- promocja
- W empik go
Niszcz, powiedziała - ebook
Niszcz, powiedziała - ebook
Niech arteriami popłynie krew!
Zaginięcie byłej dziewczyny, która najwidoczniej prowadziła podwójne życie, zapowiada początek koszmaru Szymona, trzydziestoletniego copywritera. Nagle piętrzą się dziwne przypadki, a nowi pracodawcy zdają się skrywać wiele sekretów. Szymon zdaje sobie sprawę, że uczestniczy w upiornej grze, gdy hasło reklamowe, którego jest autorem, zostaje wykorzystane przez terrorystów odpowiedzialnych za śmierć kilkunastu osób w warszawskim metrze. Od tego, czy w porę zrozumie zasady tej rozgrywki, zależy los… no właśnie: kogo? Całego miasta?
Obłęd gęstnieje, granica między rzeczywistością a spreparowaną kreacją szybko się zaciera. Razem z niespodziewaną sojuszniczką Szymon staje do walki z niesprecyzowanym wrogiem, którego istnienia nawet nie jest pewien. Czy uda się zatrzymać kołowrót kłamstw i podejrzeń? Kto tak naprawdę jest ofiarą, kto wrogiem, a kto przyjacielem? Ślady prowadzą w warszawską noc i rozmywają się w jesiennej szarudze. Życie zaczyna przypominać fikcję reklamy…
Niszcz, powiedziała to wciągający thriller, a jednocześnie portret środowiska, w którym handluje się tym, co bezcenne – ideami.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66335-14-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zachowaj choć trochę godności.
Powtarzam to sobie w myślach i na głos. Słowa tracą sens, stają się tylko dźwiękami. Wszystko traci sens.
Ewelina powinna przyjechać już dawno. Oczywiście spóźnia się specjalnie, na pewno sprawia jej to satysfakcję. Doskonale zdaje sobie sprawę, że czekam i że nie jest mi łatwo. To bardzo w jej stylu, chce do samego końca czuć, że rozdaje karty. Wyobrażam sobie, jak wyjmuje telefon, upewnia się, że jest spóźniona już dwadzieścia minut, odnajduje wzrokiem moje okno i powolutku zapala papierosa.
Powinienem napisać jej esemesa: „Od teraz co minutę wyrzucam na ulicę losowo wybrany przedmiot, więc rozsądnie byłoby jednak ruszyć dupę, chyba że wolisz zbierać graty z chodnika :)”. Powinienem wystawić kartony na klatkę schodową, zamknąć mieszkanie i pojechać gdzieś, choćby do Wiki. Powinienem wylać butelkę domestosa na jej ubrania. Oczywiście nic takiego nie zrobię.
Na pewno ucieszyłaby się, czując ode mnie alkohol, więc choć o niczym na świecie nie marzę tak mocno jak o otwarciu piwa, to jednak popijam herbatę. Denerwuję się na siebie, bo w ten sposób znowu przyjmuję jej warunki. Ciągle gram w tę grę na jej zasadach, nawet teraz nie potrafię przejąć w końcu kontroli.
Zastanawiam się, co jej powiedzieć. Powinnaś się cieszyć, bo ktoś inny na moim miejscu rozegrałby to zupełnie inaczej, a ja naprawdę byłem za dobry. Jesteś skończoną kretynką i mam szczerą nadzieję, że kiedyś to do ciebie dotrze. Nic się nie zmieniło i wciąż czekam, kiedy mi oddasz pieniądze. Powinnaś sobie to wszystko przemyśleć, dziewczyno, i wyciągnąć wnioski na przyszłość.
Cokolwiek bym powiedział, pokiwa tylko głową. Nie słuchała mnie nigdy, teraz nie posłucha tym bardziej.
Patrzę na rozstawione w przedpokoju kartony. Myślałem, że jej rzeczy uzbiera się więcej. Trochę ciuchów, torebki, buty, dosłownie kilka książek, kosmetyki, ale głównie rzeczy z kuchni: tani ekspres do kawy, zastawa stołowa, plastikowe naczynia, kubki. Akcesoria do zabawy w dom. Zatrzymuję na dłużej wzrok na zestawie foremek do pieczenia.
Lubisz, jak w domu pachnie świeżym ciastem?
Nie, wolę, jak rozsyłasz nagie zdjęcia jakimś fiutom.
Chyba nawet nie zdążyła użyć tych foremek. Nie podejrzewam, żeby w ogóle miała taki zamiar.
Idę do pokoju, siadam w fotelu. Zastanawiam się, czy odczuję brak tych wszystkich przedmiotów. Rozglądam się, przesuwam spojrzeniem po półkach, na których zwolniło się miejsce. Mieszkanie rzeczywiście już teraz wydaje się wybrakowane, zubożałe, niekompletne. Myślę o siostrze Eweliny, Gośce, którą naprawdę polubiłem. Młoda była u nas jeszcze dwa tygodnie temu. Obiecała, że zachowamy kontakt, ale wiadomo, jak jest. Jej na pewno będzie mi brakować.
Odkąd stało się jasne, że sprawy zaszły za daleko, regularnie wyobrażałem sobie chwilę, w której drzwi ostatecznie zamkną się za Eweliną jak okładka nietrafionej książki. W wyobraźni czułem żal, że po raz kolejny zabrnąłem w ślepy zaułek, czułem ulgę albo radość, czasem złość. Na pewno zawsze coś czułem.
Teraz nic nie czuję. Nawet złość na siebie zaraz przechodzi. Przecież nie muszę nikomu niczego udowadniać.
Wstaję więc po piwo i dokładnie w tym momencie stłumiony pisk domofonu informuje, że ktoś wszedł na klatkę. Nareszcie. Zamiast do kuchni, wracam do przedpokoju. Otwieram drzwi, czekam dłuższą chwilę, aż winda wjedzie na dwunaste piętro.
Nadciąga z dwoma kolesiami, rozpoznaję jednego. Miesiąc temu zrobiła u nas imprezę dla znajomych z pracy, on przyszedł jako pierwszy i pomagał przyszykować stół. Sympatyczny przygłup, takie wyrośnięte dziecko. Nie mogę sobie przypomnieć, jak ma na imię. Drugiego, rudego z cwaniakowatą gębą, nie kojarzę w ogóle.
– Cześć – mówi Ewelina. Widzę, że jest zmęczona.
– Cześć – odpowiadam.
Rzuca mi szybkie spojrzenie. Wchodzi do środka, towarzysze idą za nią. Podają mi bez słowa ręce, uroczy dureń nawet się uśmiecha. Czyżbym na twarzy rudego dostrzegał pogardę? Nawzajem, palancie.
– Dzięki, że to pozbierałeś – mówi Ewelina.
Kiwam głową. Spodziewałem się, że będzie drobiazgowo przeglądać swoje śmieci, ale chyba nie ma na to siły. Nie wierzę, że może dokądkolwiek się śpieszyć.
– Najpierw te najcięższe, zaniesiemy do samochodu – mówi przygłup. – Weźmiemy jedno na drugie, to nie trzeba będzie dwa razy łazić.
Jakoś im się udaje. Matoł łapie się za dwa kartony naraz, trzyma je przed sobą, zasłaniają mu widok. Cwaniak chwyta trzecie pudło, Ewelina bierze ostatnie, najlżejsze, to z kuchennym badziewiem. Wychodzi pierwsza.
– Cześć – mówi.
– Cześć – odpowiadam.
Zastanawiam się, czy wprowadzi się właśnie do tego rudego chujka. Pewnie tak, pewnie to dla niego pozowała wypięta pod prysznicem. Nie mam pojęcia, kim on jest. Widzę jego plecy, gdy bez słowa wychodzi za Eweliną. Jest niższy ode mnie, niewiele wyższy od niej.
Czuję przypływ szczerej sympatii dla przygłupa, który rusza jako ostatni, taszcząc trzy czwarte jej dobytku. Naprawdę nic nie widzi zza kartonów. Przytrzymuję mu drzwi.
– To na razie, Szymon – sapie.
– No, trzymaj się – odpowiadam.
Zamykam za nimi. Słyszę jeszcze, jak przygłup klnie na klatce, chyba nie trafił w drzwi do windy. Nareszcie sięgam do lodówki po upragnione piwo.
A więc to już. Szybko i sprawnie, cała operacja zajęła im może dwie minuty. Ewelina zniknęła z mojego życia i mogę zacząć udawać, że nigdy się w nim nie pojawiła. Zły cień opuścił bajkową dolinę. Ding-dong! wiedźma nie żyje.
Zanim otworzę puszkę, przykładam ją na chwilę do czoła, cieszę się tym chłodem. Czuję, że lekko drżą mi ręce. Wypiłbym to piwo duszkiem. Jedno, drugie, trzecie i potem czwarte. Ale nie zrobię tego.
– Zachowaj choć trochę godności – mówię do siebie.
Powtarzam jeszcze raz, szeptem.2
Wika świdruje mnie wzrokiem skupionym jak laser, jeszcze moment i przetnie na pół. Dawno się nie widzieliśmy i trochę już zapomniałem, na czym to polega: ona nie mruga. Jest jak drapieżny kot, który hipnotyzuje ofiarę, zanim skoczy jej do gardła. Nie potrafię wytrzymać tego spojrzenia, zaglądam do butelki, jakbym spodziewał się dostrzec na dnie coś więcej niż tylko resztkę piwa. Siedzimy w Chwili na Żelaznej, w pubie, który swego czasu był dla nas drugim domem.
– A więc gra skończona – mówi Wika. – Ostatecznie zamknąłeś rozdział pod tytułem Ewelina.
– Dokładnie tak.
– I nie będziesz próbował do niej wrócić?
Podnoszę wzrok.
– Nie jestem idiotą.
– A jeśli to ona spróbuje? Wracasz do domu, a tu laska leży zwinięta w kłębek na wycieraczce i skamle, że popełniła błąd. Bardzo, ale to bardzo cię kocha i prosi o wybaczenie, tylko wpuść ją z powrotem.
– Zadzwoniłbym po policję.
Wika kiwa głową. Widzi, że jestem pewny swoich słów.
Jej nie sposób oszukać, to ludzki wariograf, wyczuje najdrobniejsze niedopowiedzenie, natychmiast zauważy milisekundę zawahania. Powinna pracować w jakichś tajnych służbach, rozpracowywać obce agentury, pasowałaby idealnie, blady cyborg z dredami spiętymi w kitkę. Przez te wielkie jasne oczy i trójkątną twarz wygląda jak zjawa, ale to pozory. Biada temu, kto się na nie nabierze. Wika od trzynastego roku życia ćwiczy karate tradycyjne, jest wykuta z żelaza. Na studiach pokonała w siłowaniu na rękę wszystkich chłopaków z naszej grupy.
– Sucz z niej nieprzeciętna – mówi. – Zabiłabym ją za to, jak cię potraktowała. Współczuję bardzo.
– Dzięki.
Lekko przechyla głowę.
– Strasznie mało mówisz, Szymon. Krótkie, proste zdania. Jak nie ty.
Uśmiecham się.
– Bo nie bardzo wiem, co powiedzieć.
Wika zamyśla się. Wiązka lasera właśnie przebija mi głowę i wypala dziurę w ścianie.
– Tak naprawdę to wydaje mi się, że historia twoja i Eweliny jest, nie gniewaj się, w pewien sposób dość typowa – mówi. – Oczywiście, pomijając wątek tych fotek, bo to jednak z jej strony arcykurewstwo. Podziwiam twoje opanowanie, tak swoją drogą, bo gdybym to ja dowiedziała się, że ktoś wywinął mi coś takiego, to przysięgam, żyłby może jeszcze przez minutę.
Wyobrażam sobie Wikę stojącą z nożem nad drgającym ciałem niewiernego partnera. Choćby mordowała w amoku, w najwścieklejszym afekcie, to w ciągu sekundy po wbiciu ostrza w serce ofiary zdążyłaby opracować dwa solidne alibi. Zanim ciało runęłoby na podłogę, miałaby już gotowy plan, jak się go pozbyć. Nigdy nie dałaby się złapać.
Mówi dalej:
– To jest chyba osobny gatunek lasek, takie modliszki. Mój brat też kiedyś na taką trafił, poznałeś go chyba, nie?
– Chyba tak – kojarzę niejasno. – Jacek, prawda?
– No, Jacek. A tamta szmata to Monika, nieważne zresztą. W każdym razie scenariusz wyglądał bardzo podobnie, wielka miłość, ale tylko do momentu, gdy się do niego wprowadziła.
– Skąd się znali?
– Chodzili razem do liceum u nas w Żyrardowie, byli w równoległych klasach. No i niby już wtedy się w nim kochała, ale jakoś przypomniała sobie, dopiero jak znalazła go w necie, na Naszej Klasie jeszcze, bo to dobrych dziesięć lat temu było, i zobaczyła, że całkiem nieźle sobie w życiu radzi. W przeciwieństwie do niej. Gładko poszło, Gadu-Gadu, telefony, spotkania na weekend. Jakieś długi jej jeszcze pomagał spłacać, nie pamiętam dokładnie. W każdym razie, gdy już uwiła sobie u niego gniazdko i trochę obrosła w stolicy w piórka, zaraz pofrunęła w długą. Bo znalazła kogoś, kto radził sobie jeszcze lepiej od Jacka.
– Faktycznie można dostrzec podobieństwa.
– Akurat wtedy się okazało, że istnieje jeszcze na świecie sprawiedliwość, bo Moniczka jakoś zaraz potem zaciążyła. A jej nowy gach szybko pokapował się, z kim ma do czynienia, i bez większych rozterek wykopał ją z domu. Po narodzinach dzieciaka zażądał testów na ojcostwo i niespodzianka, okazało się, że to nie jego. Chyba w ogóle nie udało się ustalić, kto gówniarza zmajstrował, bo Moniczka cały czas szukała po klubach lepszych kandydatów na męża i sama już nie wiedziała, kogo właściwie pozywać o alimenty. Jacek był gotowy zapłacić w razie potrzeby za testy, gdyby i do niego przyszła, ale miała chociaż tyle przyzwoitości, żeby dać mu już spokój.
Dopijam piwo. Wika mówi dalej:
– Więc, koniec końców, Jacek wyszedł na tym najlepiej. Pobolało, jasne, musiało, bo jednak zawróciła mu mocno w głowie. Ale mogło być gorzej. Mógł w tym szambie całkiem utonąć. Ty też mogłeś, a nie utonąłeś.
– No, to prawda. Mogłem stracić dużo więcej.
– A, jest jeszcze epilog. Laska razem z nie wiadomo czyim synusiem zwinęła się z powrotem do Żyrardowa i o ile wiem, gnije tam do dzisiaj. Synuś dostał od losu chromosom gratis, chyba za grzechy matki, więc już całkiem jest wesoło.
– Dżizas... – Kręcę głową.
Wika wstaje i idzie do baru po następne dwa piwa. Jej dredy sięgają już prawie do pośladków; zastanawiam się, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Na pewno nie zdarzyło się to, odkąd zamieszkała u mnie Ewelina, a więc od prawie pięciu miesięcy. Mimo to czuję się w jej towarzystwie bardzo swobodnie. Gdybym miał nazwać kogoś przyjacielem, to chyba już tylko ją. Odkąd zamieszkałem sam, to właśnie Wice powierzam zapasowy komplet kluczy, na wypadek gdybym swoje zgubił. Najpierw do kawalerki na Hożej, teraz do dziupli na Granicznej. Gdybym nie miał dokąd pójść, poszedłbym do Wiki.
Wraca, uśmiecha się, choć ktoś, kto jej nie zna, zobaczyłby raczej skrzywienie ust. Podaje mi butelkę, sama przelewa sobie piwo do szklanki.
– Na pohybel wszystkim szmatom.
– Na pohybel.
Upijamy po kilka łyków. To dobry moment, żeby zmienić temat.
– A powiedz, jak u ciebie z robotą? – pytam. – Znalazłaś już coś?
– Już nawet nie szukam, mam stałego klienta. Finansowo wychodzę na pewno nie gorzej, a odpada kiblowanie w biurze.
– Wciąż marketing?
– Powiedzmy. To nie agencja, tylko duży fundusz, właściwie cała grupa kapitałowa, siedzą głównie w nieruchomościach, ale nie tylko, w branży medycznej też na przykład, produkują jakiś sprzęt ambulatoryjny. W każdym razie jest co robić, pracy dla grafika nie brakuje. A u ciebie jak? Mieliście w agencji jakieś zawirowanie, dobrze pamiętam? Zmieniło się coś?
– No, tyle że wtedy nas bujało, a teraz idziemy prosto na dno. Firma się zwija, zostajemy tylko do końca miesiąca.
– No, to nieźle się w czasie z Eweliną zbiegło.
– Nie no... – Macham ręką. – Od dawna było wiadomo, że tak to się skończy. Trochę szkoda, bo naprawdę lubiłem tych ludzi. Ale nie ma dramatu, wszyscy się zdążyli oswoić, nagrać sobie inne roboty.
– Ty też masz już coś?
– Rozesłałem CV, pewnie niedługo zaczną dzwonić. Trochę kasy odłożyłem, nie pali mi się mocno pod dupskiem. Jakoś to będzie, coś się znajdzie.
Znów patrzy mi prosto w oczy.
– Trochę cię podziwiam, Szymon – mówi. – Jak by tego nie nazywać, właśnie ci się życie sypie, a ty sprawiasz wrażenie, jakby w ogóle cię to nie ruszało.
– To właśnie słowo klucz: wrażenie. – Uśmiecham się. – Jestem tym wszystkim cholernie zmęczony po prostu, sporo nerwów straciłem. Tłumaczę sobie, że życie nie kończy się na związkach i pracy. A mała przerwa chyba dobrze mi zrobi.
– Zdrowe podejście, w pełni popieram. Praca znajdzie się sama, za dobry jesteś, żeby rynek pozwolił ci przepaść. Zobaczysz, zaraz zaczną spływać oferty. A lasek poznasz jeszcze wiele, młody z ciebie facet, całkiem przystojny i niegłupi.
– No już.
– Po prostu następną dziewczynę musisz mi przedstawić do oceny, ja się znam na ludziach.
Śmieję się.
– Serio mówię. – Wika z udawaną powagą kręci głową. – A jak coś, deal z pierwszego roku ciągle aktualny.
Na początku studiów umówiliśmy się, że jeśli do czterdziestki oboje pozostaniemy sami, weźmiemy ślub, żeby rodziny nie marudziły. Wtedy brzmiało to abstrakcyjnie, nie wiem, co bardziej – czterdziestka czy życie singla.
– Gramy w scrabble? – pytam.
– A mało ci życiowych porażek? Nie ma, że się zlituję, wiesz o tym?
– Zobaczymy.
Pudełka z grami leżą na regale przy ścianie. Sięgam po scrabble. Chyba nigdy jeszcze nie wygrałem z Wiką i nie mam złudzeń, że uda się właśnie dziś. Za to nie wyjdziemy stąd wcześnie, jestem tego pewien. Cieszę się, że ją znam.