- W empik go
No Human - ebook
No Human - ebook
Niemal dwa wieki po wojnie atomowej ludzkość wciąż próbuje powstać z kolan. Jednak… czy wyciągnęła wnioski po ostatnim upadku?
Śmieciarze. Oddziały zatrudnione do sprzątania upadłego świata z jego najgorszych odpadów – zdeprawowanych ludzi. Podczas rutynowego patrolu kapitan Jerzy Dreliszczuk i jego załoga otrzymują wezwanie S.O.S. od znajdującej się poza ich jurysdykcją osady.
Nieoczywista decyzja o przyjęciu zgłoszenia zapoczątkowuje lawinę wydarzeń, które wciągają drużynę w sam środek wielkiej intrygi. Czy doświadczenie Dreli, siła i humor Lisa, wiedza Sary oraz świeże spojrzenie Diany wystarczą, aby wyjść z niej cało?
Ze wsparciem sztucznej inteligencji, nieoczywistych sojuszników oraz dawnej, zaawansowanej technologii wojskowej wszystko jest możliwe.
– Prawo tych ziem wymaga, aby obdarować nowo przybyłych prezentem. I my wam właśnie oferujemy naszą ciężarówkę – wycharczał do siedzących największy i prawdopodobnie najodważniejszy z nich. Stojący za nim chuderlak ze zniszczoną i poparzoną twarzą niespodziewanie zarechotał nerwowo, ale nie wytrąciło to jego kolegi z wątku. – No i my…
– Drela, rozumiesz coś z tego? – Miki wybuchnął śmiechem. – Co oni, niedorobieni jacyś? – Zrobił minę, jakby zobaczył co najmniej baśniowego stwora.
Reakcja obwiesia była natychmiastowa, choć dość powolna. Zza pazuchy wyciągnął obrzyna, a jego pomagierzy, których Drela naliczył dziewięciu, wyjęli, co tylko mieli.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-294-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rodzinne strony
– SOS. Tu stacja L03321P, osada Alinawska, zostaliśmy zaatakowani – rozbrzmiał w słuchawkach roztrzęsiony męski głos.
– Kapitanie! – Sara odwróciła się w stronę tylnej części transportera opancerzonego, wprost do siedzącego tuż za nią Jerzego „Dreli” Dreliszczuka. – Mamy na awaryjnej wywołanie SOS z Alinawskiej, łączyć?
– Z Alinawskiej? – Drela wyraźnie się ożywił. – Dawaj na głośnik.
– SOS. Tu stacja L03321P, osada Alinawska, zostaliśmy zaatakowani – rozbrzmiało ponownie, tym razem w całym transporterze. Drzemiąca po kątach załoga rozbudziła się.
– Panie i panowie, pobudka, mamy wywołanie – rzucił Drela, sięgając po mikrofon. – Tu Taktyczno-Ratunkowy Autonomiczny Skład Sił Porządkowych Oazy, numer boczny dwieście trzydzieści dziewięć. Na wezwanie SOS zgłasza się kapitan Dreliszczuk. Czy mnie słychać?
Cisza nieprzyjemnie się przedłużała.
– SOS. Tu stacja 003321P, osada Alinawska, zostaliśmy zaatakowani! – dobiegło w końcu z głośników.
Drela się zamyślił. Zgodnie z najnowszymi wytycznymi powinni zignorować to wezwanie. Alinawską jako teren lokalsów wyłączono z obszaru operacyjnego. Jednak to nadal była Alinawska, orla osada.
– Kapitanie. – Leo wychylił głowę z luku bagażowego. – Nic nie chcę mówić, ale nie możemy…
– …ich tam zostawić samym sobie – dokończyła szybko Diana i sięgnęła po tablet. – Według mapy jesteśmy – postukała niecierpliwie palcem w ekran – raptem dwadzieścia minut od nich. Może zdążymy choć połatać rannych?
Dreliszczuk zdawał się nie słyszeć podwładnych. W głowie mu buzowało, pośpiesznie analizował sytuację. Z jednej strony byli na cenzurowanym. Jeśli przyłapią ich na pomocy lokalsom, polecą wszyscy. On był już stary, ale co z tymi dzieciakami? Jaką mieli alternatywę, robić gdzieś na ochronie? Z drugiej strony Alinawskiej nie mogli tak zostawić. Szlag, pieprzona polityka.
– Kapitanie, zawracać? – Sara odwróciła się w stronę załogi. – Oddalamy się.
– Tak. Zawracaj! – krzyknął, po czym przybliżył mikrofon do ust: – Alinawska, czy mnie słyszysz? Tu kapitan Dreliszczuk TRAS, numer boczny dwieście trzydzieści dziewięć, kierujemy się w waszą stronę.
Odpowiedziała mu cisza. Czy mają jeszcze komu pomagać? – przemknęło Dreli przez głowę.
– SOS. Tu stacja L03321P, osada Alinawska, zostaliśmy zaatakowani.
Zagryzł zęby. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego ludzie pójdą za nim, ale musiał pozwolić im choćby na pozorny wybór. Nawet jeśli robił to wyłącznie dla siebie.
– Uwaga, załoga, mam ważny komunikat. – Podniósł powoli głowę.
– I nie będziesz powtarzać – przerwał mu bezczelnie wyraźnie rozbawiony Lisu.
– Cisza! Sprawa jest poważna. Od kwietnia… – zawiesił głos – mówiąc delikatnie, nie mamy autoryzacji na świadczenie im wsparcia. Jednak, jak wiecie, jest to osada należąca do Białych Orłów. Ta okolica… Stamtąd pochodzą moje korzenie.
– Z całym szacunkiem, kapitanie, ale okolice pańskiego korzenia to…
– Lis! – huknął na cały wóz dowódca. – Jeszcze słowo, a wymelduję za burtę ciebie i wszystkie twoje graty.
– Przepraszam, kapitanie, chciałem tylko…
– Ryzykujemy sporo – wszedł mu w słowo Drela, zignorowawszy przeprosiny. – Jak słyszeliście, interweniujemy. Jednak jeśli się komuś nie podoba, może wysiąść, a po akcji przyjmę z honorami jak generała i z miłością jak własne dziecko. Za tych, co zostaną, biorę na siebie całą odpowiedzialność służbową. Zeznam, że to był rozkaz. Czy w przypadku wtopy to was uratuje? – Przeleciał wzrokiem po ich twarzach, po czym wysyczał przez zęby: – Szczerze wątpię.
– Kapitanie, a czy można jechać na akcję i jednocześnie zapisać się na te generalskie honory? – Lisu zdawał się nic sobie nie robić z pohukiwań przełożonego. – Bo sprawa wydaje się kusząca.
Pod ciężkim wzrokiem starego wiarusa nawet jednak on, wielki, silny chłop, w końcu nie wytrzymał i zanurkował oczami po żłobieniach podłogi transportera. Podłogi tak wiele razy łatanej, że trudno było rozróżnić spawy od pierwotnych, funkcjonalnych wyżłobień.
– Sara, raport sytuacyjny. – Drela zmienił temat, gdy w końcu dostrzegł pokorę w oczach podwładnego.
– Kapitanie, trzy tysiące sześćset metrów do wejścia w las na wysokości słupa OR/321, na radarze cisza, widoczność przeciętna, duże zamglenie w promieniu wielu kilometrów, w lesie może być ciężko, skażenie radiacyjne w normie, toksyczność powietrza z racji pogody nieznacznie powyżej progu.
– Dziękuję. Załoga, szykować się do desantu w las, pakujcie zabawki, bierzemy podstawowy sprzęt. Sara, dron. Jest taka mgła, że bez niego jak bez oka. Leo – odwrócił się w stronę luku bagażowego – możemy na miejscu zastać rzeźnię, weź sprzętu pod korek. Działamy, panie i panowie śmieciarze. Kto wie, może jeszcze zdążymy na jakieś odpadki do posprzątania.
Załoga bez słowa rozpoczęła przygotowania. Diana skrupulatnie przeprowadziła inspekcję ukochanego Sako TRG M90 – przepięknie udekorowanego przedwojennego karabinu wyborowego. Twarz dziewczyny mimo młodego wieku pokrywały teraz głębokie bruzdy, wywołane typowym dla niej intensywnym, permanentnym skupieniem. Nie odbierało jej to jednak uroku. Nawet tatuaże, którymi lubiła się dekorować, nie dały rady przykryć przed wścibskim okiem piękna, jakim wprost emanowała w tej paskudnej scenerii.
Tuż obok z gracją kilkunastotonowej ciężarówki przemknął Lisu. Rozłożył się na fotelu obok ze swoim CKM-em, siarczyście klnąc. Chwilę po nim przeciskał się Leo, przeczesujący przysufitowe komory. Na ramieniu zwisał mu spory, udekorowany brunatno-czerwonym krzyżem plecak. Co chwila wrzucał do niego kolejne przedmioty. Był niepozornym facetem, wyglądającym raczej na intelektualistę niż na żołnierza, jednak wizerunek ten był niebezpiecznie mylący. Strzelba, której zwykł używać, regularnie wysyłała ludzkie śmieci na drugą stronę, ze skutecznością nie mniejszą niż ta, z jaką jego alter ego łatało poranionych.
Drela przyglądał się im z niepokojem. Po tylu latach służby, po tylu ludziach, których zdążył pokochać jak własne dzieci, a którzy zginęli u jego boku, czasem wątpił, czy wytrzyma kolejne straty.
Pojazd zwolnił i skręcił z drogi. Zatrzymali się wśród gęstej roślinności.
– Cumy rzucone! – krzyknęła Sara, unosząc kciuk.
Dziewczyna była niejako przeciwieństwem stereotypowego technika. Jej drobna budowa i delikatna uroda gryzły się z gracją, z jaką potrafiła operować tym czteroosiowym opancerzonym potworem. Ten, choć wykonany współcześnie, oparty był na kopiach starych, sprawdzonych konstrukcji. Niemal dwudziestotonowy kolos służył im jednak bardzo dobrze i choć regularnie wymagał ingerencji, nie wybierał się jeszcze na złom.
Kapitan rzucił okiem na załogę – wszyscy byli już niemal gotowi do wyjścia. Zgarnął ze schowka pistolet, wstał, po czym przecisnął się na tył, by skompletować resztę sprzętu. Kątem oka dostrzegł Lea otwierającego tylny właz. Światło dnia niemrawo wdarło się do pojazdu, stłumione mocno kłębami szaro-białej mgły.
– Jak to jest średnia widoczność, Sara, to ja nie wiem, co dla ciebie jest słabą widocznością – bąknął pod nosem Leo, wyciągając na zewnątrz wypchany medykamentami plecak.
– Chłopie, przecież ona nosa zza ekranu nie wystawia! – rzucił z szyderczym uśmiechem Lisu. – Słaba widoczność będzie dla niej dopiero wtedy, gdy się wyłączy te wszystkie zabawki, bez których nie umiałaby się nawet, za przeproszeniem, solidnie podetrzeć.
– Dobra, Lisu, nie mądrz się, bo sam bez swoich gratów jesteś tylko bezmyślną, studwudziestokilową biomasą – odbiła piłeczkę Sara. – Chociaż nie – zreflektowała się. – Żadna bezmyślna biomasa nie potrafiłaby od ręki palić każdego dowcipu tak sprawnie jak ty.
– Ciiii – przerwał Drela, pokazując palcem otchłań lasu, skąd dobiegło kilka przytłumionych strzałów. – Zbieramy się. Zachowajcie czujność i nie strzelajcie bez rozkazu.
Z luku na dachu pojazdu wyskoczył w górę niewielki dron.
– Jestem nad nami – zameldowała przez interkom Sara. – W promieniu pięciuset metrów brak życia, przesuwam się w stronę osady, bez odbioru.
Obserwowała w milczeniu mijaną plątaninę krzewów, drzew i traw spowitych gęstą, nisko zawieszoną mgłą. Natura w tych okolicach nie zostawiła zbyt wiele miejsca człowiekowi. Tereny te, lata temu mocno skażone, przejęła i przykryła bezpieczną zieloną kołdrą. Na tyle bezpieczną, że trzymając się ledwo widocznego z góry szlaku, bez obaw pokonywało się dystans dzielący osadę od szlaku handlowego. Jednocześnie za mało bezpieczną, żeby ktoś nieznający teren mógł bezkarnie hasać po okolicy. Widoczność była fatalna, nawigacja wskazywała jednak, że dron zbliża się już do celu. Rzuciła okiem na czujniki.
– Kapitanie, odczyty środowiskowe w normie. Jestem tysiąc metrów do osady, na miejscu jest gorąco, kilku emiterów na północny wschód od zabudowań prowadzi ostrzał w kierunku lasu. Nie wiem, do czego strzelają, czujniki nic nie widzą, prawdopodobnie zdążyli się już wycofać na bezpieczną odległość.
– Przyjąłem – odparł Drela, po czym rzucił w kierunku drużyny: – Zagęszczamy ruchy i pamiętajcie: wchodzimy jako obserwatorzy, strzelacie tylko w przypadku bezpośredniego zagrożenia albo na mój rozkaz.
Szlak w stronę Alinawskiej nie przypominał standardowego dojścia do osad lokalsów. Wąski, widoczny gołym okiem, przy przeprawie nie rodził większych trudności. Alinawska leżała tuż przy drodze handlowej, z nikim bezpośrednio nieskonfliktowana przypominała znacznie bardziej własność Oazy czy Monaru, a nie odizolowaną od cywilizacji siedzibę lokalsów.
Drela jako otwierający kolumnę narzucił wyjątkowo wysokie tempo przeprawy, ale to nie od szybkiego marszu miał wyraźnie podwyższone tętno. Za linią drzew przebijała już przez mgłę czerwona łuna – Alinawska płonęła. Kapitan przeszedł bez słowa w trucht, reszta posłusznie dołączyła.
– Ciągle strzelają, to dobry znak – rzucił w interkom. Zdawał sobie sprawę, że bardziej chce uspokoić siebie niż towarzyszy.
Po kilkunastu metrach drzewa się rozstąpiły i zza mgły wyłoniła się Alinawska. Teraz widzieli wyraźnie ognistą poświatę i unoszące się znad zabudowań smugi czarnego dymu.
Osadę otaczał prowizoryczny mur. Marnej jakości, ale dość wysoki. W pobliżu północnej wieży strażniczej ziała w nim spora wyrwa, której brzegi miejscami żarzyły się po niedawnej eksplozji.
Kilkusetmetrową odległość między krawędzią lasu a murem pokonali biegiem. Wystrzały dobiegały tylko z lasu, co wskazywało, że miasto jest już bezpieczne. Od razu skierowali się na północ, ku bramie wejściowej. Była to dwuskrzydłowa, stalowa konstrukcja. Drela, zbliżywszy się do niej, spróbował nawiązać połączenie za pomocą wbudowanego w okolicy framugi komunikatora. Urządzenie niemal natychmiast zareagowało.
– Czego? – dobiegł z głośnika zdyszany męski głos.
– Tu kapitan Dreliszczuk, Taktyczno-Ratunkowy Autonomiczny Skład Sił Porządkowych Oazy, przybywamy na wezwanie pomocy – odpowiedział tak formalnie i spokojnie, jak tylko zdołał.
Po kilkusekundowej pauzie, w akompaniamencie trzasków, odezwał się zdziwiony męski głos:
– Co? Kto? Jakie wezwanie? – Znad muru tuż nad nimi wychyliła się głowa mężczyzny, ubrana w prowizoryczny hełm. – Drela? To ty? Eee! – rzucił za siebie. – Otwórzcie drzwi!
Zamki w drzwiach zatrzeszczały i wrota stanęły otworem. Po kilku chwilach pojawił się w nich przysadzisty mężczyzna w pancerzu poplamionym świeżą krwią. Biorąc pod uwagę solidne rozdarcie na wysokości barku, jego własną.
– Drela, chłopie, co ty tu robisz? Jakie znowu wezwanie pomocy, o czym ty mówisz? – wysapał. – Najechali nas, Drela, najechali i mocno obili, ale odparliśmy, wycofali się do lasu. Właśnie się zbieramy, ruszamy za nimi. A wy co? – Rzucił okiem na całą ekipę. – Przyjechaliście pomóc? Idziecie z nami?
Drela nieco się zamyślił. Samo pojawienie się tu i pomoc medyczna była sporym nadużyciem, ale można było to jeszcze jakoś wytłumaczyć. Natomiast pościg za napastnikami i ewentualna walka zdawały się bardziej ryzykowne. Postanowił wstrzymać się z wszelkimi deklaracjami.
– Czekaj, a Baca gdzie? – zapytał wymijająco. – Muszę z nim pogadać.
– Przykro mi, Drela, ale nie pogadacie. Te bandziory – strażnik splunął – po wejściu przez mur pierwsze, co zrobiły, to poszły do jego domostwa. Stary od zimy był przykuty do łóżka, a te bydlaki dobrze wiedziały, gdzie go szukać. Odstrzelili go jak psa, Jurek, jakby to była egzekucja. I słuchaj – strażnik zmrużył oczy – potem z dwa, trzy kwadranse się tam bronili i nagle, jakby nigdy nic, ruszyli. Przebili się przez nas jak przez masełko, paląc wszystko po drodze. I do lasu zwiali. – Machnął ręką za siebie. – Nie wiem, Jurek, ale to wyglądało jak egzekucja. Co tu się dzieje, nie mamy pojęcia. Sam wiesz, że Baca z nikim źle nie żył.
Dreli nic tu się nie kleiło. Czasy były mocno niepewne, ale taki przebieg zdarzeń go zaskoczył. Później poskładam te klocki – pomyślał. Póki co, trzeba działać.
– Leo – zwrócił się w kierunku medyka – rzuć ludziom opatrunki, leki i wszystko, czego potrzebują, a my szykujemy się do wymarszu, spróbujemy pomóc w pościgu.
– No i pięknie! – Strażnik uśmiechnął się pod wąsem. – Lecę powiedzieć reszcie – rzucił i ruszył biegiem w stronę zabudowań.
– Kapitanie – odezwała się Diana niepewnym głosem – ja rozumiem pana intencje, ale czy nie lepiej zostać i pomóc im tu, na miejscu? To nie jest sprawa Oazy.
– Muszę to sprawdzić. Nic do siebie nie pasuje, to nie był typowy atak rabunkowy, sprawa wydaje się mieć szerszy kontekst. – Nie był pewien, czy zabrzmiał przekonująco. Drużyna wiedziała, że to nie poczucie służbowego obowiązku stanowi dlań motywację do pościgu. Nie chciał jednak pozostawić niedomówień, pociągnął więc temat głębiej: – Jak wiecie, Baca był moim wujem. Muszę działać, przyjaciele. Nie robię tego jako śmieciarz, więc nie oczekuję od was wsparcia. Kto chce, niech zostaje w Alinawskiej i pomoże ludziom. Jest co robić.
Załoga zareagowała, jak oczekiwał.
– Kapitanie, nie ma o czym mówić. Za panem choćby w ogień! – odezwał się natychmiast Leo.
Momentalnie zawtórowała mu reszta, przytakując głowami.
– OK, w takim razie wszystko jasne – rzucił, po czym włączył interkom. – Sara, jak sytuacja?
– Przeczesuję las. Sprawa jest trudna, napastnicy maskują się przed termolokacją, niemniej jednak coś tam widzę. Są już blisko dwa tysiące metrów na północny wschód od osady, ale zostali zatrzymani przez grupę około trzydziestu ludzi, którzy nadeszli z południowego wschodu. Nie wiem, kto to, widoczność bez termowizji jest bliska zeru.
– Chwila – przerwał Drela. – Mamy gości. – Wskazał brodą na zbliżającą się w ich stronę czteroosobową grupę, na której czele szedł spotkany wcześniej strażnik bramy.
– O, zobaczcie, nie mówiłem? Jerzy Dreliszczuk we własnej osobie. Spadł nam z nieba jak kamień z nerki. – Strażnik wyszczerzył resztki zębów.
– Że jak co spada? – odpowiedział wyraźnie roztrzęsiony młody chłopak, który wraz z kobietą w średnim wieku i starszym mężczyzną towarzyszył rannemu strażnikowi.
Wszyscy byli uzbrojeni w solidnie wyglądającą długą broń, z całą pewnością przedwojenną, i ubrani w porządne pancerze, jednak bez hełmów. Te mieli przypięte do pasów.
– Jurek, na Boga, co ty tu robisz?! – Najstarszy z przybyłych skrzywił się nieco na widok nieoczekiwanych gości. – W porę wpadłeś, trzeba ci to przyznać. – W końcu uśmiechnął się serdecznie, po czym zwrócił w kierunku reszty przybyłego zespołu: – Pozwólcie, że nas sobie przedstawię. Nazywam się Nikodem Alinawski. Mój brat – na twarzy starca rozlało się cierpienie – przywódca Alinawskiej, nasz Baca, dziś zginął, zamordowali go. Drela, zamordowali jak psa.
– Niezmiernie mi przykro. – Drela zagryzł zęby. – Pomścimy go, Nikodemie, pomścimy go razem. – Zacisnął pięści.
Starzec zdecydowanym skinieniem głowy przytaknął, po czym wrócił wzrokiem do pozostałych przybyłych.
– Ta oto kobieta – wskazał na stojącą obok dziewczynę – to moja wnuczka Marta. Ten młodzieniec – kiwnął w stronę chłopaka – to Eryk, najmłodszy i jedyny żyjący syn Bacy. – Niespodziewanie schował twarz w dłoniach i zamarł. – Nie wiem, Jurek, kto nas najechał – wysyczał – ale liczę, że ty nam to powiesz. Nie jesteś tu przypadkowo, prawda?
– Nikodemie – Drela rozłożył bezradnie ręce – wiem tyle, co teraz widzę. Przybyliśmy na wezwanie SOS na kanale awaryjnym.
– Co? Myśmy nic nie nadali na awaryjnym – żachnął się mężczyzna. – Tylko daliśmy znać Krzychowi z Dębowej Osady, ale mamy z nimi szyfrowane. – Chwilę się zamyślił. – A, pal sześć, tyle się działo, że może ktoś puścił w eter i na awaryjną. – Machnął ręką. – Teraz to bez znaczenia, najważniejsze, że jesteście i chcecie pomóc. Słuchajcie. – Jego ton wyraźnie spoważniał. – Ci ludzie to nie były byle bandziory, wystrzeliliśmy w nich wagon amunicji, a trupów brak.
– Ja jednego trafiłem ósemką i nie przebiło – potwierdził młody – choć kości przecież pogruchotać musiało. Mają zaawansowane, przedwojenne pancerze, to na pewno. Nasze pociski odbijały się od nich jak śrut od blachy.
– Jeden z nich – wtrąciła Marta – najpewniej dowódca, miał jakiś kosmiczny hełm, widać, że na HUD-zie pracował, bo trafiał wszystko, tylko giwerę wystawiał. Wyglądał przerażająco. – Zmrużyła oczy. – Front na złoto miał, całą górę obciągniętą skórą, a pod wizjer przymocował szczękę jakiegoś zwierzęcia czy coś. No serio, psychopata pewnie, ale co to była za technologia, nie mam pojęcia. – Pokiwała głową. – Ja sama trafiłam go kilka razy i nic, powalony wstawał i dalej walczył.
– Przyjaciele, dość informacji, nie ma czasu do stracenia – przerwał relację Drela. – Poszedł za nimi nasz dron, dwa kilometry stąd trafili na opór z południowego wschodu. To mogą być ludzie tego Krzycha z Dębowej?
– Tak, to muszą być oni – przyznał starzec. – W takim razie wyruszamy, mam trzydziestkę ludzi pod bronią gotowych do wymarszu. Jurek – spojrzał na przybysza z szacunkiem – przejmij dowodzenie i prowadź.
– Nikodemie, prowadź sam, nikt nie zna tej puszczy tak jak ty – odparł Drela. – Tylko pospieszmy się, bo wkrótce rozpłyną się w mroku. – Wskazał na niebo. Po słońcu nie było już śladu, za to mgła zdawała się gęstnieć.
– W porządku – zgodził się starzec. – Marto, zbierz żołnierzy, wyruszamy natychmiast. Młody – zwrócił się do Eryka – weź drużynę i pójdź łukiem od południowego wschodu, w stronę ludzi Krzycha. Spróbuj obejść napastników, ale rób nam tam za zwiad, nie za komandosa. – Pogroził chłopakowi palcem. – Jurek, dam wam mojego człowieka. Pójdziecie środkiem, spróbujemy razem złapać frontalny kontakt, żeby ich zepchnąć na północ. To jest nasz las i nasze zasady, zagonimy ich na bagna, a tam dobijemy jak psy. – Na twarzy starca pojawiła się zwierzęca złość.
Weszli w las, podzieleni na kilkuosobowe grupy. Widoczność z każdą minutą spadała, a ponieważ agresorzy zastosowali osłony termiczne, w zasadzie nie mieli żadnego rozpoznania. Na szczęście ostrzał, słyszany coraz wyraźniej, nie ustawał. Najwidoczniej ludziom Krzycha udało się skutecznie związać agresorów ogniem.
– Kapitanie – odezwała się Sara w słuchawce interkomu – wykrywam ruch na południe od mojej pozycji, około pięciuset–sześciuset metrów, termowizja nic nie zbiera, ale ewidentnie coś tu jest i się zbliża.
– Wycofaj się natychmiast, napastnicy są prawdopodobnie doskonale uzbrojeni – zarządził kapitan. – Opuść pojazd i się ukryj. Jak coś pójdzie nie tak, uciekaj ile sił w nogach.
– Tak jest, kapitanie. Jeszcze jedno, widzę nowy odczyt z drona. Wygląda na to, że na drodze WR zatrzymał się jakiś konwój. Możliwe, że to podwózka dla naszych uciekinierów. To są okolice słupa WR/901, około trzech kilometrów na północny wschód od was.
– Dzięki, a teraz uciekaj, bez odbioru! – krzyknął kapitan.
*
Sara nerwowo rzuciła słuchawki, odpaliła automatyczny tryb obronny, chwyciła przenośną konsolę sterującą w jedną dłoń, swój piękny, posrebrzany i udekorowany licznymi inskrypcjami pistolet maszynowy w drugą, po czym skoczyła w stronę luku w podłodze. Szybko i sprawnie prześlizgnęła się nim na zewnątrz i na czworakach oddaliła od pojazdu.
Kątem oka dostrzegła zarośnięte resztki ruin zlokalizowane po przeciwległej stronie. Nie oglądając się za siebie, pobiegła w ich stronę. Nie zdążyła w pełni wczołgać się pod coś, co przypominało stary, zawalony kawałek stropu, gdy usłyszała charakterystyczny, piskliwy dźwięk działek przechwytujących. Po chwili zagłuszył je huk wybuchu. Transporter wykrył bezpośredni atak i skutecznie go odparł. Niestety, zaraz po nim ponowny dźwięk działek przerwała znacznie potężniejsza eksplozja, której fala uderzeniowa wcisnęła Sarę w głąb szpary w ruinach.
*
Dźwięk wybuchu był tak silny, że dotarł do znajdującej się kilka kilometrów dalej drużyny. Drela bezbłędnie odgadł jego źródło.
– Sara! – wykrzyczał w interkom, ale odpowiedziała mu jedynie cisza. – Nie, to nie może być prawda, co tu się, do cholery, dzieje?! – wysyczał, na co odpowiedziały mu jedynie zdezorientowane spojrzenia towarzyszy.
– Leo, sprawdź, co z Sarą! – krzyknął Drela do swojego medyka, po czym rzucił do przydzielonego im żołnierza: – Przyjacielu, zaprowadzisz jednego z nas na słup OR/321?
– Ja? – Ten spojrzał ze zdziwieniem, a następnie, nieco irracjonalnie, rozejrzał się wokół w poszukiwaniu przełożonego, który mógłby potwierdzić rozkaz. Nikogo nie dostrzegł, wydukał więc niepewnie: – Tak, jasne, nie ma sprawy.
Ruszyli żwawym krokiem, ale już po kilkudziesięciu metrach musieli znacznie zwolnić. Droga w kierunku pojazdu wiodła przez niepewne, podmokłe i zdradliwie podłoże, a zapadająca ciemność w połączeniu z gęstą mgłą powodowały, że Leo, chcąc nadążyć za przewodnikiem, często tracił równowagę i uderzał o coś albo wpadał nogą w gęstą maź. Nie chciał nawet myśleć o tym, w co wdeptywał, jaką toksyczną czy promieniotwórczą skorupę napoczynał swoim niezdarnym krokiem. Teraz priorytetem było życie Sary.
– Uwaga pod nogi – rzucił za siebie przewodnik, równocześnie zwinnie przeskakując kolejne przeszkody. – Te kałuże mają czasem po kilka metrów głębokości.
Ciałem Lea wstrząsnął dreszcz. Z tej gęstej mazi raczej nie dałby rady się wydostać, na pewno nie obciążony sprzętem, z pełnym skupieniem podążał więc idealnie ślad w ślad za prowadzącym. Niestety, poruszał się znacznie wolniej od niego.
*
Oddział przesuwał się sprawnie w kierunku coraz wyraźniej słyszanej strzelaniny. Spomiędzy drzew przebijały się już gdzieniegdzie pojedyncze błyski wystrzałów. Przy obecnej, bardzo niskiej widoczności precyzyjne namierzenie celów bez wsparcia z powietrza graniczyło z cudem, a odkąd urwał się kontakt z Sarą, stracili też zwiad z drona.
– Trzymajcie się blisko – rzucił Drela. – Spróbujemy podejść do Nikodema, trzeba mu dać znać o konwoju na WR-ce, może uda się odciąć im drogę.
Odpowiedziały mu dwa skinienia, po czym cała trójka ruszyła wzdłuż linii tuż za pozycjami lokalsów. Po paru minutach dotarli do starca.
– Nikodemie – zameldował kapitan – namierzyliśmy konwój, który stoi na WR-ce dwadzieścia minut stąd. Stoją wprost w linii, w którą szli napastnicy.
– To by wyjaśniało, czemu nie wycofują się w kierunku, który mają otwarty. – Nikodem pokiwał głową. – Drogę w stronę WR-ki częściowo odcina im Krzychu ze swoimi ludźmi. Czekajcie. – Uniósł otwartą dłoń, a drugą sięgnął w kierunku ucha. – Eryk, raport sytuacyjny.
– Próbują nas przełamać od północnej flanki, Krzychu tam właśnie przerzuca najlepszych ludzi, nie wiem, czy to wystarczy, wuju, nasi padają jak muchy – rzucił młody przez słuchawkę.
– Idziemy ze wsparciem – odparł. – Bez odbioru.
Ruszyli na wskazane pozycje i wkrótce znaleźli się w zasięgu skutecznego ognia. Udało im się nieco oflankować przeciwnika. Diana zajęła pozycję na częściowo obalonym, wielkim konarze wśród plątaniny wyschniętych gałęzi. Lisu rozstawił się z ciężkim karabinem maszynowym pomiędzy dwoma niemal sklejonymi ze sobą pniami drzew. Podpiął taśmę z pociskami, odbezpieczył zbiornik z mieszanką wybuchową i ze zdecydowanie niepasującym do sytuacji uśmiechem krzyknął:
– Żryjcie to, starcobójcy! – Po czym otworzył ogień po całej linii zajmowanej przez napastników.
Kilka wrogich pocisków momentalnie obiło jego ciężki pancerz. Salwa Lisa spowodowała spore poruszenie w szeregach przeciwnika. Drela dostrzegł, że błyski wystrzałów pojawiały się w nieco większej odległości niż wcześniej.
Diana również nie próżnowała. Równolegle z ogniem zaporowym przyjaciela oddała kilka strzałów znad ich głów.
– Cel na jedenastej zdjęty, na trzynastej dwa cele opuściły pozycję – zameldowała w interkom, co potwierdzało obserwacje kapitana o zepchnięciu nieprzyjaciela w głąb lasu.
– Przygotować się do zmiany pozycji, idziemy za nimi – zakomunikował w odpowiedzi kapitan, obserwując, jak analogiczny rozkaz zaczęli już wykonywać ludzie Nikodema i Krzycha z Dębowej.
Bitwa zdawała się układać po ich myśli, choć nie udało się odciąć drogi do konwoju. Przeciwnik niewielkim łukiem, ale konsekwentnie, metr po metrze, kierował się w stronę namierzonych przez Sarę pojazdów. W końcu zbliżył się do szacowanego miejsca na niewielką odległość. Po kolejnej wymianie ognia ostrzał ze strony napastników wyraźnie osłabł.
– Musimy ich dorwać, zanim uciekną! – krzyknął Lisu.
– Jak za nimi stoją transportery, to nasza ostatnia szansa na dorwanie ich. Szturmujemy! – krzyknął zdyszanym głosem Nikodem.
Odcinek do linii drzew dzielącej ich od drogi i prawdopodobnie zaparkowanych tam pojazdów bandytów przeszli bez przeszkód i ostrzału przeciwnika, co oznaczało jedno: prawdopodobnie napastnicy zdołali się już wymknąć.
– Przesuwamy się, być może jeszcze nie wszystko stracone – zakomenderował Drela.
*
– Szybciej, przyjacielu – poganiał medyka lokals.
– Robię, co mogę, nie widać? – odfuknął podirytowany z wyraźną zadyszką. – Co to za syf pod nami? – dodał, choć w tym samym momencie przestało to mieć dla niego znaczenie. Kątem oka dostrzegł kilka ledwo widocznych postaci przemykających nieopodal.
– Nic groźnego, póki się w tym nie zanurzysz. Prawdziwe szambo wybija tu tylko wtedy, gdy przejdzie burza, a dziś się na nią nie zanosi – odparł przewodnik, nie dostrzegając zagrożenia. – Do słupa mamy jeszcze z dziesięć…
Górna część jego twarzy nagle eksplodowała. Pocisk trafił w tył głowy i wyszedł powyżej lewego oka. Leo instynktownie rzucił się w czarną otchłań otaczającego ich bagna. Gęsta maź, w którą wpadł, powolnie ściągała go w dół. Po omacku złapał jakąś krawędź, dłonią wyczuł ceglaną ścianę, pozostałość po przedwojennej budowli. Rozpaczliwie szukał dłońmi punktu zaczepienia. Gdy go znalazł, z całych sił chwycił się ściany i podwiesił swoje ciało. Pozwoliło mu to odpiąć cały sprzęt. Zostawił tylko strzelbę, podciągnął stopy do krawędzi i wybił się z całych sił w stronę powierzchni. Gęsta maź powolnie poddawała się jego energicznym ruchom i w końcu udało mu się wydostać na wierzch bajora. Wymacał ręką wystający korzeń, po czym mozolnie wyciągnął się na powierzchnię. Rzucił okiem na strzelbę. Cała była w szlamie. Jeśli wystrzeli w tym stanie, to będzie cud – pomyślał, rozglądając się po okolicy. Nie miał już na głowie hełmu z interkomem. Zrzucił go razem z resztą gratów, żeby wygrzebać się z bajora. Oszczędnym ruchem sięgnął do nadgarstka, aby uruchomić lokalizator. Grunt, to przeżyć – stwierdził. Zamiast uciekać, postanowił się zamaskować. Przy tej widoczności nikt nie mógł go wypatrzeć, jednak dodatkowo przysypał się pobliskim błotem.
Po kilku chwilach tuż obok jego głowy wylądował but. Nie zwykły, a taktyczny, wysokiej jakości but za kostkę, na który pozwolić sobie mogli tylko nieliczni. Drugi zatrzymał się na leżącej obok strzelbie.
– Witaj, Leo. – Usłyszał głos nad sobą.
Podniósł wzrok. W jego głowę wycelowana była lufa krótkiego pistoletu zakończona tłumikiem. Trzymający ją człowiek ubrany był w szmacianą pelerynę, spod której wystawała mocno podziurawiona, luźna, szarozielona bluza. Jej zadaniem był jedynie kamuflaż. Wprawione oko Lea wypatrzyło bowiem wystający na wysokości mostka i brzucha potężny, zaawansowany technicznie pancerz. Napastnik na głowie miał maskę, prawdopodobnie tę samą, o której już dziś słyszał – zamknięty hełm z zielonym wizjerem, z groźnie pobłyskującą złotą powłoką u frontu, od dołu zaś zwieńczony doczepioną szczęką sporego zwierzęcia.
– Kim jesteś? – zapytał medyk, ale nie usłyszał odpowiedzi. Zdążył zobaczyć tylko niewielki błysk ze środka wycelowanej w niego lufy.
*
Drogę od lasu oddzielała dodatkowo skarpa zwieńczona niewielkim naturalnym wałem ziemnym. Pierwszy wychylił się Drela i od razu odrzuciła go fala uderzeniowa po eksplozji jednego z pojazdów. Obok niego wychylił się Lisu, położył na wale swój CKM i bez zastanowienia rozpoczął ostrzał.
Diana momentalnie doskoczyła do powalonego oficera.
– Kapitanie, żyjesz?
– Niestety, tak – odparł z lekkim uśmiechem, choć nadal mocno oszołomiony.
Naraz okalającą ich strzelaninę zagłuszyło kilka mniejszych wybuchów oraz jeden równie potężny jak pierwszy.
Drela momentalnie się otrząsnął. Podniósł swój karabin szturmowy, wychylił się zza krawędzi skarpy i dołączył do Lisa w ostrzale przeciwnika. Po chwili było już po wszystkim. Po drodze poruszali się już tylko ludzie Nikodema i Krzycha. Nieoczekiwanie pobitewną ciszę zakłócał dźwięk wirników drona, jednak nie na długo. Niespodziewany obserwator zdążył opuścić przestrzeń nad pogorzeliskiem, zanim żołnierze zdołali go namierzyć. Dźwięk oddalającego się bezzałogowca całkowicie wygasł już po paru sekundach.
Kapitan powoli wychylił się zza zasłony i przeskanował pole bitwy. Dwa palące się wraki, jeden dymiący, ale ocalały transporter, z którego wychodziła z rękami w górze załoga, kilku krzątających się po drodze strzelców ubranych jak lokalsi, sprawdzający każde leżące wśród pojazdów ciało.
Nagle uwagę Dreli przykuło oznaczenie pojazdu, który ocalał, i dosłownie ścięło go z nóg. Wychylił się raz jeszcze, by upewnić się, że mu się nie przywidziało. Na pojeździe widniało okrągłe logo Kompanii Handlowej. Organizacji, która tylko pozornie była prywatną inicjatywą, w rzeczywistości zaś stanowiła główny, obok Syndykatu, front handlowy całej gospodarki Republiki – będąc przedsięwzięciem koordynowanym przez władze Oazy. Oazy, której służył od trzydziestu lat.
Rzut oka na całość rozwiał już wszelkie wątpliwości. Konwój miał standardowy skład: jeden pojazd bojowy – ten eksplodował jako pierwszy – oraz dwa transportery zawierające zapewne ładunek handlowy. Zszedł w dół, aby przyjrzeć się leżącym ciałom. W tej mgle widoczność ze skarpy była zbyt słaba, żeby dopatrzeć się na ciałach poległych jakichkolwiek szczegółów. Jednak przypuszczenia Dreli szybko się potwierdziły. Zabici ludzie z pewnością nie byli żołnierzami, z którymi walczyli w lesie. Tak słabe opancerzenie stanowiło element standardowego umundurowania ochrony Kompanii, w niczym nieprzypominającego zaawansowanego, zapewne przedwojennego wyposażenia napastników, o którym mówili ludzie Bacy. Powód ich postoju też się wyjaśnił – drogę zagradzały im pnie zwalone w poprzek drogi.
– Nie wierzę – powiedział na głos. – Po prostu nie wierzę. Co tu się, do cholery, dzieje?!
– Kapitanie! Mam złe wiadomości! – Usłyszał naraz i zobaczył biegnącą w jego stronę Sarę.
Uczucie radości rozlało się po ciele Dreli, a otaczająca go tragedia przestała mieć znaczenie.
– Spokojnie, transporter nie jest ważny, grunt, że ty żyjesz – odparł z bolesnym, ale szczerym uśmiechem. – Dziewczyno, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę!
– Kapitanie, to nie to. Ja… to znaczy, dziękuję, udało mi się. Gdyby nie pan, usmażyłabym się w tej puszce. Ale chodzi mi o coś innego. – Spuściła bezwiednie głowę, a jej twarz ściągnęła się w bólu. – Po eksplozji straciłam przytomność. Wybudził mnie dźwięk jego lokalizatora, poszłam za sygnałem. Kapitanie, Leo nie żyje. Zastrzelili go. Leo, nasz Leo, dostał w twarz, kapitanie, prosto w twarz. – Zwykle harda i silna Sara wpadła Dreli w ramiona.
Przytulił dziewczynę mocno, sam też tego potrzebował.
To, co dziś się wydarzyło, nie miało prawa się wydarzyć. Nigdy – pomyślał Drela. A wydarzyło się i było konsekwencją jego błędnych decyzji. Naraz poczuł w żołądku ciężki głaz. Delikatnie odsunął dziewczynę i przysiadł na skraju drogi. Wokół niego zebrała się reszta drużyny, po chwili dołączył Nikodem wraz z Martą. Dziewczyna przypominała teraz przygarbioną figurę z błota i krwi, a nie hardą wojowniczkę, która przywitała ich niecałą godzinę temu.
– Jurek, nigdy nie powinno do tego dojść – zaczął brat Bacy. – Po napastnikach nie ma śladu, rozpłynęli się w tym toksycznym bagnie jak duchy. To, co żeśmy zrobili Kompanii Handlowej, oni… – Starzec pokiwał jednoznacznie głową. – Oni nam tego nie puszczą płazem, Jurek. Co miał na sumieniu Baca, że zamiast po prostu spalić miasto, a ludzi wbić na pale, ktoś tak się wysilił, żeby nas pogrążyć, tak wrobić?
– To nie byli zwykli bandyci – przerwał mu Drela. W głowie powoli krystalizowało mu się tło dzisiejszych wydarzeń. Nie chciał jednak mówić o tym otwarcie, wątpił, czy powinien. Lepiej było zostawić lokalsów z tym punktem widzenia, który obrali. – Uciekajcie w lasy, przyjaciele – poradził. – Ci, którzy przyjdą sprzątać ten bajzel, nie będą negocjować. Uciekajcie natychmiast.
– Racja, tylko gdzie? – Starzec złapał się za głowę. – Na zamek? Przyjmą nas tam?
– Uciekajcie jak najdalej stąd – odparł Drela z oczyma wbitymi w ziemię, po czym nieobecnym wzrokiem spojrzał na starca. – Obyśmy się jeszcze kiedykolwiek spotkali. W lepszych czasach.
– Lepsze czasy już były. Bywaj, przyjacielu – pożegnał się Nikodem, po czym ruchem ręki nakazał swoim ludziom odwrót.
Drużyna przysiadła na środku drogi. Czarna noc wraz z gęstą mgłą dodawały grozy chwili, którą próbowali wspólnie przetrawić.
– Uporządkujmy sytuację – odezwał się kapitan, gdy po lokalsach nie pozostało już śladu. – Sara, pamiętasz, gdzie trafiłaś na ciało Leo?
– Znajdziemy go bez problemu, lokalizator ciągle działa.
– W porządku. Musimy go zabrać i godnie pogrzebać. A transporter jak? Doszczętnie spalony?
– Gruz – odparła bez namysłu. – Trafiło go coś, co przebiło pancerz na wylot. To musiało być coś naprawdę konkretnego.
– Musimy zostać i poczekać na siły Oazy. Co z nami będzie, nie wiadomo, ale szykujcie się na najgorsze, przyjaciele. Kompania płazem tego nie puści. Może to o nas chodziło w tym wszystkim? Żeby nas wkopać? Ten SOS…
– Kapitanie, dobrze wiemy, że wrogów nam nie brakuje – wtrącił spokojnym tonem Lisu. – Jeśli ktoś nas chciał uwalić, to mu się udało. Tylko czy faktycznie jesteśmy warci aż takiego zamieszania? No bez jaj, jesteśmy zwykłą załogą śmieciarzy, a to tutaj – wskazał ręką – wygląda jak sabotaż na grubasa, a nie na takie płocie jak my.
– Może to nie chodzi o nas. Ale na pewno ktoś chciał zdyskredytować śmieciarzy, Oazę, cokolwiek, bo w przypadek trudno uwierzyć – odezwała się Diana, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– A kto powiedział, że to przypadek? – skwitował z rezygnacją Drela.