Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Njama problem! Bułgarska przygoda - ebook

Data wydania:
7 września 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,90

Njama problem! Bułgarska przygoda - ebook

Bułgarzy szczycą się pewną legendą. Według niej, Bułgar podczas rozdawania krain pracował pieczołowicie cały dzień i nie słyszał, kiedy Bóg wzywał go do siebie. Spóźnił się i usłyszał, że Stwórca zdążył już rozdać wszystkie tereny. Smutny już miał odchodzić, kiedy Bóg zawołał go z powrotem i w nagrodę za pracowitość ofiarował mu kawałek raju, który chciał zostawić sobie. Tym rajem miała być Bułgaria.
Czy tak jest rzeczywiście? O Bułgarii, o podróżach po jej krańcach, o bułgarskiej mentalności, kulturze, tradycjach i zwyczajach opowie Wam w swojej relacji podróżniczej, przeplatanej opowieściami o spotkaniach z mieszkańcami, humorem i ciekawostkami – Marta Gajęcka – z wykształcenia i zamiłowania bułgarystka, pasjonatka podróżowania, bushcraftu i urban exploringu.
Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66546-27-1
Rozmiar pliku: 40 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Bułgarię kocham jak drugą ojczyznę. Jej obraz w książce opisującej przede wszystkim przygodę odzwierciedla moje osobiste i prywatne spojrzenie na Bułgarię i Bułgarów. Na ogół bardzo pozytywne, niekiedy jednak dość surowe. Mimo wielu pięknych miejsc, mimo serdeczności i życzliwości mieszkańców kraj ten, jak zresztą każdy inny, ma cechy, na które zgodzić się nie potrafię i nie chcę. Nie oceniam, skąd wynikają, nie uczestniczyłam bowiem w kształtowaniu się świadomości bułgarskiej ani nie byłam wychowywana w Bułgarii. Jestem tylko bułgarystką, która wiedzę o tym państwie zdobyła najpierw na studiach, a potem w czasie podróży. Opisałam Bułgarię tak, jak ją postrzegam. Taką, jaką jest dla mnie. Nie chciałabym, żeby ktokolwiek poczuł się urażony, jeśli przeczyta coś, z czym się nie zgadza. Poglądy przedstawione tutaj to właśnie „moja” Bułgaria. Ja również nie jestem doskonała i nieraz zachowywałam się dość kontrowersyjnie. Dziś bym pewnie tak nie postępowała, ale cóż, młodość ma swoje prawa. Nie uciekam jednak od odpowiedzialności i w książce przytaczam również moje nie do końca szlachetne przygody. Informacje, legendy i historie przytoczone w publikacji zostały zaczerpnięte w dużej mierze podczas podróży, dlatego nie można ich brać jako wyznacznika encyklopedycznego, bowiem nie muszą być prawdziwe

Bułgarzy szczycą się pewną legendą – którą notabene przypisuje sobie wiele krajów bałkańskich: o dniu, w którym Bóg rozdzielał kraje poszczególnym mieszkańcom Ziemi. Według tej opowieści Bułgar podczas rozdawania krain pracował pieczołowicie cały dzień i nie słyszał, kiedy Bóg wzywał go do siebie. Spóźnił się i usłyszał, że Stwórca zdążył już rozdać wszystkie tereny. Smutny już miał odchodzić, kiedy Bóg zawołał go z powrotem i w nagrodę za pracowitość ofiarował mu kawałek raju, który chciał zostawić sobie. Tym rajem miała być Bułgaria. Legenda wskazuje dwie wartości, które mają charakteryzować jej mieszkańców i sam kraj: pracowitość oraz piękno krajobrazów i terenu podarowanego przez Boga.

Z drugiej strony, spotkałam się z opinią, że Bułgarzy uważają się za lud pokrzywdzony przez świat. To, że spędzili ponad pięć wieków pod okupacją turecką, miało wpłynąć na zatrzymanie rozwoju Bułgarii. Owszem, może istotnie kiedyś tak było, ale dziś od wyzwolenia Bułgarii minęło ponad sto czterdzieści lat.

Jak jest naprawdę? Oto bułgarska zagadka.OBÓZ W ZŁOTYCH PIASKACH

Dlaczego Bułgaria? Co sprawiło, że pokochałam miejsce, które raz kojarzy się z ciepłym morzem i wakacjami, a innym razem ze stereotypową biedą i stojącymi przy drogach romskimi kobietami? Przyznam od razu, że nie mam korzeni bułgarskich. Nie jeździłam też w czasach PRL-u do Słonecznego Brzegu na wakacje. Początek mojej przyjaźni z tą południową krainą nie był fascynujący czy wyjątkowy. Nic wręcz nie zwiastowało, że będę mieć cokolwiek wspólnego z Bułgarią. Początkowo moje odczucia z nią związane trudno byłoby nazwać nawet dobrymi. Minęło trochę czasu, zanim się polubiłyśmy. Ale po kolei.

Jeszcze w liceum wybrałam się na obóz do Złotych Piasków. Nie wiedziałam wtedy, że to jeden z dwóch najbardziej imprezowych kurortów wybrzeża Morza Czarnego.

Kilkuosobowym busem w godzinach popołudniowych ruszyliśmy z Poznania w stronę południa Europy. „Ruszyliśmy” to w sumie za duże słowo. Po przejechaniu stu metrów okazało się, że pojazd jest zepsuty. Ot tak nagle stanął na drodze niczym bałkański osiołek i ani rusz w żadną stronę. Musieliśmy czekać dwie godziny, aż organizatorzy podstawią nową maszynę. Choć bus był polski, to już wtedy powinnam była się domyślić, że ma to jakiś związek z Bułgarią. Tam często nic nie jest sprawne, nie działa tak, jak powinno, a w dodatku nikogo nie interesuje, że tak się dzieje. W Bułgarii jest nawet określenie na tego typu sytuacje. Powiedzenie byłgarska rabota (bułgarska praca), ironicznie opisujące „precyzję wykonania, solidność i dokładność”.

Na miejscu okazało się, że uczestnikami obozu byliśmy tylko my, ósemka z Poznania, a opiekunem starszy od nas o zaledwie kilka lat chłopak. Pozwalał nam chodzić samym na plażę oraz włóczyć się po mieście wieczorami. Mimo tak dużej swobody byliśmy bardzo zgraną, grzeczną i niesprawiającą problemów wychowawczych ekipą.

Pamiętam jednak wieczór, kiedy wybraliśmy się na pub crawl. Jest to nadal popularna w Bułgarii impreza, która polega na odwiedzaniu przez grupę ubraną w jednakowe fosforyzujące koszulki kilkunastu klubów jednego wieczoru. W każdym barze i dyskotece spędzaliśmy około dwudziestu minut, a na wejściu otrzymywaliśmy kolorowego drinka z palemką, podlanego tanim bułgarskim alkoholem.

Klub Papaya spodobał nam się najbardziej. Mieścił się przy jednej z głównych imprezowych ulic. Przy wejściu wisiał sporych rozmiarów płaski telewizor LCD (wtedy była to wciąż rzadkość), który pokazywał, co się dzieje w klubie. Nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałam. Można było obserwować z ulicy tańczących chippendalesów czy dzieciaki z kolonii (takie jak my) usiłujące kupić alkohol.

Pewnego wieczoru i my postanowiliśmy wybrać się do Papai na własną rękę. Uznaliśmy, że wcześniej zrobimy sobie jakiegoś drinka, by oszczędzić wstydu, jeśli barman odmówiłby sprzedaży alkoholu. Kupiliśmy w supermarkecie litr jabłkowego flirta¹ i poszliśmy do parku. Był to pierwszy raz, kiedy piłam wódkę na czysto. Do teraz nie wiem, czy strułam się tym marnej jakości alkoholem, którego nawet miejscowi nie chcieli spożywać, czy po prostu nie umiałam pić wódki prosto do gardła. Do klubu oczywiście nikt nie dotarł.

Następnego dnia pojechaliśmy do aquaparku w Primorsku, który był najbardziej niebezpiecznym wodnym parkiem rozrywki, w jakim miałam okazję wtedy być. Była tam rampa, z której zjeżdżało się przy użyciu ogromnego dmuchanego pontonu. Teraz taka zjeżdżalnia znajduje się w co drugim aquaparku, ale wtedy widziałam to po raz pierwszy. W momencie wypchnięcia z bezpiecznej powierzchni dmuchanej opony cały świat zaczynał wirować. Powietrzna poduszka podlatywała pod samą krawędź zjeżdżalni i miało się wrażenie, że wyleci się na zewnątrz. Oczywiście nigdy się tak nie stało, ale bułgarskie konstrukcje (byłgarska rabota) są znane z tego, że mogą się rozlecieć w każdej chwili (o tym trochę później).

Po kilkunastu dniach wróciłam do Polski i zapomniałam, że w ogóle byłam w Bułgarii. Na trzy lata.KAZWAM SE MARTA

Po skończeniu liceum zaczęłam studia na kierunku filologia bułgarska. Nie dlatego, że dobrze się bawiłam na letnim obozie, i nie dlatego, że to było moje marzenie. Tak po prostu wyszło. Trochę przez przypadek. Nie pamiętam już, co mnie zmotywowało, by zacząć studia bułgarystyczne. Chyba brak planów na przyszłość oraz ogólna pasja do nauki języków obcych. Kierunki bałkanistyczne nie były mocno oblegane, więc miałam pewność, że się na któryś dostanę. I tak się stało. W sumie, jak większość moich znajomych na roku, znalazłam się tam troszkę przypadkowo i troszkę z tego powodu, że po prostu nie miałam innego pomysłu.

Ja nie dostałam się (chwała Bogu) na filologię arabską, którą chciałam studiować i która była moim pierwszym wyborem. Mama Kamili przelała opłatę rekrutacyjną na bułgarystykę, zamiast na inny kierunek. Magdzie koleżanka złożyła papiery na filologię bułgarską dla zabawy, jeszcze ktoś inny założył się z kimś, że zaaplikuje na najdziwniejszy kierunek, jaki znajdzie. I tak oto stworzyliśmy grupę czternastu osób, z których licencjat ukończyło potem zaledwie sześć.

Nigdy nie uważałam, że moje studia były bardzo wymagające i skomplikowane, ale jakoś nie było wielu chętnych na ich kontynuację. Przed rozpoczęciem magisterki walczyliśmy, żeby w ogóle otworzono dla nas drugi stopień studiów. Władze uniwersytetu chciały zamknąć kierunek. Bardzo dużą pomoc okazała nam wtedy lektorka języka bułgarskiego Joana, która walczyła razem z nami, kierując sprawę nawet do jednostek w Bułgarii. Finalnie utworzono magisterkę dla dwóch osób, ale Joana odeszła z pracy. Nie chciała zdradzać powodów. Magisterkę ukończyłam tylko ja. Ktoś poszedł do pracy, ktoś się wyprowadził z miasta, ktoś jednak nie dawał sobie rady z materiałem. I tak grupa się rozpadła. Po latach uważam, że studiowanie bułgarystyki to jeden z lepszych wyborów, jakich dokonałam w życiu. Nie patrzyłam wtedy na to, czy mój kierunek studiów będzie przyszłościowy, czy znajdę po nim pracę. Chciałam mieć ciekawe i interesujące studia. Chciałam zwiedzać, wyjeżdżać, poznawać kulturę, chłonąć świat, a uniwersytet dał mi taką możliwość.

Pierwsze zajęcia z cyklu wiedza o kraju i kulturze Bułgarii zapadły głęboko w moją pamięć. Siedzieliśmy zestresowani w sali wykładowej, kiedy prowadzący zaczął opowiadać o zielonej bałkańskiej krainie zwanej Bułgarią. Nie pamiętam już dokładnie, jakimi historiami nas wtedy uraczył, ale doskonale utkwiło mi w pamięci jedno zdanie: „Bułgarię można albo kochać, albo nienawidzić”. Zastanawiałam się wtedy, jaki to ma sens. Przecież znałam wiele krajów, które są bardziej lub mniej atrakcyjne, ale nie przejawiam do nich tak intensywnych i silnych uczuć jak miłość czy nienawiść. Musiałam trochę poczekać, ale przekonałam się, że doktor miał rację. Specyfika bułgarskiej kultury albo komuś przypadnie do gustu, albo nie.

Można podziwiać błogość i lenistwo Bułgarów, zazdrościć, że nigdzie się nie spieszą, że na wszystko mają czas, że uśmiechnięci piją kawę w każdym możliwym miejscu. Z drugiej strony, nieustanne spóźnianie się, ciągłe spokoino, ima wreme (spokojnie, mamy czas), kiedy drugi dzień z rzędu usiłujesz załatwić coś w okienku urzędu czy poczty, często wyprowadza z równowagi. Do bułgarskiej swobody można się jednak przyzwyczaić. Trzeba spędzić między Bułgarami odpowiednią ilość czasu, poznać ich zasady, reguły, maniery, procedury. Wtedy większość na pozór dziwnych, niezrozumiałych i nielogicznych zachowań staje się przyswajalna i akceptowalna, a wręcz godna pozazdroszczenia.STOLICA

Pierwszy kontakt z prawdziwą Bułgarią, daleką od kolorowych pocztówkowych kurortów, nadarzył się jesienią podczas drugiego roku studiów. Pojechałam na Erasmusa.

Był październik. Padał deszcz, wiało i było okrutnie zimno. Sofia mnie przerażała. Czas tutaj zatrzymał się dwadzieścia lat temu. Komunistyczne budowle straszyły przechodniów. Obdarte z resztek tynku, z kratami w oknach, szpeciły bułgarskie osiedla. Balkony wyglądały jak na siłę złączone, niepasujące do siebie klocki lego. Nieraz pokryte brudną szarością, a czasem tak bardzo tęczowe, że aż kłuły w oczy. Nikt nie dbał o renowację bloków, o ponowne ocieplenie czy odświeżenie budynków. Każdy mieszkaniec remontował na własną rękę swoje gniazdko. Wymieniał okna, kładł nowe podłogi, ale o wygląd całego obiektu nie miał kto zadbać. W Bułgarii podobno nie ma czegoś takiego jak spółdzielnia mieszkaniowa. Więc albo robisz wokół siebie i masz ładnie, albo bałaganisz i żyjesz w chaosie.

Ludzie na ulicach byli średnio uprzejmi, samochody jeździły jak chciały, nie zważając na przechodniów i ochlapując ich jesienną pluchą. Jedyne, co zapamiętałam, to pełno białych odrapanych busów, które trąbiły na siebie, usiłując zepchnąć się z drogi. To marszrutki. Popularna forma komunikacji na Bałkanach. Zastępowały autobusy. Były od nich szybsze, zwinniejsze i docierały w więcej miejsc. Można było nimi dojechać prawie wszędzie. Właścicielami przeważnie byli prywatni kierowcy. Kiedy marszrutka stanęła na przystanku (a mogła stać tylko chwilkę, by nie blokować miejsca dla autobusów), należało szybko wskoczyć do środka. Wolne miejsca były przeważnie na końcu pojazdu. Żeby do nich dotrzeć, trzeba było przepchnąć się przez tłum babiczek i studenciaków. Za bilet płaciło się po zajęciu siedziska pamiętającego czasy Todora Żiwkowa, wieloletniego przywódcy Ludowej Republiki Bułgarii, podając do przodu przez resztę podróżujących odliczoną sumę. Dwa lewy krążyły przez dziesięć par rąk, aż docierały do kierowcy. Ten nawet wydawał resztę, kiedy nie było drobnych. To, że nikt po drodze nie zwinął tej kasy, bardzo mnie dziwiło. Zaskoczyło mnie też to, że kierowca, chociaż czasem wydawał pieniądze kilku osobom naraz, nigdy się nie pomylił.

Dobrze zapamiętałam także bułgarskie kioski. Nie były to zwykłe baraczki. Przeważnie znajdowały się w suterenach. A przynajmniej tak do nich dostawali się ekspedienci. Na ulicę wystawało jedynie niewielkie okienko, do którego trzeba było się nachylić, by coś kupić. Gorzej mieli staruszkowie i osoby zbyt rosłe czy otyłe. Ci, niestety, musieli uklęknąć.

Na uniwersytecie nikt nie potrafił udzielić mi żadnych konkretnych informacji. Miałam w domu swoje zmartwienia rodzinne i myślałam, że tutaj zajmę myśli czymś innym. Niestety, nic się nie działo tak, jak sobie to wyobrażałam. Wróciłam po tygodniu do Polski i uznałam, że nie jestem gotowa na prawdziwą Bułgarię, że to nie dla mnie. Nie byłam gotowa na Erasmusa. Stwierdziłam, że będę studiować język bułgarski na miejscu w Polsce. Nie chciałam więcej przekonywać się o tym, czy pokocham Bułgarię, czy zacznę ją nienawidzić. Odpuściłam.MÓJ KOLEJNY RAZ W BUŁGARII

Niespełna kilka miesięcy później Joana, lektorka języka bułgarskiego, przedstawiła szansę wyjazdu na międzynarodową konferencję naukową w Karłowie. Było lato, po drugim roku studiów.

Nie pchałam się zbytnio na żadne długie wyjazdy, mając we wspomnieniach okropną szarą Sofię. Tutaj w grę wchodziły tylko trzy dni, w zupełnie innej części kraju. Postanowiłam dać Bułgarii jeszcze jedną szansę. W końcu miałam już z nią kontakt od dwóch lat. Rozsądne było więc spróbować się zaprzyjaźnić jeszcze raz. Poza tym dowiedziałam się, że Karłowo jest małym urokliwym miasteczkiem w środkowej Bułgarii, w którym urodził się bohater narodowy tego kraju, rewolucjonista Wasyl Lewski. 18 lipca 2013 roku obchodzono 176. rocznicę jego urodzin. 176 lat to przecież prawie okrągła rocznica, prawda? W Bułgarii tak. W Bułgarii wszystko można. I taką odpowiedź dawałam sobie zazwyczaj, gdy coś mnie tam zaskakiwało. Gdy wydawało się absurdalne, nielogiczne, a jednocześnie ciekawe i przyciągające uwagę.

W Karłowie zorganizowano seminarium studenckie i zaproszono przedstawicieli różnych krajów. Jeśli dobrze pamiętam, Joana zaproponowała udział wszystkim studentom z naszej grupy. Chętnych było kilkoro, ale kiedy nadszedł czas oddania konspektu pracy, przyniosłam go tylko ja. Pisałam wtedy o historycznych bohaterach narodowych, których życiorysy absolutnie mnie nie interesowały. Chciałam po prostu wyjechać, dać drugą szansę Bułgarii, spróbować przeżyć przygodę.

Muzeum, które organizowało konferencję, opłacało przelot, zakwaterowanie i wyżywienie. Tym bardziej szkoda było nie skorzystać. Wtedy odbyłam też pierwszą samodzielną wyprawę do Bułgarii (na Erasmusa dotarłam zorganizowanym transportem autobusowym z Warszawy bezpośrednio do Sofii). I wtedy prawdopodobnie się w niej zakochałam.

Zetknęłam się z nią bezpośrednio. Już nie z jesienną, szarą, brudną i smutną stolicą, ale z inną częścią kraju. I nie przez Google Street View czy przez reportaż o Romach na National Geographic. Znalazłam się prosto w kolorowej, letniej i słonecznej krainie. Pojechałam do urokliwego Karłowa. Pojechałam, bo chciałam pojechać.

Na lotnisku spostrzegłam chłopaka, który mógł być moim kolegą z przyszłej konferencji. Okazało się, że dobrze go rozpoznałam i resztę podróży odbyliśmy we dwójkę. Jurgen mieszkał we Freiburgu i studiował filologię słowiańską na tamtejszym uniwersytecie.

Na miejscu czekali już na nas opiekunowie. Byli studentami z Sofii zaangażowanymi w sprawy organizacyjne. Niestety, nie jestem w stanie przypomnieć sobie ich imion, ale skoro byli Bułgarami, to przyjmijmy, że to Petyr i Desisława (dwa najbardziej popularne imiona, z którymi miałam styczność w Bułgarii).

Samochodem udaliśmy się w stronę Karłowa, oddalonego jakieś 140 kilometrów na wschód od stolicy. Po drodze mogłam podziwiać przepiękny krajobraz rozpościerający się za oknem. Ani w Złotych Piaskach, ani w Sofii nie widziałam takich pejzaży. Pełno słoneczników, wspaniałe strzeliste góry, żywozielone pola. Wszystko otaczała spokojna aura. Powoli płynące życie, ptaki niespiesznie lecące przed siebie, koty wygrzewające się w zaułkach, mieszkańcy wiosek życzliwie przyglądający się przejeżdżającym samochodom. Pomyślałam, że wreszcie mogę zobaczyć coś innego niż Morze Czarne i szalone dyskoteki w letnim kurorcie, a równocześnie nie jest to smutną Sofią. Cieszyłam się ogromnie, że mogłam tam być.

Jechaliśmy około dwóch godzin. W aucie panowało milczenie. Żeby je przełamać, Jurgen zagadał do Desi nieco jeszcze łamanym bułgarskim.

— Czy Bułgarii dało coś wejście do Unii Europejskiej? Czy standard życia polepszył się w jakikolwiek sposób? – zapytał, a ja spojrzałam na wielkie dziury w asfalcie.

— Wybudowano trochę nowych dróg i wsparto szkoły nowoczesnymi sprzętami edukacyjnymi – odparła Desi. – A poza tym, co dla nas najważniejsze, otworzyła się droga ucieczki.

— Jak to ucieczki? Dlaczego? – Oczy Jurgena zrobiły się wielkie jak pięć złotych.

— No wiesz, w Bułgarii nie ma pracy, kto może, to stąd spada. Anglia, Irlandia, Hiszpania, Stany. Tam to można zarobić pieniądze. Nie ma sensu tutaj zostawać. Nic nas tu nie czeka.

Zastanawiałam się, dlaczego tak się dzieje. Może część winy za tę sytuację ponoszą sami Bułgarzy, a nie słabe wsparcie Unii? Może nie palą się do polepszenia standardu swojego życia i idąc na skróty, wybierają ucieczkę?²

Zrobiliśmy przystanek w jakiejś małej wiejskiej miejscowości. Petyr zaparkował auto przy sklepie spożywczym stanowiącym lokalne centrum kultury. Tak jak na stereotypowym obrazku, sklep otaczała grupa „miejscowej inteligencji”. Kupiliśmy zimne napoje i usiedliśmy przy jednym z wystawionych przed sklepem, wypłowiałych od słońca, czerwonych plastikowych stolików. Dobrze, że chociaż parasol Algidy dawał przyjemne schronienie. W innym wypadku ostre lipcowe słońce wypaliłoby nam dziury w głowach. Desi i Petyr od razu zapalili papierosy. W sumie to samo robili wszyscy, którzy stali w pobliżu.

— Dużo Bułgarów pali? – zapytałam z czystej ciekawości, chociaż mogłam się spodziewać, jaka będzie odpowiedź.

— Eeee, jakieś dziewięćdziesiąt pięć procent. Kobiety, mężczyźni, młodzi, starzy. Ja zaczęłam palić, jak miałam trzynaście lat – pochwaliła mi się na oko dwudziestoparoletnia Desi.

Byłam zszokowana. Dopiero kilka lat później, spędzając dużo czasu z Bułgarami, przekonałam się, że Desi miała rację, i przestałam widzieć w tym coś niecodziennego. W Bułgarii po prostu się pali.

Pod wieczór dotarliśmy do Karłowa, niewielkiego miasteczka, liczącego zaledwie dwadzieścia osiem tysięcy mieszkańców, leżącego u podnóża gór Stara Płanina. Kiedyś Karłowo nosiło nazwę Lewskigrad (Miasto Lewskiego) na cześć wspomnianego działacza niepodległościowego. Zakwaterowaliśmy się w niedużym drewnianym pensjonacie przy parku. Desi odebrała klucze i zaprowadziła mnie i Jurgena na piętro, gdzie znajdowały się nasze pokoje. Otrzymałam pokój dwuosobowy i byłam przekonana, że Desi będzie nocowała w nim razem ze mną. Ta jednak gdzieś uciekła i nie zdążyłam nawet zapytać, czy potrzebny jest jej klucz. Rozpakowałam się i zaczęłam jej szukać. Idąc korytarzem, usłyszałam głośne śmiechy dochodzące zza ściany. To była Desi. Zapukałam do drzwi. Otworzyła mi roześmiana, w mokrych włosach i ręczniku. Za nią stał Petyr. Zrobiło mi się głupio, więc uśmiechnęłam się i powiedziałam tylko, że czekam na dole, ponieważ mieliśmy iść razem na spacer po okolicy. Wiedziałam już, że nie będzie spała w moim pokoju.

Desi i Petyr zdecydowanie nie widzieli potrzeby zajęcia się nami. Przywieźli nas z lotniska do Karłowa i tyle. Nie mieli w planach dalszej integracji i opiekowania się nowymi gośćmi. Musieliśmy z Jurgenem poradzić sobie sami. Kiedy po półgodzinie nasi Bułgarzy się nie pojawili, poszliśmy rozejrzeć się po okolicy. W sumie to nie wiem, jakim cudem żyło tutaj prawie trzydzieści tysięcy mieszkańców, skoro przed hotelem znajdowała się zaledwie fontanna i mały skwer, a wszystko to otaczał las. Może była jeszcze jakaś ukryta dzielnica? W Bułgarii nigdy nic nie wiadomo. Podobno w Sofii istniały kiedyś podziemne dzielnice³. Doszliśmy do maleńkiego wodospadu, tam poobserwowaliśmy wiewiórki, po czym wróciliśmy do hotelu coś zjeść, by następnie udać się spać.

Kolejnego dnia była konferencja. Rano wszyscy spotkaliśmy się na śniadaniu. Wszyscy, bo okazało się, że w nocy dojechała reszta studentów z Francji, Węgier i Bułgarii. Seminarium studenckie odbywało się w Muzeum Wasyla Lewskiego, jego dawnym domu, zamienionym w muzeum kilkadziesiąt lat po tym, jak zmarł, a dokładnie – został powieszony przez Turków.

Teren wokół muzeum był bardzo urokliwy, otoczony winoroślami. Drzewa dawały przyjemny cień i stawiały czoła upalnemu lipcowemu słońcu. Dziedziniec był wyłożony kamieniami, na których leniwie wygrzewały się koty. Dom otaczał piękny drewniany taras.

Nie ukrywam, że sama konferencja była dla mnie stosunkowo nudna. Nikt z nas nie potrafił jeszcze dobrze mówić po bułgarsku. Każdy odczytywał swój tekst łamaną bułgarszczyzną, co sprawiało, że referaty były trudniejsze w odbiorze. Byliśmy studentami z zagranicy, więc zarówno wykładowcy, jak i pracownicy muzeum tak czy inaczej byli pod wrażeniem naszych wątpliwych umiejętności. Bo kto w ogóle i po co uczy się tego języka?

Po konferencji była uroczysta kolacja, na której serwowano dania kuchni bułgarskiej. Można było spróbować takich specjałów jak szopska sałata⁴ czy kawarma⁵. Zamiast chleba podana została tradycyjna pyrlenka⁶. Do picia – oczywiście rakija oraz dla niepijących alkoholu biłkow czaj (herbata ziołowa).

Gdy wszyscy się już posilili, z głośników popłynęły dźwięki horo⁷ – słowiańskiego tańca ludowego wywodzącego się z antycznych tańców kołowych. Bułgarzy uczyli nas kroków, które, przyznam szczerze, początkowo sprawiały mi sporo problemów. Po kilku chwilach (podkład muzyczny do horo trwał przynajmniej z dziesięć minut) załapałam jednak, na czym to polega, i oddałam się wspólnym pląsom.

Następnego dnia zjedliśmy śniadanie w jedynym otwartym o tej porze barze-kawiarni. Do wyboru oprócz omleta była princesa. Nie był to słodki wafel w czekoladzie, a długa na około dwadzieścia centymetrów kromka chleba posmarowana mięsem mielonym, zwanym kajma. Zapieczona w piecu z kaszkawałem smakowała wyśmienicie. Tylko dlaczego była taka ogromna? Śniadania na ciepło to bułgarski zwyczaj. Nie znam Bułgara, który w domu nie miałby chociaż opiekacza albo tostera.

Po śniadaniu odwieziono nas na lotnisko. Co prawda wylot był po południu, ale chyba Desi i Petyr chcieli już mieć nas z głowy. Przed odlotem kupiłam jeszcze pamiątki dla najbliższych, a następnie wsiadłam do samolotu.LETNIA SZKOŁA

We wrześniu wyjechałam ze znajomymi z roku na Letnią Szkołę do Smolanu – niewielkiego miasteczka w Rodopach. Wyjazd połączony był z tygodniowym odpoczynkiem nad Morzem Czarnym. W Bułgarii jednak większość rzeczy odbywa się odwrotnie, najpierw zatem był relaks nad morzem, a następnie nauka w Smolanie.

Wyruszyliśmy bladym świtem spod uniwersyteckich bram. Pierwszym dłuższym przystankiem, nie licząc przerw na toaletę i jedzenie, była Sofia, gdzie przesiedliśmy się do autobusu kierującego się na Carewo. Zostawiliśmy bagaże w poczekalni sofijskiego dworca Serdika⁸ i poszliśmy coś zjeść. Nasz opiekun zabrał nas do baru mlecznego na obiad. Składka na wyjazd nie była zbyt obfita, więc zaskoczyło mnie, że otrzymaliśmy cokolwiek do jedzenia. Każdy, oprócz Kamili, która była wegetarianką, dostał papkę z mięsem i czymś białym na górze. Wyglądało średnio apetycznie, ale jak smakowało! Papka okazała się musaką, czyli zapiekanką z ziemniaków i mięsa mielonego. Kurczak i mielone to swoją drogą ulubione mięsa Bułgarów. Po musace spływało kiseło mliako, czyli bułgarska wersja jogurtu naturalnego ze specjalną bakterią bałkańską, podobno odpowiedzialną za długowieczność.

Wieczorem wyjechaliśmy nad morze. Carewo to niewielki kurort turystyczny liczący około siedmiu tysięcy mieszkańców. Pierwsze wzmianki o nim pochodzą już z XII wieku, kiedy nosiło jeszcze nazwę Wasiliku. Wcześniej, zanim stało się atrakcją dla turystów, znane było z uprawy winogron i przemysłu stoczniowego. Ludność grecka przekształcała nazwę jeszcze kilkakrotnie – na Wasilikos i Wasiliko. W wyniku I wojny bałkańskiej Wasiliko odłączyło się od Turcji. W 1950 roku nazwano je Miczurin – na cześć rosyjskiego naukowca, sadownika, twórcy kontrowersyjnych metod hodowli roślin. Od 1991 roku nosi zaś nazwę Carewo.

Droga przebiegła bardzo spokojnie, chyba dlatego, że byliśmy zmęczeni wcześniejszą podróżą z Polski. Do celu dotarliśmy około czwartej nad ranem. Było to dwie godziny za wcześnie, bo jak się okazało, właśnie tyle musieliśmy czekać na taksówki. Według wiedzy opiekuna zaczynały kursować dopiero od szóstej. Podobno w Carewie nie było nocnej strefy taryfowej. Byliśmy zmęczeni i zirytowani zaistniałą sytuacją. Nie mieliśmy jednak wyjścia. Zaczął nam doskwierać głód i pragnienie napicia się czegoś ciepłego. Zauważyłam wtedy pierwszą rzecz, która od razu spodobała mi się w Bułgarii, a której nie widziałam w innych krajach. Całodobowe, ogólnodostępne automaty z kawą, herbatą, gorącą czekoladą i zupą. Choć Bułgaria nie jest ani spokojniejszym, ani bezpieczniejszym krajem niż Polska, takie właśnie automaty, przypięte łańcuchami do chodnika, stoją na rogu co drugiej ulicy. Po nieprzespanej nocy i całodniowej podróży gorąca czekolada czy herbata ratowały życie. I kosztowały tylko pięćdziesiąt stotinek, czyli niecałą złotówkę. Brawo, pomysłowi Bułgarzy!

Kiedy nieszczęsne taksówki wreszcie podjechały, zmęczeni przejechaliśmy nimi pod jakieś romskie baraki, które miały być naszym schronieniem na najbliższy tydzień. Prawdę mówiąc, nie wierzyliśmy, że będziemy tam mieszkać. Z pewnością taksówkarz się pomylił. Niestety to my byliśmy w błędzie. I to były nasze „apartamenty” na kolejne siedem dni.

Jeden barak składał się z tarasu, dwóch pokoi, łazienki i malutkiego pomieszczenia z lodówką, które prawdopodobnie miało być kuchnią. W pokoju stały prycze z mocno zużytymi materacami. Kiedy się na nich siadało, tyłek zapadał się tak, że prawie dotykał brudnego gumolitu. O szafie, komodzie czy nawet szafce nocnej można było zapomnieć. Czyste ubrania przez cały tydzień mieszały się z brudnymi w walizce. Najciekawsza była łazienka. Nie posiadała ani kafelków, ani nawet prysznica. Z murowanych ścian wyciągnięta była zardzewiała rura, z której leciała woda. Na szczęście ciepła. Nie było ani zasłonki, ani brodzika. Tuż obok stał sedes. Siedząc na nim, można było brać prysznic. W takich warunkach mieszkaliśmy przez tydzień. I tak naprawdę przerażało to tylko na początku. Szybko się przyzwyczaiłam. Taki był po prostu klimat Bułgarii.

Część wypoczynkowa naszej Letniej Szkoły wyglądała każdego dnia bardzo podobnie. Rano przygotowywaliśmy śniadanie. Każdy to, co sobie wcześniej kupił w supermarkecie. Przeważnie było to kiseło mliako oraz banica⁹.

Po śniadaniu chodziliśmy na plażę. Tam nie działo się nic ciekawego, bo cóż mogliśmy robić oprócz picia piwa i kąpieli w morskich falach. Potem obiad w jakimś tanim stolu (stołówce), no chyba że ktoś miał więcej pieniędzy, to szedł do mehany. Mehana to tradycyjna bułgarska karczma, przeważnie cała drewniana, w której można napić się piwa, rakii lub wina oraz spróbować miejscowej kuchni. Panuje w niej określony klimat. Stoły nakryte są czerwonymi obrusami w kratę, a dania podaje się w typowych dla Bułgarii kolorowych glinianych naczyniach. Słychać bułgarską muzykę, często czałgę – podobną do naszego disco polo, tylko z podtekstem erotycznym. Choć czałga dla niektórych Bułgarów jest powodem do wstydu, ja wyczuwam w niej bałkańską nutę folkloru typową dla tego regionu Europy. W teledyskach widać skąpo ubrane panie wijące się wokół mężczyzn i słychać dźwięk gajdy albo harmonijki. Dla mnie to nowoczesne połączenie teraźniejszej muzyki z lokalnymi tradycyjnymi dźwiękami.

Były też knajpki troszkę tańsze od mehan, ale z lepszym jedzeniem niż w stolu. Tam właśnie jadałam najczęściej i zamawiałam stosunkowo tanie posiłki – na przykład grzanki z serem i pomidorem, dwie za dwa lewy, oraz biłkow czaj za pięćdziesiąt stotinek. Tym sposobem jadłam kolację za niecałe pięć złotych. Raz tylko poszalałam i na stole znalazły się malutkie rybki znane pod nazwą caca¹⁰. W tej knajpie, zresztą jak w wielu innych, było menu w języku polskim. Za każdym razem, gdy je widziałam, yayecznica, fritki s serom i wotruba wywoływały uśmiech na mojej twarzy.ZAGŁĘBIE SURFERÓW

Po południu zazwyczaj wybierałam się na jogging nad brzegiem morza. Były to jedne z najwspanialszych przebieżek w moim życiu. I nie było to bieganie po plaży, gdzie stopy zapadają się w piasek, a ścięgna Achillesa błagają o litość. Biegałam zieloną wydeptaną dróżką wiodącą wzdłuż klifowych szczytów. Z lewej strony miałam pola i łąki, a z prawej błękit Morza Czarnego. Pewnego dnia rozbiegałam się na tyle daleko, że dobiegłam do Achtopolu – najbardziej wysuniętego na południe bułgarskiego miasta nad Morzem Czarnym. Pięknie usytuowane na skalistym wybrzeżu u podnóży gór Strandża przyciągało latem wielu turystów. Ze zdumieniem odkryłam, że jest to zagłębie windsurferów. Przyjemnie było patrzeć, jak dziesiątki kolorowych masztów ścigają się naprzemiennie, a rozkoszne, ale jednak niespokojne fale próbują strącić właścicieli desek do wody. Zdawało się, że odkryłam raj na ziemi, nigdzie z większą przyjemnością nie wylewałam potu niż na tamtejszych wzgórzach.

Choć dziś Achtopol tętni życiem, to przeszłość tego miasta, a szczególnie miniony wiek, to pasmo tragedii. Na początku XX stulecia niesiony przez wschodni wiatr pożar strawił całą drewnianą zabudowę. Ocalało zaledwie kilka domów oraz dzwonnica lokalnej cerkwi. Rok później wybuchła epidemia grypy hiszpanki. Po dwudziestu jeden latach zaś, gdy wydawało się, że zła passa opuściła to niewielkie miasteczko, skały z nasypu ochronnego zaczęły się osuwać, niszcząc zacumowane w porcie statki. W czerwcu 1945 roku kolejny pożar pozbawił domostw kilkudziesięciu mieszkańców. Na początku lat siedemdziesiątych doszło do katastrofy ekologicznej wskutek rozbicia się tureckiego statku i przedostania się do morza beczek z sodą kaustyczną. Potem miasto wreszcie odetchnęło i dzisiaj w niczym nie przypomina już miejsca dotkniętego tyloma tragediami. Stało się nawet inspiracją dla reżyserów. W 1975 roku Andrzej Wajda kręcił tam Smugę cienia.OWOCOWY RAJ

Kiedy nie biegałam, spacerowałyśmy z koleżankami po wąskich uliczkach Carewa. Lubiłyśmy przechadzać się wzdłuż tradycyjnych bułgarskich zabudowań, otoczonych pełnymi owocowych drzew i krzewów ogrodami.

Uprawa winogron w Bułgarii jest bardzo popularna i przydomowe winnice nie są dla nikogo zaskoczeniem. Zadziwiły mnie za to rosnące na drzewach granaty (pierwotnie nawet pomyliłam je z pomidorami, chociaż nie zgadzało mi się, że mogłyby rosnąć na drzewach). Bułgaria to kraj południowoeuropejski, więc jest tutaj o wiele więcej słonecznych dni niż w Polsce, a co za tym idzie rosną tu tropikalne owoce.

Zaobserwowałam, że ludzie hodują również pigwy. Wcześniej pigwa kojarzyła mi się tylko z nalewką pigwową (ciocia na działce uprawia pigwy, by robić z nich pigwówkę), a w Bułgarii jada się ją prosto z drzewa, jak gruszkę lub jabłko. Kolejnym zaskoczeniem była dla mnie figa – w Polsce jadałam ją tylko suszoną. W Bułgarii figi występują często na dziko – gdzieś sobie wyrastają z trawnika przy drodze niczym bezużyteczny krzew. Podobnie jest z modnymi ostatnio jagodami goji. Również rosną bezpańsko przy drogach. Nie należy jednak jeść ich świeżych – są gorzkie. Suszone natomiast smakują wspaniale i są bardzo zdrowe.

Podobno hitem są też owoce kaki, nazywane przez Bułgarów rajskim jabłkiem. Słyszałam, że smak tego owocu jest wart grzechu. Niestety rosną one w grudniu i styczniu, więc nie było mi dane ich spróbować.RODOPY PO RAZ PIERWSZY

Po tygodniu nadmorskiej laby wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy w Ro­dopy. W czasie drogi zatrzymywaliśmy się jeszcze w kilku miejscach. Pierwszym z nich był Monastyr Baczkowski położony w miejscowości Baczkowo. To męski klasztor założony w 1083 roku przez Gruzina Grigola Bakurianisdzego. Z parkingu do klasztoru prowadziła uliczka wyłożona kamieniami. Zarówno prawą, jak i lewą jej stronę zalewało mnóstwo sklepików z pamiątkami, własnoręcznymi wyrobami, naczyniami, słodkimi bułkami czy ziołami. Nic, tylko wydawać.

Kiedy już udało się przebić przez tłum turystów i dotrzeć pod bramę monastyru, trafiliśmy na czeszmę. Jest to coś w rodzaju ozdobnie obudowanej studzienki z kranikiem, z której można napić się wody lub obmyć ręce i twarz w upalne dni.

Na dziedzińcu w środku monastyru stał kościółek. Albo raczej kapliczka – jej powierzchnia nie przekraczała kilkudziesięciu metrów kwadratowych. Dookoła rozpościerał się budynek otoczony drewnianymi tarasami w taki sposób, że można było obejść cały, nie schodząc na dół. Z balkonów prowadziły wejścia do pokoi, a pod kapliczką rosły różne krzewy i kwiaty. Mnisi chodzili po dziedzińcu i obserwowali, czy nikt nie robi przypadkiem zbyt dużo zdjęć (fotografowanie było zabronione).

Kilkadziesiąt kilometrów przed Smolanem, w samym sercu zachodnich Rodopów, leżą Cudowne Mosty. Must see w tamtym rejonie. Są to formacje skalne powstałe w wyniku erozji, która wywołała pęknięcia, a następnie z owych szczelin wytworzyły się jaskinie wodne. Otoczone górską florą wraz z krystalicznie czystym strumykiem sprawiają wrażenie bajkowego przejścia do innego świata.

W Rodopach znajduje się również jedna z największych jaskiń w Bułgarii – Diabelskie Gardło. Nazywa się tak, ponieważ uformowane skały przypominają głowę diabła. Grota powstała w wyniku osuwania się warstw gruntowych. W środku oprócz krętych korytarzy i uliczek ukształtowała się sala wraz z podziemnym wodospadem. Jaskinia ta jest również azylem dla różnych gatunków nietoperzy. W samej Bułgarii żyje ponad trzydzieści pięć rodzajów tych nocnych stworzeń. Przed jaskinią biegnie eko-pyteka (szlak turystyczny). Można nią udać się w góry i podziwiać formacje skalne oraz bogatą roślinność. Za symboliczne dwa lewy można też skorzystać z kolejki tyrolskiej i zjechać w dół wąwozu, wznosząc się ponad koronami drzew.SMOLAŃSKIE NAUKI

Wieczorem dojechaliśmy do Smolanu, gdzie przez kolejne dwa tygodnie mieliśmy uczestniczyć w zajęciach w filii Uniwersytetu Płowdiwskiego.

Miasto leży w zachodniej części Rodopów, nieopodal granicy z Grecją. Chociaż osadnictwo w tym miejscu datuje się nawet na 2 rok p.n.e., to prawa miejskie Smolan uzyskał w 1960 roku, po połączeniu trzech miejscowości: Smolanu, Rajkowa i Ustowa. To na pozór niewielkie miasteczko jest zarazem najdłuższym w Bułgarii – mierzy prawie dwadzieścia pięć kilometrów.

Obok budynku uczelnianego znajdował się wysoki jak wieżowiec, szary i odrapany akademik. Był dopiero wrzesień, więc świecił on jeszcze pustkami. Studenci pracowali zapewne nad morzem w Słonecznym Brzegu, sprzedając lody albo obsługując bary pełne pijanych turystów. Zakwaterowaliśmy się w pokojach trzyosobowych. Warunki były nieco lepsze niż w Carewie, jednak materace nadal szurały o podłogę, a sprężyny nieprzyjemnie wbijały się w kręgosłup. Cóż, taki urok studenckich sypialni w Bułgarii.

Na parterze akademika ulokowana była stołówka lub raczej opuszczone po niej miejsce. Z części tego pomieszczenia wydzielony został aneks kuchenny. Oprócz kilku półek z talerzami z ciemnożółtego duraleksu i blatu roboczego stała tam niewielka lodówka. Kuchenki nie było. Spędzaliśmy tam poranki, jedząc śniadanie, a wieczorami popijaliśmy piwo i graliśmy w karty.

Nie chcieliśmy, by nasze śniadanie przez kolejny tydzień stanowiły banica i kiseło mliako, więc kupowaliśmy zwykły chleb, białe sery i pomidory. Chleb nie był taki jak w Polsce. Przypominał zarówno wyglądem, jak i smakiem ogromny miękki kawiorek czy bułkę wrocławską. Skórki w ogóle nie były spieczone ani chrupiące. To była po prostu duża pokrojona w plastry buła. Koneserzy kajzerek i grahamek byliby zachwyceni. Choć założę się, że tylko przez chwilę. Nikt z nas nie był w stanie jeść tego dłużej niż kilka dni.

Bułgarskie pomidory, ogórki czy papryki mają wyjątkowo soczysty, świeży smak. Nawet w sezonie w Polsce nie smakują tak jak w Bułgarii. W końcu w tym południowym zakątku raju słońce świeci prawie sześć miesięcy w roku bez przerwy.

Wszystkie zajęcia odbywały się w ogromnej auli (choć było nas zaledwie czternaścioro) i prowadził je doktorant z Uniwersytetu Płowdiwskiego, niejaki Płamen. Płamen był bardzo wygadany, zabawny i ciekawie przewodził seminariom. Trwały one zazwyczaj od rana do piętnastej lub szesnastej, z krótkimi przerwami. Śpiewaliśmy piosenki, czytaliśmy wiersze, pisaliśmy opowiadania. Czas upływał miło i przyjemnie.

Filia uniwersytetu była zadbana. Farba trzymała się ścian, ławki miały wszystkie deski na miejscu. W salach nie było czuć zapachu stęchlizny. Tylko toalety przypominały o dawnych czasach, kiedy to rozkrokiem trzeba było stawać nad dziurą w podłodze.

Wieczorami mieliśmy czas wolny. Nikt nas nie pilnował, niczego nam nie narzucał. Nie chciało nam się ciągle grać w karty z wykładowcami. Pragnęliśmy przygód, atrakcji, nowych znajomości. Niestety, miasto było jeszcze opustoszałe. Jedyne, co udało nam się zlokalizować, to drugi akademik, oddalony o kilka kroków od naszego.GOWORITE LI BYŁGARSKI?

Pewnego wieczoru słyszałyśmy z koleżankami, jak dochodzą z niego głosy młodych ludzi. Grała muzyka w pokojach, śmiech odbijał się w długich korytarzach. „Pewnie kroi się jakaś imprezka” – pomyślałyśmy i usiadłyśmy na ławce przed akademikiem. Liczyłyśmy, że może ktoś nas zaprosi na wspólne świętowanie albo chociaż zagada, kiedy wyjdzie zapalić papierosa przed budynek. Siedziałyśmy tak może dwadzieścia minut, ale nic się nie wydarzyło. Nikt nie postanowił nas poprosić do środka ani nawet krzyknąć zaczepnie z okna. Zastanawiałyśmy się, z jakiego wydziału są ci studenci. Tacy drętwi i mało otwarci na nowe znajomości. Podeszłyśmy bliżej wejścia, by odczytać napis na tablicy informacyjnej przytwierdzonej do muru akademika. I jak się okazało, była to bursa dla licealistów i gimnazjalistów.

Zrezygnowane poszłyśmy ostatni raz spróbować ugrać coś w mieście. Może jakiś bar będzie otwarty, może jednak kogoś spotkamy. Kiedy wyszłyśmy z kampusu i doszłyśmy do pasów, usłyszałyśmy z dala nadjeżdżający samochód, z którego wydobywała się głośna taneczna muzyka. Była to nasza ostatnia szansa, by jakoś rozkręcić wieczór. Agata pomachała w stronę przejeżdżającego opla. Auto się zatrzymało, uchyliła się szyba i jeden z chłopaków zapytał, czy mówimy po angielsku.

— Goworite li byłgarski? – odbiła piłeczkę Agata, chcąc ćwiczyć świeżo pozyskane umiejętności językowe.

— Yes... Znaczi da, jasno cze goworim – roześmiał się chłopak z miejsca pasażera.

Teoretycznie mogłyśmy z nimi rozmawiać po angielsku, bo każda z nas dobrze znała ten język. Byłyśmy jednak w Bułgarii i chciałyśmy mówić po bułgarsku. Żeby się podszkolić, żeby sprawdzić dotychczasowe umiejętności, a trochę dla zabawy.

— Wiecie, czy jest gdzieś tutaj jakaś impreza?

— Za dużo nie ma, bo jeszcze studenci nie wrócili. Miasto śpi, ale coś wymyślimy. Wsiadajcie – usłyszałyśmy.

Ruszyłyśmy w stronę samochodu. Byłyśmy we cztery, więc w kilka sekund musiałyśmy obmyślić logistyczny plan zajęcia tylnych siedzeń, przystosowanych do przewozu maksymalnie trojga pasażerów. Ale czego się nie robi dla urozmaicenia czasu i przygody.

Przejechaliśmy kilkaset metrów i zaparkowaliśmy w centrum pod barem Casa Mia. Lokal był prawie pusty, problem ze znalezieniem miejsca nie istniał. Impreza to nie była, ale w sumie zawsze lepiej pogadać z lokalnymi przy piwie, niż siedzieć na ławce pod akademikiem dla niepełnoletnich. Rusen i Genczo – bo tak mieli na imię nasi nowi znajomi – byli mile zaskoczeni naszą obecnością w tym niedużym miasteczku. Zdziwiło ich też to, że w ogóle mówimy po bułgarsku. Pytali, skąd znamy język i po co się go uczymy. Pogadaliśmy trochę, opowiedziałyśmy im, jak spędziłyśmy czas w Carewie. Wspominałyśmy, że w tamtych rejonach mieszkają Romowie. Można było spotkać ich na każdym kroku. Mieszkali w rozpadających się ruderach, wokół których roznosił się zapach kóz. Wydawało się też, że co drugi z nich nie miał któregoś zęba.

Rusen się roześmiał.

— Ja też jestem Cyganem – powiedział nagle śmiertelnie poważnie.

— Naprawdę? Nie wyglądasz! – wypaliłam chyba najgłupszą rzecz, jaka mogła mi przyjść do głowy.

Rusen w niczym nie przypominał tych Romów, których znałyśmy z Carewa. Był zadbany, miał wszystkie zęby, nie nosił też złotych łańcuchów na szyi ani święcącego dresu do lakierowanych mokasynów. Był wesoły, pogodny, uśmiechnięty i do tego całkiem przystojny. I przede wszystkim miał do siebie dystans. W przeciwnym razie pewnie więcej już by się z nami nie spotkał, a umówiliśmy się kilka dni później. Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas o Polsce i o zarobkach w naszym kraju. W końcu chłopcy odwieźli nas pod akademik.KULTURALNE POPOŁUDNIA

Kolejnego dnia w ramach zajęć z kultury, które odbywały się w godzinach popołudniowych, wybraliśmy się naszą studencką grupą do planetarium oraz do Muzeum Historycznego. Pierwsze powstało w 1975 roku i jest największą tego typu placówką w Bułgarii. Jeśli ktoś jest fanem astronomii, z pewnością będzie zachwycony. Na mnie jednak większe wrażenie zrobiło Muzeum Historyczne powstałe w latach trzydziestych XX stulecia. Można w nim podziwiać stroje ludowe z różnych regionów Bułgarii. Zachwycają kolorami, fasonami i zdobnictwem. Znaleźć można też stroje kukerów. Kukeri to grupa mężczyzn przebranych za straszydła przypominające mocno owłosione zwierzęta o ludzkich ciałach. Chodzą po wsiach w czasie Wielkiego Postu oraz Wielkanocy. Tradycja ta wywodzi się z czasów trackich i ma na celu odpędzenie złych duchów i sił nieczystych. Ma to zapewnić szczęście i dobrobyt mieszkańcom. Jest też symbolicznym pożegnaniem zimy. Ta ciekawa maskarada nie odbywa się wyłącznie wiosną w lokalnych wioskach. Stanowi również część europejskiego festiwalu, który organizowany jest w połowie stycznia w miejscowości Pernik¹¹.ROZPOCZĘCIE ROKU SZKOLNEGO W BUŁGARII

W Bułgarii pierwszy dzień szkoły przypada piętnastego września. To aż o dwa tygodnie później niż w Polsce. I jak tu nie zazdrościć południowcom? Dzięki znajomościom naszego doktora mogliśmy uczestniczyć w obchodach tej wrześniowej inauguracji. Odbyła się ona o godzinie dziesiątej na dziedzińcu miejscowej szkoły. Na początku odśpiewaliśmy hymn Bułgarii, a potem kilka par uczniów ubranych w regionalne stroje odtańczyło przy narodowej muzyce ludowy taniec. Najmłodsze dzieci wyrecytowały wierszyki, a jedna dziewczynka wyśpiewała miłosną balladę.

Po części oficjalnej wszystkie dzieci udały się do swoich sal, a my zostaliśmy przydzieleni kolejno do różnych klas, by zobaczyć, jak przebiega część nieoficjalna. Mnie i koleżance przypadła klasa piąta. Po wejściu do sali zastałyśmy grono uśmiechniętych dzieci, w większości ubranych w białe koszule i ciemne spodnie. Tylko jeden chłopiec o nieco ciemniejszej karnacji, siedzący w ławce pod ścianą, miał na sobie stare podarte dżinsy i rozciągnięty sweter. Pani rozdała dzieciom plany lekcji i opowiedziała, czym będą się zajmować w bieżącym roku szkolnym. Następnie puściła po klasie listę i poprosiła, by się na nią wpisać.

Spis zatrzymał się na chłopcu, który przyszedł nieodświętnie ubrany. Chwycił długopis i patrzył tępo na kartkę przez kilkadziesiąt sekund. Nauczycielka podeszła do niego i zapytała, dlaczego nie chce się podpisać. Chłopiec powiedział, że nie potrafi. Jak się potem okazało, był Romem (niestety w tej grupie etnicznej nadal zdarza się analfabetyzm). Jak dostał się do piątej klasy? Może się zawstydził i nie umiał złożyć podpisu w obecności nowych kolegów? Wyrozumiała opiekunka pomogła mu i kontynuowała swój wykład. Do tej pory zastanawiam się, czy problem chłopca został kiedykolwiek rozwiązany, czy może mały Rom po roku został po prostu „przekazany” do kolejnej klasy.WIEJSKIE URODZINY

Po południu Rusen zadzwonił i powiedział, że ma dla nas niespodziankę i po zajęciach zabiera nas w wyjątkowe miejsce. Atrakcją okazała się jedna z najpiękniejszych bułgarskich wsi – Sziroka Łyka.

Leży ona dwadzieścia trzy kilometry na północny zachód od Smolanu i jest rezerwatem architektury i folkloru bułgarskiego. Wieś słynie z autentycznych rodopskich domków, z cerkwi Wniebowzięcia Marii Dziewicy (wybudowanej w 1834 roku zaledwie w ciągu trzydziestu ośmiu dni), ze Szkoły Sztuki Ludowej oraz z malutkiego mostu pamiętającego jeszcze czasy starożytnych Rzymian. Jest to miejsce o uroczej architekturze, które zamieszkuje zaledwie 468 osób.

Powodem, dla którego przyjechaliśmy do Szirokiej Łyki, były urodziny jednego z kolegów Rusena. Odbywały się w niedużej mehanie. Usiedliśmy na zewnątrz przy ogromnych stołach nakrytych czerwonymi obrusami i zastawionych po brzegi jedzeniem. Większość gości już była na miejscu. Oprócz standardowych potraw typu szopska sałata, pyrlenka czy kawarma, były też potrawy z mięsa mielonego: musaka, kiufteta, kebabczeta, a także pyłneni czuszki, czyli papryki faszerowane białym serem, i wiele innych smakołyków, których nazw nie zdołałam wtedy zapamiętać. Wszystkiego próbowałyśmy po trochu, by zostawić miejsce na zamówione z karty danie główne. Ja czekałam na pyrżeni syrceta – smażone serca drobiowe, a Agata na nieznany nam placek.

Kiedy nadeszły nasze gorące potrawy, od razu wzięłyśmy się za pożeranie ich i nie skończyłyśmy, póki talerz nie był pusty. Znajomi Rusena dziwnie na nas patrzyli. Nie wiedziałam, o co chodzi. Przecież było ciepłe, więc trzeba zjeść. Otóż nie w Bułgarii. Tam jedzeniem należy się delektować, posiłek zjada się nawet kilka godzin, szczególnie kiedy jest się w towarzystwie rodziny i przyjaciół.

— Mam dla was wyzwanie – rzucił Rusen. – Pewnie znacie już wiele bułgarskich napojów, ale czy któraś z was piła bozę?

Tylko nie to – pomyślałam. Boza to lekko sfermentowany napój bezalkoholowy przygotowany na bazie pszenicy i prosa. Ma kwaśno-słodkawy posmak. Gdy byłam kiedyś w Sofii, jeden ze znajomych kupił ją z ciekawości w supermarkecie. Miała kolor kawy z mlekiem. Dał mi spróbować, ale od razu mnie wykręciło. No bo jak tu pić płynne drożdże?

— Ja kiedyś piłam i szczerze mówiąc, średnio mi smakowała, więc podziękuję – wytłumaczyłam grzecznie.

— A ty, Agata? Spróbujesz?

— A spróbuję – odpowiedziała ochoczo koleżanka i nie wiedząc, co robi, wzięła szklankę płynnej mazi do ręki.

— No to powodzenia – mruknęłam pod nosem.

Agata wzięła solidny haust, prawdopodobnie sądząc po konsystencji napoju, że będzie on przypominał koktajl, jogurt czy kawę latte. Chyba tak nie było. Zrobiła wielkie oczy i nie chcąc się skompromitować przed znajomymi, ciężko przełknęła.

— No i jak? Smakowało?

— Nie najgorsze. Ale zdecydowanie nie w moim stylu. – Mówiąc to, wlepiała we mnie wzrok z niemym pytaniem: dlaczego jej nie uprzedziłam, że boza ma taki oryginalny ziemisto-drożdżowy posmak?

— Boza chyba nie pasuje żadnemu Polakowi – roześmiali się Bułgarzy, a ja spojrzałam przepraszająco na Agatę i delikatnie się uśmiechnęłam.

Na deser zamówiono lokum. To miękka kolorowa galaretka posypana cukrem pudrem. Może występować w różnych smakach i odmianach – z orzechami, bakaliami czy wiórkami kokosowymi. Ten bałkański przysmak pochodzi z Turcji, Bułgarzy upodobali go sobie jednak na tyle, że uznają go za własny. W Polsce te łakocie trafiają się bardzo rzadko, na ogół pod nazwą rachatłukum¹². W Bułgarii można zjeść lody o smaku lokum, ciasta, budynie, a nawet czekoladę.

Skonsumowałyśmy ten słynny przysmak i opowiadałyśmy o naszej Letniej Szkole, o studiach bułgarystycznych, o Polsce. Wszyscy słuchali z zainteresowaniem, czasem parskając śmiechem, gdy powiedziałyśmy coś niepoprawnie. Tłumaczyłyśmy też kawały i piosenki z polskiego na bułgarski, mówiłyśmy o ulubionych miejscowych artystach i pisarzach. Kiedy zrobiło się chłodniej, przenieśliśmy się do środka restauracji.

Tam Rusen wraz z kolegą zaczęli wygrywać na bębnach lokalne rytmy, ktoś brzdękał na gitarze, a jeszcze ktoś na gajdzie. Właśnie! Gajda! To ludowy dęty instrument muzyczny wykonany z mieszka skóry zwierzęcej i dwóch piszczałek. Świętowanie urodzin zakończyliśmy ogniskiem w kominku i oczywistym elementem – tańcem horo. Wieczorem koledzy odwieźli nas pod akademik.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: