- W empik go
Noc w Berlinie - ebook
Noc w Berlinie - ebook
Berlin, lata dwudzieste, lata trzydzieste.
Joachim Werner to syn polskiej Żydówki zafascynowanej ideą rewolucji socjalistycznej i niemieckiego anarchisty. Już jako nastolatek sprzedaje swoje pierwsze obrazy i szybko zyskuje uznanie w środowisku artystycznym. O względy młodego malarza zabiegają marszandzi oraz kobiety zauroczone jego talentem, gotowe słono zapłacić za możliwość pozowania słynnemu artyście.
Wkrótce do władzy dochodzą naziści. Berlin, stolica muzeów, teatrów, kina i kabaretu, z miesiąca na miesiąc przeobraża się w miasto brunatnych koszul.
Pewnego dnia na jego drodze staje piękna i tajemnicza skrzypaczka Milena Janska. W świecie terroru miłość zdaje się być jedynym okruchem normalności. Aż do czasu nocy kryształowej…
"Noc w Berlinie" dopełnia cykl cenionych powieści Kozery: "Berlin, późne lato" i "Króliki Pana Boga"– wszystkie części można czytać niezależnie.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65897-27-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zmierzchało, gdy dotarł na Bendlerstrasse. Jak zwykle starał się nie zwracać niczyjej uwagi, głowę trzymał prosto, patrzył przed siebie, udając, że nic go nie interesuje, ale i tak miał wrażenie, że każdy mijany przechodzień wnikliwie mu się przygląda. Po drugiej stronie ulicy w trzykondygnacyjnej masywnej kamienicy, jakich wiele było w Berlinie, znajdowała się amerykańska ambasada. Zarazem był to jeden z niewielu budynków w centrum, na którym nie powiewała choćby jedna czerwona flaga z czarną swastyką pośrodku.
Mężczyzna zwolnił, nie odważył się jednak podejść bliżej. Wysokiej żelaznej bramy, której szczyt dumnie zdobił jankeski orzeł, strzegli dwaj uzbrojeni żandarmi, trzeci przechadzał się wzdłuż ogrodzenia. Każdego, kto chciał wejść, legitymowano, a jeśliby jakiś śmiałek próbował samowolnie sforsować płot, zostałby zastrzelony lub – w najlepszym przypadku – aresztowany i wysłany do obozu. Tylko że on, nawet gdyby żandarmi łaskawie go przepuścili, nie miał po co wchodzić do środka. Wiedział, że wiza na razie na niego nie czeka.
Przemknęło mu przez głowę, że czuje się jak zaszczute zwierzę. Wiedział, co to znaczy. On i tysiące innych w tym kraju.
Mężczyzna zastanawiał się, czy jest już czwarta. Dwa lata temu sprzedał za marne pieniądze swój zegarek domokrążcy spotkanemu na bazarze. Na tym samym targowisku kupił sobie wtedy używane spodnie. Od tamtej pory nie potrafił precyzyjnie określić godziny. W domu miał budzik, na zewnątrz był zdany za zegary umieszczone w metrze, na dworcu albo kościelnych wieżach. Przechodniów wolał nie pytać o godzinę.
Przeszedł przez most ponad kanałem rzecznym odchodzącym od Szprewy, do którego dziewiętnaście lat temu wrzucono martwą Różę Luksemburg. Skręcił w lewo. O czwartej przed kwiaciarnią powinien stać zielony ford escort, jednak auta należącego do George’a, dziennikarza z Ameryki, jeszcze nie było. Zaczęło padać, a on był głodny i zmarznięty. Zniszczony ośmioletni płaszcz słabo go chronił przed chłodem, był dobry na późnowiosenne poranki, nie na ponure listopadowe popołudnie. Zdecydował, że dojdzie do końca ulicy i zawróci. Jeden raz, żeby nikt postronny nie zainteresował się, dlaczego chodzi tam i z powrotem.
Właśnie ze względów bezpieczeństwa wybrali na spotkanie kwiaciarnię położoną w mniej ruchliwej ulicy. George proponował Tiergarten, lecz w parku o tej porze roku kręciło się więcej szpicli niż zwykłych berlińczyków szukających odpoczynku. Jeśliby usiedli z George’em w czasie deszczu na ławce lub spacerowali pośród drzew ogołoconych z liści, mogliby wzbudzić podejrzenia.
Minął już kwiaciarnię, gdy usłyszał, że obok niego zatrzymuje się samochód. George siedzący za kierownicą ruchem głowy pokazał mu, żeby zajął miejsce z tyłu.
– Przepraszam, że się spóźniłem – powiedział amerykański dziennikarz. – Znów sprawdzali mi dokumenty, potem na wszelki wypadek jechałem dłuższą drogą. Chyba nikt mnie nie śledził. To jakiś obłęd, że nie możemy się normalnie spotkać.
Mężczyzna, który przed chwilą wsiadł do forda, nie odezwał się. Ruszyli wolno spod kwiaciarni.
– Żyję tu od prawie sześciu lat i widzę, że jest coraz gorzej – ciągnął George. – Najpierw z miesiąca na miesiąc, ostatnio już z dnia na dzień. To nie koniec. Po tym, co się stało wczoraj w Paryżu, krążą słuchy, że wkrótce coś ma się wydarzyć, więc może nie wychodźcie z domu w najbliższym czasie, co? Lepiej, żebyście wy dwoje uważali na siebie.
Mężczyzna wiedział, o czym mówi George, radio co pół godziny podawało nowe informacje o zamachu w Paryżu. Młody chłopak nazwiskiem Herschel Grünspan chciał zabić niemieckiego ambasadora, a ponieważ go nie spotkał, strzelił pięć razy do sekretarza ambasady. Vom Rath został ciężko ranny. Wątpliwe było, czy przeżyje, chociaż Hitler wysłał do Paryża swoich najlepszych lekarzy. Spiker odczytujący wiadomości nie informował o motywach, jakie kierowały chłopakiem, powtarzał natomiast, że zamach na sekretarza vom Ratha to efekt spisku międzynarodowego żydostwa, wymierzonego w Trzecią Rzeszę.
– Nic innego ostatnio nie robimy, tylko uważamy na siebie – powiedział mężczyzna. – Nawet w nocy nie śpię, tylko nasłuchuję, czy ktoś nie nadchodzi.
– Nie ty jeden. Rozmawiałem wczoraj z naszym ambasadorem, mówiłem mu o tobie. Te dupki w Białym Domu popijają sobie w biurze kawkę i nie rozumieją, co się tutaj dzieje. Ameryka Południowa też odmawia przyjmowania uchodźców. Ale najważniejsze – dla ciebie będzie wiza. Przekonałem ambasadora, że na nią zasługujesz.
Mężczyzna nie wyglądał na ucieszonego.
– George, potrzebne są dwie wizy. Inaczej wszystko na nic.
Amerykanin lekko przyhamował.
– Wiesz, jak ciężko coś załatwić, tym bardziej że nie masz amerykańskich korzeni ani rodziny w Ameryce? Powiedziałem ambasadorowi, że jesteś jednym z tych, którym należy pomóc w pierwszej kolejności. Pokazałem mu swój artykuł o tobie.
– Potrzebne są dwie wizy – powtórzył mężczyzna.
– Nie bądź uparty, niedługo mógłbyś być w Nowym Jorku – powiedział George, spoglądając we wsteczne lusterko, żeby zobaczyć w nim odbicie twarzy tamtego.
– Nie – powiedział twardo mężczyzna. – Dwie wizy albo wszystko na nic.Rozdział I
Oto historia, którą chcę wam opowiedzieć, jedna z tysiąca, jakie rozegrały się w tamtym czasie w obcym mi kraju. Dla mnie ważna ze względu na ludzi, którzy się w niej pojawiają, a których nigdy nie spotkałem. A chociaż minęło wiele lat, mam wrażenie, że znam ich bardzo dobrze.
Joachim Werner przez większość swojego trzydziestopięcioletniego życia był przekonany, że jest Niemcem, a przynajmniej za niego się uważał. Mówił po niemiecku, chodził do niemieckiej szkoły, czytał niemieckie książki, studiował w niemieckiej akademii, miał niemieckich przyjaciół, niewielu, ale jednak, sprawa więc wydawała się oczywista. Co prawda, wiedział, że jego matka Rebeka, córka Szmula Mazura, która jako dziewiętnastolatka przyjechała w tysiąc dziewięćsetnym roku do Berlina z Hrubieszowa, jest polską Żydówką, lecz przecież jego ojciec, Horst, był czystej krwi potomkiem Teutonów. W domu rodzinnym rozmawiano po niemiecku i nie uznawano szabasu, nie celebrowano zresztą żadnych świąt, ani żydowskich, ani chrześcijańskich. Anarchizujący Horst uważał, że gdyby Bóg istniał, urządziłby ten świat sprawiedliwiej, bez nędzy i głodu, poza tym religia służy możnym do ogłupiania i wykorzystywania ubogich. Rebeka podzielała ten pogląd. Wyrzekła się wiary ojców, jeszcze zanim spotkała Horsta Wernera.
W dzieciństwie nie było więc dane Joachimowi odwiedzać kościołów i bożnic, z wyjątkiem krótkich wyjazdów do dziadka Hermanna Wernera, który kilka razy zaprowadził go do luterańskiego kościoła w miasteczku Michendorf w pobliżu Poczdamu. Hermann robił tak na złość Horstowi, z którym był skłócony. Nie potrafił wybaczyć synowi, że nie został porządnym kancelistą, takim jak on sam, tylko wybrał drogę niepraworządności i bezbożności. Mimo to Horst zostawiał czasami małego Joachima w Michendorfie na parę dni, głównie wtedy, gdy przygotowywali się z Rebeką do kolejnej antyrządowej demonstracji. Owdowiały Hermann prowadzał więc Joachima na msze i kazania, które chłopaka zwyczajnie nudziły. Nie tylko z tego powodu Joachim nie lubił jeździć do Michendorfu. Dziadek opowiadał wnukowi o zasługach cesarza i niemieckich historycznych zwycięstwach, wspominał wojnę prusko-duńską, w której został ranny, zdarzało mu się też rzucić coś niepochlebnego o żydowskich spiskach zagrażających bezpieczeństwu cesarstwa. „Żydostwo” i „Żydki” należały do ulubionych słów w słowniku Hermanna, a Protokoły mędrców Syjonu, z których niezbicie wynikało, że Żydzi chcą przejąć panowanie nad światem, leżały na szafce obok jego łóżka. Przyznać jednak trzeba, że nigdy przy Joachimie słowem nie mówił o żydowskim pochodzeniu Rebeki i swojego wnuka, choć przecież musiało go to boleśnie uwierać.
To w Michendorfie Joachim objawił swój malarski talent. Któregoś dnia znalazł w szufladzie ołówek i na kawałku papieru naszkicował dziadka w mundurze armii cesarskiej – identycznego jak na dagerotypie zawieszonym na ścianie salonu. Chwilę później narysował owczarka, którego widywał po drodze do kościoła. Swoje pierwsze w życiu rysunki pokazał dziadkowi Hermannowi, a ten najpierw krzyknął z zachwytu, potem usiadł i długo wpatrywał się w oba szkice. Początkowo nie chciał uwierzyć, że siedmioletni chłopiec jest ich autorem, podejrzewał, że Joachim dostał je od kogoś albo ukradł. Uwierzył dopiero, gdy wnuk, siedząc przy nim, pewnymi kreskami naszkicował wąsatego mężczyznę trochę podobnego do dziadka – cesarza niemieckiego i króla Prus Wilhelma II, którego olejny portret także zdobił salon. Z ust Hermanna padło wówczas tylko jedno słowo: „Dobrze”, co – jak odebrał to Joachim – było największą pochwałą.
Z tego, co wiem, dziadek nigdy więcej nie oceniał prac wnuka. Za to następnego dnia położył przed nim szkicownik i zestaw ołówków, przykazując, żeby dużo rysował. Kiedy jednak Horst przyjechał odebrać Joachima, Hermann nie powiedział mu, żeby zatroszczył się o kształcenie syna w tym kierunku. Od czasu, gdy Horst wyprowadził się, czy też – nazywając rzecz po imieniu – uciekł z domu i co jakiś czas trafiał do więzienia, karany za działalność wywrotową, Hermann prawie nie odzywał się do niego, a z Rebeką nie zamienił choćby słowa. Synową widział zresztą tylko raz, przez okno, gdy czekała na Horsta przed domem Hermanna. Ukłoniła się mu, lecz on nie uznał, by Żydówka, z którą związał się jego wyrodny syn, zasłużyła na najlżejsze skinienie jego głowy.
Rodzicom Joachima, pochłoniętym nieustannymi przygotowaniami do robotniczej rewolucji, wystarczało, że syn chodzi do zwykłej szkoły. Brakowało im czasu, żeby w jakikolwiek sposób pomóc w rozwoju jego zdolności, które w końcu też zauważyli, gdyż Joachim nie krył się ze swoimi rysunkami. Nie skłamię, jeśli powiem, że oboje najpierw połączył socjalizm, dopiero potem miłość. Rewolucyjne zapędy i buntowniczy charakter skłoniły Rebekę Mazur do opuszczenia rodzinnego Hrubieszowa, gdzie mogła wieść dostatnie i spokojne życie u boku męża wskazanego jej przez ojca. Szmul, handlujący tekstyliami i baranimi kożuchami, zapewnił córce pokaźny posag, w którego skład oprócz lnianych prześcieradeł, obrusów, porcelanowej zastawy, talerzy i sztućców wszedł także drewniany dom z ogrodem przy ulicy Łaziennej. Rebeki nie interesował posag. Wolała walczyć o poprawę losu robotników i chłopów uciskanych przez europejskich imperatorów, a przede wszystkim przez fabrykantów i bankierów, niż dzielić codzienne troski i łoże z pobożnym synem właściciela tartaku. Gdy od znajomych rewolucjonistów z Lublina usłyszała, że w Berlinie przebywa urodzona w niedalekim Zamościu Róża Luksemburg, o której słyszała wiele dobrego i którą podziwiała, postanowiła do niej dołączyć i nic jej nie mogło powstrzymać.
W tajemnicy przed rodziną kupiła fałszywy paszport, żeby przedostać się do Galicji, a stamtąd razem z nielegalnymi emigrantami na teren Cesarstwa Niemieckiego. W stolicy Niemiec najpierw udała się pod adres kontaktowy, który otrzymała w Lublinie. Było to skromnie urządzone mieszkanie pewnego młodego małżeństwa, wykorzystywane jako miejsce spotkań socjaldemokratów. Nazajutrz Rebeka wzięła udział w pierwszej konspiracyjnej naradzie, którą poprowadził przystojny młodzieniec. Dwa dni później zobaczyła się z Różą Luksemburg i już po kilku minutach rozmowy wiedziała, że dobrze zrobiła, przyjeżdżając tutaj, a wszystko, co słyszała na temat Róży, jest prawdą. Nigdy przedtem nie spotkała tak zdecydowanej i mądrej kobiety, której pewności siebie nie odebrało nawet kalectwo – Róża wyraźnie utykała. Dopiero później Rebeka dowiedziała się, że to na skutek błędu lekarzy, którzy zwichnięcie stawu biodrowego u małej Róży zdiagnozowali jako gruźlicę kości i źle ją leczyli.
Przystojnym młodzieńcem, który przewodniczył zebraniu, a potem zaprowadził Rebekę do czołowej europejskiej rewolucjonistki, był Horst Werner, przyjaciel Gustawa Lubecka, takiego samego anarchisty jak on. Róża i Gustaw zostali małżeństwem, żeby ona mogła otrzymać obywatelstwo niemieckie. Podobnie postąpili Rebeka i Horst, którym ślubu udzielił urzędnik z poczdamskiego magistratu. W ich przypadku nie można powiedzieć, że o małżeństwie zadecydowały wyłącznie względy praktyczne. Horst, chociaż nigdy specjalnie nie był wylewny i nie okazywał uczuć, pokochał Rebekę – z wzajemnością.
Joachim nie miał rodzeństwa. Dziadek Hermann zmarł na wylew na wieść, że wybuchła wojna, która potem przerodziła się w wielką i światową – podobno chwilę przed zgonem krzyczał z wściekłością, że to wszystko przez Żydów. Mieszkanie w Michendorfie Horst szybko sprzedał, a niemal całą kwotę przeznaczył na partię, którą kierowała Róża. W rzeczach, które zostały po Hermannie, syn znalazł – ukryty na dnie komody – plik kartek z rysunkami przedstawiającymi ludzi, zwierzęta, a także budynki i uliczki Michendorfu. Wszystkie były datowane na rok tysiąc osiemset pięćdziesiąty i podpisane „Hermann Werner”. Zaskoczony odkryciem Horst widział je po raz pierwszy. Nic nie wiedział o artystycznym talencie ojca. Hermann, zamiast artystą, ostatecznie został pruskim żołnierzem i kancelistą poświęcającym się dla cesarza i cesarstwa. Widocznie rysowanie traktował jako rzecz wstydliwą, nielicującą z urzędniczą godnością. To wyjaśniało, po kim Joachim odziedziczył zdolności – na pewno nie po Rebece i Horście, których powołaniem było zmienianie porządku świata.
Joachim swoich dziadków z Polski nigdy nie poznał i wątpił, by kiedykolwiek mogło to nastąpić. Nawet nie widział ich na fotografii. Dziadka Szmula Mazura, o którym rzadko opowiadała mu matka, wyobrażał sobie jako starca z siwą brodą, ubranego w chałat, a babka Ester jawiła mu się w czerni: w chuście na głowie i długiej prostej sukience. Prawdopodobnie, jeśli żyli, ciągle przebywali w Hrubieszowie. Podobno kiedy dotarła do nich wieść, że Rebeka związała się z gojem, przez tydzień obchodzili po niej żałobę jak po zmarłej. Potem starsza z dwóch córek przestała dla nich istnieć. Młodsza, imieniem Sara, poślubiła niebawem młodzieńca pierwotnie wybranego dla Rebeki, syna właściciela tartaku. Być może dziadkowie nie wiedzieli, że w Niemczech mieszka ich już dorosły wnuk, który urodził się trzy lata po przyjeździe Rebeki do Berlina.
Jeszcze przed wybuchem wojny Joachim sprzedał pierwsze rysunki przechodniom spotkanym przed zoo, spacerowiczom w Tiergarten i przed luksusowym hotelem Adlon, otwartym kilka lat wcześniej. Nie wszyscy nabywcy wierzyli, tak jak przed laty dziadek Hermann, że są dziełem dziesięcioletniego chłopca, ale kupowali je – niektórzy z litości, inni – ponieważ im się zwyczajnie podobały.
– Masz talent, synu – powiedział, klepiąc go po ramieniu, pewien elegancki jegomość w średnim wieku, który wybrał dla siebie Bramę Brandenburską i jeden z wielu wizerunków Wilhelma II. Był bardziej hojny od innych kupujących.
Wkrótce Joachim odkrył akwarele i pastele. Za ich pomocą zaczął uwieczniać berlińskie widoczki, które cieszyły się jeszcze większym wzięciem niż rysunki wykonane ołówkiem. Za zarobione marki kupił sobie rysownicę, wydawał je też na karton, ołówki, kredki i farby, a także na wstęp do muzeów, gdyż właśnie tam, patrząc na dzieła mistrzów, pobierał nauki malarskie. Był za mały, aby zezwolono mu samemu zwiedzać galerie, w których oprócz świątobliwych dzieł można było zobaczyć również goliznę. W ogóle wpuszczanie dzieci do przybytków sztuki, nawet w towarzystwie dorosłych, było co najmniej naganne. Szczęściem dla Joachima jego szkolny kolega Erich Gronek, jedyny z klasy, z którym od czasu do czasu widywał się po szkole i grał w szachy, miał starszego brata. Richard, bo takie imię nosił brat Ericha, studiował rzeźbę i często gościł w berlińskich muzeach, zwłaszcza tych znajdujących się na Wyspie Muzeów, gdzie znał większość odźwiernych i portierów. Dzięki swoim znajomościom razem z Joachimem, bez wiedzy jego rodziców, po godzinach pracy wędrował po salach Starego i Nowego Muzeum, Starej Galerii Narodowej i Galerii Malarstwa. Nigdy nie wchodzili przez westybul, tylko bocznymi klatkami schodowymi, z których korzystali pracownicy. Joachima mniej interesowała sztuka etruska i egipska czy starożytnych Greków, bardziej – zgromadzone przez Hohenzollernów malarstwo klasyczne, realistyczne i impresjonistyczne. Godzinami mógł się wpatrywać w dzieła Rembrandta, Caravaggia, Vermeera, Tycjana i Rubensa w poczuciu, że przez ten krótki czas należą wyłącznie do niego. Za każdym razem czuł niedosyt, gdy Richard szarpał go za rękaw, mówiąc, że muszą już wychodzić, gdyż zaczyna się ściemniać. W tamtym okresie Joachim nie wiedział jeszcze, co i jak chce malować, potrzebował wiedzy i czasu na szlifowanie swoich umiejętności. Richard, którego uwaga skupiała się na rzeźbach, niekiedy mimochodem coś mu mówił o sztuce malarskiej, przygotowywaniu farb, uzyskiwaniu właściwego koloru. Sam miał słabe o tym pojęcie, nie mógł więc nauczyć chłopaka zbyt wiele.
Starszy z Gronków płacił portierom za wejście pieniędzmi Joachima, ten z kolei uiszczał Erichowi dodatkową opłatę za znajomość z Richardem, tyle że nie w gotówce, ale w postaci rysunków – pięknych dziewczyn i kobiet, które ukradkiem szkicował, siedząc na ławce w parku. Niestety dla Joachima wizyty w muzeach skończyły się wraz z wybuchem wojny – starszego z braci Gronków powołano do wojska, nie miał więc już z kim podziwiać wspaniałych obrazów i rzeźb. Richard, zanim wyjechał na front, zostawił Joachimowi kilka książek o sztuce, w tym o technikach malarskich, które ten tak bardzo chciał zgłębić. Poprosił, żeby mu je przechował do jego powrotu. Tylko że Richard już nie wrócił – zginął w okopie w czasie brytyjskiego ataku podczas walk nad Sommą w lipcu tysiąc dziewięćset szesnastego. Jak opowiadał Erich, nic z niego nie zostało – z frontu przysłano rodzinie jedynie plecak należący do Richarda. Erich zgodził się, aby Joachim zatrzymał książki poległego brata, tyle że znów oczekiwał w zamian obrazków z ładnymi dziewczętami.
Na świecie trwała zawierucha wojenna, odczuwalna również w Berlinie, i Joachim stracił możliwości odwiedzania galerii. Czas upływał mu na przygotowaniach do egzaminów szkolnych, studiowaniu książek Richarda oraz – rzecz jasna – rysowaniu i malowaniu. O materiały było coraz trudniej, nierzadko brakowało mu kartonu i papieru, a zdobycie płótna – ponieważ zaczął już próby z farbami olejnymi – graniczyło z cudem. Czasami do malowania wykorzystywał deski, które dostawał od właściciela zakładu pogrzebowego, pana Rossegera. W rewanżu namalował portret jego żony, nieco pulchnej niewiasty – niczym gracja z obrazów Rubensa – po której nie było widać skutków wojennego kryzysu. Kobieta na obrazie Joachima była szczuplejsza niż w rzeczywistości, powabna, wręcz atrakcyjna, a sama modelka nie kryła zadowolenia, że piętnastoletni artysta tak ją właśnie uwiecznił. Wtedy też Joachim zorientował się, że upiększone, wyidealizowane portrety cieszą się większym powodzeniem od realistycznych, nieukrywających przed oglądającymi fizycznych niedoskonałości. Nie mówiąc o tym, że pani Rosseger, starsza od Joachima o jakieś piętnaście lat i o tyle samo młodsza od męża, swoje ukontentowanie okazała w dość niezwykły sposób – we własnym domu, sąsiadującym ze stolarnią, w której wytwarzano trumny, rozprawiczyła młodziutkiego malarza. Pan Rosseger w tym czasie wyjechał do tartaku po deski, a kiedy wrócił, małżonka pochwaliła się przed nim portretem namalowanym farbą olejną. Z niedługiego pobytu w domu państwa Rossegerów Joachim wyciągnął drugą życiową naukę, z której w przyszłości korzystał: kobiety zadowolone z efektów jego pracy są gotowe płacić mu w naturze.
Podczas wojny Joachim nadal dużo rysował i malował, gorzej natomiast szła sprzedaż jego obrazków. Ludzie nie mieli czasu, chęci i pieniędzy do inwestowania w sztukę, choćby tanią, jak ta oferowana im przez Joachima. Nierzadko zdarzało się chłopakowi głodować – Horst regularnie lądował w więzieniu, na jego pomoc Joachim nie mógł liczyć. Rebeka dokarmiała syna, gdy tylko mogła, ale ponieważ Róża Luksemburg uczyniła ją w partii swoją prawą ręką, nie miała zbyt wielu okazji, by widywać Joachima. Często jego głównym, jeśli nie jedynym, posiłkiem w ciągu dnia była ciepła zupa, którą na ulicach Berlina wydawała takim biedakom jak on, niezależnie od ich wyznania, katolicka organizacja Deutschen Caritasverband. Kiedy miał parę fenigów, wybierał się na Dworzec Anhalcki, w którego suterenie mieściła się jadłodajnia, gdzie podawano najtańszy gulasz w mieście.
Raz albo dwa razy w tygodniu, jeżeli tylko nie padało, brał pod pachę swoje malunki i stawał z nimi na ulicach i placach Berlina. Najchętniej w pobliżu hoteli Excelsior przy Königgrätzer Strasse i Adlon, gdzie mógł spotkać bogatych cudzoziemców, których zresztą pozostało niewielu. Wojna wygnała ze stolicy cesarstwa Amerykanów, Anglików, Włochów i Rosjan, w drogich hotelach pomieszkiwali Austriacy, Węgrzy, Szwedzi i Szwajcarzy, którzy nadal robili tutaj interesy. Zwykle nie zwracali uwagi ani na prace Joachima, ani na niego, rzadko ktoś zatrzymywał się, jeszcze rzadziej kupował. W Europie dogasała epidemia bezwzględnej hiszpanki, dzięki której pan Rosseger i inni przedsiębiorcy pogrzebowi w krótkim czasie pomnożyli swoje majątki, gdy pewnego październikowego dnia w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku Joachim zobaczył niemłodego mężczyznę w mundurze porucznika, ze wstążką Krzyża Żelaznego na piersi. Oficer z uwagą obejrzał obrazy oparte o ścianę budynku, potem zwrócił się do Joachima:
– Widzę, że przez ostatnie lata zrobiłeś spore postępy, chłopcze. Nie pamiętasz mnie, prawda?
Rzeczywiście nie pamiętał, więc mężczyzna przypomniał mu, że przed wybuchem wojny kupił od niego kilka rysunków, między innymi ten z Bramą Brandenburską.
– Masz prawo nie pamiętać, jeszcze nie nosiłem wtedy munduru – dodał wojskowy. – Na szczęście armia przyjęła mnie w swoje szeregi, żebym bronił ojczyzny. Tylu młodych ludzi poległo, a ja przeżyłem, choć byłem od nich starszy… To chyba niesprawiedliwe, nie uważasz? I znów będę się musiał przyzwyczaić do cywilnego ubrania – przerwał na moment. – Nazywam się Alfred Hirschfeld – przedstawił się.
Joachimowi nic to nazwisko nie mówiło. Onieśmielony, cicho wypowiedział swoje i jeszcze raz przyjrzał się mężczyźnie. Po chwili stwierdził, że faktycznie to ten sam energiczny jegomość, który kiedyś – gdy dobijali transakcji – nosił bokobrody. Teraz jego gładko ogolona twarz była wymizerowana, a oczy przygaszone.
– Dobrze, że wojna cię ominęła i mogłeś malować – zauważył Hirschfeld. – W twoim przypadku nie był to czas zmarnowany.
Alfred Hirschfeld wypytał go o rodzinę i dokonania malarskie. Joachim odpowiadał zdawkowo, ponieważ uważał, że nie ma się czym chwalić. Mężczyzna kupił olejny portret kobiety przypominającej panią Rosseger, której Joachim na wszelki wypadek zmienił rysy twarzy. Następnie wyjął z kieszeni wojskowej kurtki kawałek papieru, napisał coś na nim ołówkiem i podał Joachimowi.
– Dopiero wróciłem z frontu i muszę uporządkować zaległe sprawy – powiedział. – Przyjdź do mnie za tydzień, porozmawiamy o twojej przyszłości.
Pod adresem zapisanym przez Hirschfelda, nomen omen Feldstrasse szesnaście w północnej części Berlina, znajdował się okazały dwupiętrowy dom z zadbanym ogrodem. Drzwi otworzyła służąca i poprosiła go, żeby zaczekał, ponieważ pan kończy pisać list i niebawem zejdzie do niego. Joachim obejrzał olejne płótna wiszące w przestronnym holu, oprawione w złote, z pewnością drogie ramy. Pejzaże i portrety nie wzbudziły jego zachwytu, uznał je co najwyżej za poprawne. Z zaskoczeniem odczytał sygnatury widniejące pod większością obrazów: „A. Hirschfeld”. Jego nowy znajomy był więc malarzem.
Gospodarz, zgodnie z zapowiedzią służącej, pojawił się po kilku minutach. Miał na sobie długi szlafrok, pod szyją jedwabną apaszkę. Uśmiechnął się przyjaźnie, widząc gościa. Wyglądał znacznie lepiej niż przed tygodniem. Pobyt w rodzinnym domu sprawił, że nabrał sił. Na początek pokazał chłopakowi kolekcję rosenthalowskiej porcelany, zbiór pięciu tysięcy książek, a na koniec małą galerię obrazów z osiemnastego i dziewiętnastego wieku, z której, czego nie krył, był najbardziej dumny. Joachim oglądał to wszystko z podziwem i nie mógł uwierzyć, że znalazł się w tak wspaniałym domu, o którego właścicielu wciąż prawie nic nie wiedział. Kiedy przeszli do gabinetu – tutaj też były obrazy i piękne stare meble – Hirschfeld zaproponował, żeby napili się indyjskiej herbaty. W brzuchu Joachima trwała mała rewolucja, wstydził się jednak przyznać, że jest głodny. Na szczęście Hirschfeld usłyszał burczenie i szybko zareagował: poprosił gosposię – gdyż oprócz służącej również ją zatrudniał – o przygotowanie śniadania dla nich obu. Przy stole zastawionym świeżym chlebem, masłem, jajkami, dżemem i serem Hirschfeld opowiedział mu o sobie. Był synem fabrykanta, któremu ojciec przepisał większość majątku, licząc, że Alfred przejmie od niego produkcję tekstyliów. Rzeczywiście, po odbyciu służby wojskowej spełnił życzenie rodzica i zajął się kierowaniem fabryką w Düsseldorfie, w której pracowało ponad pół tysiąca ludzi. Jeździł do Manchesteru, gdzie kupował zgrzeblarki, barwiarki, folusze i inne maszyny włókiennicze, w Ameryce załatwiał kontrakty na dostawy bawełny. Lubił podróżować, szczególnie gdy były to prywatne wyjazdy, przede wszystkim do Włoch. Najwięcej czasu spędzał w Rzymie, Wenecji, Florencji i Siennie, tam – jak się wyraził – doznawał uniesienia, chodząc po galeriach. Malarstwo uwielbiał ponad wszystko, tak bardzo, że po czterech latach zrezygnował z zarządzania fabryką. Pozostał właścicielem, mianując dyrektorem znajomego inżyniera, który z powodzeniem go zastąpił. Miał teraz więcej czasu na podróże i malowanie. Jeszcze jako nastolatek jeździł na prywatne lekcje do dwóch znanych artystów, Fritza Reusinga i Lovisa Corintha, u których uczył się portretowania i malowania pejzaży.
– Widziałeś moje prace w holu? Co o nich sądzisz? – zapytał niespodziewanie Joachima.
Joachim, który słuchał Hirschfelda, pochłaniając jedzenie w takim tempie, że na stole zostały wkrótce jedynie puste talerze, poczuł się zakłopotany pytaniem.
– Cóż, są interesujące, szczególnie pejzaże – odpowiedział po przełknięciu ostatniego kęsa. – Myślę, że ma pan… talent – dodał z wahaniem.
Hirschfeld roześmiał się głośno.
– Talent, powiadasz? Joachimie, skończyłem już pięćdziesiąt lat, mam dwie dorosłe córki i niedługo zostanę dziadkiem. Siedem razy składałem podanie o ponowne przyjęcie do służby wojskowej i wysłanie na front. Odmawiano mi właśnie z powodu zaawansowanego wieku. Udało się za ósmym razem i tylko dlatego, że w komisji wojskowej siedział znajomy major. Tak więc mówienie w moim przypadku o talencie jest nieadekwatne – rozumiem, że chciałeś być uprzejmy. Zdaję sobie sprawę, że żaden ze mnie Vermeer ani Caravaggio, najwyżej sprawny rzemieślnik. Malowanie sprawia mi zwyczajnie przyjemność. Co innego ty. Szkoda by było, gdyby twoje zdolności się zmarnowały, a o to w tych niepewnych czasach nietrudno.
Dopił herbatę i wstał od stołu. Joachim chciał zrobić to samo, lecz Hirschfeld pokazał mu ręką, żeby został na miejscu.
– Nie zaprosiłem cię, żeby pokazać ci swój dom, w każdym razie nie tylko po to – uśmiechnął się. – Moja rodzina, od kiedy pamiętam, pomaga ludziom, którzy tego potrzebują. A teraz do rzeczy, młody przyjacielu, bo nie mogę ci poświęcić całego dnia. Słyszałeś o Królewskiej Akademii Sztuki?
Joachim niepewnie skinął głową.
– Mój kolega studiował tam rzeźbę. Zginął na wojnie.
– Przykro mi, wielu młodych zdolnych poległo. Akademia to stara instytucja, niezwykle zasłużona dla niemieckiej sztuki. Niełatwo się do niej dostać. Trzeba być wyjątkowo utalentowanym, dobrze mieć też poparcie. Uważam, że powinieneś się w niej kształcić.
Joachimowi wydawało się, że się przesłyszał. A raczej że mu się to śni. Hirschfeld znów się roześmiał.
– Domyślałem się, że będziesz zaskoczony. Wiesz, lubię pozytywnie zaskakiwać ludzi. Chciałbym więc, żebyś tam się uczył, na pewno twoje zdolności są wystarczającym uzasadnieniem. Przy całym szacunku dla twoich rodziców, wątpię, żeby ci byli w stanie to ułatwić. Pomijając fakt, że dobrze malujesz, bo tego akurat jestem pewien, właśnie się dowiedziałem, że prezesem Akademii został Ludwig Manzel. Rzeźbiarz i rysownik, którego mam szczęście znać osobiście. Poproszę go, żeby zorganizował dla ciebie egzamin, ponieważ bez tego się nie obejdzie. Co ty na to, Joachimie?
– Nie wiem… Nie wiem, co powiedzieć. Jestem panu bardzo wdzięczny, ale… – zawahał się, czy dokończyć zdanie.
Hirschfeld domyślił się, o co mu chodzi.
– Nie martw się pieniędzmi – uspokoił go. – Postanowiłem ufundować ci stypendium, żeby wystarczyło ci na jedzenie, książki i farby. W zamian musisz mi coś przyrzec.
– Tak?
– Po pierwsze obiecaj, że skończysz studia. Po drugie, że gdy będziesz miał swoją pierwszą wystawę, pozwolisz mi wybrać najlepszy obraz do mojej kolekcji. Umowa stoi? – Hirschfeld wyciągnął do niego rękę.
– Obiecuję – powiedział Joachim. I nadal nie był pewien, że to wszystko nie jest tylko jego snem.