Noc komety - ebook
Noc komety - ebook
W grudniowe popołudnie zdesperowana kobieta porzuca swoje dotychczasowe życie, by szukać męża, który kilka lat wcześniej wyemigrował w poszukiwaniu lepszej pracy. Jej decyzja budzi wiele emocji i plotek wśród kozieniczan, a skromny pawilon, w którym prowadziła drogerię, jest znów do wynajęcia.
Wśród chętnych jest Ewa, która spełniła swoje marzenie o karierze zawodowej, a dzięki wsparciu męża, nawet po urodzeniu bliźniaków nie zwolniła tempa. Teraz ma apetyt na kolejny krok, tylko czy jej ambitne plany da się pogodzić z tym, czego pragnie jej mąż Adam?
Również Agata, żona burmistrza Kozienic, matka dwójki dorosłych dzieci, która na co dzień wspiera swoją matkę i opiekuje się schorowanym psem interesuje się pawilonem. Przypomina jej, czego kiedyś bardzo pragnęła, a co teraz po wielu latach być może mogłaby zrealizować?
Zbliża się pierwsza rocznica ślubu Mai i Krzysztofa i do ich domu nieoczekiwanie przyjeżdża Ada. Chce zacząć w Kozienicach swoje życie od nowa tak jak kiedyś Maja. Tymczasem młode małżeństwo przeżywa trudne chwile...
Nadchodzą święta Bożego Narodzenia. Czas rodzinnych spotkań, pełen wzruszeń, rytuałów i oczekiwań. Czy gwiazda betlejemska przyniesie „pokój ludziom dobrej woli” jak chce tego kolęda?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-955866-5-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WCZORAJ MINĄŁ NIEPRZEKRACZALNY TERMIN. Marzena miała do spłaty dług, w ostatnim piśmie wprost zagrożono jej egzekucją komorniczą mieszkania. I nic się nie wydarzyło. Marzena siedziała do późna, ale nikt nie zadzwonił, nikt nie przyszedł. Wcześniej wyobrażała sobie, jak to będzie, gdy nastąpi koniec świata, jej świata: z fanfarami policyjnych syren, z fajerwerkami świateł w oknach sąsiadów, z konfetti groszówek, które rzuci komornikowi w twarz. Że będzie mogła pierwszy raz w życiu wykrzyczeć, a ktoś może wreszcie zrozumie, że to naprawdę nie jest jej wina – tyle razy próbowała spłacić długi. Wybierała słowa do tej przemowy. I czuła, jak się czerwieni ze wstydu, ze złości, z upokorzenia. I wiedziała, że byłaby to najgorsza chwila w jej życiu, kompletnie nie do wytrzymania.
Od lat jej skrzynkę pocztową zasypywały listy, koperty z maszynowo wypisanym nazwiskiem „Marzena i Jarosław Dzik”, z czerwoną pieczątką nadawcy. I zawsze doliczona opłata, żeby Marzena dostała czarno na białym to, co i tak już przecież wie: znów nie zapłaciła za czynsz, nadal zalega za poprzednie miesiące, jest wpisana do rejestru dłużników, odsetki od nieterminowych opłat urosły o tyle i tyle. Marzena ma pięć tekturowych teczek, w których zbiera te pisma, na każdej z nich, na wewnętrznej stronie, pisze starannie datę i kwotę zadłużenia, żeby długo nie szukać i nie liczyć ciągle od nowa. Uzbierało się już ponad 150 tysięcy i żaden bank ani chwilówka jej nie pomogą. Straciła to mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią i łazienką, które kupili kiedyś razem z mężem na kredyt (trzydzieści lat – dlaczego wtedy wydawało im się to realne?).
W SKLEPIE Z KOSMETYKAMI I CHEMIĄ DOMOWĄ, który prowadzi od kilku lat, też ma pięć teczek: zaległości w hurtowni, w płaceniu czynszu za wynajem lokalu, w spłacaniu kredytu na działalność gospodarczą, w ZUS i urzędzie skarbowym. I tu też są kwoty wypisane na wewnętrznej stronie każdej teczki. Razem niewiele mniej niż w domowych rachunkach. Kiedy straci mieszkanie, Marzena będzie musiała spać na zapleczu sklepu (bo gdzie indziej?). I trzymać te wszystkie teczki w jednym miejscu. I wtedy te długi też będą wszystkie razem. Bo zabranie mieszkania, jak tłumaczył jej ktoś w urzędzie, oznacza tylko, że dług zmaleje, a nie że zniknie, więc trzeba będzie to wszystko zsumować…
Sklep otwiera o dziewiątej rano. Nie dlatego, że o tej porze zaczynają pracę inne sklepy, wszyscy poza marketem czekają do dziesiątej, ale dlatego, że nie może usiedzieć w mieszkaniu, które już nie jest jej, nawet jeśli nadal ma klucze, a wczoraj nie pojawił się nikt, żeby je zabrać. W kasie Marzena ma całe 817 złotych i właściwie nie wie, co miałaby zrobić z tymi pieniędzmi. Czy wysłać je tam, gdzie jest najwięcej winna, i zmniejszyć swój największy dług? Czy tam, gdzie najmniej, i liczyć na to, że z dziesięciu teczek zrobi się za jakiś czas dziewięć? Nierealne – i jedno, i drugie.
– Pani Marzena dzisiaj taka zamyślona, jakby się nie obudziła jeszcze – mówi jedna z pierwszych klientek.
Wydając resztę, Marzena faktycznie nie pamięta, kiedy wstała, jak się umyła, czy spięła włosy czarną czy srebrną spinką. Uśmiecha się tylko, bo co może odpowiedzieć? Życzy klientce miłego dnia i staje w drzwiach sklepu. Patrzy na skrzyżowanie i parking naprzeciwko. Plakaty reklamowe wypełniają każde wolne miejsce na ogrodzeniu. Dekoracje świąteczne biegną od jednego końca ulicy do drugiego, bardzo ładnie to wygląda. Na przystanku zatrzymuje się bus do Warszawy, zabiera kilka osób. Mogłaby już teraz wsiąść i nie oglądając się za siebie, wyjechać. Ale Marzena wie, że Warszawa to za mało, że tam też będą potrzebne pieniądze, tam też będzie krajowy rejestr dłużników, tam też bank sprawdzi ją bardzo szybko. Musi pojechać dalej, dużo dalej. Bilety czekają już w torbie z ubraniami i osobistymi drobiazgami. Tak zrobił kiedyś jej mąż. Wyjechał i był zachwycony. Przez ten rok, kiedy jeszcze utrzymywał z nią kontakt, mówił, że nigdzie nie było mu lepiej i nigdzie nie dało się tyle zarobić. Wystarczy, że się chce pracować.
Teczki leżą pod blatem, na wierzchu ta z hurtowni, handlowiec wpadł na chwilę w poniedziałek i tylko z ubolewaniem popatrzył na pustawe półki. Spytał o spłatę, chwilę narzekał na markety, Marzena chciała domówić proszki, bo rzeczywiście te niemieckie schodzą, klientki chwalą, że lepiej dopierają i są wydajniejsze. Ale trzeba było zapłacić gotówką. Więc zamiast proszków wczoraj kupiła bilety.
Kajzerka z pasztetem podlaskim i herbata bez cukru to dzisiejszy obiad. Strzepnęła okruszki do ręki, wyrzuciła do kosza. W jej sklepie jest zawsze czysto i nigdy nie widać, żeby ekspedientka jadła, piła, była potargana albo niechlujnie ubrana. Kiedyś myślała, że to wystarczy, a uprzejma obsługa i porządek sprawią, że każdy, kto potrzebuje mydła, proszku, wybielacza czy pasty do podłogi, wróci, by kupić to właśnie u niej.
Po czternastej przetarła mopem podłogę i wyniosła śmieci. Poprawiła włosy, spinką zebrała je do tyłu. Popatrzyła w lustro. Wygląda jak uczennica ósmej klasy, chociaż jest dwadzieścia lat starsza. Dziś już nie wróci do mieszkania. Na bus poczeka tutaj, jeszcze na nowo ułoży kolorowe opakowania proszków do prania i fioletowe puszki z pastą do czyszczenia nagrobków. Bardzo ładnie.
Do torby z ubraniami dopakowuje szczotkę do włosów i sweter, który trzymała w sklepie na chłodniejsze dni. Upewnia się, że w portfelu ma dowód osobisty i pieniądze, przekłada bilet do zewnętrznej kieszonki torby, żeby mieć go pod ręką. Deszcz siąpi nieprzyjemnie, kiedy Marzena zamyka sklep. Autobus do Warszawy odjeżdża punktualnie o szesnastej. Nie ma komu machać na pożegnanie.Moja małpa wie, jak naprawdę ze mną jest
4:12. Cyfry podbite żółtozielonym światłem elektronicznego budzika rozdzielał dwukropek, odmierzając sekundy miarowym pulsem. Przed chwilą była 3:47. Agata zamknęła oczy, poprawiła poduszkę pod głową. Nic to nie dawało. Nieruchome ręce i nogi wzdłuż ciała. Jak mumia na obrazku w książeczce dla dzieci, którą czytała kiedyś co wieczór, cierpliwie powtarzając tekst: …odwieczne pragnienie człowieka, aby wznieść się w niebiosa, zaprzątało największe umysły wszystkich epok… Znała go na pamięć, a to było przecież tak dawno temu. Antek uwielbiał akurat tę konkretną encyklopedię Larousse’a, Zuzia mniej. Wolała książeczki o zwierzątkach. Jak to szło? Po podwórku chodzą kaczki, wszystkie bose nieboraczki, a w dodatku… nieodziane… to są… niesłychane… No proszę, rymowany tekst, a słabiej go zapamiętała.
Co wieczór, owinięte kołderką ciepłe pachnące ciałka wtulały się w jej brzuch. Dzieci leżały w kokonie jej ramion, zasłuchane w czytany tekst. Intensywny zapach płynu do kąpieli z bąbelkami, mdlejące ramię przygniecione karczkiem z jasnymi włosami i wicherek na czubku głowy Antka, który przygładzała, żeby nie łaskotał jej w nos. Albo zimne stópki Zuzi, które trzeba było rozgrzać, żeby zasnęła, więc zaczęła jej zakładać na noc swoje luźne frotowe skarpety, które potem zsuwały się i rano czekały rozrzucone na dywaniku przed łóżkiem. Żółte, Zuzia najbardziej lubiła te żółte i wierszyk o kaczce. Tuż obok była apteka: „Poproszę mleka pięć deka”. Kaczka Dziwaczka towarzyszyła im też w kąpieli, robiła bąbelki, wypuszczając ze swojego gumowego brzucha powietrze pod wodą. Antek wolał robić szkwał, wymawiał to jak „szał”, i to był szał, szał zalanej podłogi, którą wycierała, nucąc: …żegnajcie nam dziś marzenia ze snów… Czy umysł znudzony starymi piosenkami odpłynie w sen?
5:03. Przez zaciągnięte zasłony nie przebijał się jeszcze nawet pojedynczy promień światła. Po drugiej stronie łóżka śpi Olek, jego biuro zaczyna pracę o ósmej, budzik nastawiony jak zwykle na siódmą. Nie wolno go obudzić, i tak będzie rozdrażniony przez cały dzień, jeszcze bardziej niż zwykle. W październiku wybory. Po Nowym Roku kampania ruszy pełną parą. Od rana do nocy wszystko będzie tak samo ważne. Zawalony bieżącymi obowiązkami burmistrza, które musi perfekcyjnie wypełniać, Olek będzie jednocześnie prowadził kampanię wyborczą, czwartą w swojej karierze. Która nie wiadomo jak pójdzie.
Kilka tygodni temu zawiązał się nowy, bezpartyjny komitet wyborczy „Nasze Wspólne Kozienice”. Jego program był pełen słów dotąd nieużywanych w kozienickiej polityce. Zamiast mówić o inwestycjach i porozumieniu władz z lokalnym biznesem, podkreślali znaczenie ochrony kapitału społecznego powiatu, zamiast polityki historycznej – pojawiało się bezpieczeństwo socjalne i system stypendialny, zamiast nowego mostu przez Wisłę i obwodnic Gońców i Makatki – szkoły, przedszkola, żłobki i kluby malucha.
„Wszystkie Rodziny Szczęśliwe w Kozienicach” wygrywały dotąd kolejne wybory i w gminach, i w powiecie. Jedną drużyną zbierali zwycięstwo. Elegancko ubrana Agata towarzyszyła mężowi w najważniejszych uroczystościach, stała zawsze pół kroku za nim i z zainteresowaniem słuchała wszystkich wystąpień. Agata wiedziała, jak się ustawić, żeby na zdjęciach widać było jej wyprostowaną postać, jak rozmawiać z pracownikami męża, gdy dzwonili do niego zbyt późno lub w nieodpowiednim momencie, jak dziękować za niechciane zaproszenia i zawsze umiejętnie podkreślać zasługi męża. Olek wielokrotnie powtarzał, że kampanię wyborczą burmistrz prowadzi przez całą kadencję. Dlatego starała się tak samo mocno tuż po wygranej, jak i w połowie kadencji, gdy inni pletli bzdury albo uważali, że za kilka lat nikt nie będzie pamiętał ich wpadek.
Raz na cztery lata Agata szykowała się do wielotygodniowej batalii. Wiedziała, że grafik jej męża będzie wypełniony co do minuty. Biała koszula będzie zmieniana nawet i dwa razy dziennie, bo kandydat na burmistrza musi wyglądać idealnie, a dyskusje przez telefon i roztrząsanie komentarzy z korytarza urzędu będą jej towarzyszyć przy każdym posiłku. Wszystko to było do opanowania, wystarczyło kupić odpowiednio dużo białych i błękitnych koszul, serwować obiady łatwe do podgrzania, słuchać i przytakiwać.
Co innego było z kolejnymi wyborami coraz trudniejsze. W czasie reelekcji Olek musiał powstrzymać się od swoich rutynowych przyjemności, klepania w tyłek współpracownic (w biurze było wiele młodych asystentek i młodszych specjalistek, które traktowały to jak komplement), flirtów z dziennikarkami, seksu na boku przy okazji wyjazdów służbowych. Jego potrzeby erotyczne, podkręcone dodatkowo adrenaliną kampanii, musiały znaleźć zaspokojenie w ich małżeńskim łóżku. Po wyborach znów będzie spokój, mówiła sobie, czując, jak hebel jej męża niezmordowanie pracuje drugi raz tej nocy. Pierwszy był nawet czasami interesujący, cień przyjemności majaczył to wyraźniej, to słabiej, drugi raz był już tylko żmudnym dowodem męskich mocy, nieprzemijającego wigoru, obowiązkowym jak nitkowanie szczelin między zębami. Przymykała oczy i poddawała się, jej myśli odpływały, planowała zakupy albo przeliczała oszczędności na koncie, a kiedy przyspieszał, odchylała głowę w bok, tak jak kiedyś podpatrzyła to w kinie. Olek sapał przez nos i ściskając jej uda, prosił jak zwykle:
– Powiedz, że to lubisz, powiedz!
– Tak.
– Głośniej!
– Tak! Lubię! – Malutkie kłamstewko powtarzane od lat finalizowało sprawę i pozwalało spać do świtu.
6:11. Jest jedna dobra wiadomość, pomyślała, odwracając się powoli na lewy bok. Baltazar nadal spał. Czarne, kręcone futro było na wyciągnięcie ręki. Stary dobry psiak chorował na zapalenie jelit, coraz częściej miał problem z zachowaniem czystości. Stary był i tyle. Jeszcze dopóki w domu była Zuzia, to się starał, ale kiedy jego ukochana pani wyjechała, postarzał się nagle. Bolączki wieku podeszłego, przyczajone dotąd pod szorstkimi kudłami, wylazły na wierzch i codziennie dawały znać o sobie. Weterynarz, przemiła Ewa Lenarczyk, bratanica jej męża, powiedziała, że po przeleczeniu jest szansa na poprawę. Agata wciskała więc lekarstwo do pyska dwa razy dziennie i podtykała pod ciemny nos miskę z rozpuszczonymi w wodzie elektrolitami, poklepując przy tym kudłaty łeb.
Baltazara znaleźli w styczniowy poranek w drodze z kościoła, skamlał cicho przywiązany sznurkiem do ogrodzenia. Zuzia, wtedy lat sześć i pół, usiadła obok niego na śniegu (a wyglądała jak skrzat w kurtce-kubraczku ze szpiczastym czerwonym kapturkiem obszytym jasnym futerkiem) i powiedziała, że się nigdzie bez niego nie ruszy. Antek stał obok niepewny, czy może tak jak siostra zademonstrować swoje uczucia i tylko czekał na reakcję ojca. Zuzia na to nie zważała, Zuzia wiedziała swoje:
– Przecież to jeden z Trzech Króli!
Olek szybko się rozejrzał, czy ktoś słyszy te herezje. Nie znosił publicznych scen z dziećmi, miały grzecznie stać z boku i ładnie wyglądać. Nie zawsze tak wychodziło, szczególnie z Zuzią. Wynegocjowali z trudem, że jeśli po zmierzchu pies będzie dalej przywiązany, zaopiekują się nim. Co pół godziny Zuzia pytała, czy już jest zmierzch. Wreszcie Agata wciągnęła kozaki, zarzuciła kurtkę i poszła po psa. Baltazar zamieszkał z nimi. Już nie były potrzebne skarpety frote do zasypiania, pies przygniatał Zuzię do ściany i grzał cierpliwie całą noc.
Co im przyniósł król Baltazar w tamten styczniowy wieczór? Dobre pytanie.
6:30. Agata wstała, Baltazar też się podniósł. Szary, włochaty dywan tłumił ich kroki. Przymknęła delikatnie drzwi od sypialni. Zajrzeli razem do pokoju Zuzi, w którym wszystko leżało na swoim miejscu, inaczej niż zwykle, kiedy nie mogąc się zdecydować, w co się ubrać albo czym się zająć, Zuzia wyciągała wszystko na wierzch. Pokój był bardzo przyjemny, z białymi meblami, kremowymi ścianami i wygodnym fotelem, obitym pluszem w kolorze mlecznej czekolady. Zasłony w szerokie biało-żółte pasy Agata cudem zdobyła dawno temu do pierwszego wspólnego mieszkania. Płótno było włoskiej produkcji, z grubym splotem, przepuszczało światło na cały pokój. „Nic tu nie będziemy zmieniać”, pomyślała Agata. Studia Zuzi zaczęły się w ostatnim tygodniu września. Weterynaria! Jeszcze bardziej Agata była dumna z tego, że Antek będzie pilotem. Zaczęło się od wierszyków skandowanych na spacerach w kierunku przelatujących samolotów (Panie pilocie, dziura w samolocie), potem były warsztaty modelarstwa w Gońcach, na które woziła go pekaesem dwa razy w tygodniu, z małą Zuzią pod pachą (Olek nigdy nie miał na to czasu), a później zawody i usprawiedliwienia wypisywane z tej okazji, dlaczego Antoni Górka nie mógł, naprawdę chciał, ale nie mógł, napisać charakterystyki Pinokia.
W łazience Agata włożyła bluzkę i dżinsy, umyła zęby, nałożyła krem pod oczy. Nauczyła się to robić bez patrzenia w lustro. Jeszcze przeczesać włosy szczotką. Czterdziestka to nie przelewki, a co dopiero pięćdziesiątka, która nadciąga szybkimi krokami. Jeszcze pół roku. „Nie chcę kolejnych urodzin”, pomyślała. „Nie chcę. Gdybym mogła odwrócić czas i sprawić, żeby dziś było wczoraj, jutro – przedwczoraj, za pół roku – moje 49 urodziny…”.
Zeszli na parter. Wypuściła Baltazara do ogrodu. Nie był zachwycony, wolał wspólne wychodzenie na spacer. Wzdłuż ogrodzenia miał wydeptaną ścieżkę, ale nie chciało mu się biegać. Stał smętny przy sztachetach płotu, nieruchome psisko, gotowe podskoczyć z radości, gdyby pojawiła się jego pani. Zuzi nie udało się umieścić psa w akademiku, chociaż zapierała się, że załatwi wszystko z portierem, niech tylko się z nim zaprzyjaźni. Nie brała pod uwagę żadnych argumentów, które Agata cierpliwie podsuwała jej razem z rzeczami przy pakowaniu, dopiero wizyta u Ewy Lenarczyk ostudziła nieco te zapędy. Psa nie da się pogodzić z wielogodzinnym pobytem na uczelni każdego dnia. Baltazar został więc w domu i budził Agatę o wpół do czwartej. Do dzisiaj. Dzisiaj sama obudziła się w środku nocy.
Kuchnia błyszczała idealnie wysprzątana poprzedniego dnia. Na kuchence pod przykryciem stał w kamionkowej formie pasztet drobiowy, zostawiony do wystygnięcia. Gdyby nie miska z karmą, wokół której leżały okruchy, kuchnia wyglądałaby jak z katalogu wnętrz. Białe kafle, dębowe szafki, ciemne blaty – Agata dobrała każdy element, wzorując się na zdjęciach z gazet. W kuchni liczą się detale, wyprofilowany gzyms na zwieńczeniu szafek, porcelanowe gałki z kolorową rozetką, na wysokości wzroku dekor z angielską różą co trzy kafle, przeszklone drzwiczki górnych szafek z cienkimi złoconymi szprosami, zza których widać równo ustawiony serwis obiadowy z kobaltowym wzorem na brzegu. Dolne szafki kryły miski, garnki i patelnie, pojemniki z karmą i torby mąki, fasoli i ryżu, no i zdekompletowane plastikowe pudełka, w których kiedyś dzieci zabierały drugie śniadanie do szkoły. Teraz Agata używała ich do noszenia obiadów matce.
Włączyła radio stojące na parapecie. Wyjrzała przez okno. Baltazar nadal mókł przy furtce. Trzeba będzie go wytrzeć, jak wróci, inaczej mokre czarne kłaki będą w całym domu. Wyjęła z lodówki jajka i masło. Otworzyła szufladę z pieczywem, wyciągnęła bułkę wrocławską i nóż z piłką. Zaczęła kroić cienkie kromki na grzanki. Zanim wstanie Olek, kawa i śniadanie muszą czekać gotowe do podania.
– JUŻ MYŚLAŁAM, ŻE NIE PRZYJDZIESZ. – Wioletta podpierając się na kuli, przeszła powoli do kuchni, usiadła na swoim miejscu i odłożyła kulę na bok.
– Jestem wcześniej niż zwykle… – Agata zamknęła za sobą drzwi na zamek i ściągnęła pantofle. Weszła za matką do kuchni i postawiła torbę na stole. Zaczęła wyciągać zakupy.
– Czemu chodzisz boso? Tam leżą kapcie, zaraz ci podam…
– Siedź! Nie chcę kapci.
– Ale będziesz miała brudne stopy…
Agata rozejrzała się po kuchni. Pani Lena wysprzątała każdy kąt, wciąż było czuć zapach octu, którego używała do przecierania szyb. Po złamaniu stawu biodrowego i długiej rehabilitacji, kiedy wiadomo było, że sama nie da sobie rady, Wioletta nie chciała przenieść się do domu opieki. Chciała dalej mieszkać w bloku, do którego dostali z mężem przydział czterdzieści lat temu i w którym uczyła wszystkich swoich uczniów gry na pianinie. Trzeba było się zorganizować. Od trzech lat pani Lena przychodziła rano, sprzątała i pomagała się umyć Wioletcie na stołeczku pod prysznicem, raz w tygodniu zaglądała pielęgniarka, mierzyła ciśnienie, sprawdzała, czy Wioletta wzięła leki i chwilę z nią rozmawiała. Zakupy i obiad przynosiła Agata, starając się utrafić w apetyt i nastrój matki. Co nie było proste.
– Tu masz kawałek pasztetu drobiowego, wczoraj pieczony.
– Wątróbki dodałaś?
– Tak. I gałki muszkatołowej.
– To zjem. Co tam jest? – Wioletta wskazała na pojemnik z niebieską przykrywką.
– Kapuśniak.
– Nie przepadam. Przecież wiesz. – Kapuśniak uwielbiał Olek i gdyby Agata chciała zadowolić ich oboje, musiałaby codziennie gotować dwie różne zupy.
– Jutro zrobię pieczarkową, może być? – Agata spojrzała na mamę. Może jest krucha jak mały ptaszek, ale to bardzo uparty ptaszek.
– Wolałabym krupniczek. Kasza jest zdrowa. – Wioletta odchyla dłoń w lewo, a potem w prawo, jakby dyrygowała niewidzialną orkiestrą. – A grzyby nie. Nie wiesz o tym?
Agata przelała zupę z pojemnika do rondelka, ustawiła na kuchence. Do drugiego rondelka przełożyła potrawkę z kurczaka z ryżem. Wyciągnęła koperek zawinięty w wilgotny papierowy ręcznik.
– Pokroić czy zostawić i sama później pokroisz?
– Zostaw.
Wioletta spojrzała zaniepokojona na koperek, który Agata posłusznie wstawiła do szklanki z wodą.
– Albo pokrój. Tylko przykryj, żeby nie wysechł.
W szafce na talerzyku leżał nadgryziony rogalik, zeschnięty, twardy. Agata schowała go do pojemnika po zupie, później go wyrzuci. Zgarnęła ręką kilka okruchów i wytrzepała do zlewu.
– Dasz spróbować tego pasztetu? Bardzo jestem ciekawa, jak ci wyszedł. – Wioletta pokazała na szufladę ze sztućcami i Agata wyciągnęła nóż, żeby odkroić plasterek pasztetu i położyć na białym talerzyku.
– Zuzia dzwoniła?
– Dzwoniła przedwczoraj.
– A dzisiaj?
– Dzisiaj nie.
Wioletta skubnęła okruszek pasztetu i stwierdziła:
– Bardzo smaczny. Ja bym dała odrobinę więcej soli.
Agata rozejrzała się po kuchni. Podała solniczkę na stół.
– Może posolisz pomidora? Pokroję ci.
Wioletta machnęła ręką, nie trzeba. Posypała solą kawałek pasztetu, ugryzła i pokiwała głową z uznaniem.
– A Antek się odzywał?
– Nie.
– Chrzan byłby dobry do tego pasztetu. Zobacz w lodówce, powinien jeszcze być.
Agata sięgnęła do lodówki, otworzyła słoiczek, powąchała. Cokolwiek brała do ręki u matki, oglądała, sprawdzała datę ważności i zawsze próbowała, zanim użyła. Czasem czuła się jak kontrola z sanepidu.
– Daj! – Wioletta wyciągnęła rękę w stronę słoiczka. – Przecież chrzan się nie może zepsuć.
Agata ukroiła kromkę bułki, podała jeszcze masło i talerzyk. Gdyby zaproponowała od razu, żeby matka zjadła drugie śniadanie, byłby lament, że Wioletta zupełnie straciła apetyt na cokolwiek i jaki ma absmak w ustach. Absmak, nowe ulubione słowo.
– Zrobię herbatę. – Agata wstawiła na gaz czajnik z gwizdkiem. Wyciągnęła z szafki szklankę w metalowym koszyczku, przez moment szukała w szufladzie opakowania z herbatą ekspresową. Przecież jeszcze wczoraj tu była, sama przyniosła ulubioną poziomkową z Herbapolu.
– To wesoło masz teraz. – Wioletta spojrzała znad jedzenia na córkę. – Jedno nie dzwoni, drugie też nie.
– To chyba dobrze, że poszli na studia?
– No nie wiem.
– Mamo.
– Dobrze, dobrze. – Wioletta już kołowała na swój ulubiony temat. – A taki zawód pilota jest bezpieczny? Albo weterynarza? No sama powiedz, czy to jest zawód dla kobiety?
Wioletta całe życie pracowała jako nauczycielka muzyki i wszyscy jej uczniowie wiedzieli, że jest to idealne zajęcie dla niej, a dla nich niecodzienna szansa na obcowanie z absolutnym pięknem sztuki. Potrafiła i śpiewać, i grać na fortepianie, i jeszcze mówić o muzyce w taki sposób, że nikt i nic nie mogło się z nią równać.
– Każdy powinien rozwijać swoje pasje, mamo, ty o tym wiesz najlepiej. Cieszę się, że moje dzieci mają taką szansę. – Agata postawiła przed matką szklankę z herbatą.
– Mówisz jak twój mąż. – Wioletta machnęła ręką. – Okrągłe zdania.
Zamilkły. Przed blok podjechała taksówka. Trzasnęły drzwiczki. Kierowca dołączył do pozostałych dwóch taksówkarzy i zapalił papierosa. Kiedyś był tu pierwszy i długo jedyny postój w Kozienicach. Rodzice Agaty uważali, że to dodatkowa zaleta mieszkania w tym miejscu, na parterze, tuż przy postoju taksówek. „Czyż to nie wyjątkowo wygodne?”,mówiła Wioletta do swoich uczniów. „Zaraz wsadzimy cię do taksówki”, straszył ojciec, kiedy Agata grymasiła przy obiedzie.
Agata odgarnęła włosy do tyłu, podniosła się powoli, zaczęła zbierać pojemniki do torby.
– A ty dokąd? Dopiero co przyszłaś.
– Muszę wracać. Trzeba zabrać Baltazara do lekarza.
– No tak. – Wioletta wzruszyła ramionami. – I jeszcze ten pies.
– NIE MOŻNA, PROSZĘ PANA, TAK OD RAZU DAWAĆ IMIENIA. Trzeba poobserwować, popatrzeć, jaką naturę ma stworzenie, jakie ono jest… – Ondulowana pani z persem na kolanach tłumaczyła coś łysemu właścicielowi basseta. Kolejka do gabinetu kończyła się na dziwacznym kocie bez sierści, z odstającymi uszami i grzbietem wygiętym w pałąk. Jego pani miała wychudłe, zapadnięte policzki. Trzymała kota na kolanach, cały czas głaszcząc go za uchem i szepcząc coś do niego. W poczekalni siedziała jeszcze dziewczyna z rottweilerem albinosem, która miała kolczyk w nosie i tak samo nieprzyjemną minę jak jej pies. „Jeśli teoria o upodabnianiu się właścicieli do ich czworonogów jest prawdziwa, wyglądam jak podstarzały, usychający z tęsknoty terier szkocki z chroniczną biegunką”, pomyślała Agata.
Baltazar położył się obok jej krzesła. Był tu już kilka razy i nauczył się, że nie ma z czego się cieszyć. Nawet jeśli doktor Lenarczyk witała swoich pacjentów w drzwiach, zwykle jej energiczne, szybkie dłonie nie robiły nic przyjemnego. Tak było i tym razem.
– Weźmiemy próbkę do badania. Proszę go przytrzymać – o, tak! – zdecydowanym ruchem. No, Baltazar, nie pręż się tak, spokojnie, spokojnie, jeszcze chwileczkę… Dobrze. Dobry piesek. Ile ty masz lat? Nie wiemy, co? Ale swoje masz. Wiecie, że to będzie coraz… trudniejsze? Trzeba się zastanowić, bo my możemy oczywiście robić badania i dobierać leczenie, będziemy się naprawdę starać, jest bardzo dużo możliwości, ale… ale w pewnym momencie to już będzie męczenie psa, a nie chcemy, żeby Baltazar się męczył, prawda? Baltazar, stary draniu, dzisiaj będziesz grzeczny, co? Dasz się wyspać swojej pani, dasz? Mądry pies! Mądry! A co u naszej Zuzi, podoba jej się na studiach?
ZUZIA NIE ODBIERAŁA TELEFONU. Agata wybrała ponownie numer, ale słychać było tylko melodię i słowa piosenki Are you with me? Tak, Agata bardzo by chciała, żeby ktoś był przy niej. Szła powoli ulicą Warszawską, z Baltazarem na smyczy, z torbą z pustymi pojemnikami na jutrzejszy obiad dla matki, wśród których obijały się dwa opakowania leków dla psa. Jeszcze musi zrobić zakupy. Chleb z piekarni, kawałek schabu na obiad, najlepiej z kością, włoszczyzna, kasza perłowa, ogórki kiszone, no i jabłka.
Może to dobrze, że Zuzia nie odbiera, bo co Agata mogłaby jej powiedzieć? „Trzeba będzie uśpić twojego psa”. Agata westchnęła głęboko. Czarne psisko szło wiernie przy nodze. Tego, co zasugerowała Ewa, cóż, Agata spodziewała się już po poprzedniej wizycie, kiedy przy oglądaniu wyników Lenarczyk miała minę tresera, którego podopieczny znów nie potrafi wykonać prostej sztuczki. Mechanicznie klepała Baltazara po boku i kalkulowała coś w myślach. Agata czekała na pytanie, jak długo i jak bardzo chcą walczyć o obecność Baltazara. Ale wówczas Ewa wyciągnęła z białej szafy dwa pudełka leków i powiedziała:
– Spróbujemy jeszcze inaczej. Trzeba mu to dawać dwa razy dziennie i przyjść za tydzień.
Pytanie zostało w zawieszeniu – jak widać na krótko.
NA SPOTKANIA WYBORCZE KOMITETU „Nasze Wspólne Kozienice” przychodziło sporo młodych ludzi. W irytujący sposób poruszane tam tematy wędrowały potem na spotkania z urzędującym burmistrzem, który nie uważał, żeby powiatu kozienickiego dotyczył problem przemocy domowej, nierówności wynagrodzeń czy niepłaconych alimentów. Burmistrz wskazywał na najważniejsze inwestycje poczynione w ostatnich latach zarówno w Kozienicach, jak i w całym powiecie, rozbudowę obwodnicy, renowację wałów przeciwpowodziowych, poprawę bezpieczeństwa na drogach – to w ten sposób są zaspokajane konkretne potrzeby mieszkańców.
Jednak nie każdego to przekonywało. Nawet w jego własnym gabinecie, kiedy zastanawiali się, co przygotować na następny tydzień, pojawiały się głosy, że dobrze byłoby uruchomić telefon zaufania i punkt pomocy bitym i prześladowanym. Zamknie się go po wyborach, bo nie będzie się tam wiele działo, ale teraz pozwoli to osłabić motyw przewodni kampanii komitetu „Nasze Wspólne Kozienice”. A pieniądze się znajdą.
– Niepotrzebne wydatki, wydumane fanaberie! – fukał Olek pod nosem przy kolacji.
Agata przygotowała półmisek z domowymi wędlinami, koszyk z żytnim chlebem (poszli z Baltazarem dłuższą drogą, specjalnie, żeby kupić chleb u pana Zdzisława) oraz sałatę z ogórkiem, szczypiorem i śmietanką, której Olek nie tknie, bo zielone to karma dla królików, a nie dla mężczyzn. Bez słowa postawiła na stole filiżanki i dzbanek z herbatą. Jeszcze cukiernica, sól i pieprz, i można zaczynać kolację. Podała pieczywo mężowi. Wziął dwie kromki i zaczął smarować je masłem.
– Powiedz mi, dlaczego nie może zostać tak, jak jest? – rzucił w jej stronę.
Znieruchomiała.
Ona chciałaby, żeby nic się nie zmieniło. Żeby Antek wciąż brał dokładkę przy kolacji, żeby Zuzia ukradkiem rzucała plasterki wędliny psu pod stół, żeby Baltazar prosił o ostatni wieczorny spacer, zamiast brudzić podłogę w kącie, żeby mama dalej uczyła śpiewu, zamiast nudzić się uwięziona między ścianami i odliczać godziny do następnej wizyty. Agata chciałaby, żeby nic się nie zmieniło.
Ale co z tego?Jaką drogę wybierzemy razem?
– SIUSIU! – KAZIO STAŁ W PROGU SYPIALNI i przebierał nogami. – Chcę siusiu…
Sypialnia tonęła w mroku, tak jak Ewa lubiła najbardziej, ciemne rolety zaciągnięte do końca, żadnej szczeliny, przez którą światło dostałoby się, zanim ona wstanie. Wczoraj położyła się spać ostatnia. Rozbierała się po omacku, nie chciało jej się myć, prysznic weźmie rano. Po całym dniu pracy czuła zmęczenie w każdej cząsteczce ciała. Zabiegi w gabinecie, zbieranie i porządkowanie faktur do rozliczenia miesiąca i ta koszmarna rozmowa w stadninie na koniec dnia. Musi być bardziej dyspozycyjna, jeśli chce z nimi współpracować, i bardziej elastyczna. Czy naprawdę musi odpowiadać na wszystkie uwagi stajennych, czemu one jej aż tak przeszkadzają? Padła i od razu zasnęła.
– Siusiu…
Adam posapywał przez sen. Jej mąż, kochanek i przyjaciel nigdy nie miał problemów ze snem. Kiedyś przespał noc na pętli tramwajowej i wstał wyspany, mimo że każdy skład podczas hamowania wydawał z siebie niewiarygodnie wysoki zgrzyt „jiiiiiiiiiiii”.
– Tato!
Możesz nauczyć dzieci, że powinny zwracać się do ojca tak samo jak do ciebie, ale pozostaje jeszcze rozszczelnić sen mężczyzny. Nie otwierając oczu, Ewa lekko szturchnęła łokciem męża.
– Adam. Kazio chce siusiu.
– Siusiuuu!
– Adam.
Usiadł na łóżku. Podniósł prawą rękę. Obecny. Nieprzytomny ruszył w stronę łazienki. Jego bokserki zatrzymały się na granicy bioder. Dziewięć kompletów piżam zalegało w szafie. W trakcie kolejnych świąt Bożego Narodzenia, zrywając błyszczący papier w mikołajki albo bombki, Adam dziękował teściowej, jaka wygodna i ciepła ta piżama! Po czym kładł się goły spać, a ona przytulała twarz do jego piersi.
– Idź za tatą, Kaziu. Idź, szybciutko! – Ewa pomachała do synka.
Po siusiu będzie prośba o mleko. Kiedy Kazio będzie prosił o mleko, w łóżeczku obok obudzi się jego siostra bliźniaczka – Hela. I będzie to samo. Siusiu i mleko, tato, siusiu i mleko!
Ewa poprawiła jasiek pod głową. Jak dobrze, że może jeszcze chwilę pospać. Zanim zadzwoni budzik. Potem nie będzie już zmiłuj.
KUCHNIA MIAŁA ZAMKNIĘTE DRZWI, żeby odgłosy popisów Heli i Kazika nie wydostawały się na całe mieszkanie. Bezskutecznie. Słychać je było, kiedy Ewa brała prysznic, kiedy wciągała bluzkę i dżinsy, jednocześnie sprawdzając pogodę za oknem. Znów padało. Gęsty, miarowy deszcz na cały dzień jak nic. …ledwie świt zabłyśnie… Co oznacza, że droga do Gońców zajmie jej dwa razy dłużej niż zwykle, a jeszcze zanim otworzy gabinet w Kozienicach musi, po prostu musi, wysłać próbki do Niemiec. …Pat i kot, kot i Pat… Ma dwie minuty na śniadanie w towarzystwie śpiewających bliźniaków i Adama. Nie więcej.
– Co robicie? – Ewa jednocześnie pocałowała Helę w czubek głowy i połaskotała Kazika.
Adam mieszał owsiankę w garnuszku na kuchence. Ewa zajrzała mu przez ramię, jeszcze daleko do posiłku. Obok stał jego ulubiony kubek z wyprawy na Erebus. Upiła łyk kawy. Od zawsze pili taką samą, mocną i słodką, bez mleka.
– Podasz banany? – Adam wskazał na blat. Trzy mocno przejrzałe sztuki leżały w metalowym ażurowym koszyku.
– …psyjaciele od laaat…
Ewa podała Adamowi dwa banany, a trzeciego otworzyła i ugryzła. Adam spojrzał z wyrzutem.
– No wiesz… Zaraz będzie owsianka dla wszystkich…
– Nie zdążę. Muszę lecieć. – Pocałowała go prosto w usta. – Zadzwonię!
ZAMONTOWANIE ZESTAWU GŁOŚNOMÓWIĄCEGO z jednej strony pozwalało Ewie załatwiać sprawy w czasie jazdy (nie umiała jednocześnie prowadzić i obsługiwać aparatu), z drugiej jednak zabierało ostatnie chwile, kiedy mogła pomyśleć w ciszy.
Pierwszy telefon dzwonił zwykle, zanim wyjechała z garażu.
– Pani doktor, on ma taki wzdęty brzuszek…
– Pani Anielo, dzień dobry. To Filuś czy tym razem…? Aha. Proszę zajrzeć do gabinetu, obejrzę go… Po czternastej najwcześniej. Do zobaczenia.
Pani Aniela była stałą klientką, jej koty wymagały licznych konsultacji. Odkąd leczyła je u Ewy, w ramach podziękowań przynosiła dla całej rodziny szaliki we wszystkich kolorach tęczy albo czerwone pulowery dla Adama, które wręczała, mówiąc:
– To dla przystojnego pana doktora.
Adam nie był lekarzem, ale w oczach pacjentek profesja Ewy obejmowała także jego. Wcześniej, zanim urodziły się bliźniaki, Adam pomagał w gabinecie, rejestrował wizyty, zakładał karty, sprzedawał karmę i preparaty do higieny. Klientki go uwielbiały. A Ewa mogła skupić się na leczeniu.
– Kochanie, to ty? Zastanawialiście się już jak ze świętami w tym roku?
– Jeszcze nie. Dopiero mikołajki. Poza tym już chyba raz ustaliliśmy, mamo, jak jest ze świętami. Raz wy, raz oni.
– No wiesz, nam by zależało, żebyście byli u nas też w pierwszy dzień świąt. Będą Olek i Agata z dziećmi i tacie na pewno byłoby miło, gdyby mógł się pochwalić Kaziem i Helą. W zeszłym roku…
– W zeszłym roku, mamo, bliźniaki były za małe na imprezę pod tytułem dwadzieścia pięć osób w jednym salonie… – Skorzystali z tego pretekstu i szybko opuścili spotkanie świąteczne. – Poza tym w tym roku jest kolej rodziców Adama, prawda? Pogadam z nim i dam znać, dobrze?
– Zajrzałam wczoraj do was, wiesz? I muszę ci powiedzieć, że mnie się to nie bardzo podoba.
– Co takiego? – Ewa skręciła w prawo.
– Adam drzemał po kocem, Hela i Kazio biegali bez żadnego dozoru…
– Nie wiem, mamo, z kim mogliby być bezpieczniejsi niż z Adamem. Jest ratownikiem medycznym, instruktorem wspinaczkowym…
– Dzieci potrzebują matki. Matki.
– Nie przesadzaj. Mają matkę…
Wymowna cisza po drugiej stronie. I kolejna próba.
– Czy ty nie mogłabyś mniej pracować?
– Nie mogłabym. – Ewa zatrzymała się na światłach. – Przecież wiesz, jak jest.
– Chętnie wam pomożemy. Wczoraj rozmawiałam z ojcem i…
– Mamo. Nie trzeba.
– Ale to nie jest dobrze, kiedy dzieci prawie nie widują matki… Wczoraj wieczorem Kazio pytał mnie w czasie kolacji: „Wies, gdzie jest moja mama?”. Patrzył na mnie tymi swoimi ślicznymi oczkami i pytał, gdzie jest jego mama. Serce mi się krajało.
– …
– Jesteś? Halo?
– Mamo, muszę kończyć. Zadzwonię później. Pa.
Droga przez puszczę nawet w deszczu była piękna. Ciężkie zielone gałęzie sosen stykały się na szczytach. Co jakiś czas widać było zjazd piaszczystym duktem w głąb lasu. Ewa zatrzymała się na leśnym parkingu, wyciągnęła ze skrytki papierosy i wysiadła z samochodu. Oparła się o maskę, zapaliła papierosa i mocno się zaciągnęła.
Z ADAMEM CHODZILI DO JEDNEJ KLASY W LICEUM. Na pierwszej wycieczce szkolnej – do Gdańska, w trakcie robienia klasowego zdjęcia Adam wziął Ewę za rękę. Spojrzała na niego i ta chwila została uwieczniona na fotografii. Zamiast w obiektyw, jak wszyscy inni uczniowie, oni patrzyli sobie w oczy, a promień słońca załamywał się nad nimi na harpunie Neptuna. Ten moment oficjalnie obchodzili jako początek swojego związku. Wieczorem zostawili klasę śpiewającą przy ognisku, usiedli na wydmach i przegadali całą noc. Ustalili, że będą zawsze razem. Wiedzieli, że znaleźli to, czego inni szukają czasem całe życie. Ona pragnęła tego wysokiego chłopaka marzącego o zdobyciu wszystkich szczytów świata. A on tej smukłej dziewczyny, dla której nie istniały rzeczy niemożliwe.
Stali się nierozłączni. Zdali maturę i złożyli dokumenty na studia w Warszawie. Ona dostała się na weterynarię, Adam na geografię. Szybko uciekli z akademika i wynajęli malutką kawalerkę pod Piasecznem. Realizowali kolejne punkty z listy ustalonej tamtej nocy na plaży. Wymarzone zdobywanie szczytów świata Adam zaczął od korony Polski w pierwsze studenckie wakacje. Ewa pojechała z nim i razem zaliczyli wszystko – od Łysicy aż po Rysy. W czasie studiów dorabiali. Adam pracował jako ratownik medyczny, zrobił wszystkie wymagane uprawnienia, dostał się do ekipy wyjeżdżającej na Spitsbergen. Ewa w tym czasie odbywała intensywne praktyki w całodobowych klinikach małych zwierząt, żeby od razu po studiach otworzyć swój gabinet w Kozienicach.
To, że wrócą po studiach, było dla nich oczywiste. Kochali Kozienice, tutaj chcieli założyć rodzinę. Bliźniaki urodziły się sześć lat po ślubie, trzy lata po otwarciu filii gabinetu w Gońcach, rok po najważniejszej wyprawie Adama – na Erebus. Decyzję, że to Adam zajmie się bliźniakami, podjęli wspólnie. Bez Ewy gabinety stały puste i bezużyteczne, klienci przenosili się do innych. A pensja ratownika była dwa razy niższa i wymagała pracy również w nocy. Szybko przeszli na sztuczne karmienie bliźniaków i pierwsza noc, którą Ewa mogła wreszcie przespać całą, upewniła ich, że to była słuszna decyzja. Adam porzucił plany kolejnego wyjazdu do czasu, kiedy bliźniaki będą na tyle duże, żeby iść do przedszkola.
– Halo! Czy to moja wspaniała synowa?
– Dzień dobry, mamo.
– Mam takie pytanie, a raczej prośbę…
– Tak?
– Moja dobra znajoma, ciotka tego kolegi Adama z podstawówki, który kiedyś mieszkał obok nas, tam wiesz gdzie, tam przy tym nowym pawilonie na Brzozowej. Wiesz gdzie?
– Wiem. – Nie miała pojęcia. Ale nauczyła się, że inaczej rozmowa z teściową będzie trwała kwadrans zamiast pięciu minut.
– No właśnie, no więc ona ma psa, który kuleje, wyraźnie kuleje, i ja jej powiedziałam, to znaczy ja jej tak poradziłam, żeby koniecznie do ciebie przyszła. Tylko teraz mam takie pytanie, nie wiem, na którą ona ma przyjść?
– W Kozienicach będę dziś od trzynastej. Niech przyjdzie po czternastej, powinno już nie być kolejki.
– A jak będzie kolejka?
– To poczeka chwilę.
– Ale ona nie może czekać. Jej mąż nie może zostawać na długo sam, jest po udarze, i ona musi być z nim w domu… Ja jej nie mogę polecić takiej wizyty, żeby ona długo czekała.
– Jak nie może chwili poczekać, to niech przyjdzie koło osiemnastej, wtedy już zazwyczaj nikogo nie ma.
– A jak ktoś jednak będzie? Wiesz, ona nie może tak w tę i z powrotem…
– Mamo, nie prowadzimy zapisów na wizyty już od trzech lat. Jak się nazywa ta znajoma?
– Czerwińska. Joanna Czerwińska.
– Postaram się ją przyjąć bez kolejki. Coś jeszcze?
– Zrobiłam pyszną pomidorówkę i bym ją wam podrzuciła, tylko nie wiem, czy Kazio może już jeść zupy ze śmietanką. Bo coś Adam mówił, że… że…
– Pediatra kazała ograniczyć mleko krowie i jego przetwory.
– Tak, wiem, ale Adam mówił coś o testach, że jak już będzie wynik, to będzie wiadomo, czy można dawać, czy nie. No bo szkoda dziecko ograniczać. Mam doskonałą śmietankę od gospodyni z Budek. Tej wiesz której?
– Taaak. – Ewa się zawahała. Niedobrze.
– Tej, co nam również jajka i miód przywozi. Już wiesz której?
– Tak, mamo. – Tym razem zdecydowanym tonem odpowiedziała Ewa. I dodała od razu: – Nie wiem, jaki jest wynik testów.
– Ale już jest ten wynik?
Ewa westchnęła. Już jej było obojętne, czy teściowa to usłyszy, czy też nie. Adam chodził z dziećmi do przychodni, bo wizyty u pediatry były w godzinach powszechnie uważanych za godziny pracy. Ona o jedenastej czy czternastej odrobaczała konie w stadninie albo kastrowała koty na zlecenie gminy. Do tego Adam naprawdę radził sobie doskonale. Rozumiał, o czym mówi lekarz, sumiennie stosował się do jego wskazówek, pilnował terminów szczepień i dawek witamin. Ale i tak wszyscy oczekiwali, że to ona będzie doskonale zorientowana i że to ona będzie z dziećmi na każdej wizycie kontrolnej. Od położnej, która przyszła ich odwiedzić po porodzie, po jej rodziców i teściów.
– Mamo, zadzwoń proszę do Adama, tak będzie najprościej. A ja postaram się zająć psem tej Zielińskiej.
– Czerwińskiej, kochanie, Czerwińskiej!
EWA ZAPARKOWAŁA PRZY RADOMSKIEJ, głównej ulicy w Gońcach. W nowo wybudowanym pasażu handlowym, w narożnym lokalu, z wejściem wykończonym czerwonym klinkierem, był jej gabinet. Szyld w kształcie jamnika głosił drukowanymi literami DOKTOR EWA. WETERYNARZ. Otworzyła drzwi. Zapaliła światło. Migotanie jarzeniówek trwało kilka sekund. Trzeba zaczynać, jeszcze tylko zadzwoni do Adama.
– Hej. – Odebrał od razu.
– Co robicie?
– A myjemy sobie rączki po śniadanku. A ty?
– Otwieram.
Kazia, a może to Helę, któreś z nich było słychać, nie dość wyraźnie, by mogła rozróżnić słowa.
– Tu masz mydełko. Ucieka, bo jest mokre.
– Twoja mama dzwoniła. Czy są już wyniki testów?
– Dzisiaj mają być.
– Aha. Mam je odebrać?
– Nie. Zaraz idziemy do przychodni.
– Bardzo pada.
– Nie jesteśmy z cukru. Kochanie, kończę, bo już jesteśmy cali mokrzy, bez deszczu. Kaziu, zabierz rączki…
PANI CZERWIŃSKA NIE POJAWIŁA SIĘ PRZEZ CAŁY DZIEŃ. Nie był to pierwszy taki przypadek. Mamę Adama niezwykle cieszyło to, że ma tak przedsiębiorcze dzieci, chwaliła się ich osiągnięciami każdemu, biorąc zbyt poważnie zwykłe uprzejme zainteresowanie czy uwagę rzuconą przypadkiem. Ale i bez kulawego pieska ciotki kolegi Adama (co za proweniencja) dzień był wypełniony po brzegi. W Gońcach zrobiła dwie sterylizacje (w trakcie jednej dała za mało znieczulenia i kot zamiast leżeć jak kołnierz od pelisy, próbował wstać), odrobaczyła tuzin zwierzaków i wyczyściła zęby staremu załzawionemu owczarkowi. W biegu wpadła na pocztę i wysłała kurierem pocztowym próbki z badań do laboratorium w Berlinie. Tylko oni zdecydowali się na wprowadzenie takich badań w regionie i Ewa miała nadzieję, że z czasem jej laboratorium będzie je wykonywać samodzielnie. Ale zanim zainwestują w sprzęt i szkolenie, chciała sprawdzić, jakie będzie zainteresowanie. Do tej pory badanie krwi pod kątem alergii pokarmowych robiono tylko w gabinetach dietetyków. Pomysł, żeby wykonywać je również zwierzakom, wydawał się bezsensowny, szczególnie patrząc na koszt takiego badania, a jednak okazało się, że są chętni, właściciele rasowych kotów, hodowlanych psów, no i jej najważniejszy klient – stadnina.
Kiedy dojechała pod gabinet w Kozienicach, spóźniona całe dwadzieścia minut, w deszczu przed wejściem mokły dwie osoby. O której mogą przyjść, żeby nie czekać? Miała ochotę na nich warknąć jak brytan. Nie ma zapisów od dawna. Dzień toczył się dalej, wrzodziejące łapy, uporczywe biegunki, wzdęte brzuchy. Smutne wąsy.
To było nawet zabawne, jak się chwilę zastanowić.
– Nie uwierzysz, właśnie badałam kota, który został przyprowadzony z powodu… smutnych wąsów! – Roześmiała się.
Bez echa.
– O której dzisiaj będziesz?
Nienawidziła tego pytania. Tak jakby między wtorkiem a piątkiem mogło się coś zmienić. „Jakbym mogła, byłabym już w domu. Pod kocem. Z kubkiem herbaty. Przytulona do ciebie, kochanie”.
– Późno. – Wgryzła się w baton energetyczny i mówiła z pełną buzią. – Jeszcze tu nie skończyłam, a muszę podjechać do stadniny. Dwudziesta, może trochę przed. A co?
– Kazio ma taką wysypkę na brzuchu… Chyba go swędzi, bo cały czas się drapie. I jest taki osowiały.
– Pediatra go widział?
– No właśnie jak byliśmy po wyniki, to jeszcze nie miał tej wysypki.
Wyjrzała dyskretnie za drzwi. Trzech pacjentów.
– A co wyszło w wynikach?
– To jajka go tak uczulają.
– A kiedy mu dawałeś jajko ostatni raz? Może ten brzuch to od jajka?
Adam nie odpowiedział. Ktoś zapukał do drzwi gabinetu, stanowcze trzy stuknięcia, jakby nie wiedziała, że pacjenci czekają.
– Adam?
– Wróć wcześniej.
– Postaram się.
OTWORZENIE WŁASNEGO LABORATORIUM byłoby naturalnym krokiem w rozwoju biznesu. Ewa wpadła na to ponad rok temu. Mieli odłożone pieniądze, które były niezbędne na początek i Ewa zaczęła się do tego przymierzać. Nie szło jej najlepiej. Biznesplan był prosty, obydwa gabinety byłyby źródłem zleceń. Do tego z czasem można by było złożyć ofertę konkurencji, żeby zamiast wysyłać do Warszawy, Puław czy Radomia, kierowali swój materiał do badania do nich. Szybciej. Nie chcieli być tańsi (jeśli już to minimalnie), chcieli być równie dobrzy, ale zdecydowanie szybsi. Tak chcieli argumentować. I tu okazało się, że największym problemem będzie znalezienie pracowników. Najpierw polecono Ewie emerytowaną laborantkę ze szpitala. Pani Gienia była urocza, ale z zasady pracowała tylko do trzynastej i nie rozumiała, po co ten cały pośpiech. Kiedy Ewa dała ogłoszenie do „Nowin Kozienickich”, zgłosiła się dziewczyna ze Zwolenia, która wcześniej nie mogła znaleźć pracy w zawodzie. Nie było czasu ani pieniędzy na szkolenie od podstaw kogoś, kto ostatni raz był w laboratorium cztery lata temu, i próbując sobie przypomnieć to, czego się wtedy nauczył, zmarnuje kolejne materiały. Ewa doskonale wiedziała, kogo potrzebuje: fachowej, energicznej, samodzielnej, dotrzymującej terminów osoby. Czy znalezienie takiego pracownika było niemożliwe?
Dzisiaj miał przyjść kolejny kandydat. Gosia, siostra kolegi Adama, wysłała SMS-a z pytaniem, czy nadal szukają pracownika i że ona może kogoś polecić. Chłopak jest wprawdzie małomówny i może sprawiać wrażenie dziwaka, ale to fachowiec, rzetelny i z doświadczeniem. „Przecież nie szukam konferansjera”, pomyślała Ewa i umówiła się na rozmowę w gabinecie na koniec dnia, tak będzie jej najwygodniej się spotkać. Jeśli facet okazałby się sensowny, mogłaby ruszyć z pierwszymi zamówieniami jeszcze przed Wielkanocą. Laboratorium na początek działałoby w pomieszczeniu obok, magazynek przeniosłaby do gabinetu w Gońcach. Trochę by jej to utrudniło pracę, wymagałoby jeżdżenia z zapasem preparatów, ale jak tylko rozkręciłaby laboratorium, poszukałaby dla niego osobnego lokum, najlepiej gdzieś obok.
W kolejce został ostatni pacjent. Urocze kocię z błękitnymi oczami i perłowym futrem, które przestało jeść, cichutko popiskiwało na środku stołu. Jak ci pomóc, koteczku?
W MIESZKANIU BYŁO CICHO. Przy wejściu stały dwie pary kaloszy – krokodyli z szeroką żółtą podeszwą, nad nimi wisiały dwa żółte płaszcze przeciwdeszczowe, nadal wilgotne. Ewa wyciągnęła wieszaki z szafy obok i rozwiesiła płaszcze, żeby szybciej wyschły. Zrzuciła pantofle i szukając swoich kapci, nadepnęła na porzucone szczątki dinozaura. Miał urwane łapy i rozdziawiony pysk. Skrzywiła się i odłożyła go na bok. „Twój właściciel dawno już śpi. Zobaczycie się rano”, pomyślała.
Boczna lampka paliła się w kuchni. Adam siedział przy stole i pił piwo z butelki. Ewa usiadła po drugiej stronie stołu.
– Nie uwierzysz… ten facet polecony przez Gosię ma oczekiwania z kosmosu! Diagnostyka to zbyt odpowiedzialne zajęcie, żeby mógł robić coś jeszcze innego. Nawet jak nie będzie żadnych zleceń, on nie ruszy palcem… – Sięgnęła po talerz z kanapkami, połówki białego chleba posmarowane starannie masłem, z szynką cielęcą bez skórki i tłuszczyku. Dwie z nich były nadgryzione z jednej strony. Bliźniaki nie skończyły kolacji. Ewa zaczęła dojadać i opowiadała dalej między kęsami: – Zamawianie odczynników, serwisowanie sprzętu, reklamacje – to nie dla niego! „To nie należy do zadań analityka…” Słuchasz mnie?
Adam kiwnął głową i wypił kolejny łyk. Siedział wpatrzony w lodówkę, na której wisiały prace bliźniaków, czarne monstrum namalowane przez Kazia, i żółte, równie demoniczne, kwiaty Heli. Ich czerwone środki, zaznaczone hojnym maźnięciem w poprzek, przypominały krwawe pręgi. Adam wyglądał na równie zmęczonego co Ewa, chociaż, na boga, nikogo dziś nie wykastrował. A ona owszem, i to niejeden raz. Ale Adama od jakiegoś czasu mało interesowały problemy pacjentów, a plany dotyczące laboratorium – już zupełnie nie. Ewa podniosła się i mruknęła pod nosem:
– Nieważne. Jutro się tym zajmę.
Nalała sobie wody do szklanki, którą znalazła na suszarce. Niedomyty ślad w połowie wskazywał, że wcześniej był z niej pity marchewkowy soczek, ulubiony Kazia. Usiadła i przetarła oczy. Za trzy minuty będzie leżeć nieżywa w łóżku.
– Jak Kazio? Co z tą wysypką na brzuchu?
– To ospa. Najprawdopodobniej. – Adam otarł usta i spojrzał na Ewę. – Przechodziłaś ospę jako dziecko?
Zawahała się.
– Chyba tak. Jak każdy, nie?
– U dorosłych ma ciężki przebieg, więc trzeba uważać.
– To zapytam jutro mamę.
Adam potarł brodę wierzchem dłoni. Od jutra się nie goli. Uśmiechnął się pod nosem.
– No co tam? – Ewa też się uśmiechnęła.
– Dzwonił Mateo. – Adam zamieszał resztką piwa w butelce, dopił i odstawił butelkę na blat.
– No! I dopiero teraz mówisz? Co chciał?
Adam podniósł się powoli. Przeciągnął się, patrząc w okno. Zwlekał i to już w jakiś sposób wystarczyło Ewie za odpowiedź. Mateo był przyjacielem Adama, ale również jego mentorem wspinaczkowym i głównym organizatorem wypraw.
– Proponuje, żebym pojechał z nimi na Kilimandżaro.