiono z drewnianych desek, a przestrzeń mieni się różnymi kolorami. Odnoszę wrażenie, że w każdym rogu pali się światło o innej barwie, co daje naprawdę niecodzienny efekt. Czuję się, jakbym spełniła dziecięce pragnienie i wreszcie dogoniła tęczę! Jakbym znalazła się w samym jej środku.
Lokalizuję bar. Okazały kontuar, jak przystało na lokal, nie jest ani trochę banalny: stoi na dużych kolorowych kredkach, które ciasno ułożono jedna obok drugiej rysikami w dół. Szkło i butelki z alkoholem błyszczą, migoczą wszystkimi barwami w niejednolitym oświetleniu. Muszę przyznać, że bardziej awangardowego pubu nigdy nie widziałam.
Ruszam w stronę baru, jest dość tłoczno. Obładowana bagażami kluczę między dobrze bawiącymi się gośćmi lokalu. Niektórzy mnie zauważają i robią przejście, inni zupełnie nie zwracają na mnie uwagi. Od czasu do czasu kogoś potrącam.
– Cześć! Szukam Samuela! – odzywam się, kiedy w końcu docieram do kontuaru.
– Sorry, say again! – odkrzykuje chłopak za barem. Ma burzę jasnych loków na głowie i obie ręce pokryte kolorowymi tatuażami.
– Szukam Samuela! – powtarzam głośniej, aby przekrzyczeć panujący w lokalu harmider. – Barmana! – dodaję.
Chłopak wskazuje mi ciemnoskórego faceta stojącego kilka metrów dalej. Mężczyzna dosłownie żongluje kuflami z piwem, chwyta jeden, błyskawicznie go napełnia, od razu w jego dłoni pojawia się kolejny.
– Dzięki! – rzucam, po czym ruszam we wskazanym kierunku.
Dotarcie do barmana nie jest łatwe, przy kontuarze tłoczy się chmara ludzi spragnionych procentowych trunków. Nie mam jednak innego wyjścia, jak przedrzeć się przez przeszkodę.
– Cześć! Szukam Samuela, podobno to ty! – wykrzykuję, kiedy wreszcie udaje mi się przedostać w bezpośrednie otoczenie mężczyzny.
Barman przenosi na mnie spojrzenie. Ma krótko ścięte, bardzo ciemne włosy, równie ciemne brwi, rzęsy i tęczówki oczu. W jego lewym uchu tkwi kolczyk, mały błyszczący diamencik. Mężczyzna jest wysoki, a prosta czarna koszulka z logo pubu , którą ma na sobie, zakrywa masywne ramiona.
– Dobrze ci powiedziano! – odzywa się, po czym obdarza mnie szerokim uśmiechem. Jego zęby są białe, tak białe, że sprawiają wrażenie nienaturalnych. – Jula? – pyta.
Kręcę głową zdezorientowana, na co mężczyzna spuszcza wzrok i szuka czegoś za barem. Po chwili w jego dłoni pojawia się karteczka.
– Jula – powtarza ze wzrokiem wbitym w kartonik. – Wyatt mówił, że przyjedzie dziewczyna o imieniu Jula. – Spogląda na mnie z ukosa, pod tym kątem jego oczy wydają się czarne jak noc.
– Ula – prostuję. – Mam na imię Ula.
Samuel kładzie karteczkę na barze i podsuwa ją bliżej mnie, tak abym mogła się jej przyjrzeć. Wszystko się zgadza, na papierze widnieje moje imię.
– Ula – mówię. – Tutaj jest napisane „Ula”.
– Naprawdę? – dziwi się mężczyzna, biorąc karteczkę z powrotem do ręki. Przygląda się jej uważnie. – Ju, el, ej – literuje. – Jak dla mnie to Jula.
– Ju czytamy w Polsce jako u, więc Ula.
– A tak, Wyatt wspomniał, że jesteś z Polski. – Barman znów się do mnie uśmiecha.
Kurde, te zęby wyglądają jak sztuczne, słowo daję! Są tak niewiarygodnie białe!
– Podobno masz dla mnie klucze…? – Sprowadzam rozmowę na właściwe tory.
– Ano mam! – Mężczyzna ponownie szuka czegoś za barem. – Gdzieś tutaj… powinny być…
Za moment unosi dłoń, zauważam w niej klucze.
– No i są – oznajmia. A potem krzyczy: – Ben!
Chłopak o jasnych lokach odwraca się, choć słowo daję, że nie wiem, jakim cudem usłyszał, że ktoś go woła.
– Zaraz wracam! – rzuca Samuel, gestykulując przy tym energicznie.
Wątpię, aby blondyn i to usłyszał, ale najwyraźniej mowa ciała kolegi wystarcza mu, żeby zrozumieć, o co chodzi. Chłopak odmachuje i wraca do swoich zajęć.
Przyjaciel Wyatta wychodzi zza kontuaru i zjawia się obok mnie.
– Już cię prowadzę na miejsce, Ula…? – wypowiada moje imię z lekkim zapytaniem w głosie.
– Zgadza się – przytakuję.
– Ula – powtarza. – Dobrze wymawiam?
– Tak. – Uśmiecham się. – Bardzo dobrze.
– No to chodźmy!
Posłusznie ruszam za barmanem. Przecinamy długość pubu i wychodzimy na zewnątrz. Dopiero teraz tak naprawdę zdaję sobie sprawę, jak wielki harmider panuje w środku. Otulającym nas dźwiękom ulicy daleko do ciszy, a jednak po opuszczeniu baru wydają się nią być.
Odruchowo zerkam na elewację budynku, nie mogę się nadziwić tej nieszablonowej formie.
– Dziewiąte Życie – mówi barman. – Lepszej nazwy dla pubu w tej dzielnicy nie można było wymyślić, no nie?
– Zawsze myślałam, że koty mają siedem żyć – odpowiadam.
– Jedni twierdzą, że siedem, inni, że dziewięć.
– Nie słyszałam – przyznaję. – O tej dziewiątce.
– Hmm – mruczy Samuel. – A mnie się właśnie ta dziewiątka bardziej podoba. W końcu lepiej, jak jest więcej, prawda? – Śmieje się.
Wtóruję mu.
– Dom jest niedaleko. Tam. – Mężczyzna wskazuje na prawo.
Kiwam głową w odpowiedzi.
– Może wezmę którąś z twoich toreb? – Samuel na mnie zerka.
– Nie trzeba, dzięki. Nie są ciężkie – zapewniam.
– Na pewno? – dopytuje. – Ta na kółkach wygląda na ciężką…
– Ale jest na kółkach.
– To może…
– Jest okej, poradzę sobie – ucinam, ruszając we wcześniej wskazaną stronę.
Mężczyzna szybko mnie dogania, zrównuje swój krok z moim. Idziemy w milczeniu.
Zerkam na niego dyskretnie, nie włożył kurtki ani bluzy, więc mieszkanie rzeczywiście musi znajdować się w pobliżu. Na dłuższy spacer w koszulce z krótkim rękawem jest zdecydowanie za chłodno, sama mam na ramionach skórzaną kurtkę i wcale nie jest mi w niej zbyt ciepło. Samuel idzie jednak raźnym krokiem, nie wydaje się, aby doskwierało mu zimno. Cóż, nie każdy jest tak wrażliwy na zmiany temperatury jak ja. Potrafię zmieniać odzież kilka razy dziennie, aby czuć termiczny komfort, a ubieranie się na cebulkę jest dla mnie normą.
– Siódemkę uznaje się za szczęśliwą cyfrę… – podejmuje po kilku metrach mój towarzysz. Przyjmuję to z aprobatą, dłuższe milczenie w obecności nowo poznanej osoby często bywa krępujące. Przy okazji dostrzegam, że mężczyzna delikatnie kuleje. Defekt jest niewielki, właściwie znikomy i łatwy do przeoczenia. – A koty dzięki swej zwinności i gibkości zawsze spadają na cztery łapy. Poza tym w religii chrześcijańskiej siedem jest ważną liczbą, symbolizuje całość i doskonałość, najprościej mówiąc, to Boska cyfra. No i gotowe.
– Niby oczywiste, a jednak nie wpadłabym na to.
– Bo pewnie nigdy się tym nie interesowałaś.
– To prawda – przytakuję. – Ale dlaczego w takim razie Dziewiąte Życie, a nie Siódme? – Ta kwestia nadal mnie ciekawi.
– Bo w kulturze anglosaskiej panuje jednak przekonanie, że koty mają aż dziewięć żyć.
– A to skąd się z kolei wzięło?
– Mówi się, że ten mit zapoczątkowała sztuka Szekspira, w której Merkucjo zwraca się do Tybalta: „Niczego, mój ty kocikrólu, chcę ci wziąć tylko jedno życie spomiędzy dziewięciu, jakie masz” .
– Romeo i Julia? – zgaduję.
– Zgadza się.
– Czytasz dramaty?
– Nie. – Samuel się śmieje. – Choć akurat Romea i Julię chyba każdy zna.
– Ale jednak nie tak dobrze, aby go cytować – zauważam.
– Praca w pubie o takiej nazwie zobowiązuje do jakiejś elementarnej wiedzy. – Mężczyzna znów wesoło się śmieje. – Ale dokończę ci: uważa się jednak, że mit o tych dziewięciu kocich życiach sięga swoimi korzeniami jeszcze głębiej niż sztuka Szekspira, bo aż do starożytnego Egiptu, gdzie bogini Bastet była przedstawiana jako kobieta z głową kota. Ta bogini miłości, muzyki, domowego ogniska i płodności, a także oczywiście kotów, miała się odrodzić aż dziesięć razy. Tędy. – Samuel nieoczekiwanie wskazuje mi wąską uliczkę między budynkami. Właściwie to jedynie przesmyk, którego z pewnością bym nie zauważyła, gdyby mi go ktoś nie pokazał.
Przystaję i zerkam w stronę przejścia. O ile tutaj, przy większej ulicy, dzięki okolicznym światłom cokolwiek widać, tam jest zupełnie ciemno. Spoglądam na nieznajomego mężczyznę, który przed chwilą opowiadał mi o Szekspirze i starożytnych egipskich bóstwach, i oblatuje mnie strach.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
W. Szekspir, Romeo i Julia, tłum. J. Paszkowski, Warszawa 1975 (http://wolnelektury.pl).