Noc ciasta i marionetek - ebook
Noc ciasta i marionetek - ebook
Oczy ma niebieskie, a niebieskie oczy oglądane z tak bliska to fenomen ciał niebieskich: mgławica widziana przez teleskop, blask bezimiennych gwiazd rozproszony przez pył, atomy i bezkres. Warstwy światła. Niebieskie oczy to światło gwiazd.
Zuzana ma plan – chce zyskać sympatię pewnego skrzypka, korzystając ze wszystkich swoich pomysłów i... odrobiny magii użyczonej przez najlepszą przyjaciółkę. Skoro do tej pory oczy voodoo go nie zahipnotyzowały, to Zuzana musi zrobić pierwszy krok.
Mik także ma plan – pragnie zwrócić na siebie uwagę pewnej filigranowej lalkarki, używając do tego... skrzypiec. Nie jest pewien, czy jego dotychczasowe wysiłki zostały zauważone, dlatego zamierza próbować dalej. Nie będzie łatwo, lecz przecież pierwszy instrument dostał od diabła.
Przed Karou i Akivą byli Mik i Zuzana. Poznaj historię jednego z najmniej dopasowanych, a jednocześnie najbardziej zgranych duetów w młodzieżowej fantastyce.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-519-3 |
Rozmiar pliku: | 17 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZĘBATA MARIONETKA
Na szczycie szafki na tyłach pracowni mojego ojca – która niegdyś była pracownią mojego dziadka, a kiedyś stanie się moja, jeśli tylko zechcę – siedzi marionetka. Nic dziwnego, w końcu to pracownia lalkarska. Ale ta konkretna marionetka, jedyna ze wszystkich, jest uwięziona w szklanej gablocie. Przez całe życie doprowadzała mnie do szaleństwa świadomość, że gablota się nie otwiera. Kiedy byłam mała, do moich obowiązków należało jej odkurzanie i mogę wam powiedzieć z całą pewnością: nie ma żadnych drzwiczek, żadnej dziurki na klucz ani żadnych zawiasów. To jednolity sześcian, który zbudowano wokół marionetki.
By ją wyciągnąć – albo „wypuścić”, jak to ujmował dziadek – trzeba by zbić szkło.
A tego nie zalecano.
Ten mały gnojek wygląda paskudnie, jak zombie lisek w kozackiej papasze i skórzanych botkach. Marionetka ma głowę z prawdziwej lisiej czaszki. Pożółkła kość nie jest niczym przyozdobiona z wyjątkiem oczodołów: wypełniają je czarne szklane kulki wyposażone w skórzane powieki, co daje niepokojąco realistyczne wrażenie. Zęby ma zaostrzone jak igiełki, ponieważ ten, kto ją zrobił, ktokolwiek to był, najwyraźniej uznał, że prawdziwe lisie zęby nie są… dość ostre.
– Dość ostre do czego? – chciała wiedzieć moja przyjaciółka Karou, gdy po raz pierwszy przywiozłam ją do mojego domu w Českým Krumlovie.
– A jak sądzisz? – odparłam ze straszliwym uśmiechem.
Była Wigilia. Miałyśmy po piętnaście lat, przez zamieć wysiadł prąd i razem z bratem, Tomášem, zaprowadziliśmy ją do pracowni, za jedyne źródło światła mając świecę. Przyznam uczciwie: totalnie próbowaliśmy ją przestraszyć.
Ale żart miał się obrócić przeciwko nam.
– To nie wasz dziadek ją zrobił? – zapytała z zainteresowaniem, przytykając twarz do szybki, by lepiej się przyjrzeć marionetce.
Ta w blasku świecy wyglądała jeszcze bardziej upiornie niż zwykle, ponieważ przez migoczące odblaski w jej czarnych oczach mieliśmy wrażenie, jakby nas obserwowała.
– Klnie się na wszystko, że jej nie zrobił – powiedział Tomáš. – Tylko złapał.
– Złapał – powtórzyła Karou. – A gdzież to dziadkowie łapią… zombie lisokozaków?
– W Rosji, naturalnie.
– Naturalnie.
To najlepsza, najbardziej przerażająca opowieść Dedy, której najczęściej domagaliśmy się na dobranoc, a to o czymś świadczy, ponieważ Deda zna całą masę opowieści, a każda z nich jest absolutnie prawdziwa. „Niech mnie piorun strzeli, jeśli kłamię”, powtarza i jak dotąd żaden piorun go nie dopadł, a poza tym do każdej historii dołącza jakiś „dowód”. Wycinki z gazet, przedmioty, bibeloty. Kiedy Tomáš i ja byliśmy mali, szczerze wierzyliśmy, że Deda osobiście uciekał przed szalejącym golemem w roku 1586 (ma kawałek zaschniętej gliny wyglądający trochę jak palec u nogi), ścigał po tajdze Babę Jagę na polecenie Katarzyny Wielkiej (od której za swoje starania dostał Order Świętego Jerzego), a także, owszem, zapędził w kozi róg lisokozackich zombie dezerterów w piwnicy w Sewastopolu pod koniec wojny krymskiej. Dowód na tę eskapadę? Poza samą marionetką – blizna biegnąca wzdłuż palców jego lewej dłoni.
Ponieważ właściwie o tym jest ta historia. Otóż marionetka… gryzie.
– Jak to: gryzie? – zapytała Karou.
– Jeśli wsadzisz jej dłoń do pyska – wyjaśniłam spokojnie – to cię ugryzie.
– Ale po co miałabym wsadzać dłoń do jej pyska?
– Bo ona nie tylko gryzie. – Zniżyłam głos do szeptu. – Oprócz tego mówi, ale tylko wtedy, gdy pozwolisz jej zasmakować swojej krwi. Możesz zadać jej wtedy pytanie, a ona odpowie.
– Możesz zapytać o cokolwiek – dodał Tomáš też szeptem. Jest dwa lata starszy ode mnie i nie był tak zainteresowany robieniem czegoś wspólnie od ponad dekady. Możliwe, że to miało coś wspólnego z moją nową, nieziemską przyjaciółką, za którą łaził niczym wierny giermek. – Ale jedna osoba może zadać tylko jedno pytanie przez całe życie, więc dobrze się zastanów.
– A o co zapytał ją wasz dziadek? – zainteresowała się Karou, a my chcieliśmy, żeby właśnie o to zapytała.
– Ujmijmy to w ten sposób: nie bez powodu marionetka jest w gablocie.
To długa i makabryczna historia. Serio, jeśli kiedykolwiek zostanę morderczynią czy kimś w tym stylu, gazety napiszą zapewne: „Nie miała cienia szansy na normalność. Rodzina niszczyła jej psychikę od dnia narodzin”. No bo co to za opowieści na dobranoc! Pełne zwłok, demonów i plag, nienaturalnych stworzeń, wykluwających się z jajek na śniadanie, oraz trzasków pękających kości. Myślałam, że wszyscy tak mają, że w każdej rodzinie są jacyś tajemni wujowie czasoguślnicy, brzuchomówcy z ruchu oporu, zębate marionetki. Gdy szliśmy spać, Deda kończył opowieść mniej więcej tak: „Od tamtej pory Baba Jaga bezustannie na mnie poluje”, a potem przechylał głowę w stronę okna. „To nie brzmi jak pazury skrobiące o dach, prawda, Podivná? Ach, to pewnie tylko wrony. Dobranoc”. A potem całował mnie i gasił światło, a ja zasypiałam, słysząc nieistniejące skrobanie o dach czarownicy pożerającej dzieci.
To nie tak, że chciałabym, żeby było inaczej. No wiecie, kim bym była, gdybym wychowała się na mdłych opowiastkach na dobranoc i gdybym nie musiała czyścić z kurzu szklanego więzienia psychotycznego zombie lisokozaka? Drżę na samą myśl.
Może i noszę koronkowe kołnierzyki, może cała jestem w kwiatkach i perełkach. Może i ludzie próbują mnie głaskać. Widzę, jak o tym myślą. Z powodu mojego wzrostu włącza im się reakcja jak na widok szczeniaka czy kociaka („muszę dotknąć”); odkryłam, że skoro nie mogę się naelektryzować jak ogrodzenie, najlepszym wyjściem jest morderczy wzrok.
Chodzi o to, że w innych okolicznościach nie byłabym „wściekłą wróżką”, jak nazywa mnie Karou, ani „Podivną”, jak z kolei mówi Deda. To ostatnie to od _mucholapka podivná_, czeskiej nazwy muchołówki – na cześć mojej „cichej żądzy krwi” i „cierpliwych knowań” w wiecznej wojnie z Tomášem.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_