Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Noc generała - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Noc generała - ebook

"Noc generała" - tytuł tej książki do dzisiaj symbolizuje wydarzenia z 12 na 13 grudnia 1981 roku. Gabriel Mérétik, francuski dziennikarz, przeprowadził setki wywiadów w wielu miejscach świata, zgromadził pięćdziesiąt godzin nagrań i kilka tysięcy stron notatek, żeby zrekonstruować okoliczności wprowadzenia stanu wojennego w Polsce: opowieść rozpoczyna się 12 grudnia o 23:20 i kończy 14 grudnia o 15:10.
Lidia Ostałowska pisze we wstępie do książki: "Gry miejskie, gry planszowe, happeningi, inscenizacje. Stan wojenny bywa na przemian propagandowym sloganem i gadżetem popkultury. A przecież to najważniejsze doświadczenie pokolenia. Żeby dotrzeć do jego istoty, trzeba szukać wcześniejszych, bardziej autentycznych świadectw".

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-941461-4-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

„To koniec? Czekam na temat dyżurny, pytania o stan wojenny. Przecież tekst ukaże się 13 grudnia. A Jaruzelski bez stanu wojennego to jak Wigilia bez karpia” – dziwił się generał, kiedy jesienią 2004 roku rozmawiał z Teresą Torańską. Pokazała go jako żołnierza. „Trzy razy powiedział mi: »Tak jest«, te trzy razy wykorzystałam w tekście” – wspominała.

Wątek stanu wojennego pojawił się na samym końcu. Torańska wiedziała, że Wojciechowi Jaruzelskiemu szczególnie na nim zależy. Od lat wykorzystywał wywiady do przedstawiania prywatnej wersji przeszłości. Nie mogła się na to zgodzić. Stwierdziła, że ocenę stanu wojennego zostawia historykom. Generał zaprotestował: „Ale ja nie mogę. A więc krótko i trochę żartobliwie, chociaż w istocie poważnie. Bez stanu wojennego nasze spotkanie mogłoby odbyć się jedynie na seansie spirytystycznym. Brzmi to paradoksalnie, ale bez stanu wojennego niemożliwy byłby – przynajmniej w tym czasie i formie – Okrągły Stół. Wiele innych przełomowych wydarzeń nie mogłoby zaistnieć, lub zaistnieć znacznie później, a w każdym razie kosztować znacznie więcej”.

Torańska krótko: „Nie zgadzam się z panem”.

Od 13 grudnia 1981 roku minęło tyle rocznic – obchodzonych w podziemiu i tych oficjalnych, świętowanych w asyście sztandarów – że odmieniły pamięć świadków. Z czasem w autentyczny i coraz odleglejszy obraz tego dnia wdarła się doraźność. Stare myśli zaczęły ustępować nowym, a ocenę przeszłości kształtowała publicystyka. Widać to doskonale w rozmowie Torańskiej z generałem. Ale nie tylko dawny obóz władzy nieustannie rewiduje to, co już minęło. Podobnie postępują jego ówcześni wrogowie. Wertują nowo otwarte archiwa, czytają kolejne naukowe prace strażników pamięci narodowej i wciąż się kłócą o to samo. Czy rzeczywiście groziła nam radziecka interwencja? Kim był Wojciech Jaruzelski – gorliwym polskim patriotą czy agentem Moskwy? Kim był Lech Wałęsa – bohaterem czy agentem „Bolkiem”? A pułkownik Ryszard Kukliński – zdrajcą czy herosem?

Ci, którzy w pierwszą niedzielę stanu wojennego nie obejrzeli Teleranka, a tym bardziej młodsi, o tamtym przewrocie wojskowym dowiadują się z podręczników i przemówień. Trzydzieści lat po puczu ośrodek badania opinii publicznej CBOS sprawdził, jak go pamiętamy. W grupie wiekowej 18–34 lata zaledwie pięć osób na sto przyznaje, że swoje wyobrażenia o tym czasie buduje na podstawie opowieści rodziców i bliskich. Co trzeciemu stan wojenny z niczym się nie kojarzy. Tylko co czwarty wie, co się stało 13 grudnia.

Historia wymaga emocji, więc każdego roku tego dnia na ulicach miast stają skoty, kołowe transportery opancerzone, amatorzy grup rekonstrukcyjnych grzeją się przy koksownikach lub uzbrojeni w pałki atakują „nielegalne zgromadzenia”. Gry miejskie, gry planszowe, happeningi, inscenizacje. Stan wojenny bywa na przemian propagandowym sloganem i gadżetem popkultury.

A przecież to najważniejsze doświadczenie pokolenia.

Żeby dotrzeć do jego istoty, trzeba szukać wcześniejszych, bardziej autentycznych świadectw.

„Stoję z dzieckiem na górce w parku, niedaleko przejeżdżają czołgi, chodzą patrole. A tu nagle widzę – idzie kobieta. W ręku ma abażur. Właśnie kupiony, zapakowany w papier. I tego właśnie nie mogłam pojąć. Stan wojenny – a tu dla niej najważniejsze, żeby sobie abażur kupić”. Wspomnienie mieszkanki dużego miasta z 14 grudnia 1981 roku znalazło się w podziemnym wydaniu książki W stanie – chronologicznej opowieści o pierwszym roku stanu wojennego ułożonej przez nielegalne pismo „Karta”.

Abażur oznaczał przystosowanie. Ale były i inne postawy. Kiedy rankiem tego samego 14 grudnia zeszłam po gazetę, usłyszałam w kolejce przed kioskiem: „No, wreszcie pozamykali tych łobuzów z Solidarności”.

Zbigniew Gluza, współtwórca „Karty” i jeden z autorów W stanie, przyznał później: „Popełniliśmy błąd, nie uwzględniając wypowiedzi osób pogodzonych z »okupacją« czy ludzi władzy. Wydawało się, że po tamtej stronie jest wyłącznie martwota, która nie zasługuje na uwagę. Nie chciało nam się tego dotykać. Braliśmy zapisy opozycyjne, będące świadectwem oporu”.

Gabriel Mérétik widział polską rzeczywistość znacznie bardziej wielowymiarowo. Doświadczony francuski dziennikarz radiowy i telewizyjny, korespondent stacji TF1 w Moskwie, pisarz, tłumacz polskiej literatury (Mrożek, Witkacy) znał polityczne realia na Wschodzie i Zachodzie, rozumiał obie mentalności. Jesienią 1987 roku w Paryżu usłyszał relację Polki o jej przeżyciach związanych z wprowadzeniem stanu wojennego, nim została internowana. „Owa mieszanina wydarzeń komicznych i tragicznych wywarła na mnie wyjątkowe wrażenie. Zastanowił mnie fakt, że do tego czasu nikt (przynajmniej na Zachodzie) nie usiłował odtworzyć przebiegu tych dramatycznych godzin”.

Paryskie spotkanie było impulsem. Dwa lata później we Francji, a następnie w Polsce ukazała się Noc generała. Książka stała się bestsellerem, a jej tytuł do dziś symbolizuje wydarzenia z 12 na 13 grudnia.

Mérétik relacjonuje ich przebieg godzina po godzinie. Zagląda do urzędów, gabinetów, mieszkań, studiów telewizyjnych i hoteli, na sale obrad związkowców, do pociągów, aresztów, miejsc internowania. Notuje, co się dzieje w Waszyngtonie i w europejskich stolicach. Czasem cofa się w przeszłość. Kiedy indziej zapowiada, co się stanie: Okrągły Stół, wybory czerwcowe. I przytacza znaczące słowa Adama Michnika, który wyjąkał: „Przez osiem lat marzyłem, żeby spotkać generała i powiedzieć mu po męsku, co o nim myślę; otóż właśnie zobaczyłem go, uścisnąłem mu dłoń i nie poczułem nic szczególnego”.

W ciągu osiemnastu miesięcy Mérétik przeprowadził setki wywiadów w wielu miejscach świata, zgromadził pięćdziesiąt godzin nagrań i kilka tysięcy stron notatek. Dokumentacja, którą zebrał, mówi Polakom o czymś więcej niż tylko o ich stanie wojennym. W Nocy generała pokazuje rozmaitość polskich rodowodów i światopoglądów. Pozwala zrozumieć, jak zachodni politycy patrzyli (może nadal patrzą?) na radziecką (rosyjską) potęgę. Czego się boją i jak kalkulują. Dowodzi, że kontynent nie potrafi oderwać się ostatecznie od wojennej, a potem jałtańskiej historii. Ale zarazem przedstawia siłę demokratycznych społeczeństw.

Pierwsze reakcje Zachodu po 13 grudnia. „Krótko mówiąc: Wielka Czwórka trzymać się będzie ściśle świętej zasady nieingerencji, oczekując, iż Moskwa uczyni to samo. (Alexander Haig, Lord Carrington, Claude Cheysson i Hans Dietrich Genscher – kierownicy dyplomacji zachodniej)”. Na całym świecie prasa „wydaje się tego dnia prześcigać w chwaleniu patriotycznych cnót generała Jaruzelskiego. »Washington Post«, londyński »Times«, »Die Zeit« i tak dalej. Najbardziej prestiżowe czasopisma piszą właściwie to samo. Niektóre nawet zaczną się zastanawiać, czy Solidarność nie posunęła się za daleko”. Po kilku dniach „zdumiewająca zmiana tonu: wszystkie te czasopisma – nie wskazując zresztą, co wpłynęło na zmianę ich przekonań – zaczną oskarżać generała Jaruzelskiego”.

Takie następstwo zdarzeń było możliwe dzięki zachodniej opinii publicznej. A fakt, że się dziś nie porozumiewamy na seansie spirytystycznym, zawdzięczamy narodzinom społeczeństwa obywatelskiego i opinii publicznej w zniewolonej Polsce.

Lidia OstałowskaOD AUTORA

Jesienią 1987 roku postanowiłem napisać książkę o wydarzeniach związanych z wprowadzeniem w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku stanu wojennego w Polsce. Bezpośrednim impulsem do podjęcia tej decyzji była relacja młodej Polki z Krakowa, która – będąc przejazdem w Paryżu – opowiadała mi o przeżyciach tej nocy; potem została internowana. Owa mieszanina zdarzeń komicznych i tragicznych wywarła na mnie wyjątkowe wrażenie. Zastanowił mnie fakt, że do tego czasu nikt (przynajmniej na Zachodzie) nie usiłował odtworzyć przebiegu tych dramatycznych godzin.

Do podjęcia tego zadania skłoniły mnie także inne, bardziej osobiste powody. Otóż w listopadzie 1981 roku, po wielu latach bezskutecznego zabiegania o polską wizę, przyjechałem do Warszawy, by nakręcić kilka reportaży dla telewizji francuskiej przed przewidzianą oficjalną wizytą premiera Pierre’a Mauroya. Pewien mój przyjaciel, związany z kołami rządowymi, zapytał wówczas, czy zamierzam wrócić do Polski w pierwszych dniach grudnia. Nie zamierzałem śledzić wizyty premiera wraz z innymi dziennikarzami, więc odpowiedziałem przecząco. „Szkoda – odpowiedział. – Z profesjonalnego punktu widzenia mogłoby to być dla ciebie interesujące”.

Wówczas nie rozumiałem, co miał na myśli. Próbowałem jednak przekonać mojego ówczesnego szefa, by mnie znów wysłał do Polski. Bezskutecznie. Na wieść o tym, co się wydarzyło w nocy 13 grudnia, opanowała mnie gorycz.

Udało mi się jednak przeprowadzić długą i żmudną ankietę, której wynikiem jest ta książka. W ciągu osiemnastu miesięcy przeprowadziłem trzysta siedemdziesiąt wywiadów. W poszukiwaniu świadków i uczestników wydarzeń podróżowałem od Stanów Zjednoczonych do Moskwy. Jedni z rozmówców (jak na przykład kanclerz Helmut Schmidt czy członkowie ówczesnego rządu francuskiego) chętnie udzielali wywiadów. Na spotkania z innymi musiałem długo czekać. Niektórzy godzili się wyłącznie na rozmowę telefoniczną. Byli tacy, którzy zastrzegali się, że nie wyrażają zgody na cytowanie ich wypowiedzi. Owocem tych rozmów jest przeszło pięćdziesiąt godzin nagrań i kilka tysięcy stron notatek. Być może umknęło mi parę istotnych szczegółów, aczkolwiek starałem się wszystko sprawdzać dokładnie. Mogło się też zakraść kilka błędów rzeczowych. Pamięć ludzka jest zawodna.

I jeszcze jedno – sprawa doboru rozmówców. Nikogo z góry nie eliminowałem. Jednakże ograniczony czas i pewne kwestie organizacyjne nie pozwoliły mi spotkać się ze wszystkimi, z którymi chciałem rozmawiać. Czasami dopisywało mi szczęście – jak na przykład z ową szablą kawaleryjską, którą premier Francji miał podarować generałowi Jaruzelskiemu w grudniu 1981 roku i którą po wielomiesięcznych poszukiwaniach udało mi się odnaleźć w kasie pancernej Pałacu Matignon, siedziby francuskich premierów. O istnieniu tej szabli wiedziało we Francji zaledwie kilka osób. W Polsce – chyba nikt.

Czytelnik zapewne zwróci uwagę na fakt, że nie cytuję generała Jaruzelskiego. Ani Lecha Wałęsy. Przewodniczący Rady Państwa nie zgodził się mnie przyjąć. Pomyślałem więc, że dla równowagi nie powinienem starać się o zamieszczenie w książce osobistych wspomnień przewodniczącego Solidarności, z którym spotkałem się, ale przy innej okazji.

Gabriel MérétikSOBOTA 12 GRUDNIA 1981

23.20, Warszawa

W Warszawie, na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej, kilkaset metrów od Pałacu Kultury i Nauki, którego sylwetka w stalinowskim stylu góruje ponad obszernym placem w samym sercu polskiej stolicy, znajduje się centrum telekomunikacji. Jest to ciężki budynek z czerwonawego kamienia, ozdobiony licznymi neonami, w których poszczególne litery od dawna już zgasły. Kiedyś napis informował: TELEFON MIĘDZYMIASTOWY, TELEGRAF, RADIOTELEGRAF.

Maria pracuje na drugim piętrze, od strony Poznańskiej, w oddziale telegramów krajowych i międzynarodowych. Tego wieczoru pracuje tu z trzema koleżankami. Czekają na jednego z kolegów – z innego oddziału – który odchodzi na emeryturę. Obiecał, że po swym dyżurze o północy urządzi pożegnanie z ciastkami i kawą (być może nieco zakrapianą). Wieczór jest raczej spokojny, jak to w sobotę. Wszystkie kobiety są w kapciach (zimą urzędniczki zostawiają obuwie w szatni). Dwie robią na drutach, trzecia poszła właśnie do toalety. Nagle Maria słyszy głuche uderzenia, ma wrażenie, że rozlegają się gdzieś w budynku, za metalowymi drzwiami prowadzącymi na korytarz, skąd wchodzi się także do centrali międzymiastowej. Dziwne drgania wydają się przenikać metalową strukturę gmachu. Na tablicy kontrolnej zapalają się chaotycznie światełka. Maria chwyta słuchawkę, łączy się z centrum technicznym: „Co się tam dzieje?”. Nikt nie odpowiada. Połączenie zostało brutalnie przerwane. Odgłosy się nasilają, Maria decyduje się więc pójść sama sprawdzić. Robi zaledwie parę kroków, gdy podwójne drzwi otwierają się wskutek gwałtownego pchnięcia. Czterech lub pięciu żołnierzy wpada do wielkiej sali. W pierwszej chwili sądzi, że to spadochroniarze w strojach bojowych, z maskującymi siatkami na hełmach i bagnetami na lufach pistoletów maszynowych. Jeden krzyczy: „Krzesła pod ścianę! Nie ruszać się!”. Drugi grozi Marii bagnetem.

Maria nie odczuwa lęku. Już od wielu miesięcy należy do Solidarności. Przypuszcza więc, że ponieważ związek rzucił hasło przygotowania się do strajku, chodzi tu o nową próbę zastraszenia ze strony władzy. Próbę bardziej siłową niż zwykle, ale to jej nie dziwi. Solidarność domagała się, by służby bezpieczeństwa, zajmujące się w telekomunikacji podsłuchem, zostały usunięte z budynków publicznych.

Maria rusza w stronę żołnierza ze słowami: „Jak panu nie wstyd grozić bagnetem kobiecie!”. Widząc wchodzącego do sali dyrektora w otoczeniu kilku innych aktywistów, a wśród nich jego zastępcę, wojskowego przysłanego kilka miesięcy temu z Ministerstwa Obrony Narodowej (MON-u), zaczyna krzyczeć: „Co za faszystowskie metody!”. Dyrektor na próżno próbuje ją uspokoić. W tej samej chwili jeden z żołnierzy grozi bronią jej koleżance, która właśnie wróciła z toalety i – zaskoczona wydarzeniami – zaczęła krzyczeć. Jednocześnie Maria widzi, jak drugi zbliża się do szyby, za którą znajdują się dźwignie i przyciski uruchamiające całą maszynerię sali, i zaczyna je wszystkie wyłączać bezładnie. „Powariowali – myśli Maria. – Wysadzą w powietrze całą instalację”. Odruchowo spogląda na wielki elektryczny zegar, który właśnie się zatrzymał. Nieruchome wskazówki wskazują godzinę 23.20.

23.25

W siedzibie Solidarności regionu Mazowsze przy Mokotowskiej jest jeszcze ze dwadzieścia osób; niektórzy szykują się już do wyjścia z tego czteropiętrowego budynku, w którym dawniej była szkoła.

Krzysztof wie, że musi tu spędzić noc, ponieważ związek rzucił hasło przygotowania się do strajku, poza tym od dwóch dni w Gdańsku trwa posiedzenie Krajowej Komisji Porozumiewawczej Solidarności (KKP). Krzysztof pracuje w agencji prasowej Solidarności, dostarczającej informacji nie tylko do wszystkich regionów, lecz także agencjom prasy zagranicznej w Warszawie. Wraz z kolegami oczekują niecierpliwie na wieści z Gdańska. Około godziny 22.00 przyszedł do siedziby regionu, opuściwszy przyjaciół, którzy świętowali imieniny Aleksandra. Dowiedział się, że około 15.00 ktoś zauważył dwustu czy trzystu zomowców wkraczających do pobliskiego kina Klub. Przez chwilę członkowie Solidarności sądzili, że ma to związek z nimi, że szykuje się atak na budynek lub – co bardziej prawdopodobne – jakaś urzędowa rewizja. Potem przestali się tym zajmować.

Wreszcie zastukał teleks z Gdańska; ich korespondent nadawał materiał. Widać nie miał czasu na przygotowanie taśmy perforowanej, bo wystukiwał bezpośrednio, topornie. Nagle teleks zatrzymał się. Sprawdzają połączenia. Nic. Próbują połączenia z Gdańskiem przez inny aparat. Na próżno. Ledwo wzywają korespondenta do telefonu, by zasygnalizować, że linia przerwana, gdy nagle wszystkie teleksy jeden po drugim nieruchomieją. Po chwili milkną telefony. Ostatnia linia będzie przerwana o 23.42, dokładnie w tym momencie, w którym związkowcy powiadamiają komitet strajkowy studentów politechniki o tym, co się zdarzyło.

23.30, Gdańsk

W wielkiej sali Stoczni, tej samej, w której niecałe szesnaście miesięcy wcześniej podpisano słynne Porozumienia, temperatura rośnie. Już prawie dwadzieścia godzin (od wczoraj, czyli od piątku) trwa spotkanie głównych przywódców Solidarności. Większość spośród zgromadzonych to członkowie Komisji Krajowej. Obecni są przewodniczący regionów, członkowie komisji rewizyjnej i główni doradcy związku. W sumie jest sto pięćdziesiąt osób reprezentujących (z małymi wyjątkami) najwyższe kierownictwo najbardziej znaczącego ruchu społecznego, jaki powstał w kraju wschodniego bloku.

Około pięćdziesięciu dziennikarzy, wśród nich liczni korespondenci specjalni prasy zachodniej, tłoczy się w korytarzach, oczekując na decyzje kierownictwa Solidarności. Dla wszystkich przybyłych do Gdańska jest to decydujący moment. W grudniu 1981 roku sytuacja w kraju stała się katastrofalna. Ludność z coraz większą trudnością znosi piętrzące się dolegliwości codziennego życia. W mroźne noce tworzą się już kolejki do sklepów spożywczych. Wprowadzenie przed kilku miesiącami kartek żywnościowych nie rozwiązało problemu. Nieuchronne wydaje się starcie między związkiem, który twierdzi, że ma dziesięć milionów członków, a władzą, której siła napędowa, partia, w ciągu niecałych dwóch lat po raz trzeci zmienia pierwszego sekretarza i ze zdumieniem patrzy na własne, topniejące w oczach, szeregi. Aparat państwa, rząd, mający już czwartego premiera, sprawia wrażenie niezdolnego do opanowania sytuacji. To ustępuje żądaniom Solidarności, to daje odpór, jak na przykład w sprawie utrzymania rektora Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Radomiu, co wywołało falę strajków bez precedensu w całym szkolnictwie wyższym.

Także związek, rzecz paradoksalna, przeżywa kryzys, bez wątpienia najgłębszy od sierpnia 1980 roku. Nie ulega wątpliwości, że Pierwszy Zjazd Solidarności, który odbył się właśnie tu, w Gdańsku, we wrześniu i październiku, był okresem wyjątkowo intensywnym w życiu kraju. Niektórzy nie wahali się określać tego zjazdu jako historycznego zwrotu nie tylko w życiu Polski, lecz także w całym obozie socjalistycznym. Już wtedy byli jednak tacy, w tym również członkowie Solidarności, którzy dostrzegali wyraźne pęknięcia. Biorąc pod uwagę negatywne stanowisko doradców związku i Episkopatu wobec Solidarnościowego Posłania do ludzi pracy Europy Wschodniej czy wybory kierownictwa NSZZ (Wałęsa otrzymał tylko pięćdziesiąt pięć procent głosów), było rzeczą jasną, że w łonie Solidarności będą się toczyły ciężkie walki wewnętrzne. Od dwóch dni walki te toczą się na oczach stu pięćdziesięciu osób obecnych na sali.

W sposób schematyczny można by to uznać za starcie między umiarkowanymi pod wodzą Wałęsy – popieranymi przez większość doradców, zwłaszcza bliżej związanych z Kościołem – a radykałami lub ekstremistami kierowanymi przez przeciwników przewodniczącego Solidarności: Gwiazdę, Jurczyka, Rulewskiego i Słowika.

Uczestnicy obrad byli zgodni tylko co do jednego: związek znalazł się w impasie. Podczas obrad prezydium Komisji Krajowej (które odbyły się dwa dni wcześniej, w czwartek) jeden z przywódców związku, Palka, wyraźnie określił możliwości wyboru: dialog lub konfrontacja. To znaczy: uciekanie się do akcji protestacyjnej i strajku jedynie w razie wyższej konieczności; konfrontacja narzucona przez władzę, na którą związek odpowiedziałby tworzeniem milicji robotniczej i strajkiem generalnym aktywnym (w zamyśle Solidarności chodziło o przejęcie kontroli nad produkcją i podziałem); wreszcie konfrontacja ofensywna, czyli poszukiwanie decydujących rozwiązań politycznych przez wezwanie do strajku generalnego, by wymusić wolne wybory do Sejmu.

Dyskusja na te tematy toczy się więc prawie od dwudziestu godzin. Często w sposób chaotyczny i – według opinii jednego z obecnych – na niezbyt wysokim poziomie. Jan Rulewski, przewodniczący regionu w Bydgoszczy, w marcu dotkliwie poturbowany przez milicję, co omal nie pchnęło Solidarności na drogę próby sił z władzą (niektórzy przywódcy związku podejrzewali, że rzecz była ukartowana; miało to miejsce trzy dni po rozpoczęciu na terenie Polski manewrów „Sojuz 81”, tworzących zaplecze dla ewentualnej interwencji zewnętrznej), oskarża Wałęsę i jego ekspertów o stosowanie metod szpiegowskich godnych tajnej policji. Wałęsa w odpowiedzi pyta ironicznie, co też jego przeciwnicy mogli jeść w czasie przerwy w obradach. W takiej to atmosferze dochodzą od kilku godzin do Stoczni niepokojące informacje. W wielu miejscach zaobserwowano ruchy wojsk. Tu powołano rezerwistów. Tam wezwano do szeregów na czas nieokreślony elewów milicji. W Gdańsku członkowie organizacji Młoda Polska zostali ostrzeżeni, że w pobliżu ich mieszkań zastawiono na nich pułapki. Około godziny 21.00 jeden z działaczy Solidarności zatelefonował w tej sprawie do komendanta Milicji Obywatelskiej (MO) w Gdańsku. Otrzymał odpowiedź, że jest to szeroko zakrojona akcja przeciwko elementom kryminalnym pod kryptonimem „Pierścień”.

Pół godziny temu powiadomiono przywódców Solidarności, że połączenia telefoniczne zostały przerwane. Teraz, o godzinie 23.30, przestały działać teleksy. Ale dyskusja trwa nadal. I podczas gdy Wałęsa wydaje się dziwnie nieobecny, jakby czymś zajęty lub przygnębiony, dwaj główni liderzy związku – Zbigniew Bujak z Warszawy i Władysław Frasyniuk z Dolnego Śląska – próbują jeszcze bronić idei kompromisu z władzą. Pierwszy zauważa, że od dwóch tygodni Solidarność wydaje się bujać w obłokach. Frasyniuk ironizuje na temat związkowców, którzy marzą o tym, by być posłami. Według nich szef ekstremistów, Rulewski, stawia władzy alternatywę: „Albo stawicie nam czoła i pobijemy was, albo zaniechacie tchórzliwie walki i zmiażdżymy was”. Inny uczestnik obrad, przewodniczący regionu w Rzeszowie, oświadczył właśnie, że nie ma wyboru: „Albo przejmiemy władzę, albo pójdziemy na Syberię”.

23.35, Warszawa

Steve Dubrow zdaje sobie sprawę, że przyjęcie jest nieodwołalnie zmarnowane. Attaché prasowy ambasady Stanów Zjednoczonych w Polsce zaprosił na kolację dwadzieścia osób; miejscem spotkania jest komfortowa willa w Aninie, odległa od ambasady o dwanaście kilometrów. Chociaż nie wszystkie jeszcze uliczki na peryferiach mają nazwy (na przykład jego willa znajduje się przy „trzeciej poprzecznej”), dzielnica jest już dość zasiedlona. Mieszka tu też niedaleko były premier Jaroszewicz. Wśród gości Dubrowa są dwa polskie małżeństwa dziennikarskie: redaktor z Polskiej Agencji Prasowej (PAP) i jego żona, dawna korespondentka „Życia Warszawy” w Nowym Jorku, oraz Jacek Kalabiński, znany dziennikarz radiowy, zagorzały zwolennik Solidarności, i jego żona, architekt. Jest korespondent „Le Figaro” w Polsce z żoną, która też jest architektem i bliską przyjaciółką żony Kalabińskiego. Wreszcie Amerykanie, wśród nich radca polityczny ambasady John Vaught i inny dyplomata, o którym Kalabiński sądzi, słusznie czy niesłusznie, że jest szefem warszawskiej placówki CIA.

Kolacja zaczęła się sympatycznie w wielkiej jadalni na parterze, tematów do konwersacji nie brakowało. Rozprawiano o klimacie kryzysu, o posiedzeniu Komisji Krajowej, o Kongresie Kultury Polskiej, w którym bierze udział kilkuset intelektualistów polskich (w tym kilkudziesięciu przybyłych z zagranicy) i który obraduje od dwóch dni w Warszawie, o pracach Sejmu, o którym niektórzy sądzili, że mógłby być skłonny przegłosować specjalne pełnomocnictwa dla rządu (jakkolwiek projekt podobnej ustawy został wycofany z porządku dnia wskutek nalegań prymasa). Dyplomaci i dziennikarze wymieniali informacje, opinie, przypuszczenia. Słowem, był to wieczór wprost przeznaczony do tego, by można było zachować po nim miłe wspomnienia.

Pierwszy alarm nadszedł o godzinie 21.00. Dan Fisher, korespondent „Los Angeles Times”, zatelefonował, by powiadomić Dubrowa, że po Warszawie krążą pogłoski, iż „coś się dzieje”. Podobno wojska przesuwają się od zachodu w stronę stolicy. Dan Fisher próbował połączyć się telefonicznie z konsulatem amerykańskim w Poznaniu, ale nikt nie odpowiadał. W godzinę później Ruth Gruber z agencji UPI zasygnalizowała, że niektóre teleksy przestały działać. Za każdym razem Steve Dubrow mówił o tym swoim gościom, co przyczyniało się do ożywienia konwersacji. O godzinie 23.00 znów telefon. Jeszcze raz Ruth. Niepodobna połączyć się z Poznaniem, czy mógłby więc sam sprawdzić, co się dzieje? Tym razem Dubrow, który dotąd tłumaczył rozmówcom, że ma gości, musi zacząć działać. Jest przecież attaché prasowym i nie może ignorować próśb dziennikarzy amerykańskich. Próbuje połączyć się z konsulatem w Poznaniu. Na próżno. Linia jest głucha. Telefonuje do ambasady, gdzie potwierdzają, że połączenia z konsulatami są przerwane. Wybiera inne numery, nikt nie odpowiada. Jednocześnie mówi o tym skupiającym się wokół niego gościom. Wreszcie, o godzinie 23.35, zauważa, że w słuchawce nie ma sygnału. Jego linia też jest głucha. Towarzystwo rozchodzi się w pośpiechu do domów. Steve Dubrow decyduje się udać do ambasady wraz z radcą. Kalabiński, który przyjechał taksówką (benzyna jest na kartki, a kontrole balonikowe milicji szczególnie surowe), prosi Bernarda Margueritte’a o podwiezienie. Obie pary wsiadają do mercedesa korespondenta francuskiego i jadą do najbliższej budki telefonicznej. Tam staje się oczywiste: przerwane są nie tylko linie telefoniczne zagranicznych dziennikarzy, przerwana jest cała sieć.

W tym samym czasie John Darnton z „New York Timesa”, ekspediujący artykuł o posiedzeniu w Gdańsku, też stwierdza, że jego teleks, a potem telefon przestały działać. Bierze wóz, by udać się do ambasady, postanawia wpaść po drodze do chargé d’affaires, który mieszka w pobliżu. Od żony dyplomaty dowiaduje się, że mąż w wielkim pośpiechu udał się właśnie do biura.

23.45

W pokoju numer 237 w gmachu Rady Ministrów kapitan Wiesław Górnicki podnosi słuchawkę. Nie ma sygnału. Zadowolony odkłada ją i zwraca się ku dwóm maszynistkom, którym od prawie godziny dyktuje przemówienie. Przybyły one do Rady Ministrów około 21.30. Obie pracują w Ministerstwie Obrony Narodowej, mają więc zwyczaj podporządkowywania się rozkazom. Jednak znalazłszy się w tym obszernym, neoklasycystycznym pałacu, jednej z siedzib władzy w Polsce (obok Komitetu Centralnego partii, Sejmu i pałacu belwederskiego), poczuły się z lekka onieśmielone. Gdy kapitan Górnicki (choć w cywilu) poinformował je, że odtąd nie wolno im opuszczać biura, w którym się znajdują, ani komunikować się z kimkolwiek – były wręcz zbite z tropu. Młodsza nie może się powstrzymać, by nie zadać pytania, co mają zrobić, gdyby musiały skorzystać z toalety.

Kapitan Górnicki od prawie godziny dyktuje przemówienie. Potrzebne są dwie maszynistki, ponieważ fotokopiarka Urzędu Rady Ministrów uległa awarii. Każda więc pisze tekst w kilku egzemplarzach.

Stwierdziwszy, że telefon nie działa, Górnicki pozwala sobie na chwilę wytchnienia. Doradca generała Jaruzelskiego (to jego oficjalny tytuł od prawie miesiąca) w najwyższym napięciu. Wyczerpany (nie spał od czterdziestu ośmiu godzin), jest jednak w stanie pewnej egzaltacji, świadom, że oto przeżywa chwilę historyczną. Gdyż historia, historia Polski, jest jedną z pasji tego dziennikarza – pięćdziesięciolatka – który od początku, to znaczy od czasu wielkich strajków na Wybrzeżu w sierpniu 1980 roku, gwałtownie przeciwstawił się Solidarności. Do tego stopnia, że parę miesięcy temu dziennikarze z krakowskiego tygodnika „Przekrój”, z którym współpracował od sześciu lat, wręcz zażądali jego odejścia. Kiedy w październiku 1981 roku jego przyjaciel dziennikarz, Jerzy Urban, świeżo mianowany rzecznikiem rządu, zaproponował mu współpracę, Górnicki, praktycznie bezrobotny, skorzystał natychmiast z okazji.

A przecież nie zawsze był w dobrych stosunkach z władzą. W czerwcu 1967 roku, będąc od pięciu lat korespondentem PAP w Organizacji Narodów Zjednoczonych (ONZ), uznał za aberrację posunięcie rządu polskiego, który popierając stanowisko Związku Radzieckiego, postanowił – z powodu wojny sześciodniowej¹ – zerwać stosunki dyplomatyczne z Izraelem. Powiedział o tym, co myśli, a raczej przedstawił na piśmie, ówczesnemu premierowi Cyrankiewiczowi, który przybył do ONZ. Kilka dni później Górnicki został odwołany do Warszawy i otrzymał zakaz publikowania w prasie polskiej. Rok później, w 1968, wystąpił przeciw nacjonalistycznej frakcji w partii pod wodzą generała Moczara, który w celu przejęcia władzy próbował obalić polityka numer jeden – Władysława Gomułkę – rozpętując szeroko zakrojoną kampanię antysemicką i antyintelektualną. Górnicki nie wahał się (dając dowód pewnej odwagi) przed rozpowszechnianiem demaskatorskich artykułów, których nie mógł oficjalnie opublikować. Bez wątpienia pewne znaczenie miał tu fakt, że pierwsza żona Górnickiego była Żydówką, oraz to, że jako chłopiec był świadkiem eksterminacji Żydów w Warszawie podczas okupacji.

Teraz, od kilku miesięcy, Górnicki znajduje wspólny język z władzą. Jeden z jego przyjaciół, Urban, jest ministrem. Inny, naczelny redaktor „Polityki”, jest wicepremierem. Przede wszystkim jednak jest generał Jaruzelski, choć znajomość zawarli dopiero w październiku.

Postać generała fascynuje dziennikarza. Obaj od początku przypadli sobie do gustu. Do tego stopnia, że Górnicki otrzymał stopień kapitana i został wcielony do armii, do służby czynnej. Dokładnie: tej soboty 12 grudnia około 15.00 dostarczono mu mundur. Nowy. Spod igły. Ale bez jakichkolwiek dystynkcji. Teraz Górnicki wstaje, oświadcza maszynistkom, że wychodzi na chwilę. Idzie do pokoju obok i wkłada mundur. Powraca do biura, siada i dyktuje dalej. Obie kobiety, które osłupiały na ten widok, dopiero po chwili wracają do pisania.

23.50

Zazwyczaj o tej porze biura zachodnich agencji prasowych, które znajdują się w anonimowym budynku przy ulicy Pięknej (władze polskie zakazały umieszczania tabliczek informacyjnych przy wejściu do gmachu), są opustoszałe. Tym razem jednak, wyjątkowo, sporo osób znajduje się w lokalu Agence France Presse (AFP). Olivier Mazerolle z RTL (radio francuskie) i Maria Majdrowicz, sekretarka i tłumaczka agencji, po kolacji w hotelu Forum postanowili wpaść na chwilę do biura, by poczekać na materiał od jednego z korespondentów AFP w Gdańsku, który śledził obrady Krajowej Komisji Porozumiewawczej Solidarności. To zresztą skłoniło Mazerolle’a do pozostania w Warszawie. Dziennikarz ów przybył do Polski kilka dni wcześniej z okazji przewidzianej na następny tydzień, pierwszej w krajach socjalistycznych, wizyty Pierre’a Mauroya, francuskiego premiera Rządu Jedności Lewicy². Wizytę premiera planowano już na listopad, ale nie doszła do skutku. Teraz ponownie została odwołana w przeddzień, w piątek po południu. Oficjalną podaną przez Polaków przyczyną było to, że osobistość numer jeden, generał Jaruzelski – łączący funkcje pierwszego sekretarza partii i premiera, zachowujący jednocześnie stanowisko ministra obrony – jest zbyt zajęty, by przyjąć Pierre’a Mauroya z należnymi dlań względami i odpowiednio do rangi, jaką Polska przywiązuje do stosunków z Francją. Korespondenci specjalni prasy francuskiej byli rozczarowani. Postanowili jednak przedłużyć swój pobyt. Niektórzy (jak Mazerolle) byli przekonani, że posiedzenie w Gdańsku może doprowadzić do otwartego konfliktu między związkiem a władzą. Mazerolle właśnie wysłał parę minut wcześniej swój tekst w tym duchu do dziennika radiowego nadawanego o północy. Dziennikarz AFP w depeszy przesłanej tuż po godzinie 23.00 oświadczył, że obrady jeszcze się nie skończyły. By uzyskać bliższe informacje na ten temat, postanawiają wraz z Mazerolle’em zatelefonować do agencji prasowej Solidarności. Rozmowę przerwano dokładnie w chwili, gdy ich rozmówca zdążył zakomunikować, że teleks w Gdańsku nie działa. Maria usiłuje więc połączyć się ze związkiem przez teleks w biurze. Zaczyna wystukiwać zdanie: „Tu Maria, czy jest tam Jarek?”, gdy teleks zaczyna „utykać”, jakby dostał czkawki: „momomomomo”. MO oznacza milicję. Nikt jednak nie kojarzy tej szczególnej zbieżności. Konstatują po prostu, że wszystkie teleksy przestały funkcjonować. Telefony też nie działają. Numer drugi biura, Michel Castex, decyduje się powiadomić o tym kierownictwo agencji. Działa jeszcze linia łącząca AFP w Warszawie z biurem wiedeńskim. Tą drogą zostanie wysłana o godzinie 23.58 informacja powiadamiająca Paryż o zerwaniu wszystkich połączeń. Tymczasem Mazerolle wpada do siebie, do hotelu Victoria. Tu również nie działają telefony. Personel hotelu, należącego do sieci InterContinentalu, sumituje się z powodu awarii (większość gości to obywatele zagraniczni, protestujący przeciw incydentowi, który uważają za niegodny standardu Victorii) i utrzymuje, że połączenia będą z pewnością wznowione najszybciej, jak to możliwe. Mazerolle wraca do AFP.

23.55

W siedzibie Solidarności na Mokotowskiej panuje nerwowe napięcie. Wszyscy tu obecni naradzają się gorączkowo, co dalej. Nie mają wyjścia – połączenia przerwane.

Krzysztof wraz z kolegą schodzą na parter, by zamknąć na klucz drzwi wejściowe. Krzysztof wychodzi na moment przed budynek. Pada śnieg, jest bardzo zimno. Najpierw słyszy szum motorów, potem widzi nadjeżdżające jednocześnie od strony placu Zbawiciela i od Koszykowej ciężarówki (jest ich chyba z dziesięć), z których wyskakują milicjanci w mundurach bojowych, z bronią i tarczami plastikowymi. Krzysztof wraca pośpiesznie, zamyka bramę, żelazne oszklone drzwi i pędzi po schodach, krzycząc: „Zomowcy tu idą!”.

Włodzimierz Grzelak właśnie zasypiał, gdy znajdujący się przy łóżku radiotelefon zaczął trzeszczeć. Dopiero po chwili dociera do niego, że to, do czego się przygotowywał od wielu miesięcy, właśnie się zdarzyło. Oficjalnie Grzelak jest dyrektorem Biura Koordynacji w Telewizji Polskiej, ale przede wszystkim jest technikiem. Jest także członkiem partii, chociaż w tym przypadku nie ma to chyba większego znaczenia. W każdym razie nie jest to jedyny powód, dla którego wezwano go pod koniec lata na ważną i poufną rozmowę. Jego rozmówcy pytali go, czy mógłby szybko zorganizować rezerwowe centrum techniczne, skąd w razie potrzeby można by nadawać program specjalny. W tym czasie Solidarność domagała się coraz energiczniej dostępu do środków masowego przekazu, przede wszystkim do telewizji. W radiu i telewizji, gdzie członkowie związku stanowili przeszło jedną trzecią personelu, ogłoszono już liczne strajki ostrzegawcze. Na pytanie, jakimi będzie dysponował środkami, uzyskał odpowiedź, że otrzyma wszystko, co mu będzie potrzebne. Grzelak przystąpił więc do pracy. Studio zostało urządzone w koszarach lotnictwa przy alei Żwirki i Wigury, przy trasie prowadzącej do lotniska. W październiku wszystko było gotowe: instalacje, kamery, magnetowidy, programy (nagrane), niezbędny personel. Pracownicy zgłosili się sami. Jednak dopiero po „szczerych” rozmowach otrzymali specjalne przepustki, dające prawo wstępu do tego specyficznego studia i do budynków telewizji przy Woronicza. W tak dobranym zespole (dziesięciu–dwunastu dziennikarzy, cztery ekipy do kręcenia i dwudziestu techników) byli także członkowie Solidarności. Ale tylko ci, którzy wyraźnie wystąpili przeciw strajkom w TVP. Sprawa zespołu zresztą nie była znowu tak bardzo poufna, plany dyżurów w telewizji zawierały rubrykę „studio rezerwowe”, więc większość pracowników wiedziała o jego istnieniu. Grzelak zainicjował system stałych dyżurów – jeden dzień w tygodniu dla każdej z wyznaczonych osób. Od tygodnia, ściślej od posiedzenia w Radomiu 3 grudnia, gdzie przywódcy Solidarności zagrozili strajkiem generalnym, gdyby rząd wystąpił o specjalne pełnomocnictwa, ekipa Grzelaka pełniła stałe dyżury. On też poczynił pewne przygotowania, a mianowicie napełnił bak samochodu i dwa dodatkowe kanistry benzyną. A nade wszystko ani na krok nie oddalał się od radiotelefonu typu wojskowego, który powierzono mu, wyjaśniając przy tym, że normalne połączenia mogą być „zakłócone”. Tej soboty nie był uprzedzony o niczym. Co więcej, jego bezpośredni przełożony przed wyjazdem do Krakowa oświadczył, że w czasie weekendu nic szczególnego się nie wydarzy.

Kiedy więc kilka chwil przed północą Grzelak dostaje wezwanie, jest zdziwiony, ale dobrze wie, co ma robić. Ubiera się szybko, wsiada do samochodu i gna na Woronicza. Wielu techników z jego studia jest już na miejscu. Wysyła ich natychmiast do studia rezerwowego, w koszarach. Reszty będzie szukał przez całą noc.NIEDZIELA 13 GRUDNIA 1981

0.00

Tej sobotniej nocy Telewizja Polska nadaje w programie drugim film braci Tavianich Święty Michał miał koguta. Nagle, dokładnie o północy, film zostaje przerwany, jakby ucięty nożem. Pojawia się spiker i oświadcza: „Dziękuję państwu. Dobrej nocy”.

W tej samej chwili u drzwi profesora Klemensa Szaniawskiego rozlega się dzwonek. Znany filozof, prezes Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych powstałego rok temu, gdy w euforii tworzyła się Solidarność, i bliskiego jej ideowo, przygotowuje teraz referat na jutrzejsze wystąpienie na Kongresie Kultury Polskiej. Jest jednym z jego organizatorów. Żona właśnie podała profesorowi kakao. Zaintrygowany nieco tą spóźnioną wizytą, myśli, że to ktoś z sąsiadów (w tej dzielnicy mieszka wielu intelektualistów, w większości sympatyków Solidarności). Otwiera drzwi. Na klatce schodowej stoi trzech mężczyzn. Jeden jest w mundurze. Są jakby trochę zażenowani, co przejawia się w ich nieco wymuszonej kurtuazji. Nie mają śmiałości, by wejść do mieszkania. Szaniawski musi ich prawie do tego nakłaniać. „Panie profesorze, musi pan pójść z nami. Wpierw do komisariatu, potem pojedzie pan do Białołęki, to niedaleko, zobaczy pan”. Szaniawski, który nigdy nie słyszał tej nazwy, pragnie się dowiedzieć czegoś więcej, przybysze ograniczają się do informacji, że wszystkiego dowie się w komisariacie. Czy może zatelefonować? Oczywiście. Podnosi słuchawkę. Brak sygnału. W tym momencie jego córka (ostatni rok liceum) wchodzi do pokoju i zaczyna wymyślać trzem milicjantom. Są nadal bardzo zażenowani, nie reagują. Szaniawski pyta, czy jego żona może pójść do sąsiadów i powiedzieć im, co się zdarzyło. Trzej mężczyźni nie widzą żadnych przeszkód. Żona wraca po kilku minutach. U sąsiadów telefon też nieczynny. Szaniawski pyta, czy żona i córka mogą mu towarzyszyć do komisariatu. Znowu zgoda. Przygotowują więc rzeczy, głównie ciepłą odzież.

Profesor wspomina rozmowę z wicepremierem Mieczysławem Franciszkiem Rakowskim, którą odbył wczoraj, w piątek, na początku Kongresu. Zapamiętał, że tamten palił papierosa za papierosem, wydawał się bardzo czymś przejęty. W pewnej chwili Rakowskiemu wymknęło się zdanie wypowiedziane w tonacji fatalistycznej: „To ostatni akt polskiej odnowy”. Wczoraj Szaniawski tego nie zrozumiał. Teraz wydaje mu się, że pojął. I nagle przypomina mu się inna rozmowa z Rakowskim, w którym wielu polskich intelektualistów widziało przez dłuższy czas przywódcę liberałów. Było to w październiku, w czasie inauguracji roku akademickiego. Po długim monologu naczelny „Polityki”, który właśnie wszedł do rządu, oświadczył:

– Biuro Polityczne nie znaczy już nic. Liczy się teraz tylko rząd.

– A to dlaczego?

– Ponieważ po raz pierwszy rząd dysponuje armią.

– Ale przecież dysponował nią zawsze.

– Pod względem formalnym, tak. Ale teraz dysponuje realnie.

Ci, którzy przyszli po Michała Komara, nie odznaczają się tak dobrymi manierami.

Młody pracownik naukowy, syn znanego generała komunisty, weterana wojny hiszpańskiej, skazanego niesprawiedliwie w wielkim procesie stalinowskim – spędził wieczór u sąsiadów, którzy zaprosili go na szklaneczkę whisky. Nie odrzuca się takiego zaproszenia, zwłaszcza teraz, gdy władze z niezrozumiałych powodów oświadczyły przed kilku dniami, że na jakiś czas zostanie wprowadzony zakaz sprzedaży napojów alkoholowych.

Komar na lekkim rauszu opuszcza mieszkanie sąsiadów, choć przyjęcie dopiero się zaczyna (właśnie przybyło tam kilka ekip telewizyjnych), i idzie do siebie (mieszka wyżej). Jego żona Ewa otwiera drzwi. Michał ledwo ma czas zauważyć jej bladość, gdy słyszy: „Mamy gości”. Kobieta odsuwa się na bok i Komar widzi stojącego za nią milicjanta w mundurze, który trzyma w jednym ręku rewolwer, a w drugim olbrzymi łom. Komar robi krok do przodu i zostaje unieruchomiony przez dwóch innych mężczyzn, którzy wyłonili się zza drzwi. Są po cywilnemu. Starszy radzi mu ubrać się ciepło przed wyjściem do samochodu, „bo tym razem może to trochę potrwać”. Podczas gdy Komar szykuje rzeczy (uważając dobrze, by nie zapomnieć kartonu papierosów; ostatnio, gdy go zatrzymano, przez wiele dni musiał się obejść bez palenia), żona wyjaśnia, że trzej milicjanci weszli siłą, a mundurowy stale jej groził łomem, by przypadkiem nie próbowała uprzedzić męża. Milicjant w mundurze usiłuje się usprawiedliwiać: „Byłem zmuszony przez nich”. Komar zdaje sobie sprawę, że zna młodszego z cywilów. Jakieś dwadzieścia pięć lat temu na obozie harcerskim był jego podkomendnym. Przypomina sobie, że ten człowiek, dziś lekko wyłysiały, który – to oczywiste – umiera z chęci, by mu przyłożyć, chodził do tej samej klasy co żona. Wychodzą, idą po schodach. W chwili gdy mijają mieszkanie, w którym (sądząc po hałasie i śmiechach) przyjęcie osiąga apogeum, milicjanci grożą mu bez słowa. Mimo pokusy podąża za nimi w milczeniu.

Aresztowania na prowincji zaczynają się wcześniej. Na przykład we Wrocławiu o godzinie 23.20 Jarosław Szymkiewicz, realizator telewizyjny, zostaje zerwany z łóżka przez trzech mężczyzn, w tym dwóch umundurowanych zomowców z pistoletami maszynowymi w ręku, którzy nie wahali się wyważyć drzwi. Zanim zabierają go w kajdankach, pozwalają mu się ubrać, co nie zawsze jest regułą. Wielu spośród zatrzymanych znajdzie się w komisariatach, a potem w więzieniu, tylko w piżamach lub marynarkach. A ta noc będzie w Polsce bardzo zimna.

0.02, Warszawa

Seria uderzeń. Trzaski. Krzyki, rozkazy, tupot butów na schodach. Dziesiątki zomowców wdzierają się do siedziby Solidarności. W ciągu zaledwie kilku minut udaje im się zapanować nad sytuacją. Do każdego pokoju wpadają z krzykiem, najwyraźniej zdziwieni zupełnym brakiem oporu. Wyprowadzają wszystkich znajdujących się w środku.

Krzysztofowi udaje się chwycić rzeczy – ciepłą kurtkę i torbę. Nie wszyscy będą mieli taką szansę. Jeden z jego przyjaciół będzie musiał spędzić wiele dni w samej koszuli. Nie pozwolą mu zabrać ubrania. Osiemnastu działaczy, którzy znajdowali się na miejscu, zgromadzono najpierw w sekretariacie, potem wprowadzono do sali konferencyjnej na czwartym piętrze. W tym czasie milicjanci przeszukują gmach spokojnie i – na razie – bez aktów wandalizmu, którymi parę godzin później zaznaczą swą powtórną obecność.

Krzysztof słyszy dochodzący z korytarza głos milicjanta: „Jest tam jeszcze ktoś?”. I odpowiedź: „Jestem tu”. To niezauważony przez nikogo młody człowiek, który pracował w archiwum. Milicjanci zabierają go, nie okazując żadnych względów. Około godziny 0.30 milicja wyprowadza na zewnątrz dziewiętnastu działaczy. Schodzą schodami między dwoma rzędami funkcjonariuszy, którzy mierzą ich nienawistnym spojrzeniem. Na parterze stos plastikowych tarcz. Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej (ZOMO) nie musiały z nich korzystać.

0.05

Ryszard Reiff jeszcze się nie położył. Był w trakcie przygotowywania wystąpienia na Kongres, gdy ktoś zadzwonił do drzwi jego willi na Mokotowie. Dowiaduje się, że dwóch wojskowych chce z nim mówić. Wstaje, zakłada szlafrok, idzie do wyjścia. Dwóch oficerów stoi na ganku, podpułkownik i major. Za nimi widać czarną wołgę z włączonym motorem, w środku widoczna sylwetka kierowcy. Światło reflektorów rozjaśnia płatki śniegu wirujące w powietrzu. Ryszard Reiff prosi ich do środka. Odmawiają. Mają do niego list od przewodniczącego Rady Państwa, profesora Jabłońskiego. Reiff jest bez okularów, chce więc wziąć list od podpułkownika i przeczytać w domu. Okazuje się, że to niemożliwe. Dwaj wojskowi otrzymali rozkaz, by nie zostawiali listu. Wraca więc do domu, szuka okularów i wychodzi na ganek. Na kartce z oficjalnym nadrukiem i godłem państwowym jest tylko jedno zdanie: ZWOŁUJE SIĘ POSIEDZENIE SESJI NADZWYCZAJNEJ RADY DNIA 13 GRUDNIA 1981 O GODZINIE 1.00.

Ryszard Reiff jest jednym z osiemnastu członków Rady Państwa, będącej zgodnie z konstytucją kolegialną głową państwa. Rada składa się z wyznaczonych przez Sejm osób, mających reprezentować główne kierunki polityczne i społeczne w kraju (stąd obecność w Radzie bezpartyjnych i katolików). Przewodniczącym jest człowiek, który ma pewne prerogatywy szefa państwa. W krajach socjalistycznych była to przez długi czas funkcja honorowa. Trzeba było czekać na pieriestrojkę Gorbaczowa, by stanowisko szefa państwa odzyskało swój pełny blask. Profesor Jabłoński, obecny przewodniczący Rady, jest pracownikiem naukowym, byłym ministrem edukacji narodowej. Jego wykształcenie, znajomość języków obcych, socjalistyczna przeszłość, wreszcie członkostwo w partii od chwili jej powstania czynią zeń doskonałego szefa państwa, idealnie nadającego się do przyjmowania listów uwierzytelniających od zagranicznych ambasadorów. Działalność Rady Państwa ma w istocie charakter formalny.

Ryszard Reiff jest członkiem Rady zaledwie od kilku miesięcy. Zawdzięcza ten „zaszczyt” faktowi, że od dwóch lat zajmuje stanowisko przewodniczącego PAX-u, prorządowej organizacji katolickiej założonej przez Bolesława Piaseckiego. Reiff nie jest z pewnością człowiekiem o wymiarach historycznych jak Piasecki. Nikt nie zdołał się dowiedzieć, w jaki sposób pod koniec wojny udało się Piaseckiemu, należącemu do skrajnej, faszyzującej prawicy, przekonać władze radzieckie (w osobie generała Sierowa, szefa wywiadu), by go nie rozstrzelano, a po drugie, by otrzymał zezwolenie na stworzenie organizacji, która w Polsce powojennej odegrała o wiele większą rolę, niż miałaby na to wskazywać jej liczebność. W roku 1979, gdy Reiff stanął na jej czele, straciła poważną część swych politycznych wpływów, pozostała jednak potężną instytucją, znaczącą pod względem ekonomicznym i z liczącym się wydawnictwem. Reiff potrafi jednak grać polityczną rolę. Ułatwiła mu to jego przeszłość. Kombatant, wierny rządowi polskiemu w Londynie, żołnierz AK, został zatrzymany przez Armię Czerwoną (przeciw której walczył w 1944 roku); deportowany do Rosji, zbiegł i wrócił do Polski pieszo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: