Niższa szkoła jazdy - ebook
Niższa szkoła jazdy - ebook
Niższa szkoła jazdy - romans z efedryną, znaną także jako efka. Efka to potężny psychostymulant, narkotyk początku 90. - dostępny i tani. Później wyparły go heroina i kokaina, ale w narodowej pamięci jest wciąż bardziej żywy od wielu żywych, bo efedrynowa subkultura zdążyła powołać do życia własny folklor.
Niższa szkoła jazdy to encyklopedia efedrynowego slangu, odlotowych przypowieści oraz ćpuńskich mądrości. To historia pokolenia pełna błyskotliwych obrazków „z życia” i niecenzuralnych rozmów. Bajan Szyrianow łączy poetykę w duchu legendarnego Burroughsa z trzeźwą dziennikarską ironią. Histeryczne intonacje, konfesyjne monologi, fizjologiczne eseje, sensacyjne reportaże. Pasjonująca obojętność, melancholijna nienawiść - zrozumiałe dla każdego, kto przeżył zejście na dragach.
Publikacja ukazała się przy wsparciu Open Society Foundation
w ramach programu Global Drug Policy.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64682-59-9 |
Rozmiar pliku: | 933 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żadnych jaj! Żadnych odjebów! Prawda. Goła, kurwa, prawda! Sam widziałem! I dlatego mam prawo ją rozpierdalać! Na amen w pizdu…
Tak, grzeję, ładuję, przywalam, aplikuję. Tak, dlatego wołają na mnie Szantor Czerwic. A może wcale nie dlatego, tylko z innego powodu, ale te powody mam koło chuja.
Może się kiedyś dowiesz, a na razie próbuj zatrybić rozkład sił.
Wypowiedziałem wojnę wintowi, efce. Jak wielu innych. Walczymy z nią tak samo jak alkoholicy ze swoją śmierdzącą wódą, drogą pełnej likwidacji za pośrednictwem własnego organizmu. Nic nowego w tym nie ma, dlatego postanowiliśmy legalizować narkotyki. Ale o tym później.
W rezultacie na pięć krzywych ryjów mamy piętnaście centów. Wymieniłem działki na pierwszym miejscu, ponieważ są najważniejsze. Bez nich nic się nie zdarzy, bo zdarzyć się nie może, z zasady. Druga sprawa to chawira. Chawirę mamy jednopokojową, z kiblem, łazienką, przedpokojem i efkową garnkownią, która w innych chawirach nazywana jest kuchnią. Ale kuchnia – to nie efkoprodukcja. W kuchni szykuje się szamę, żeby ją potem wszamać, utrzymywać siły witalne. Na efkoprodukcji, odwrotnie, szykuje się, jak już się wielu domyśliło z samej nazwy, efkę, która żarciem nie jest, a działa dokładnie odwrotnie. Pożerasz swój kawałek bułki z kiełbasą, żeby napełnić swoje ciało siłą, która odkłada się w postaci tłuszczu, w którym można potem prowadzić prace wykopaliskowe twojej historii. Pożerasz efkę, żeby pozbawić swoje ciało sił. Jasne?
Dobra. Efkę trzeba brać. A do brania potrzebni są ci, którzy biorą. Jest ich pięcioro. Ja. No co, że niby mało skromnie tak stawiać się na pierwszym miejscu? Jebię to! Drugi – Siemar-Zdrachar. Zaciekły ćpun. Trzecim będzie w naszej historii Nawotno Stojeczko. Ogólnie wszystko ma koło chuja, w piździe, pierdoli to. Czwartym – Roza Majonezzz, rodzona ćpuńska siostra Zoi Dżumowozzz. Do tej pory nie wiadomo, która z nich którą w to wciągnęła. Piąta, ostatnia, bezimienna panna. Przyplątała się do nas w czasie poszukiwań su i tak się nagrzała za frajer, że obiecała wyjebać wszystkich chłopaków, co nie spodobało się Rozie Majonezzz, ale wszyscy kazali jej spierdalać, razem z jej pizdoskąpstwem.
A, prawie zapomniałem. Gospodarzem chawiry był Nawotno Stojeczko. Na chacie była rozjebana kanapa bez nóżek, para materacy, dywan, na który wszyscy wypuszczają kontrolne krople krwi, stół pokojowy i stół kuchenny, kilka różnych ni to krzeseł, ni to taboretów, migrujących w szerokich granicach chaty, zardzewiałe gówno, pospolicie nazywane lodówką, kuchnia gazowa. Cała reszta nie ma znaczenia i nie ma sensu jej wymieniać.
A, jeszcze jest efka! O tym powiedziałem na samym początku.
No więc efka. Trzeba ją przyładować. I najlepiej w żyłę. Bo jak nie w żyłę, to pod skórą się zrobi fiflak!
W każdym razie przygrzać chcą wszyscy. Ale pierwszy powinien się uszczęśliwić Nawotno Stojeczko, jako garnkowy, to główny powód, i jako gospodarz, ten powód wszyscy mają w dupie, dlatego ten powód tu jako powód występować nie będzie.
Bez zbędnego jebania można powiedzieć, że Nawotnostojeczkowski organizm jest przehukany na wylot. Za mojej pamięci on się ładował w ręce, nogi, palce i chuja. Jak się kiedyś stąd zabierze, to serio, w jego efce krwi nie znajdą, zresztą samych kabli też nie znajdą.
W aktywnych działaniach bojowych przeciwko efce bez kabli ani rusz, a te suki szukają tylko okazji, żeby się zbijać, zapchać zakrzepami albo w ogóle zniknąć w pizdu. Nie kumają one konieczności swojego istnienia.
Nawotno Stojeczko naciąga pompkę przepisowymi dwoma centami. Wszyscy kręcą się wokół nich.
– Oj, kurwa-a-a-a… – syczy Nawotno Stojeczko i groźnie wymachuje maszynką. – Wypierdalać, światło mi zasłaniacie!
– Pomóc? – zaciekawił się Siemar-Zdrachar. On jedyny zostaje blisko, reszta się rozpłełzła po kątach, dając do zrozumienia, że Nawotnostojeczkowska męka ich nie jebie.
– W pizdu! – skrzeczy aplikujący. – Jak trzeba będzie – sam zawołam.
Siemar-Zdrachar przy jękach właściciela chawiry spierdala na produkcję, a Nawotno Stojeczko ściąga z siebie koszulę.
Cielsko Nawotno Stojeczko godne jest pędzla Pablo Dalego i Salvadore Picassa. Albo odwrotnie? Ale do chuja pana, znaczy się tak, graby. Prawa. Plamista, w sino-żółto-zielonym odcieniu od podskórnej kontrolki. Cienkie białe paski na miejscach starych ścieżek, pod łokciem czerwona ćlapa po zarośniętej wcześniej długo niezarastającej studni. Całe to niezwykłe zjawisko jest jeszcze nakrapiane brązowymi cętkami po niedawnych ładowaniach. Lewa graba miała mniej szczęścia. Pokryta jest kilkoma wulkanami, śladami jakiejś niedojebanej infekcji. Przez te wulkany cała graba jest wściekle czerwona i guzowata. Tors Nawotno Stojeczko nie jest tak piękny, raptem kilka siniaków, żeber i włosków.
– Kurewski Bóg… – mamrocze Nawotno Stojeczko, macając prawą grabą lewą. Widownia zamarła.
– Jebany Chrystus.
Lewa ręka tak spuchła, że kabli nie ma i nie będzie w najbliższych kilku miesiącach. Nawotno Stojeczko rozpoczyna badanie lewej łapy. Sapie, zgrzyta resztkami zębów, sączy gorzką ślinę… O, ja pierdolę! Coś tam znajduje! Jego palec maca koło zaciśniętej pięści. Ostrożnie naciska skórę i coś tam pod nią drży.
Nie odpuszczając odnalezionego miejsca, Nawotno Stojeczko bierze pompkę, zaopatrzoną w najcieńszą kłujkę. Oddech Nawotno Stojeczko staje się ciężki. Wbija kolkę i do maszynki od razu idzie kontrolna krew.
– Kurwa! Złapałem! – szepcze wściekle na cały pokój i naciska na tłok…
– KURWA!!! – wrzeszczy Nawotno Stojeczko po krótkiej chwili i wyrywa drzazgę.
– Jak boli-i-i-i!!! – wyje na całe gardło, machając maszynką. Na miejscu huknięcia rośnie krwawa kropla. Nawotno Stojeczko zlizuje ją i przyciska dziurkę palcem.
– Ehhhh, kurwa-a-a-a-a… Rozpruł… Kurewski Boże, gdzie Ty jesteś? Nie ma Ciebie, kurwa! No czemu ja się nie mogę po ludzku przyładować? Pomóż mi, Boże! Uuuu, kurwa!
Na krzyki przybiega Siemar-Zdrachar z pompką też pełną kontrolki. Widząc go, Nawotno Stojeczko bieleje ze wściekłości.
– Przede mną?!
– A ile ty się będziesz dręczyć – tłumaczy Siemar-Zdrachar, ale skruchy w jego głosie nie słychać.
– No i chuj z tobą, jamochłonie! – Nawotno Stojeczko odwraca się i zaczyna poszukiwania nowej, od nowa.
Najprzyjemniejsze jest obserwowanie, jak próbuje się przyładować ten, kto nie ma się gdzie już przyładować, przez tego, kto ma się gdzie przyładować. Na przykład mnie. Ale to się szybko nudzi.
Po kiego chuja mam czekać trzy godziny, aż się dupek huknie?
W kuchni Siemar-Zdrachar już myje swoją pompkę.
– A, Szantor Czerwic we własnej osobie, wpadłeś się puknąć czy jak?
– Puknąć – potwierdzam. – Gdzie szkło?
W czasie kiedy naciągam dla siebie i neutralizuję, mają miejsce dwa zdarzenia: kolejny bogoburczy jęk Nawotno Stojeczko i pojawienie się zabłąkanej laski. Staje pod ścianą i osuwa się w dół. Jej krótka spódnica zadziera się, wystawiając na widok publiczny dziurawe, ale dość czyste majtki, które nawet w połowie nie przykrywają obrzydliwie włochatej pizdy.
– Jestem zbrodniczą matką… – wypowiada boleśnie te słowa bezimienna panna i dodaje: – Przyładujcie mi…
Dopóki kręci się koło niej Siemar-Zdrachar, ja zdążam zrobić sobie trzy dziurki i dla odmiany sam sobie podaję. A jak! Nasi górą!
Przez kilka minut, jak długo jestem na wejściu, mam wszystko koło drewnianego chuja. Kop jest cienki. Ale czego się spodziewać po takim garnkowym jak Nawotno Stojeczko? Kiedy otwieram oczy, Siemar-Zdrachar akurat wprowadza ostatnie decymetry w rękę laski. Ona na mgnienie zamiera, po czym jej zapadnięta pierś wydaje stłumiony odgłos zachwytu.
– Jak? – ciekawi się Siemar-Zdrachar.
– Dobrze – ponuro wydusza dziewczę i zaczyna płakać.
Spoglądamy z Siemarem-Zdracharem po sobie. Płakać na wejściu? Jakieś to nie tego.
– Na pewno dobrze? – to już ja dopytuję. Ale laska jakby nic nie słyszy, macha głową, rozbryzgując łzy, i cichutko pojękuje.
– Kurewski Bóg! Czego nie zdechłem w dzieciństwie?! – dociera z pokoju.
– Jestem zbrodniczą córką… – mówi nagle lachon i nieoczekiwanie ściąga z siebie spódnicę razem z majtkami. – Ruchajcie mnie… Jestem zbrodniarką…
Flesz, rozumiemy to obaj z Siemarem-Zdracharem. Flesz to delikatna sprawa. Jak suczy Wschód. Łapiący paranoję ćpun może godzinami gapić się w jeden punkt, walić konia, jebać ściemę, iskać gnidy albo szukać skitranego kilka lat temu centa efki. Ale jak ciebie takie paranoje jebią, to innych mogą wkurwiać… A mogą też nie wkurwiać… Zależy na co się wkręcisz.
– No, wyruchajcie mnie… – żałośnie prosi bezimienna panna. – Jestem zbrodniarką, trzeba mnie wyjebać! Albo chcecie? To wam obciągnę? Nigdy nie obciągałam… Ale jak trzeba… Jestem zbrodniarką, będę się starać!
Ona pociąga nosem, a my przecząco kręcimy głowami.
– Trochę później… – uśmiecha się Siemar-Zdrachar.
– Pogardzacie mną? Tak? – wyskubane brwi unoszą się jak daszek, a dolna warga zwisa. – Tak, pogardzacie mną! Przecież jestem zbrodniarką! Zbrodniarką! Sama sobą pogardzam! Nic nie rozumiecie! Jesteście normalni, normalni ludzie, a ja jestem narkomanka i zbrodniarka! Dajcie dwudziestkę!
Pogrzebałem w woreczku ze strzykawkami i znalazłem dwudziestocentową. I rzuciłem ją do bezimiennej laski. Ona złapała ją w locie, oblizała i zaczęła ją sobie wpychać w pizdę, powtarzając:
– Jestem zbrodniarką… Nie będziecie mnie jebać, pogardzacie mną!
Kilka minut razem z Siemarem-Zdracharem obserwowaliśmy, jak ona tarmosi futrzaka pompką. W końcu nie wytrzymałem i popełniłem błąd. Spytałem:
– A czego ciągle powtarzasz, że jesteś zbrodniarką?
Bezimienna laska się ocknęła. Popatrzyła na mnie tak normalnie, jakbym ją już wyjebał. Potem stanęła na czworaka, nie wyjmując pompki z pizdy, żwawo przykuśtykała do mnie i objęła za kolana.
– Jestem zbrodniczą córką… – powiedziała bezimienna panna, patrząc na mnie z dołu do góry. – Moja mama wie, że jestem narkomanka. Ona cierpi.
Jestem zbrodniczą żoną. Dwa miesiące temu odeszłam od męża. Trzy dni temu do niego wróciłam. A wczoraj znowu od niego odeszłam.
Jestem zbrodniczą matką! Porzuciłam córkę i teraz jest u mojej mamy. Kocham ją…
Jestem zbrodniczą córką – zaczęła bezimienna panna od początku. – Rzuciłam moją trzyletnią córkę na szyję mamy, zapomniałam o niej, ona tak mnie kocha, a ja tu siedzę, a wy mną pogardzacie. No proszę, wyruchajcie mnie, jestem zbrodniarką!
Jak ty się nazywasz?
– Szantor Czerwic…
– Zrobię ci loda, co? – błagalnie pochlipuje panna.
– Jestem zbrodniarką, powinnam…
– I co, tutaj? – zdziwiony rozglądam się i natykam na uśmieszek Siemara-Zdrachara. Ten kiwa głową i mruga porozumiewawczo.
– A chuj z tym! – mówi bezimienna panna i jeszcze mocniej obejmuje mnie za kolana. – Niech wszyscy patrzą, niech wszyscy wiedzą, że jestem zbrodnicza matka!
– KURWA!!! No przecież była kontrolka!!! Co ty, kurwa, wyprawiasz??!! Kurewski Chrystus! Nie ma Ciebie, Boże! Pierdolę Cię! No, weź Ty mi pomóż, jebany Ty w dupę! – skrzeczy w pokoju Nawotno Stojeczko i z jego ostatnimi słowami do kuchni wchodzi Zoja Majonezzz, żeby zobaczyć, jak bezimienna panna połyka mojego miękkiego chuja.
Zoja Majonezzz zamiera w pół kroku, a bezimienna panna, nie wypuszczając mojego chuja z ust, zaczyna swoją bajkę:
– Jeftem zprotnifą mfatką! Jeftem zprotnifą cófką! Jeftem zprotnifą foną!
Zoja Majonezzz, podejrzliwie patrząc na sterczącą z cipy bezimiennej laski strzykawkę, wykonuje do Siemara-Zdrachara umowny gest. On wystawia duży palec i pociera nim rękę, w sensie huknij mnie. Siemar-Zdrachar naciąga pompkę i razem wychodzą do łazienki, efka, Siemar-Zdrachar i Zoja Majonezzz.
– Jeftem zprotnifą mafką!
– Kurwa, no, niech ktoś pomoże, kurwy! – krzyczy Nawotno Stojeczko z pokoju. – Siemar! Szantor! Niech ktoś, kurwa!
Udaje mi się w końcu wyswobodzić chuja z ust bezimiennej panny, kapie z niego jej ślina, więc decyduję na razie nie podciągać spodni. Wchodzę rozkraczony do Nawotno Stojeczko i widzę, że całkiem goły siedzi na materacu, widzę, że o ścianę oparte jest lustro, a w lustrze odbija się jego dupa.
– Ja i w nogi, i w brzuch, i w chuja… – żałośnie jęczy Nawotno Stojeczko. W ręce trzyma dziesięciocentową insulinówkę z pełnym Nawotnostojeczkowskiej krwi metrowym cewnikiem z cieniutką szpileczką. – Pomożesz?
– Jak?
– Przytrzymaj lustro.
– Po co?
– W plecy przygrzeję. No już, kurwa! Szybciej!
Ustawiam lustro tak, jak chce Nawotno Stojeczko.
Milczy. Ale kiedy tylko szpilka cewnika zbliża się do skóry, zaczyna się stare gderanie:
– Kurwa.. No po chuja tyle kontrolki? Kurewski Bóg… Nie ma Ciebie, złamasie! Pomożesz mi w końcu, jebany Chrystusie?!
Gdzie wjeżdża sobie Nawotno Stojeczko, ja ni chuja nie widzę. Jak on wypatrzył sobie kabla na plecach, nie rozumiem. Ale nagle w wężyku zaczyna pojawiać się kontrolka! Nawotno Stojeczko zamiera, nie wierząc we własne szczęście. Krew powoli pełznie. Dochodzi do pompki, wyganiając powietrze z przeźroczystej rurki i miesza się ze starą kontrolką.
Nawotno Stojeczko lekko naciska na tłok.
O, ładowanie. Niepojęte jak okrągły kwadrat. Jest, jest ciecz w pompce. I już znika. Była na zewnątrz. A już jest wewnątrz! I kop!
– Kurwa… – jęczy Nawotno Stojeczko. – Nie ma ni chuja!
Jego krew schowała się tam, skąd przyszła, ale ćpun nie wyjmuje szpilki z ciała:
– Nie ma wejścia! Szantor, naciągnij mi jeszcze dwójkę!
Kiedy ja neutralizuję, naciągam i opędzam się nogami od bezimiennej panny, mijają dwie minuty. Kiedy wracam, zastaję Nawotno Stojeczko w absolutnie tej samej pozie.
– No już, dawaj, już! – krzyczy.
Zmienia pompkę przy cewniku na pełną i zaczyna ładować. Najpierw ostrożnie, decymetr za decymetrem, a potem, czując nadchodzącego kopa, pełnym strumieniem. Granica powietrza i efki żwawo pędzi po rurce, zbliżając się do skóry, ale Nawotno Stojeczko wyrywa igłę przy ostatnich kroplach.
– Uch! Uch! Uch! U-u-u-u-u-u-u… – dźwięki zamierają i słychać jedynie ciężki oddech.
Kiedy tak obserwowałem proces ładowania, bezimienna panna znowu przyssała się do mojego chuja.
– No weź się odpierdol! – mam strasznie wściekły wzrok i kopię ją kolanem. Panna pada na podłogę jak długa i zaczyna płakać:
– Wszyscy mną pogardzacie!
– Wiesz, co wymyśliłem… – mówi nagle Nawotno Stojeczko. Po przygrzaniu całkowicie zmienił mu się głos. – Kiego chuja przed nami, ćpunami, wszyscy peniają? Jak się tak temu przyjrzeć, to ćpunami są absolutnie wszyscy! Pijesz herbatę – jesteś narkoman. Palisz – też narkoman! U nas cały świat – to sami narkomani!
A ja zostanę prezydentem! I wprowadzę przymusową narkotyzację całego społeczeństwa. I koleś sobie człapie, a policja do niego:
– No, cośmy sobie dzisiaj przyładowali? A pokażcie no dziurki!
Jak nie ma dziurek – na dołek, na analizę krwi. Są narkotyki – wypuszczają. A nie ma – wybieraj! Masz tu zioło, masz tu herkę, tu masz apfę, tu masz efkę, a tu koks. I ładuj się, bracie.
Masz tu jednorazową pompkę. A jak nie umiesz się przyładować – to na pierwszy raz pies ci huknie, a potem – to zapraszamy na kursy. Albo prochy łykaj, ale tak, żebyśmy widzieli! Tam cię nauczą aplikować, nauczą, żebyś się orientował w narkotykach…
A w drageriach! Chcesz czyściocha? Proszę bardzo! Chcesz sam zwarzyć? Masz tu komplet ze słomy z anhydrytem, efedrynę ze składnikami, czego dusza zapragnie! A nie masz ochoty dymać do dragerii na zwale, można karetkę wezwać. Oni ci przywalą i kable podleczą. Będzie się to nazywać „pogotowie narkotyczne”.
I pensję będą wypłacać narkotykami. Z rozliczenia: ile trzeba – tyle dostaniesz! A dla bezrobotnych – „Ładowanie” za friko. Przychodzisz, ładujesz się, są tam pokoje na wejście. Ale nie wolno ugrzęznąć na dłużej niż dziesięć minut. Kolejka czeka.
I żadnego przypału. Wszyscy przygrzani, odjeżdżają, łapią fazę.
A masz ochotę na haluny, też proszę bardzo. Otworzymy halunownie!
A ja jestem prezydentem… I też cały dzień sfazowany…
Ej, ty, panna. Chodź tu. Weź mi obciągnij…maraton
Dzień pierwszy
Rano
Postanowiłem sprawić sobie bible. W nim będę zapisywać wszystkie swoje przygody. Chociaż przygód tak naprawdę nie mam za wiele, ale pewnie będzie przyjemnie kiedyś tam to wszystko przeczytać.
No więc miałem dwie doby remisji. Stare dziurki się podgoiły, ale niektóre się zaogniły. Trzeba dać sobie spokój z ładowaniem cudzymi kłujkami i swoich nie dawać komu popadnie.
Tak sobie myślę, zaogniają się one nie od brudu, tylko od tego, że mam drugą grupę krwi. A jeśli inne ćpuny mają trzecią albo czwartą – to dochodzi do takiej reakcji. Niezgodność grup krwi czy jak? Nie wiem, jak to się po uczonemu nazywa.
Wczoraj skołowałem resztę, jakiej mi brakowało. Na śmietniku przychodni znalazło się kilka bibuł. Nie wiem, czemu ten zmulant Kazbek-Tałyb Ogły (i to lekarz, jak wynika z osobówki) je wyrzucił, ale chwała mu za to! I że mu się chciało stawiać na nich wszystkie pieczątki, a potem wywalać na śmietnik. Ale właśnie dzięki takim szczodrobliwym osobowościom trzyma się radziecka narkomania.
Teraz wymaluję na każdej po dwa flakoniki solutanu i pójdę kołować.
Wieczór
Piszę już nastukany. A chuj. Komponenty są. Rozpucholu – do zajebania. A jeszcze wpadły cztery fiolki z jakimś lekarstwem. No to nawarzyłem.
Kłoczked i Blin Kołolej byli zadowoleni z mojego towaru. Już się ujebali, padali na ryj śmierdzący i zabrali ze sobą jakąś babę. Baba chciała zostać, ale ją zabrali, jeszcze im to przypomnę.
Myśli w głowie mam cały wagon. Kłębią się i rozlatują, kiedy się zbliżam, ale wiele udaje się złapać za ogon.
Na przykład: trzeba wynaleźć bakterię, która z cukru albo jakiegoś innego chujstwa zrobi efkę. I wpuścić ją do piekarni. Ona tam wszystkie bułki naszprycuje efką i wszyscy będą te bułki szamać i będą wiecznie nafazowani.
Albo: zamiast efedryny do solutanu dodawać perwitynę.
O ile mniej zawracania głowy! I astmatykom byłoby przyjemnie. Mają atak, przyjmują dziesięć kropli i – na haju.
A jeszcze tak: ogłosić konkurs Najlepsza Efka 88. Niech każdy zamota po pięćdziesiątce centów. A jury, na czele ze mną, będzie tę efkę grzać i oceniać według stupunktowej skali. Ta ma długie wejście, a tamta jak poduszką w łeb. Ta ma fajną i długą fazę, a tamta lipna i wszystko bez sensu. I tak we wszystkich miastach, gdzie są efkowcy. A potem zorganizować pokazy zawodów. Nominacje następujące: ekstrakcja (na czas), warzenie (na jakość), huknięcie samemu sobie (też na czas) i ładowanie nieładowalnego ćpuna (żeby mogli kabel znaleźć, gdzie przyjdzie ochota). A zwycięzca dostaje bezpłatnie materiał na rok.
Albo tak: zorganizować spółdzielnię. I w piwnicy motać efkę i wbijać do szkła. I na ampułkach pisać „woda destylowana”, żeby się psy nie przyjebały. I sprzedawać taniej niż hieny. I wszystkie ćpuny nasze.
Zresztą, jebać ten bełkot, baby mi się chce jak chuj.
Ciekawe czemu, jak się hukniesz, to chuj się kurczy do rozmiarów naparstka, a jebać się chce, jakby stał.
Znudziło mi się pisanie, idę sobie zwalę gruchę.
Dzień drugi
Rano
Waliłem konia całą noc. Spuściłem się ze cztery razy. Zmęczyłem się jak bydlę. Cała pościel przesiąkła potem, można wyżymać.
Żreć się nie chciało, przygrzałem resztki wczorajszego, wepchałem w siebie kanapkę. Jakby się polepszyło i w głowie się przejaśniło.
Trzeba iść kołować solutan.
Wieczór
Dopiero przyszedłem. Chce mi się żreć i spać. Nawarzyłem u Nawotno Stojeczko z dwóch swoich ampułek na jego komponentach. Skitrałem jeszcze dwa i siekłem do efki stendhala.
Nawotno Stojeczko bez przerwy tryka wafla, zamotać nie daje. Biega po mieszkaniu i szuka milicji w kiblu. Już całkiem świruje. Ludzie też jacyś przypałowi. Chojraki, że chuj, same jakieś kozaki. Robią z siebie ważniaków. Nawotno Stojeczko efkę im opyla.
Efka wyszła chujowa. Ostra. Bandziory przyładowały i zadowoleni. Oni przecież, zmulanty, nie czają całej złożoności i delikatności motania efki i aplikowania. Im starczy, żeby w łeb przyjebało, i już pojechali ostro.
Baby były, ale wszystkie już przebrane. Z bandziorami była taka jedna laska! Kiedy motałem, mało się nie spuściłem. Ale ona zaraz spierdoliła, jak tylko karki sobie wjechały. A na inną już by mi nie stanął.
Zmęczyłem się strasznie. Spróbuję zasnąć.
Dzień trzeci
Rano
Znowu nie spałem. Miałem różne majaki. Opisać się ich nie da, takie pojebane, i wszystko takie wyraźne, jakby realnie się działo.
Pamiętam, jadę przez Kijów różowym cadillakiem, którego ktoś mi podarował, i widzę aptekę. Wiem, że w niej sprzedają spod lady solutan. Wychodzę z samochodu i zostawiam kluczyki, przy czym czaję, że przecież mi go zajebią, ale myślę, zdążę. Ale kiedy się bujam w aptece, zapierdalają mi cadillaca. Biegnę za nim, a oni walą we mnie z kałacha! Padam, kulę się, zapadam się w jakieś gówno.
Potem cerkiew na wolnym powietrzu, a na ołtarzu goła baba. Ładna, młoda, kwitnąca. Podchodzę i szczam na nią. A pop macha kadzielnicą, błogosławi. Ledwo poszliśmy się z nią przerżnąć, burza. Porywają ją. A dalej taka zjebnia, że nie przypomnę sobie.
Teraz pójdę coś oszamać i warzyć. Bo gotowego nie ma.
Wieczór
Zamotałem zajebiście. Przyszedł Blim Kołolej z laską, przyniósł ampułkę. Będę siekać chemię i w jedno, i w drugie.
Dzień czwarty
Rano
Nocą Blim po zapodaniu zaczął świrować, więc go wygoniłem. Baba została. Całą noc podnosiła mi chuja, ale w końcu i tak się nie poruchaliśmy. Znowu wszystko w pocie. W pokoju capi jak w oborze.
Laska nazywa się Ira Niedojebbb. Uciekła z domu. Obiecała pomieszkać u mnie.
Efki na razie starczy, ale trzeba załatwić solutan. No to idziemy.
Wieczór
Ira Niedojebbb jest realnie jebnięta. Nie dała rady skołować z bibułą w łapie i trzeba było spierdalać z dragerii ile sił w butach. Na bibule były namazane dwa, a ona, kurwa, zaczęła wypraszać trzy. No i ni chuja nie dostaliśmy. Dobrze, że chociaż bibułę oddali. Ale ja i tak skołowałem, przy czym na skupie uważanym za lipny.
W każdym razie jak dziś mi nie stanie, wywalę ją w pizdu.
Dzień piąty
Rano
Pierwszy raz pospałem!
Kiedy spałem, ta pizda ukradła efkę, solutan i połowę składników, i spierdoliła.
Dobrze, że się przynajmniej wyspałem. Wyglądam świeżej, skołuję świeże. No i to, co skitrałem, jest nieruszone. Jest co huknąć w bacik. No to nie zginę.
Wieczór
Skołowałem. Zamotałem meta.
Met – to też efka. Co prawda faza po nim jest debilna, ale tak to da radę.
Próbowałem wydzwonić kogoś z laską. Wszystkich jakby chujem wymiotło. Nastrój mam obrzydliwy. Idę do łóżka.
Dzień szósty
Rano
Nie spałem. Całą noc łapałem paranoję i rysowałem jakiś obrazek. Tak go zapełniłem szczegółami, że nad ranem wyszła jedna wielka granatowa plama na kartce. Wszystkie palce w tuszu.
W zamrażarce został jeszcze śmierdzący acetonem met, zrobiła się z niego już normalna efka. Przyładowałem ją o świcie. Fazka już prawie minęła. Trzeba się doładować i iść po bibuły.
Wieczór
Odkopałem pięć bibuł. Średniej parszywości. Od razu wypisałem i wziąłem trzy fiolki.
Póki szurałem po drageriach, poznałem jedną dziewczynę, Ninę Chujełykkk. Ładniutka, młoda, brudna, chełpi się swoją uczciwością. Zobaczymy. Wszystko, co potrzeba do warzenia, skitrałem.
Dzień siódmy
Rano
Jebałem się całą noc! Stanął mi i ruchanie było w pytę.
Kiedy Ninka Chujełykkk odmakała w wannie, zamotałem. Żywego kabla na niej nie było, wszystko w dziurach i starych ścieżkach, trzeba było pukać pod pachą, tam coś jeszcze zostało.
Chuja obciąga genialnie. Fakt, z rana spierdoliła, ale obiecała zadzwonić.
W głowie mi huczy z niewyspania. Dobrze, że na razie wszystko jest. Przyszamię i na bokówkę.
Wieczór
W dzień zwalił się Blim Kołolej. Prosił o czerwone. Nie dałem, powiedziałem, żeby przyniósł ampułkę. Przyniósł dwie i razem z nimi przywlókł chmarę, na pięć ryjów, smarkaterii.
Gówniarzy postawiłem do ekstrahowania, sam zamotałem i się huknąłem. Wyszedł prawie bez kopa, ale bomba niezła.
Małolaty nie skumały, trzeba było im tłumaczyć, że to działanie czystej perwityny, met bez domieszek żadnego chujstwa, które daje lipne wejście.
Spierdolili wszyscy po północy.
Efki – całe morze. Ni chuja nie ma co robić. Jutro odpocznę.
Dzień ósmy
Rano
Nie spałem. Patrzyłem przez okno na niebo, na gwiazdy i sputniki. W krzakach chowali się ruchający się akrobaci na tyczkach.
Łeb trzeszczy, domaga się winta. Pół mieszkania płynie falami. Ja też.
Wieczór
Zwaliła się Ira Niedojebbb, chciała się huknąć. Wyleciała na kopach.
Schowałem się za zasłonami i śledzę psiarnię. Chyba coś podejrzewają, ale w końcu kumam, że to halun i przypałopatia.
W jeden dzień przygrzałem pięć centów. Zostały trzy. Trzeba iść w miasto.
Dzień dziewiąty
Rano
Pospałem godzinę albo dwie. I to dopiero nad ranem. Efki nic nie zostało. Są jeszcze bibuły. Żreć nie mam ochoty. Idę kołować.
Wieczór
Skołowałem dwie ampułki. Bibuł nic nie zostało. Składniki na wyczerpaniu. Nawarzyłem. Przyładowałem się z trudem. Centralny kabel się przytkał. Skrzep. Znalazłem obrotkę. Była dziewicą, teraz ma fiflaka. Czas odpocząć.
Dzień dziesiąty
Rano
W nocy przylazła na zejściu zjebana Ninka Chujełykkk. Wymyła się, przyładowałem, ruchnęła się.
Po ruchaniu patrzyłem w sufit. Góry, morza, drzewa, jak w oknie pociągu. Ściany wykrzywiały mordy.
Czas na przerwę, na remisję. Albo po prostu na sen.
Wieczór
Oddelegowałem Ninkę Chujełykkk po bibuły i solutan. Przyniosła.
Brakowało stendhala, zawołałem Kłoczkeda. Podzielił się, zabrał centy, spierdolił.
Zajebało mnie to wszystko. Czas z tym kończyć.
Dzień jedenasty
Rano
Nocą ładowałem się w kuchni, kiedy Ninka Chujełykk spała. Rano grzaliśmy na parkę. Wokół same haluny. Trzeba kończyć z efką.
Wieczór
Ninka Chujełykkk przytaszczyła co trzeba. Nawarzyłem, zataczając się. Przygrzałem. Chcę spać – nie mogę! W pizdu!
Dzień czternasty
Wieczór
Przespałem prawie trzy doby. Megazwała. Wycieńczyłem się. Kiedy nie spałem – żarłem.
Za to teraz wszystko gites. Kable się podgoiły, głowa jasna, żadnych halunów nie zaobserwowano. Trzeźwy umysł, w sercu radość i optymizm.
Ninka Chujełykkk agituje, żeby jutro pójść po bibuły, po drageriach, zamotać. A dlaczego by nie? Już czuję, jak swędzą mnie kable, żądając nowego strzała.
Najważniejsze nie wpadać w maraton i trzymać się w ryzach.
Dzień dwudziesty
Nie śpię już piątą dobę. Minionej nocy włamywali się do mnie narkusi i żądali koki. Pod tapetą znalazłem gniazdo jakichś małych stworów. Rozgniotłem. Z sufitu na twarz ciągle spada mi tynk.
Noc, ulica, latarnia…
Kiedyś jednemu narkomanowi – Czeweid Snatajko się nazywał – przyśnił się koszmar. Idzie ulicami znajomego miasta.
Noc, ulica, latarnia… I nie ma apteki!