- promocja
Noc w Paryżu - ebook
Ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Noc w Paryżu - ebook
Wybitna agentka dzieł sztuki Flora z Londynu zostaje wezwana do oceny prawdziwych skarbów odnalezionych w paryskim mieszkaniu. Jako ekspert w swojej dziedzinie musi prześledzić historię każdego obrazu i odkryć, kto i dlaczego tak długo je ukrywał…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-529-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Prolog
Paryż, lipiec 2016
Chmury okalały księżyc niczym broda, a atramentowy wciąż mrok zasnuwał horyzont. Słynne jak świat długi i szeroki światła były pogaszone, z wyjątkiem latarni na szczycie charakterystycznej wieży wyróżniającej znane miasto nawet wśród ciemności. Dwóch mężczyzn poruszało się po mansardach niepostrzeżenie, kryjąc głowy pod kalenicami i kuląc się jak jesienne liście, a ich ukradkowe kroki w uszach śpiących w mieszkaniach lokatorów brzmiały niczym stąpanie kotów.
Spostrzegłszy cel po drugiej stronie ulicy, zatrzymali się i przykucnęli między oknami, wzrokiem odliczając liczbę framug w takim samym budynku naprzeciwko. W milczeniu rozwinęli linę, poruszając się pewnie, z bijącymi szybciej sercami, przy wtórze karabinków przy uprzężach, które dźwięczały niczym kuranty. Wreszcie przypięli się do komina.
Pierwszy przekroczył krawędź dachu, czując znajomy przypływ emocji, gdy dzięki grawitacji lina się naprężyła. Przystanął na moment, by sprawdzić, czy przypięcie się utrzyma, a następnie opuścił się pod połać dachową, odpychając się stopami od ściany co parę metrów.
Drugi poszedł w jego ślady, i nie upłynęła minuta, a znaleźli się na miejscu: przy zakurzonych oknach, które wcześniej przykuły ich uwagę. Zostały przesłonięte, dokładnie jak na to liczyli. Znajdujący się przy nich portfenetr był płytki – mieściła się tam zaledwie doniczka z różą – ale dało się wesprzeć na nim stopę, przerzucili więc nogi przez misterną balustradkę. Gdy stanęli równolegle do ściany, mogli przesunąć środek ciężkości ciał w stronę budynku i obaj otoczyli dłońmi twarze, wlepiając oczy w zaciemnione szyby. Lecz równie dobrze mogliby spoglądać przez mgłę.
W oddali zawyła syrena. Obaj zastygli, gotowi podjąć działanie i śledząc, skąd dźwięk dobiega i w jakim kierunku zmierza.
Nie zmierzał jednak tutaj. Więcej wiedzieć nie musieli.
Skupili się znów na tym, by dostać się do środka, i wsparli dłonie w rękawiczkach na drzwiach. Od zewnątrz nie było klamki, a lewe wewnętrzne skrzydło drzwiowe ani drgnęło, lecz zewnętrzne lekko terkotało, co świadczyło o tym, że jest poluzowane. W każdym razie poluzowane w wystarczającym stopniu. Drzwi były stare – drewno zbutwiało, a pojedyncza szyba pękłaby, gdyby na nią kichnąć. Jednak nawet to nie wydawało się konieczne. Pierwszy z mężczyzn ugiął kolana i gdy rygiel znalazł się na wysokości jego wzroku, wyraźnie widział metal cienkiego, staroświeckiego haczyka, który samotnie bronił zewnętrznemu światu dostępu do środka. Mężczyzna wyjął nóż z tylnej kieszeni, wcisnął go w szparę i szybko przesunął go do góry. Haczyk odskoczył, okręcił się i uderzył lekko o rygiel.
I już. To takie proste – bystre oko, lina i nóż.
Zaniedbane drzwi zesztywniały – zawiasy skrzypnęły głośno, gdy siłą je przesunięto – ale dały się otworzyć, więc obaj mężczyźni stanęli na krytej parkietem podłodze. Włączyli czołówki, wypięli się z uprzęży i zaczęli cicho przemierzać puste pokoje.
Zatęchłe powietrze miało wręcz fizyczną konsystencję, więc zakaszleli, mimo że za wszelką cenę powinni zachować ciszę. Nie tylko w ten sposób zakłócili spokój w mieszkaniu – w kurzu zalegającym na podłodze widać było jak w śniegu, którędy przeszli. Lecz czy ktokolwiek kiedyś to zobaczy? Najwyraźniej oprócz nich nikt nie wiedział, że to miejsce nadal istnieje. Kryło się na widoku, a obojętność sąsiadów bez wątpienia pomagała utrzymać sekret – wszyscy zakładali, że lokal do kogoś należy, stanowi cudzy problem. W końcu niepodobna było ot tak zgubić mieszkanie – nie dało się zapomnieć, że się je posiada.
A właśnie tak się stało.
Pierwszy z mężczyzn przystanął w kuchni. Na podłodze na boku leżało krzesło, garderoba stała pusta, a jej haczyki wyglądały jak powykrzywiane przez artretyzm palce, które nie mają już czego trzymać. Ani śladu garnka czy patelni, wiadra czy miotły. Mieszkanie ogołocono.
Zawiedzeni mężczyźni przeszli w głąb korytarza i nadal przeszukiwali mieszkanie, a ich bliźniacze smugi światła krzyżowały się w ciemności jak miecze w pojedynku.
Stanęli na progu sypialni. Do przeciwległej ściany dosunięto żelazną ramę łóżka, ale to nie ona wprawiła ich tętno w szybszy rytm. Na końcu stała potężna, drewniana skrzynia. Jej wieko było uszkodzone w miejscu, w którym je podważono – na listwach łóżka wciąż leżał łom.
Podbiegli do skrzyni. Pierwszy z mężczyzn przymrużył powieki, wpatrując się w niedużą karteczkę przytwierdzoną od środka. Odręczny napis wypłowiał od słońca, ale na karteluszku nadal czytelna była nazwa firmy, a nad nią owalne logo – wyglądało to jak jakiś kwitek.
Ze jego plecami drugi mężczyzna potknął się o coś leżącego na podłodze i ciężko opadł na ramę łóżka. Zaklął, obejrzał się za siebie ze złością i wziął do ręki winowajcę. Myślał, że to zwykła szmatka, lecz gdy się jej przyjrzał, okazało się, że to zabawka – szmaciany gryzaczek w kształcie kaczki. Wypchana główka wyłysiała z eksploatacji, frotowy materiał wyblakł ze starości i zesztywniał od kurzu. Mężczyzna natychmiast kichnął i upuścił zabawkę.
No i tyle zostało z naszej ciszy – pomyślał jego towarzysz. Równie dobrze mogli urządzić imprezkę i sprosić sąsiadów.
– Cholera jasna – szepnął, świecąc latarką do skrzyni i zaglądając do środka.
Drugi podszedł szybko i jego czołówka także zalała czeluść skrzyni światłem.
Obaj gapili się na zawartość z otwartymi ustami. Zobaczyli więcej, niż mogliby sobie wymarzyć.
– Szybko. Zabierajmy ją stąd.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rozdział pierwszy
Wiltshire, Anglia, sierpień 2016
Lato zawładnęło Anglią. Upały palące kontynent wreszcie dotarły do brytyjskich brzegów i cały naród pławił się w charakterystycznym rozradowaniu, które rozpoczynało się zawsze, ilekroć słupek rtęci osiągał poziom trzydziestu stopni – parki były upstrzone leżakami, twarze pokrywały się piegami, dzieci bawiły się w fontannach, a dzielnice mieszkaniowe rozbrzmiewały plaskaniem japonek o gołe stopy.
Ale Flora Sykes tego wszystkiego nie widziała ani nie słyszała. Ogród za domem jej rodziców, położonym na ośmiu akrach wiejskiego krajobrazu Wiltshire, otaczał wysoki, bukowy żywopłot, a ziemię wyścielały połacie rumianku. Ona sama z kolei od chwili przyjazdu leżała błogo plackiem na leżaku przy basenie – cudowne trzy godziny, odkąd wysiadła z samolotu. Jej starszy brat Freddie nadal nie wyściubił nosa z pokoju, bo wysypiał się jak student. Ojciec był zapewne na polu golfowym, a matka zbyła nieprzekonujące, wymęczone propozycje pomocy ze strony Flory i sprawnie wrzucała do wrzątku langustynki, nie bacząc na podejmowane przez stworzonka przypominające Nemo próby wydostania się z plastikowych toreb, w których trzymała je na kuchennym blacie.
Flora zamierzała czytać. Do jej noworocznych postanowień, zgodnie z którymi miała mniej pracować, a więcej czasu poświęcać rozrywce, zaliczało się przeczytanie wszystkich pozycji nominowanych do nagrody Bookera. W marcu postanowienie zmodyfikowała i ograniczyła do zdobywców nagrody, a teraz byłaby wdzięczna, gdyby udało jej się przebrnąć przez pierwszą książkę, którą kupiła jeszcze w styczniu, a przeczytała tylko w jednej trzeciej. Problem stanowiła adrenalina. Rządziła ona całym życiem Flory, w którym po długich, intensywnych okresach pracy przez praktycznie całą dobę następowały epizody zatracenia w nieprzytomności, a przez to brakowało jej czasu i energii na takie przyjemności jak czytanie.
Na przykładzie tego tygodnia widać to było jak na dłoni. W poniedziałek obudziła się w Palm Beach, w środę w Chicago, wczoraj wcisnęła jeszcze spotkanie i drinki na Manhattanie, a potem śmignęła na lotnisko JFK w sukience koktajlowej na nocny lot na Heathrow.
– Herbatki, skarbie? – W uchu rozbrzmiał jej odległy głos matki. Usłyszała brzęk porcelany o wapień. – Musisz się znowu posmarować. Ramiona ci się zaróżowiły.
Ciepła dłoń musnęła jej skórę, szukając na ramionach potwierdzenia. Flora uniosła głowę, a na twarz posypały się jej obłoki włosów w kolorze ciepłego blondu.
– Hę? – jęknęła.
– Och, skarbie, martwię się o ciebie. Te wszystkie jet lagi mają zły wpływ na twój organizm.
Flora odrzuciła włosy do tyłu i próbowała usiąść. Matka układała właśnie nogi na sąsiednim leżaku. Na kolanach miała numer czasopisma „The Lady”, a w dłoniach filiżankę z herbatą. Słomiany kapelusz ocieniał twarz, która nie utraciła urody, mimo że matka miała już blisko sześćdziesiąt lat.
Flora poprawiła sznurki swojego bikini w kwiatuszki – do pływania średnio się nadawało, ale nie miała najmniejszego zamiaru się moczyć, no chyba że Freddie wrzuci ją do wody – i sięgnęła po herbatę. Jej zaczerwieniona od słońca twarz dodatkowo poróżowiała pod wpływem pary. Flora przyglądała się sennie, jak jaskrawoniebieskie ważki muskają powierzchnię wody, a jaskółki dają nura w bezchmurnych przestworzach.
– Za ciężko pracujesz. To ci szkodzi.
– Wiem, ale w tej chwili nie mogę się wycofać. Muszę ściągać nowych klientów: właśnie po to Angus mnie zatrudnił. Na Boże Narodzenie trochę się zrelaksuję.
– Na Boże Narodzenie? Skarbie, do świąt padniesz trupem. Dopiero sierpień. Szczerze mówiąc, martwię się, że nie dotrwasz do wieczora.
– No pewnie, ty się zawsze zamartwiasz. Martwiłabyś się nawet o to, że nie masz się o co martwić. – Flora się uśmiechnęła. – Kiedy tata wraca?
Matka zerknęła w jej stronę z uniesionymi brwiami i sceptycyzmem w błękitnych oczach.
– Mówiłam, że lunch będzie o dwunastej trzydzieści, więc pewnie o pierwszej.
– A kiedy faktycznie będzie lunch?
– O drugiej.
Flora zaśmiała się cicho. Spóźnialstwo jej ojca zyskało już legendarny status. Spóźnił się na własny ślub (opona mu poszła w astonie), do szpitala na narodziny Freddiego (korki na Mayfair), do szpitala na jej narodziny (pies się zgubił w Hyde Parku, a karetka pogotowia nie chciała zaczekać) i na pogrzeb swojego brata (główną ulicę zamknięto na targ na Marlborough). Nie spóźniał się tylko na swoje aukcje. Pełnił funkcję głównego licytatora w Christie’s od późnych lat osiemdziesiątych do stosunkowo niedawna, kiedy to przeszedł na emeryturę. Licytacje, które prowadził, słynęły z żywiołowej, gwarnej atmosfery, bardziej przypominającej polowania niż aukcje, a jego samego ceniono za dowcipne komentarze, które podbijały zarówno nastroje, jak i apetyty, co oznaczało, że nierzadko stuknięciem młotka zatwierdzał rekordowe ceny.
Ale jak wiadomo lunch może poczekać. Niewątpliwie o dwunastej trzydzieści ojciec Flory nadal będzie dziurawił darń na szesnastym greenie, i to pomimo najszczerszych intencji, by spełniać wolę ukochanej żony.
– Freddie długo śpi – zauważyła Flora, popatrzywszy na zegarek, gdy upijała łyk herbaty. Wpół do pierwszej, mimo że zdaniem jej ciała był ledwie świt.
– …Tak. To prawda.
Flora odchyliła głowę, wsparła ją na teakowym leżaku i popatrzyła na matkę.
– Co?
– Nic.
– Mamusiu, ja znam ten ton. O co chodzi?
Matka spojrzała na nią, lecz Flora wiedziała, że tak naprawdę jej nie widzi.
– Jest bardzo chudy.
– Zawsze taki jest.
– Cóż, jeszcze sporo schudł. Moim zdaniem nie odżywia się prawidłowo.
– Jestem tego niemal pewna – przyznała Flora z jękiem i wyciągnęła przed siebie nogę, by przyjrzeć się swojemu pedicure. Już trzy tygodnie, ale wciąż dobrze się trzyma. – Pamiętaj, że ten człowiek powołuje się na ryzyko szkorbutu, by uzasadnić zakup hurtowych ilości chrupek.
Ale matka się nie zaśmiała, tylko wbiła wzrok w bujne trawniki.
– Myślę, że coś jest nie tak.
Flora parsknęła śmiechem.
– Ty zawsze tak myślisz. – O ile ojciec wiecznie się spóźniał, o tyle matka nieustannie się zamartwiała. Nagle jednak zauważyła wyraz jej twarzy. – Mamusiu, założę się, że po prostu tęskni za Aggie. W końcu zdał sobie sprawę, jaki fatalny błąd popełnił, gdy z nią zerwał, i tyle. – Postawiła stopę z powrotem na ziemi, przymknęła oczy i delektowała się przygrzewającym jej skórę słońcem. – Nie mógł trafić na nikogo lepszego niż Aggie.
– Podobno ona spotyka się już kimś innym.
Flora otworzyła jedno oko.
– Kto ci tak powiedział?
– Wiesz, skarbie, mam własne kontakty. Twoje pokolenie nie wymyśliło poranków przy kawie. – Po twarzy matki przemknął wyraz bólu. – Głuptasek z niego.
Flora obróciła się na bok i podwinęła ciasno kolana.
– Posłuchaj, możliwe, że każe mu się postarać i trochę pobłagać, ale nie ma wątpliwości, że przyjmie go z powrotem.
Matka zacisnęła usta, jak zawsze, gdy była zafrasowana. Flora rozpoznała tę minę z dnia, gdy podeszła do egzaminu wstępnego z matematyki, gdy ojciec zdawał test na licencję pilota helikoptera, gdy Freddie oznajmił, że weźmie udział w Maratonie Piasków…
– Obyś miała rację.
Umilkły i jedynie szelest przewracanych kartek zakłócił symfonię uwijających się wśród hortensji pszczół oraz kosów ćwierkających na dębie. Towarzyszyło jej uderzanie o kafelki ogona Bolly’ego, ich labradora, ilekroć Flora opuszczała rękę i gładziła sierść psa, wylegującego się w cieniu leżaka.
Matka złożyła czasopismo i odwróciła przodem do córki, siląc się na pogodniejszy ton.
– Mów, co u ciebie… i nie chodzi mi o pracę. Widujesz się z kimś?
Flora zerknęła na matkę z ukosa, nie ruszając głową. Stłumiła westchnienie.
– Nie. Nie mam czasu.
Matka także stłumiła westchnienie.
– Skarbie, musisz znaleźć czas. Jak masz w ogóle kogoś poznać, skoro spędzasz życie w schronach, magazynach, galeriach i samolotach?
– Spotykam masę ludzi, mamusiu… Po prostu nikt nie jest… – Zabrakło jej słowa.
– Wyjątkowy?
– Chciałam powiedzieć „inny”, ale tak, to pewnie to samo.
– Inny od czego?
Flora wzruszyła ramionami, mimo że doskonale znała odpowiedź. W swoim fachu spotykała setki mężczyzn: handlarzy, właścicieli galerii, kolekcjonerów, historyków sztuki, konserwatorów, by nie wspominać o klientach, choć oczywiście nigdy nawet nie pomyślała, by naruszyć granicę i umówić się z którymś z nich. Wszyscy jednak bez wyjątku sprowadzali się do dwóch typów. Jedni byli tacy jak jej szef Angus: w garniturach na miarę, kształceni w ekskluzywnych szkołach, tworzący elitarną klikę. Drudzy jak jej ojciec: erudyci, ekscentrycy, barwni i charakterystyczni, ale do niczego w sprawach praktycznych, roztargnieni i nieokreśleni w prozie życia. Flora pragnęła kogoś, kto miałby nieco więcej charakteru.
– Po prostu piękna z ciebie dziewczyna. Nie pojmuję, jak to się stało, że jeszcze nikt cię nie zgarnął.
– A co ja jestem, kubeczek jogurtu? – zaśmiała się Flora. – Nie mam daty przydatności do spożycia.
– To naiwne, skarbie. Oczywiście, że masz taką datę. Wszystkie kobiety ją mają.
Tym razem Flora nie powstrzymywała westchnienia. Chciała, by matka odpuściła ten temat.
– Posłuchaj, mamo. Jestem szczęśliwa w moim obecnym życiu. Co ma być, to będzie. Nie można oszukać losu.
Zapadł milczący rozejm – obie obserwowały, jak para kosów skacze po trawniku i szuka robaków. Flora wiedziała, że nie musi już przytrzymywać Bolly’ego jak niegdyś, obecnie za bardzo doskwierał mu artretyzm, więc ptaki go nie obchodziły. Wolał drzemać w cieniu.
– Czy rzeź w kuchni dobiegła końca? – Flora zmieniła temat.
– Langustynki są idealnie ugotowane, różowiutkie i ciepłe – oznajmiła matka z zadowoleniem. Gotowała równie elegancko, jak się nosiła. – A na deser zrobiłam ulubiony sernik twojego brata.
– O, świetnie, to go wyciągnie z łóżka. Już zaczynam myśleć, że trzeba będzie zainstalować pod jego drzwiami jakąś niedużą bombę.
Matka się zaśmiała, choć minę miała krzywą. Nagle rozległ się chrzęst kół na żwirze, obie kobiety obróciły się i zobaczyły, że ojciec Flory pędzi po podjeździe swoim jaguarem XK8 ze spuszczonym dachem przy wtórze piosenki Fleetwood Mac, a pęd powietrza rozwiewa jego śnieżnobiały włos.
– Własnym oczom nie wierzę! – wykrzyknęła Flora, zaskoczona. – Przyjechał punktualnie.
– Tak, ale prowadzi, jakby się spóźniał. – Matka cmoknęła, zdjęła nogi z leżaka i wsunęła wypielęgnowane stopy w białe skórzane klapki. – Słowo daję, pozrywa główki moim ostróżkom! Za kogo on się uważa? Za Stirlinga Mossa? – Westchnęła, wzięła od Flory pustą filiżankę po herbacie i przeszła przez trawnik do męża, zadowolona, że znów ma się o co martwić.
Nie minęło pół godziny, a cichy sen poranka został z domu zdjęty jak prześcieradło z mebli. Radio 4 dudniło, a zarumieniony i wygłodniały ojciec wyłonił się spod prysznica. Podłoga wciąż była usiana drobniutkimi odciskami błota z jego butów do golfa.
– Cześć, tatusiu. – Flora się uśmiechnęła, gdy ojciec zauważył, jak siedzi bokiem na blacie z nogami w zlewie. W rodzinnym domu była to jej ulubiona pozycja do wypoczynku, odkąd w wieku ośmiu lat wpadła w pokrzywy, a matka ukoiła piekące, obolałe stopy córki zimną wodą. Przygotowała się na wylewnego całusa, którego ojciec złożył na środku jej czoła, zasłaniając uszy dłońmi, tak że świat chwilowo przycichł, jakby znajdowała się pod wodą. – Udana rundka?
Wyglądało na to, że jej słowa wzbudziły ból, bo szeroki uśmiech ojca przygasł, a on sam pacnął się dłonią w czoło.
– Okropna! Straszna! – zajęczał. – Już lepiej by mi poszło, gdybym walił w tę cholerną piłeczkę odkurzaczem! Sam nie wiem, co się ze mną dzieje.
– Ja ci powiem, co się z tobą dzieje – orzekła matka, ucinając ze stojącej na parapecie doniczki gałązkę świeżego rozmarynu i nie spuszczając oczu z wiewiórki, która jak na jej gust grzebała w ziemi w poszukiwaniu żołędzi nieco zbyt blisko lobelii. Postukała ostro w okno, a wiewiórka czmychnęła na najbliższy dąb. – To przez ten dodatkowy kieliszek Maury wczoraj wieczorem.
Zapadła głucha cisza.
– Ależ kochanie, przecież jedliśmy figi! – zaoponował ojciec, gdy tylko odzyskał mowę, poruszony, że można by w ogóle pomyśleć o jedzeniu tych owoców bez uzupełniających je górnych nut melasy z granatu, charakterystycznych dla Maury.
– Dobrze wiesz, o czym mówię – odparła matka. Odwróciła się przodem do nich obojga, lecz w ojca wbiła spojrzenie pełne dezaprobaty. Próbował ją schwycić i pocałować, gdy wyjmowała chleb oliwny z piecyka szczupłymi, tonącymi w rękawicach kuchennych rękoma. – To Pouilly-Fumé w zupełności by wystarczyło. – Zamiast całusa dała mu tacę chleba posypanego rozmarynem. – Połóż to, proszę, na stole.
Flora zachichotała, gdy ojciec – odziany w wyjątkowo barwny zestaw złożony z wiśnioworóżowych szortów i zielonej polówki – odczłapał niepocieszony, że żona koniecznie chce się martwić kondycją jego wątroby. Szybka jazda, spożycie wina, a do tego brudna podłoga w kuchni… Naprawdę sobie nagrabił.
– Biedny tatuś.
Matka nakładała ciepłe, odłupane z pancerzy langustynki na sałatkę klubową, a Flora skorzystała z okazji i wykradła plasterek awokado. Matka odruchowo chciała ją obsztorcować i trzepnąć po palcach, ale się zreflektowała i zamiast tego dała córce kolejny plasterek.
– Trzeba cię dokarmić. Mogłabyś zawołać brata? – poprosiła, dźwigając pełniutki półmisek. – A potem przynieś te serwetki i kwiaty.
– Tak jest! – Flora zasalutowała, stukając piętami w zlewie i szczerząc zęby. Matka wyszła, wzdychając i kręcąc głową.
– Słowo daję.
Flora zeskoczyła z blatu i stanęła u podnóża schodów w holu.
– Ej! Szczurku! – ryknęła możliwie najgłośniej. – Lunch w ogrodzie, a jak nie, to poślę wojsko!
– Gdybym chciała poinformować sąsiadów, że zasiadamy do posiłku, tobym ich zaprosiła – oświadczyła matka cierpko, gdy chwilę później Flora wyszła do ogrodu i położyła na stole bladoróżowe lniane serwetki oraz dzbanek pełen świeżo ściętego pachnącego groszku.
– Za to założę się, że wstał – rzuciła Flora z szerokim uśmiechem, przemknęła do krzesła obok ojca i urwała sobie kawałek ciepłego wciąż chleba.
Ojciec niechętnie rozlał lemoniadę, która, jak próbowała mu wmówić żona, orzeźwiała równie skutecznie jak spritzer z szampana. Flora przymknęła powieki i skupiła się na tym, jak skroplona para ścieka na dłoń po szklance, a górujące słońce pulsuje sennie na jej skórze. Nie musiała otwierać oczu, by się zorientować, że brat nareszcie idzie w ich stronę po trawie. Tak, słyszała skrzypienie dolnego stopnia, trzask drzwi balkonowych o ścianę, ale zawsze umiała wykryć, gdy znajdował się w pobliżu – stąd przezwisko, jakim ją obdarzył: Nietoperka, które z biegiem lat przeszło w Gacka. Dzieliły ich niespełna dwa lata, lecz odkąd matka przywiozła ją ze szpitala, byli nierozłączni – Freddie co noc właził do jej łóżeczka i dzielił się z nią swoją ukochaną zabawką. Pilnował siostry na podwórku pierwszego dnia szkoły i pomagał w niedziele, gdy rozwoziła prasę (ojciec nalegał, by oboje zarabiali pieniądze), bo z powodu wszystkich dodatków gazety były dla niej zbyt ciężkie; obiecał nie skarżyć mamie, gdy w tatuaż z motylkiem, który zrobiła sobie na biodrze, wdała się infekcja; odgrażał się, że pobije każdego ze swoich kolegów, który by do niej startował, a chłopaków, z którymi się spotykała, starannie lustrował – dużo srożej niż jej ojciec.
– Nie spiesz się, Szczuruś. – Leniwie otworzyła oczy i obrzuciła go szerokim uśmiechem. – My tu sobie pomrzemy z głodu, gdy ty… Cholera jasna!
– Flossie! Jak ty się wyrażasz! – zbeształa ją matka.
Lecz Flora nie potrafiła oderwać oczu od brata – tyczkowatego, smukłego, z płową czupryną, wciąż całego w piegach, które kiedyś próbowali zliczyć, łącząc kropeczki permanentnym markerem. Lecz łobuzerski uśmiech, który wybawił go z niejednej kozy, zsunął się gdzieś na M4 – a wraz z nim jakieś osiem kilo.
Wymierzył w nią palec, gdy dosłownie usiadła na baczność.
– Nie zaczynaj! Wyglądasz ohydnie – stwierdził. – Serio, siostruniu, daruj sobie placki.
Chciała się roześmiać. Był to jego zwyczajowy żart, po którym na ogół następowały wybuchy wesołości, zauważyła jednak, że dzisiaj nikt się nie śmieje.
– Co się z tobą, u diabła, stało? – zapytała, spojrzeniem starając się nakłonić go do powagi.
– Flora, słownic… – zrugała ją znów matka, ale kątem oka Flora spostrzegła, że ojciec wyciąga szybko rękę i ją ucisza.
Freddie wzruszył ramionami.
– Nic. Wyluzuj.
– Ale jesteś chudy! – zawołała. Zbierało się jej na śmiech, że brat udaje, jakby wszystko było w porządku.
– Kocioł. Garnkowi – odparował, osunął się zwinnie na wolne krzesło i upił duży łyk lemoniady. Skrzywił się, zmarszczył czoło, patrząc na szklankę, a potem przeniósł sceptyczne spojrzenie na ojca, który w odpowiedzi wzruszył jedynie ramionami.
– Mamo, powiedz mu – rozkazała Flora.
– Już mu mówiłam, skarbie, tobie zresztą też – odparła matka, nakładając synowi na talerz gigantyczną porcję sałatki. – Jak myślisz, dlaczego zamówiłam dodatkowy kilogram langustynek?
Freddie pobladł na widok swojego talerza i zamarł z widelcem w dłoni.
– Prezentujesz się wstrząsająco – oznajmiła Flora, kładąc łokcie na stole i patrząc mu prosto w oczy. Nie zamierzała odpuścić tematu. Znała brata lepiej niż ktokolwiek inny. – Poważnie. Co się dzieje?
Otworzył usta, by udzielić odpowiedzi, lecz tak jak jedzenia nie dał rady włożyć do środka, tak słowa z kolei nie potrafiły wyjść na zewnątrz. Wzruszył jedynie ramionami.
Zaległa cisza, a w nią prędko wlało się zatroskanie. Teraz już wszyscy się martwili. Że Freddie nie mógł jeść, to jedno, lecz on zawsze, ale to zawsze umiał gadać. Flora przyglądała się, w głowie zaś miała gonitwę myśli. Czy słyszał, że Aggie zaczęła się z kimś spotykać? Dotknęło go to mocniej, niż się spodziewali?
Nie zdążyła jednak zadać pytania. Wszyscy podskoczyli, słysząc nagłe szuranie jego krzesła o posadzkę.
– Nie dam rady – wymamrotał.
– Freddie? – rzucił ojciec, głosem pozbawionym zwyczajowego humoru z powodu troski.
Freddie pomaszerował z powrotem w stronę domu, machając rękoma zbyt wysoko, nazbyt gwałtownie. Reszta rodziny popatrzyła po sobie – zszokowana, zaniepokojona, wstrząśnięta.
– Jesteście sobie bliscy. Mówił ci coś? – zapytała matka cichym głosem, wspierając łokcie na stole. – Cokolwiek, co by to tłumaczyło?
Flora pokręciła głową, wciąż zapatrzona w przestrzeń, którą dopiero co przemierzył jej brat, jak gdyby przedarł się przez materię powietrza i pozostawił ją za sobą w strzępach.
– Idę do niego – rzekł ojciec i rzucił serwetkę na stół, ale Flora położyła mu dłoń na ramieniu i powstrzymała go.
– Nie, ja pójdę – powiedziała z uporem.
Wstała i ruszyła do cienistego domu. Stare klepki skrzypiały pod jej ciężarem, gałęzie jaśminu zaglądały do środka przez otwarte okna, kwiecie wiciokrzewu kołysało się za szybami. Sunęła palcami po nierównych ścianach i wbiegała na górę, przeskakując po dwa stopnie. Zajrzała do sypialni, lecz wiedziała, że go tam nie zastanie, więc wspinała się po schodach dalej do położonego na górze pokoju na poddaszu. Zdobiła go turkusowa tapeta z motywem Toile de Jouy, w okienkach wisiały ciężkie zasłony w kratkę, a na łóżku leżał zapomniany zepsuty zegar. Niegdyś był to pokój opiekunki, ale ich dwojgu to nie przeszkadzało i nieustannie przemykali się obok śpiącej młodej Niemki czy Szwedki w drodze do swojej tajnej kryjówki.
Stanęła przy ścianie i otworzyła nieduży luk umiejscowiony w połowie wysokości. Gdy byli dziećmi, pod żadnym pozorem nie mogli go nawet otwierać. Przecisnęła się przez okienko i po chwili wyłoniła się na płaskiej części dachu – w niedużej kotlince osłoniętej od strony ogrodu przez opadające ściany szczytowe. Przysunęła się do Freddiego, który nie zdziwił się na jej widok. Z przyzwyczajenia trzymała się blisko dachu.
Kiedyś się tu opalali, a ukradkiem nauczyli się też palić, choć Freddie nie pozwolił im tu pić – alkohol na wysokości to nie był dobry pomysł.
– Powiedz mi, co się dzieje – rzekła cicho, siadając obok niego. Na ogół rozpierali się na dachówkach, by poczuć na twarzach słońce albo przypatrywać się księżycowi, lecz dzisiaj Freddie zgarbił się jak kulanka. Łokcie wsparł na kolanach, głowę spuścił.
– Nie mogę. – Pokręcił głową.
Ścisnęła go za ramię, bo te słowa potwierdziły jej najczarniejszą obawę: że sobie tego nie uroiła i nie są to wydumane troski ich matki. Działo się coś złego. Naprawdę, dosłownie działo się coś złego.
– Niezależnie od tego, w czym rzecz, jestem po twojej stronie. Przecież wiesz.
Pokręcił głową, patrząc na nią z ukosa.
– Nie będziesz. Tym razem nie będziesz.
– Freddie, naprawdę nie istnieje nic takiego, przez co bym w ciebie zwątpiła. Jesteś moim starszym bratem. Uwielbiam cię.
Spuścił głowę i złożył dłonie tak mocno, że pobielały mu kostki. Skrzywiła się empatycznie.
– Czy to dlatego chciałeś nas tu ściągnąć na ten weekend? – Musiała poruszyć niebo i ziemię, próbując spełnić jego nietypową prośbę, by wszyscy się tu zjechali.
– Myślałem, że dam radę. Myślałem, że będę umiał wam wszystkim powiedzieć. Myślałem, że to będzie właściwe…
– Dasz radę – szepnęła. – To jest właściwe.
– Nie. Nie mogę.
– Dlaczego?
– Bo obserwowałem was tam na dole i nic się nie zmieniliście. Ty jesteś idealna, sarkastyczna, słodka, tata prostoduszny, a mama wszystko upiększa i zamartwia się byle czym. – Zawiesił głos. – Tylko że teraz naprawdę ma się czym przejmować. Zniszczyłem to.
– Co zniszczyłeś?
– Nas, naszą rodzinę. A ja nie zniosę waszych min, gdy wam to powiem.
Teraz to ona umilkła, lecz wodziła wzrokiem po twarzy brata. On znów się odsunął, a jego emocje zwinęły się do środka, jakby kryły się przed jej spojrzeniem.
– Co zrobiłeś, Freddie? Musisz mi powiedzieć. – Zacisnęła dłoń mocniej na jego ramieniu. – Dobrze wiesz, że stąd nie zejdziemy, dopóki tego nie zrobisz.
Zrobił nierówny wdech.
– To nieprawda. Musisz mi uwierzyć.
– I uwierzę, słowo. Już ci wierzę.
– Nawet jeszcze nie wiesz, o co chodzi.
– Nie. Ale cię znam. Wspieram cię. Kocham cię.
Przytaknął i spuścił głowę. Najpierw przyszły łzy. A potem nareszcie słowa.ROZDZIAŁ DRUGI
Rozdział drugi
Londyn, tydzień później
Sala aukcyjna pękała w szwach – wszystkie krzesła były zajęte, a ludzie tłoczyli się z tyłu na stojąco. Zebrani rozmawiali i śmiali się głośno, w rękach trzymali katalogi i strzelali oczyma, by się zorientować, kto jest – i, co ważniejsze, kogo nie ma – oraz przyjrzeć się rzędom biurek, przy których personel Sotheby’s obsługiwał licytacje przez telefon oraz internet.
Flora poprawiła się na krześle. W fałdach różowej jedwabnej spódnicy ukryła tabliczkę do licytacji. Z rozmysłem nigdy się nie wdawała w plotki i dywagacje poprzedzające aukcję. Owszem, przydają się one do networkingu, ale nie lubiła skupiać na sobie uwagi, gdy chciała sfinalizować zakup: subtelność i finezja miały swoje zalety. A poza tym jej zdaniem networking okazywał się skuteczniejszy, gdy miało się na sobie porządną sukienkę, a w ręku drinka.
Czekała cierpliwie, aż pracownicy wprowadzą stelaż z obrazem olejnym Petera Doiga, a na sali dojdzie do przetasowań. W następnej kolejności miał wjechać obraz Warhola _Marilyn (Reversal)_ – czyli przyczyna jej dzisiejszego pobytu na aukcji – lecz to nie z tego względu jej szef Angus co trzy minuty przysyłał esemesa. Telefon w torebce zawibrował, a Flora zignorowała najnowsze doniesienia tkwiącego w korku Angusa. Skoro taki był ciekaw, co się stało z tryptykiem Bacona, niech się nauczy, że nie należy przylatywać z Nowego Jorku na London Evening Sale samolotem, który ląduje raptem czterdzieści minut przed rozpoczęciem aukcji. Westchnęła z irytacją. Nie pojmowała jego ciągłej potrzeby chaosu i aktywności. Jej szef żył dla adrenaliny i katastrof unikniętych o włos, jak gdyby końcowy rezultat liczył się o tyle, o ile zrodził się w sensacyjnym kontekście.
Mężczyzna o rumianych policzkach i w czerwonym krawacie z małpkami huśtającymi się na filiżankach (a zatem Hermès) złowił jej spojrzenie i bezgłośnie zadał pytanie, zadzierając brwi i zerkając na siedzenie obok niej – ostatnie wolne krzesło na sali. Pokręciła głową współczująco, lecz stanowczo, postukała palcem w nadgarstek, na którym nie było zegarka, i przewróciła oczami. Mężczyzna zrozumiał, w czym rzecz, i zacisnął usta z rozdrażnieniem, po czym cofnął się w głąb pomieszczenia.
Flora zrzuciła z ramion blond włosy i powachlowała się lekko tabliczką. Wieczór był parny, niebo zaczynało już sinieć, gdy wysiadła wcześniej z taksówki, a w prognozie pogody zapowiadano burzę. Żywiła nadzieję, że uda jej się wrócić do domu, nim to nastąpi. W pospiechu nie zdążyła wziąć z biura żakietu, ponieważ wcześniejsze spotkanie się przeciągnęło, a nie uśmiechała jej się perspektywa ulewy, gdy miała na sobie białą, jedwabną bluzkę i czerwone, zamszowe sandałki na obcasie.
Drzwi za licytatorem się otworzyły, a na sali znów wzrosło napięcie – jakby na krosno naciągnięto materiał. Wprowadzono print Warhola. Flora zachowała kamienną twarz, mimo że jej serce również zabiło mocniej z tych samych emocji, które wśród pozostałych wzbudziły westchnienia, szmery, uśmiechy. W odróżnieniu od intensywnych, tęczowych barw słynniejszych printów przedstawiających Marilyn, które należały do gwiazd niemal tak sławnych jak ukazana na nich modelka, ten wizerunek był mroczny, posępny – wywracał dyskotekowy oryginał i prezentował negatyw ujęcia filmowego. Dominowała w nim czerń ze smugami jaskrawego różu i idealnie nadawał się dla klientów Flory: pary młodych Rosjan, którzy z Moskwy przeprowadzili się na Mayfair. Pracowała z nimi uważnie przez minione półtora roku, rozbudowując ich zamiłowanie do koloru w obiecującą kolekcję sztuki współczesnej, która już teraz warta była ponad jedenaście milionów funtów. Zabrała ich na targi sztuk pięknych w Maastrichcie i Palm Beach, sfinalizowała w ich imieniu prywatne transakcje w Chatsworth i w Dubaju, skutecznie licytowała w Nowym Jorku, Zurichu i Los Angeles. Jeżeli dzisiaj uda jej się uzyskać odpowiednią cenę, Warhol wypełni ostatnią pustą ścianę nad łóżkiem w głównej sypialni. Żona klienta zdążyła już zlecić architektom wnętrz, by odmalowano pokój na złoto, szykując się na przybycie obrazu.
Licytator Giles, którego Flora poznała podczas (bardzo) przelotnego romansu na uniwersytecie – dyskusyjny dobór majtek, skłonność do klapsów – wyrównał dokumenty i zadarł głowę. Na sali zapadła cisza, a Flora zabrała się do roboty.
– Panie i panowie, przechodzimy do obiektu numer dwanaście. Jest to różowo-czarny wydruk przedstawiający Marylin w serii _Reversal_ Andy’ego Warhola. Wykonany w okresie między rokiem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym a tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym, rok przed przedwczesną śmiercią artysty. Akryl i sitodruk na płótnie – wygłaszał informacje z namaszczeniem, Flora zaś próbowała wyrzucić z pamięci, jak nagrywał jej na poczcie głosowej płaczliwe wiadomości, gdy z nim zerwała. – Dzieło nieoprawione…
Flora słuchała niczym pupilka nauczyciela, mimo że dobrze wiedziała, co zaraz nastąpi. Zapoznała się gruntownie z dokumentacją na temat pochodzenia oraz stanu obrazu i nie zaprzątała sobie głowy maleńkim pęknięciem na spadzie.
Tak się zasłuchała, że dopiero po chwili spostrzegła Angusa, który zajął przy niej miejsce. Kędzierzawe, rudoblond włosy miał wilgotne od potu, krągłe policzki rumiane i lekko sapał, jakby dosłownie przybiegł tu wprost z lotniska. Zdążył w ostatniej chwili i Flora widziała, że się stresuje, dokładnie tak jak lubi.
– Jak idzie? – szepnął teatralnie, poluzowując nieco krawat, gdy zaczęła się licytacja.
– Dobrze. – Siedziała prosto i nieruchomo, nie spuszczając oczu z licytatora i obserwując, kto staje do konkursu, kto z kim siedzi i kogo reprezentuje, kto zaznaczył sobie ten obiekt oślim uchem w katalogu, zakreślił go piórem… Nieprzypadkowo grywała w pokera o nadzwyczaj wysokie stawki.
– Myślałem…
– Nie gadaj – mruknęła, zawiesiwszy spojrzenie na mężczyźnie w szarym garniturze. Siedział krzywo na krześle w przeciwległym rogu z ręką przerzuconą przez oparcie. Zalicytował wcześnie, a potem umilkł, mowa jego ciała zdradzała jednak, że jeszcze nie wycofał się z gry.
Nie znała go. Nie kojarzyła go jako marszanda, kupca ani kolekcjonera, a światek sztuk pięknych był niewielki. Odkąd sześć lat temu ukończyła historię sztuki na uniwersytecie w St Andrews, pracowała na różnych stanowiskach w Phillips, Christie’s i Saatchi Gallery, następnie zaś została młodszym wspólnikiem w agencji Angusa noszącej jego nazwisko: Agenci Sztuki Beaumonta. Dysponowała zatem wyjątkowo szerokimi koneksjami. Znała nazwiska niemal wszystkich zgromadzonych na sali, a przy różnych okazjach niemal z każdą z tych osób sączyła manhattana.
– Wybacz. Wybacz. Rób swoje – szepnął Angus, rozsiadł się i przeczesał palcami loki, jakby chciał je poluzować.
Telefony też nie próżnowały. Flora obserwowała personel Sotheby’s, wypatrując tych, którzy najwięcej rozmawiali z klientami. Osoby, które trzeba było namawiać, szybko zrezygnują. Florę interesowali ci milczący. Oszacowała, że na sali było dwoje poważnych nabywców.
Mężczyzna w szarym garniturze nadal siedział rozwalony na krześle, lecz ścięgna w jego szyi drgały, a Flora widziała, jak napina dłonie, by ich nie podnieść podczas licytacji i nie wrócić do gry.
Flora ponownie popatrzyła na sekcję licytacji telefonicznych. Została tam jedna osoba. W miarę jak kwoty rosły, plakietki unosiły się w górę rzadziej, a obraz stopniowo wyślizgiwał się ogółowi z rąk – niczym jacht, który podniósł kotwicę i odpływał w stronę horyzontu.
Licytator rozglądał się po sali – telefoniczny chętny został w starciu sam.
Flora spojrzała na mężczyznę w szarym, gdy ten właśnie skinął głową. Wracał do gry.
Zadowolona ze swych trafnych przewidywań, pozwoliła dwóm graczom chwilę się pobawić. Szacowano, że cena końcowa osiągnie między milion dwieście a milion osiemset tysięcy funtów, lecz padło już milion dziewięćset dwadzieścia tysięcy i tempo aukcji zmalało, a pomiędzy ofertami pojawiały się coraz dłuższe przerwy. Licytant na sali zbliżał się do swojego górnego pułapu – Flora wysnuła ten wniosek, widząc, jak rozpostarł łopatki szeroko i pochylił się nieco do przodu, by rozluźnić napięty kark. Rozglądał się także częściej po sali, by się upewnić, czy nikt inny nie zamierza się włączyć. Nie spostrzegł jej, a jeżeli zwrócił na nią uwagę, to nie spodziewał się z tej strony zagrożenia.
A to stanowiło błąd. Właśnie dlatego Angus ją zatrudnił. Odnotowała na sali aukcyjnej pasmo sukcesów, lecz była również zdyscyplinowana i nigdy nie szastała pieniędzmi klientów. Tak robili wyłącznie amatorzy.
Odrzuciła lekko głowę do tyłu. Było przyjemnie ciepło i czuła się odprężona. Jej moment nadchodził. Wyprostowała się, zacisnęła w gotowości palce na tabliczce. Licytowano teraz na poziomie dwóch milionów stu tysięcy i widać było jak na dłoni, że ta kwota żadnemu z licytantów nie odpowiada. Flora też nie pałała zachwytem – wszelkie przekroczenia kwoty dwóch milionów ograniczały potencjalny zysk ze wzrostu wartości, lecz analiza, którą przeprowadziła, przygotowując się na dzisiaj, uwzględniała rozrost obecnego rynku i czynniki globalne, takie jak spowolnienie chińskiej gospodarki, więc bez wahania podbiłaby stawkę do dwóch milionów trzystu tysięcy, jako że według jej szacunków wzrost wartości wyniesie minimum dwa procent w ciągu kolejnych pięciu lat, a osiem – w ciągu dziesięciu. Nawet taka cena końcowa byłaby opłacalna i stanowiłaby solidną inwestycję. Warto było. Płacono jej za takie decyzje.
Giles wskazywał Szary Garnitur uniesionym młotkiem. Przeczesywał salę wzrokiem, lecz nie oczekiwał kolejnej oferty.
– Dwa miliony sto pięćdziesiąt tysięcy – zawołał. – Po raz pierwszy… po raz drugi…
Błyskawicznie uniosła plakietkę, a ludzie siedzący w bezpośrednim sąsiedztwie, z rękami ułożonymi już do oklasków, westchnęli donośnie. Gdy Giles ją zauważył, zadarł obie brwi na samą górę czoła i zamarł z ręką uniesioną do teatralnego opuszczenia młotka i przypieczętowania sprzedaży.
– Dwa miliony dwieście tysięcy! – zakrzyknął z niedowierzaniem i radością.
Szary Garnitur obrócił się gwałtownie na krześle, porzucając rozluźnioną pozycję – chciał zobaczyć, kto w ostatniej chwili przebija jego ofertę. Flora ani drgnęła.
Szary Garnitur wyrzucił rękę w górę gniewnie, buńczucznie.
– Dwa miliony dwieście pięćdziesiąt tysięcy. – Giles popatrzył na Florę, a ta skinęła głową. – Dwa miliony trzysta. – Spojrzał na Szarego Garnitura.
– Dwa miliony pięćset tysięcy! – zakrzyknął tamten z władczym gestem dłoni.
Znów rozległo się zbiorowe westchnienie, szmery uznania, chichoty. Rzucono rękawicę.
Flora cmoknęła i oparła się na krześle, kręcąc głową. Wycofywała się. Nie zamierzała przebić swojego górnego pułapu.
Szary Garnitur uśmiechnął się półgębkiem i odwrócił przodem do licytatora, a parę chwil później oklaskiwał samego siebie, gdy stuk młotka potwierdził, że przedmiot rozgrywki należy do niego.
– Och, co za pech, Floro – mruknął Angus, gdy zgromadzeni pogrążyli się w zadumie.
– Niekoniecznie. Christie’s w Palm Beach wystawia w przyszłym miesiącu Elizabeth Taylor. I tak nie chciałam przebić dwóch milionów. Przepłacił. Typowy amator, który dał się ponieść. Zostajesz na Baconie?
– Wierzyć mi się nie chce, że ty nie zostajesz – zauważył, przesuwając nogi, gdy wstała, by umożliwić jej przejście.
– Jestem umówiona na kolację.
– Masz randkę?
– Coś w tym stylu. Do zobaczenia jutro. Przyjdę później. Jem śniadanie w Wolseley z nowym kierownikiem Dawnych Mistrzów w Phillips.
– Miłej zabawy – zawołał za nią Angus, gdy grzecznie przechodziła wzdłuż krzeseł i przekrzywionych pod kątem nóg.
– Na kolacji czy śniadaniu?
– Tu i tu!
Uśmiechnęła się. Dotarła na skraj rzędu w tej samej chwili co Szary Garnitur. Wyciągnęła do niego rękę.
– Gratuluję – powiedziała z uśmiechem. – To wspaniałe dzieło.
– Też tak uważam – odparł z triumfalnym uśmieszkiem.
Ruszyli w stronę wyjścia. Flora musiała zwrócić plakietkę, Szary Garnitur – zapłacić.
– Szkoda, że nie mogłaś wyrównać – stwierdził, przepuszczając ją przodem, gdy przeciskali się wśród osób, które wciąż się schodziły z nadzieją, że obejrzą licytację Bacona albo wezmą w niej udział. – Zaczynało się robić ciekawie.
Flora powściągnęła impuls, by przewrócić oczami. Widać było, że to nie jest profesjonalista – ani marszand, ani agent…
– Cóż, i tak nie zamierzałam się decydować za taką kwotę. Moja górna granica wynosiła dwa miliony trzysta. Widocznie bardzo chciałeś zdobyć ten obraz – odparła. Dotarli do punktu rejestracji, gdzie z uśmiechem oddała plakietkę.
– Dwa trzysta? – powtórzył Szary Garnitur.
Nieco nadwątliło to jego dumę, gdy sobie uświadomił, że przez własną bufonerię i tak agresywną kontrofertę niepotrzebnie wydał sto pięćdziesiąt tysięcy funtów więcej. Powinien był odczekać jeszcze jedną rundę, lecz poczuł się zagrożony w swej męskości, gdy niemal go przelicytowała – Boże uchowaj! – młodsza kobieta.
Auć. Flora się skrzywiła, obserwując, jak analizuje cios.
– Jak jednak wspomniałam, to wspaniała praca. Zarobisz na niej. – Uśmiechnęła się i odwróciła do wyjścia. – Kiedyś.
Zostawiła za sobą Szary Garnitur, który z rozdziawioną gębą liczył, ile go kosztowała duma, i poszła po rzeczy. Ciżba gęstniała – ludzie wciskali się obok niej do tłocznej już sali. Kolekcjonerzy, właściciele galerii, konserwatorzy, agenci, personel administracyjny, nawet pracownicy baru. Zaraz miała się rozpocząć aukcja tryptyku Bacona, stanowiąca gwóźdź dzisiejszego programu. Cena wywoławcza wynosiła nieliche dwanaście i pół miliona funtów.
Flora miała właśnie oddać bilet, gdy podbiegł do niej Angus.
– Dzięki Bogu, że cię złapałem – wydyszał rozpromieniony z radości.
– Co się stało? – zapytała cierpliwie, unosząc brew. Wiedziała, że musiało nastąpić wydarzenie dramatycznie, skoro Agnus tu z nią stoi. Właśnie zaczęto licytację Bacona, a on przyleciał z Nowego Jorku specjalnie po to, by ją obserwować.
Pokręcił głową.
– Wypadło coś ważniejszego.
– A cóż jest ważniejszego niż Bacon? – Uśmiechnęła się. Tak łatwo było się z nim przekomarzać.
– Niestety musisz odwołać śniadanie i wszystkie inne plany do końca tygodnia. Jutro wcześnie rano mamy być w Paryżu.
– Dlaczego?
Odwrócił swój telefonem ekranem w jej stronę, tak by mogła zobaczyć wiadomość.
– Dlatego.
Prolog
Paryż, lipiec 2016
Chmury okalały księżyc niczym broda, a atramentowy wciąż mrok zasnuwał horyzont. Słynne jak świat długi i szeroki światła były pogaszone, z wyjątkiem latarni na szczycie charakterystycznej wieży wyróżniającej znane miasto nawet wśród ciemności. Dwóch mężczyzn poruszało się po mansardach niepostrzeżenie, kryjąc głowy pod kalenicami i kuląc się jak jesienne liście, a ich ukradkowe kroki w uszach śpiących w mieszkaniach lokatorów brzmiały niczym stąpanie kotów.
Spostrzegłszy cel po drugiej stronie ulicy, zatrzymali się i przykucnęli między oknami, wzrokiem odliczając liczbę framug w takim samym budynku naprzeciwko. W milczeniu rozwinęli linę, poruszając się pewnie, z bijącymi szybciej sercami, przy wtórze karabinków przy uprzężach, które dźwięczały niczym kuranty. Wreszcie przypięli się do komina.
Pierwszy przekroczył krawędź dachu, czując znajomy przypływ emocji, gdy dzięki grawitacji lina się naprężyła. Przystanął na moment, by sprawdzić, czy przypięcie się utrzyma, a następnie opuścił się pod połać dachową, odpychając się stopami od ściany co parę metrów.
Drugi poszedł w jego ślady, i nie upłynęła minuta, a znaleźli się na miejscu: przy zakurzonych oknach, które wcześniej przykuły ich uwagę. Zostały przesłonięte, dokładnie jak na to liczyli. Znajdujący się przy nich portfenetr był płytki – mieściła się tam zaledwie doniczka z różą – ale dało się wesprzeć na nim stopę, przerzucili więc nogi przez misterną balustradkę. Gdy stanęli równolegle do ściany, mogli przesunąć środek ciężkości ciał w stronę budynku i obaj otoczyli dłońmi twarze, wlepiając oczy w zaciemnione szyby. Lecz równie dobrze mogliby spoglądać przez mgłę.
W oddali zawyła syrena. Obaj zastygli, gotowi podjąć działanie i śledząc, skąd dźwięk dobiega i w jakim kierunku zmierza.
Nie zmierzał jednak tutaj. Więcej wiedzieć nie musieli.
Skupili się znów na tym, by dostać się do środka, i wsparli dłonie w rękawiczkach na drzwiach. Od zewnątrz nie było klamki, a lewe wewnętrzne skrzydło drzwiowe ani drgnęło, lecz zewnętrzne lekko terkotało, co świadczyło o tym, że jest poluzowane. W każdym razie poluzowane w wystarczającym stopniu. Drzwi były stare – drewno zbutwiało, a pojedyncza szyba pękłaby, gdyby na nią kichnąć. Jednak nawet to nie wydawało się konieczne. Pierwszy z mężczyzn ugiął kolana i gdy rygiel znalazł się na wysokości jego wzroku, wyraźnie widział metal cienkiego, staroświeckiego haczyka, który samotnie bronił zewnętrznemu światu dostępu do środka. Mężczyzna wyjął nóż z tylnej kieszeni, wcisnął go w szparę i szybko przesunął go do góry. Haczyk odskoczył, okręcił się i uderzył lekko o rygiel.
I już. To takie proste – bystre oko, lina i nóż.
Zaniedbane drzwi zesztywniały – zawiasy skrzypnęły głośno, gdy siłą je przesunięto – ale dały się otworzyć, więc obaj mężczyźni stanęli na krytej parkietem podłodze. Włączyli czołówki, wypięli się z uprzęży i zaczęli cicho przemierzać puste pokoje.
Zatęchłe powietrze miało wręcz fizyczną konsystencję, więc zakaszleli, mimo że za wszelką cenę powinni zachować ciszę. Nie tylko w ten sposób zakłócili spokój w mieszkaniu – w kurzu zalegającym na podłodze widać było jak w śniegu, którędy przeszli. Lecz czy ktokolwiek kiedyś to zobaczy? Najwyraźniej oprócz nich nikt nie wiedział, że to miejsce nadal istnieje. Kryło się na widoku, a obojętność sąsiadów bez wątpienia pomagała utrzymać sekret – wszyscy zakładali, że lokal do kogoś należy, stanowi cudzy problem. W końcu niepodobna było ot tak zgubić mieszkanie – nie dało się zapomnieć, że się je posiada.
A właśnie tak się stało.
Pierwszy z mężczyzn przystanął w kuchni. Na podłodze na boku leżało krzesło, garderoba stała pusta, a jej haczyki wyglądały jak powykrzywiane przez artretyzm palce, które nie mają już czego trzymać. Ani śladu garnka czy patelni, wiadra czy miotły. Mieszkanie ogołocono.
Zawiedzeni mężczyźni przeszli w głąb korytarza i nadal przeszukiwali mieszkanie, a ich bliźniacze smugi światła krzyżowały się w ciemności jak miecze w pojedynku.
Stanęli na progu sypialni. Do przeciwległej ściany dosunięto żelazną ramę łóżka, ale to nie ona wprawiła ich tętno w szybszy rytm. Na końcu stała potężna, drewniana skrzynia. Jej wieko było uszkodzone w miejscu, w którym je podważono – na listwach łóżka wciąż leżał łom.
Podbiegli do skrzyni. Pierwszy z mężczyzn przymrużył powieki, wpatrując się w niedużą karteczkę przytwierdzoną od środka. Odręczny napis wypłowiał od słońca, ale na karteluszku nadal czytelna była nazwa firmy, a nad nią owalne logo – wyglądało to jak jakiś kwitek.
Ze jego plecami drugi mężczyzna potknął się o coś leżącego na podłodze i ciężko opadł na ramę łóżka. Zaklął, obejrzał się za siebie ze złością i wziął do ręki winowajcę. Myślał, że to zwykła szmatka, lecz gdy się jej przyjrzał, okazało się, że to zabawka – szmaciany gryzaczek w kształcie kaczki. Wypchana główka wyłysiała z eksploatacji, frotowy materiał wyblakł ze starości i zesztywniał od kurzu. Mężczyzna natychmiast kichnął i upuścił zabawkę.
No i tyle zostało z naszej ciszy – pomyślał jego towarzysz. Równie dobrze mogli urządzić imprezkę i sprosić sąsiadów.
– Cholera jasna – szepnął, świecąc latarką do skrzyni i zaglądając do środka.
Drugi podszedł szybko i jego czołówka także zalała czeluść skrzyni światłem.
Obaj gapili się na zawartość z otwartymi ustami. Zobaczyli więcej, niż mogliby sobie wymarzyć.
– Szybko. Zabierajmy ją stąd.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rozdział pierwszy
Wiltshire, Anglia, sierpień 2016
Lato zawładnęło Anglią. Upały palące kontynent wreszcie dotarły do brytyjskich brzegów i cały naród pławił się w charakterystycznym rozradowaniu, które rozpoczynało się zawsze, ilekroć słupek rtęci osiągał poziom trzydziestu stopni – parki były upstrzone leżakami, twarze pokrywały się piegami, dzieci bawiły się w fontannach, a dzielnice mieszkaniowe rozbrzmiewały plaskaniem japonek o gołe stopy.
Ale Flora Sykes tego wszystkiego nie widziała ani nie słyszała. Ogród za domem jej rodziców, położonym na ośmiu akrach wiejskiego krajobrazu Wiltshire, otaczał wysoki, bukowy żywopłot, a ziemię wyścielały połacie rumianku. Ona sama z kolei od chwili przyjazdu leżała błogo plackiem na leżaku przy basenie – cudowne trzy godziny, odkąd wysiadła z samolotu. Jej starszy brat Freddie nadal nie wyściubił nosa z pokoju, bo wysypiał się jak student. Ojciec był zapewne na polu golfowym, a matka zbyła nieprzekonujące, wymęczone propozycje pomocy ze strony Flory i sprawnie wrzucała do wrzątku langustynki, nie bacząc na podejmowane przez stworzonka przypominające Nemo próby wydostania się z plastikowych toreb, w których trzymała je na kuchennym blacie.
Flora zamierzała czytać. Do jej noworocznych postanowień, zgodnie z którymi miała mniej pracować, a więcej czasu poświęcać rozrywce, zaliczało się przeczytanie wszystkich pozycji nominowanych do nagrody Bookera. W marcu postanowienie zmodyfikowała i ograniczyła do zdobywców nagrody, a teraz byłaby wdzięczna, gdyby udało jej się przebrnąć przez pierwszą książkę, którą kupiła jeszcze w styczniu, a przeczytała tylko w jednej trzeciej. Problem stanowiła adrenalina. Rządziła ona całym życiem Flory, w którym po długich, intensywnych okresach pracy przez praktycznie całą dobę następowały epizody zatracenia w nieprzytomności, a przez to brakowało jej czasu i energii na takie przyjemności jak czytanie.
Na przykładzie tego tygodnia widać to było jak na dłoni. W poniedziałek obudziła się w Palm Beach, w środę w Chicago, wczoraj wcisnęła jeszcze spotkanie i drinki na Manhattanie, a potem śmignęła na lotnisko JFK w sukience koktajlowej na nocny lot na Heathrow.
– Herbatki, skarbie? – W uchu rozbrzmiał jej odległy głos matki. Usłyszała brzęk porcelany o wapień. – Musisz się znowu posmarować. Ramiona ci się zaróżowiły.
Ciepła dłoń musnęła jej skórę, szukając na ramionach potwierdzenia. Flora uniosła głowę, a na twarz posypały się jej obłoki włosów w kolorze ciepłego blondu.
– Hę? – jęknęła.
– Och, skarbie, martwię się o ciebie. Te wszystkie jet lagi mają zły wpływ na twój organizm.
Flora odrzuciła włosy do tyłu i próbowała usiąść. Matka układała właśnie nogi na sąsiednim leżaku. Na kolanach miała numer czasopisma „The Lady”, a w dłoniach filiżankę z herbatą. Słomiany kapelusz ocieniał twarz, która nie utraciła urody, mimo że matka miała już blisko sześćdziesiąt lat.
Flora poprawiła sznurki swojego bikini w kwiatuszki – do pływania średnio się nadawało, ale nie miała najmniejszego zamiaru się moczyć, no chyba że Freddie wrzuci ją do wody – i sięgnęła po herbatę. Jej zaczerwieniona od słońca twarz dodatkowo poróżowiała pod wpływem pary. Flora przyglądała się sennie, jak jaskrawoniebieskie ważki muskają powierzchnię wody, a jaskółki dają nura w bezchmurnych przestworzach.
– Za ciężko pracujesz. To ci szkodzi.
– Wiem, ale w tej chwili nie mogę się wycofać. Muszę ściągać nowych klientów: właśnie po to Angus mnie zatrudnił. Na Boże Narodzenie trochę się zrelaksuję.
– Na Boże Narodzenie? Skarbie, do świąt padniesz trupem. Dopiero sierpień. Szczerze mówiąc, martwię się, że nie dotrwasz do wieczora.
– No pewnie, ty się zawsze zamartwiasz. Martwiłabyś się nawet o to, że nie masz się o co martwić. – Flora się uśmiechnęła. – Kiedy tata wraca?
Matka zerknęła w jej stronę z uniesionymi brwiami i sceptycyzmem w błękitnych oczach.
– Mówiłam, że lunch będzie o dwunastej trzydzieści, więc pewnie o pierwszej.
– A kiedy faktycznie będzie lunch?
– O drugiej.
Flora zaśmiała się cicho. Spóźnialstwo jej ojca zyskało już legendarny status. Spóźnił się na własny ślub (opona mu poszła w astonie), do szpitala na narodziny Freddiego (korki na Mayfair), do szpitala na jej narodziny (pies się zgubił w Hyde Parku, a karetka pogotowia nie chciała zaczekać) i na pogrzeb swojego brata (główną ulicę zamknięto na targ na Marlborough). Nie spóźniał się tylko na swoje aukcje. Pełnił funkcję głównego licytatora w Christie’s od późnych lat osiemdziesiątych do stosunkowo niedawna, kiedy to przeszedł na emeryturę. Licytacje, które prowadził, słynęły z żywiołowej, gwarnej atmosfery, bardziej przypominającej polowania niż aukcje, a jego samego ceniono za dowcipne komentarze, które podbijały zarówno nastroje, jak i apetyty, co oznaczało, że nierzadko stuknięciem młotka zatwierdzał rekordowe ceny.
Ale jak wiadomo lunch może poczekać. Niewątpliwie o dwunastej trzydzieści ojciec Flory nadal będzie dziurawił darń na szesnastym greenie, i to pomimo najszczerszych intencji, by spełniać wolę ukochanej żony.
– Freddie długo śpi – zauważyła Flora, popatrzywszy na zegarek, gdy upijała łyk herbaty. Wpół do pierwszej, mimo że zdaniem jej ciała był ledwie świt.
– …Tak. To prawda.
Flora odchyliła głowę, wsparła ją na teakowym leżaku i popatrzyła na matkę.
– Co?
– Nic.
– Mamusiu, ja znam ten ton. O co chodzi?
Matka spojrzała na nią, lecz Flora wiedziała, że tak naprawdę jej nie widzi.
– Jest bardzo chudy.
– Zawsze taki jest.
– Cóż, jeszcze sporo schudł. Moim zdaniem nie odżywia się prawidłowo.
– Jestem tego niemal pewna – przyznała Flora z jękiem i wyciągnęła przed siebie nogę, by przyjrzeć się swojemu pedicure. Już trzy tygodnie, ale wciąż dobrze się trzyma. – Pamiętaj, że ten człowiek powołuje się na ryzyko szkorbutu, by uzasadnić zakup hurtowych ilości chrupek.
Ale matka się nie zaśmiała, tylko wbiła wzrok w bujne trawniki.
– Myślę, że coś jest nie tak.
Flora parsknęła śmiechem.
– Ty zawsze tak myślisz. – O ile ojciec wiecznie się spóźniał, o tyle matka nieustannie się zamartwiała. Nagle jednak zauważyła wyraz jej twarzy. – Mamusiu, założę się, że po prostu tęskni za Aggie. W końcu zdał sobie sprawę, jaki fatalny błąd popełnił, gdy z nią zerwał, i tyle. – Postawiła stopę z powrotem na ziemi, przymknęła oczy i delektowała się przygrzewającym jej skórę słońcem. – Nie mógł trafić na nikogo lepszego niż Aggie.
– Podobno ona spotyka się już kimś innym.
Flora otworzyła jedno oko.
– Kto ci tak powiedział?
– Wiesz, skarbie, mam własne kontakty. Twoje pokolenie nie wymyśliło poranków przy kawie. – Po twarzy matki przemknął wyraz bólu. – Głuptasek z niego.
Flora obróciła się na bok i podwinęła ciasno kolana.
– Posłuchaj, możliwe, że każe mu się postarać i trochę pobłagać, ale nie ma wątpliwości, że przyjmie go z powrotem.
Matka zacisnęła usta, jak zawsze, gdy była zafrasowana. Flora rozpoznała tę minę z dnia, gdy podeszła do egzaminu wstępnego z matematyki, gdy ojciec zdawał test na licencję pilota helikoptera, gdy Freddie oznajmił, że weźmie udział w Maratonie Piasków…
– Obyś miała rację.
Umilkły i jedynie szelest przewracanych kartek zakłócił symfonię uwijających się wśród hortensji pszczół oraz kosów ćwierkających na dębie. Towarzyszyło jej uderzanie o kafelki ogona Bolly’ego, ich labradora, ilekroć Flora opuszczała rękę i gładziła sierść psa, wylegującego się w cieniu leżaka.
Matka złożyła czasopismo i odwróciła przodem do córki, siląc się na pogodniejszy ton.
– Mów, co u ciebie… i nie chodzi mi o pracę. Widujesz się z kimś?
Flora zerknęła na matkę z ukosa, nie ruszając głową. Stłumiła westchnienie.
– Nie. Nie mam czasu.
Matka także stłumiła westchnienie.
– Skarbie, musisz znaleźć czas. Jak masz w ogóle kogoś poznać, skoro spędzasz życie w schronach, magazynach, galeriach i samolotach?
– Spotykam masę ludzi, mamusiu… Po prostu nikt nie jest… – Zabrakło jej słowa.
– Wyjątkowy?
– Chciałam powiedzieć „inny”, ale tak, to pewnie to samo.
– Inny od czego?
Flora wzruszyła ramionami, mimo że doskonale znała odpowiedź. W swoim fachu spotykała setki mężczyzn: handlarzy, właścicieli galerii, kolekcjonerów, historyków sztuki, konserwatorów, by nie wspominać o klientach, choć oczywiście nigdy nawet nie pomyślała, by naruszyć granicę i umówić się z którymś z nich. Wszyscy jednak bez wyjątku sprowadzali się do dwóch typów. Jedni byli tacy jak jej szef Angus: w garniturach na miarę, kształceni w ekskluzywnych szkołach, tworzący elitarną klikę. Drudzy jak jej ojciec: erudyci, ekscentrycy, barwni i charakterystyczni, ale do niczego w sprawach praktycznych, roztargnieni i nieokreśleni w prozie życia. Flora pragnęła kogoś, kto miałby nieco więcej charakteru.
– Po prostu piękna z ciebie dziewczyna. Nie pojmuję, jak to się stało, że jeszcze nikt cię nie zgarnął.
– A co ja jestem, kubeczek jogurtu? – zaśmiała się Flora. – Nie mam daty przydatności do spożycia.
– To naiwne, skarbie. Oczywiście, że masz taką datę. Wszystkie kobiety ją mają.
Tym razem Flora nie powstrzymywała westchnienia. Chciała, by matka odpuściła ten temat.
– Posłuchaj, mamo. Jestem szczęśliwa w moim obecnym życiu. Co ma być, to będzie. Nie można oszukać losu.
Zapadł milczący rozejm – obie obserwowały, jak para kosów skacze po trawniku i szuka robaków. Flora wiedziała, że nie musi już przytrzymywać Bolly’ego jak niegdyś, obecnie za bardzo doskwierał mu artretyzm, więc ptaki go nie obchodziły. Wolał drzemać w cieniu.
– Czy rzeź w kuchni dobiegła końca? – Flora zmieniła temat.
– Langustynki są idealnie ugotowane, różowiutkie i ciepłe – oznajmiła matka z zadowoleniem. Gotowała równie elegancko, jak się nosiła. – A na deser zrobiłam ulubiony sernik twojego brata.
– O, świetnie, to go wyciągnie z łóżka. Już zaczynam myśleć, że trzeba będzie zainstalować pod jego drzwiami jakąś niedużą bombę.
Matka się zaśmiała, choć minę miała krzywą. Nagle rozległ się chrzęst kół na żwirze, obie kobiety obróciły się i zobaczyły, że ojciec Flory pędzi po podjeździe swoim jaguarem XK8 ze spuszczonym dachem przy wtórze piosenki Fleetwood Mac, a pęd powietrza rozwiewa jego śnieżnobiały włos.
– Własnym oczom nie wierzę! – wykrzyknęła Flora, zaskoczona. – Przyjechał punktualnie.
– Tak, ale prowadzi, jakby się spóźniał. – Matka cmoknęła, zdjęła nogi z leżaka i wsunęła wypielęgnowane stopy w białe skórzane klapki. – Słowo daję, pozrywa główki moim ostróżkom! Za kogo on się uważa? Za Stirlinga Mossa? – Westchnęła, wzięła od Flory pustą filiżankę po herbacie i przeszła przez trawnik do męża, zadowolona, że znów ma się o co martwić.
Nie minęło pół godziny, a cichy sen poranka został z domu zdjęty jak prześcieradło z mebli. Radio 4 dudniło, a zarumieniony i wygłodniały ojciec wyłonił się spod prysznica. Podłoga wciąż była usiana drobniutkimi odciskami błota z jego butów do golfa.
– Cześć, tatusiu. – Flora się uśmiechnęła, gdy ojciec zauważył, jak siedzi bokiem na blacie z nogami w zlewie. W rodzinnym domu była to jej ulubiona pozycja do wypoczynku, odkąd w wieku ośmiu lat wpadła w pokrzywy, a matka ukoiła piekące, obolałe stopy córki zimną wodą. Przygotowała się na wylewnego całusa, którego ojciec złożył na środku jej czoła, zasłaniając uszy dłońmi, tak że świat chwilowo przycichł, jakby znajdowała się pod wodą. – Udana rundka?
Wyglądało na to, że jej słowa wzbudziły ból, bo szeroki uśmiech ojca przygasł, a on sam pacnął się dłonią w czoło.
– Okropna! Straszna! – zajęczał. – Już lepiej by mi poszło, gdybym walił w tę cholerną piłeczkę odkurzaczem! Sam nie wiem, co się ze mną dzieje.
– Ja ci powiem, co się z tobą dzieje – orzekła matka, ucinając ze stojącej na parapecie doniczki gałązkę świeżego rozmarynu i nie spuszczając oczu z wiewiórki, która jak na jej gust grzebała w ziemi w poszukiwaniu żołędzi nieco zbyt blisko lobelii. Postukała ostro w okno, a wiewiórka czmychnęła na najbliższy dąb. – To przez ten dodatkowy kieliszek Maury wczoraj wieczorem.
Zapadła głucha cisza.
– Ależ kochanie, przecież jedliśmy figi! – zaoponował ojciec, gdy tylko odzyskał mowę, poruszony, że można by w ogóle pomyśleć o jedzeniu tych owoców bez uzupełniających je górnych nut melasy z granatu, charakterystycznych dla Maury.
– Dobrze wiesz, o czym mówię – odparła matka. Odwróciła się przodem do nich obojga, lecz w ojca wbiła spojrzenie pełne dezaprobaty. Próbował ją schwycić i pocałować, gdy wyjmowała chleb oliwny z piecyka szczupłymi, tonącymi w rękawicach kuchennych rękoma. – To Pouilly-Fumé w zupełności by wystarczyło. – Zamiast całusa dała mu tacę chleba posypanego rozmarynem. – Połóż to, proszę, na stole.
Flora zachichotała, gdy ojciec – odziany w wyjątkowo barwny zestaw złożony z wiśnioworóżowych szortów i zielonej polówki – odczłapał niepocieszony, że żona koniecznie chce się martwić kondycją jego wątroby. Szybka jazda, spożycie wina, a do tego brudna podłoga w kuchni… Naprawdę sobie nagrabił.
– Biedny tatuś.
Matka nakładała ciepłe, odłupane z pancerzy langustynki na sałatkę klubową, a Flora skorzystała z okazji i wykradła plasterek awokado. Matka odruchowo chciała ją obsztorcować i trzepnąć po palcach, ale się zreflektowała i zamiast tego dała córce kolejny plasterek.
– Trzeba cię dokarmić. Mogłabyś zawołać brata? – poprosiła, dźwigając pełniutki półmisek. – A potem przynieś te serwetki i kwiaty.
– Tak jest! – Flora zasalutowała, stukając piętami w zlewie i szczerząc zęby. Matka wyszła, wzdychając i kręcąc głową.
– Słowo daję.
Flora zeskoczyła z blatu i stanęła u podnóża schodów w holu.
– Ej! Szczurku! – ryknęła możliwie najgłośniej. – Lunch w ogrodzie, a jak nie, to poślę wojsko!
– Gdybym chciała poinformować sąsiadów, że zasiadamy do posiłku, tobym ich zaprosiła – oświadczyła matka cierpko, gdy chwilę później Flora wyszła do ogrodu i położyła na stole bladoróżowe lniane serwetki oraz dzbanek pełen świeżo ściętego pachnącego groszku.
– Za to założę się, że wstał – rzuciła Flora z szerokim uśmiechem, przemknęła do krzesła obok ojca i urwała sobie kawałek ciepłego wciąż chleba.
Ojciec niechętnie rozlał lemoniadę, która, jak próbowała mu wmówić żona, orzeźwiała równie skutecznie jak spritzer z szampana. Flora przymknęła powieki i skupiła się na tym, jak skroplona para ścieka na dłoń po szklance, a górujące słońce pulsuje sennie na jej skórze. Nie musiała otwierać oczu, by się zorientować, że brat nareszcie idzie w ich stronę po trawie. Tak, słyszała skrzypienie dolnego stopnia, trzask drzwi balkonowych o ścianę, ale zawsze umiała wykryć, gdy znajdował się w pobliżu – stąd przezwisko, jakim ją obdarzył: Nietoperka, które z biegiem lat przeszło w Gacka. Dzieliły ich niespełna dwa lata, lecz odkąd matka przywiozła ją ze szpitala, byli nierozłączni – Freddie co noc właził do jej łóżeczka i dzielił się z nią swoją ukochaną zabawką. Pilnował siostry na podwórku pierwszego dnia szkoły i pomagał w niedziele, gdy rozwoziła prasę (ojciec nalegał, by oboje zarabiali pieniądze), bo z powodu wszystkich dodatków gazety były dla niej zbyt ciężkie; obiecał nie skarżyć mamie, gdy w tatuaż z motylkiem, który zrobiła sobie na biodrze, wdała się infekcja; odgrażał się, że pobije każdego ze swoich kolegów, który by do niej startował, a chłopaków, z którymi się spotykała, starannie lustrował – dużo srożej niż jej ojciec.
– Nie spiesz się, Szczuruś. – Leniwie otworzyła oczy i obrzuciła go szerokim uśmiechem. – My tu sobie pomrzemy z głodu, gdy ty… Cholera jasna!
– Flossie! Jak ty się wyrażasz! – zbeształa ją matka.
Lecz Flora nie potrafiła oderwać oczu od brata – tyczkowatego, smukłego, z płową czupryną, wciąż całego w piegach, które kiedyś próbowali zliczyć, łącząc kropeczki permanentnym markerem. Lecz łobuzerski uśmiech, który wybawił go z niejednej kozy, zsunął się gdzieś na M4 – a wraz z nim jakieś osiem kilo.
Wymierzył w nią palec, gdy dosłownie usiadła na baczność.
– Nie zaczynaj! Wyglądasz ohydnie – stwierdził. – Serio, siostruniu, daruj sobie placki.
Chciała się roześmiać. Był to jego zwyczajowy żart, po którym na ogół następowały wybuchy wesołości, zauważyła jednak, że dzisiaj nikt się nie śmieje.
– Co się z tobą, u diabła, stało? – zapytała, spojrzeniem starając się nakłonić go do powagi.
– Flora, słownic… – zrugała ją znów matka, ale kątem oka Flora spostrzegła, że ojciec wyciąga szybko rękę i ją ucisza.
Freddie wzruszył ramionami.
– Nic. Wyluzuj.
– Ale jesteś chudy! – zawołała. Zbierało się jej na śmiech, że brat udaje, jakby wszystko było w porządku.
– Kocioł. Garnkowi – odparował, osunął się zwinnie na wolne krzesło i upił duży łyk lemoniady. Skrzywił się, zmarszczył czoło, patrząc na szklankę, a potem przeniósł sceptyczne spojrzenie na ojca, który w odpowiedzi wzruszył jedynie ramionami.
– Mamo, powiedz mu – rozkazała Flora.
– Już mu mówiłam, skarbie, tobie zresztą też – odparła matka, nakładając synowi na talerz gigantyczną porcję sałatki. – Jak myślisz, dlaczego zamówiłam dodatkowy kilogram langustynek?
Freddie pobladł na widok swojego talerza i zamarł z widelcem w dłoni.
– Prezentujesz się wstrząsająco – oznajmiła Flora, kładąc łokcie na stole i patrząc mu prosto w oczy. Nie zamierzała odpuścić tematu. Znała brata lepiej niż ktokolwiek inny. – Poważnie. Co się dzieje?
Otworzył usta, by udzielić odpowiedzi, lecz tak jak jedzenia nie dał rady włożyć do środka, tak słowa z kolei nie potrafiły wyjść na zewnątrz. Wzruszył jedynie ramionami.
Zaległa cisza, a w nią prędko wlało się zatroskanie. Teraz już wszyscy się martwili. Że Freddie nie mógł jeść, to jedno, lecz on zawsze, ale to zawsze umiał gadać. Flora przyglądała się, w głowie zaś miała gonitwę myśli. Czy słyszał, że Aggie zaczęła się z kimś spotykać? Dotknęło go to mocniej, niż się spodziewali?
Nie zdążyła jednak zadać pytania. Wszyscy podskoczyli, słysząc nagłe szuranie jego krzesła o posadzkę.
– Nie dam rady – wymamrotał.
– Freddie? – rzucił ojciec, głosem pozbawionym zwyczajowego humoru z powodu troski.
Freddie pomaszerował z powrotem w stronę domu, machając rękoma zbyt wysoko, nazbyt gwałtownie. Reszta rodziny popatrzyła po sobie – zszokowana, zaniepokojona, wstrząśnięta.
– Jesteście sobie bliscy. Mówił ci coś? – zapytała matka cichym głosem, wspierając łokcie na stole. – Cokolwiek, co by to tłumaczyło?
Flora pokręciła głową, wciąż zapatrzona w przestrzeń, którą dopiero co przemierzył jej brat, jak gdyby przedarł się przez materię powietrza i pozostawił ją za sobą w strzępach.
– Idę do niego – rzekł ojciec i rzucił serwetkę na stół, ale Flora położyła mu dłoń na ramieniu i powstrzymała go.
– Nie, ja pójdę – powiedziała z uporem.
Wstała i ruszyła do cienistego domu. Stare klepki skrzypiały pod jej ciężarem, gałęzie jaśminu zaglądały do środka przez otwarte okna, kwiecie wiciokrzewu kołysało się za szybami. Sunęła palcami po nierównych ścianach i wbiegała na górę, przeskakując po dwa stopnie. Zajrzała do sypialni, lecz wiedziała, że go tam nie zastanie, więc wspinała się po schodach dalej do położonego na górze pokoju na poddaszu. Zdobiła go turkusowa tapeta z motywem Toile de Jouy, w okienkach wisiały ciężkie zasłony w kratkę, a na łóżku leżał zapomniany zepsuty zegar. Niegdyś był to pokój opiekunki, ale ich dwojgu to nie przeszkadzało i nieustannie przemykali się obok śpiącej młodej Niemki czy Szwedki w drodze do swojej tajnej kryjówki.
Stanęła przy ścianie i otworzyła nieduży luk umiejscowiony w połowie wysokości. Gdy byli dziećmi, pod żadnym pozorem nie mogli go nawet otwierać. Przecisnęła się przez okienko i po chwili wyłoniła się na płaskiej części dachu – w niedużej kotlince osłoniętej od strony ogrodu przez opadające ściany szczytowe. Przysunęła się do Freddiego, który nie zdziwił się na jej widok. Z przyzwyczajenia trzymała się blisko dachu.
Kiedyś się tu opalali, a ukradkiem nauczyli się też palić, choć Freddie nie pozwolił im tu pić – alkohol na wysokości to nie był dobry pomysł.
– Powiedz mi, co się dzieje – rzekła cicho, siadając obok niego. Na ogół rozpierali się na dachówkach, by poczuć na twarzach słońce albo przypatrywać się księżycowi, lecz dzisiaj Freddie zgarbił się jak kulanka. Łokcie wsparł na kolanach, głowę spuścił.
– Nie mogę. – Pokręcił głową.
Ścisnęła go za ramię, bo te słowa potwierdziły jej najczarniejszą obawę: że sobie tego nie uroiła i nie są to wydumane troski ich matki. Działo się coś złego. Naprawdę, dosłownie działo się coś złego.
– Niezależnie od tego, w czym rzecz, jestem po twojej stronie. Przecież wiesz.
Pokręcił głową, patrząc na nią z ukosa.
– Nie będziesz. Tym razem nie będziesz.
– Freddie, naprawdę nie istnieje nic takiego, przez co bym w ciebie zwątpiła. Jesteś moim starszym bratem. Uwielbiam cię.
Spuścił głowę i złożył dłonie tak mocno, że pobielały mu kostki. Skrzywiła się empatycznie.
– Czy to dlatego chciałeś nas tu ściągnąć na ten weekend? – Musiała poruszyć niebo i ziemię, próbując spełnić jego nietypową prośbę, by wszyscy się tu zjechali.
– Myślałem, że dam radę. Myślałem, że będę umiał wam wszystkim powiedzieć. Myślałem, że to będzie właściwe…
– Dasz radę – szepnęła. – To jest właściwe.
– Nie. Nie mogę.
– Dlaczego?
– Bo obserwowałem was tam na dole i nic się nie zmieniliście. Ty jesteś idealna, sarkastyczna, słodka, tata prostoduszny, a mama wszystko upiększa i zamartwia się byle czym. – Zawiesił głos. – Tylko że teraz naprawdę ma się czym przejmować. Zniszczyłem to.
– Co zniszczyłeś?
– Nas, naszą rodzinę. A ja nie zniosę waszych min, gdy wam to powiem.
Teraz to ona umilkła, lecz wodziła wzrokiem po twarzy brata. On znów się odsunął, a jego emocje zwinęły się do środka, jakby kryły się przed jej spojrzeniem.
– Co zrobiłeś, Freddie? Musisz mi powiedzieć. – Zacisnęła dłoń mocniej na jego ramieniu. – Dobrze wiesz, że stąd nie zejdziemy, dopóki tego nie zrobisz.
Zrobił nierówny wdech.
– To nieprawda. Musisz mi uwierzyć.
– I uwierzę, słowo. Już ci wierzę.
– Nawet jeszcze nie wiesz, o co chodzi.
– Nie. Ale cię znam. Wspieram cię. Kocham cię.
Przytaknął i spuścił głowę. Najpierw przyszły łzy. A potem nareszcie słowa.ROZDZIAŁ DRUGI
Rozdział drugi
Londyn, tydzień później
Sala aukcyjna pękała w szwach – wszystkie krzesła były zajęte, a ludzie tłoczyli się z tyłu na stojąco. Zebrani rozmawiali i śmiali się głośno, w rękach trzymali katalogi i strzelali oczyma, by się zorientować, kto jest – i, co ważniejsze, kogo nie ma – oraz przyjrzeć się rzędom biurek, przy których personel Sotheby’s obsługiwał licytacje przez telefon oraz internet.
Flora poprawiła się na krześle. W fałdach różowej jedwabnej spódnicy ukryła tabliczkę do licytacji. Z rozmysłem nigdy się nie wdawała w plotki i dywagacje poprzedzające aukcję. Owszem, przydają się one do networkingu, ale nie lubiła skupiać na sobie uwagi, gdy chciała sfinalizować zakup: subtelność i finezja miały swoje zalety. A poza tym jej zdaniem networking okazywał się skuteczniejszy, gdy miało się na sobie porządną sukienkę, a w ręku drinka.
Czekała cierpliwie, aż pracownicy wprowadzą stelaż z obrazem olejnym Petera Doiga, a na sali dojdzie do przetasowań. W następnej kolejności miał wjechać obraz Warhola _Marilyn (Reversal)_ – czyli przyczyna jej dzisiejszego pobytu na aukcji – lecz to nie z tego względu jej szef Angus co trzy minuty przysyłał esemesa. Telefon w torebce zawibrował, a Flora zignorowała najnowsze doniesienia tkwiącego w korku Angusa. Skoro taki był ciekaw, co się stało z tryptykiem Bacona, niech się nauczy, że nie należy przylatywać z Nowego Jorku na London Evening Sale samolotem, który ląduje raptem czterdzieści minut przed rozpoczęciem aukcji. Westchnęła z irytacją. Nie pojmowała jego ciągłej potrzeby chaosu i aktywności. Jej szef żył dla adrenaliny i katastrof unikniętych o włos, jak gdyby końcowy rezultat liczył się o tyle, o ile zrodził się w sensacyjnym kontekście.
Mężczyzna o rumianych policzkach i w czerwonym krawacie z małpkami huśtającymi się na filiżankach (a zatem Hermès) złowił jej spojrzenie i bezgłośnie zadał pytanie, zadzierając brwi i zerkając na siedzenie obok niej – ostatnie wolne krzesło na sali. Pokręciła głową współczująco, lecz stanowczo, postukała palcem w nadgarstek, na którym nie było zegarka, i przewróciła oczami. Mężczyzna zrozumiał, w czym rzecz, i zacisnął usta z rozdrażnieniem, po czym cofnął się w głąb pomieszczenia.
Flora zrzuciła z ramion blond włosy i powachlowała się lekko tabliczką. Wieczór był parny, niebo zaczynało już sinieć, gdy wysiadła wcześniej z taksówki, a w prognozie pogody zapowiadano burzę. Żywiła nadzieję, że uda jej się wrócić do domu, nim to nastąpi. W pospiechu nie zdążyła wziąć z biura żakietu, ponieważ wcześniejsze spotkanie się przeciągnęło, a nie uśmiechała jej się perspektywa ulewy, gdy miała na sobie białą, jedwabną bluzkę i czerwone, zamszowe sandałki na obcasie.
Drzwi za licytatorem się otworzyły, a na sali znów wzrosło napięcie – jakby na krosno naciągnięto materiał. Wprowadzono print Warhola. Flora zachowała kamienną twarz, mimo że jej serce również zabiło mocniej z tych samych emocji, które wśród pozostałych wzbudziły westchnienia, szmery, uśmiechy. W odróżnieniu od intensywnych, tęczowych barw słynniejszych printów przedstawiających Marilyn, które należały do gwiazd niemal tak sławnych jak ukazana na nich modelka, ten wizerunek był mroczny, posępny – wywracał dyskotekowy oryginał i prezentował negatyw ujęcia filmowego. Dominowała w nim czerń ze smugami jaskrawego różu i idealnie nadawał się dla klientów Flory: pary młodych Rosjan, którzy z Moskwy przeprowadzili się na Mayfair. Pracowała z nimi uważnie przez minione półtora roku, rozbudowując ich zamiłowanie do koloru w obiecującą kolekcję sztuki współczesnej, która już teraz warta była ponad jedenaście milionów funtów. Zabrała ich na targi sztuk pięknych w Maastrichcie i Palm Beach, sfinalizowała w ich imieniu prywatne transakcje w Chatsworth i w Dubaju, skutecznie licytowała w Nowym Jorku, Zurichu i Los Angeles. Jeżeli dzisiaj uda jej się uzyskać odpowiednią cenę, Warhol wypełni ostatnią pustą ścianę nad łóżkiem w głównej sypialni. Żona klienta zdążyła już zlecić architektom wnętrz, by odmalowano pokój na złoto, szykując się na przybycie obrazu.
Licytator Giles, którego Flora poznała podczas (bardzo) przelotnego romansu na uniwersytecie – dyskusyjny dobór majtek, skłonność do klapsów – wyrównał dokumenty i zadarł głowę. Na sali zapadła cisza, a Flora zabrała się do roboty.
– Panie i panowie, przechodzimy do obiektu numer dwanaście. Jest to różowo-czarny wydruk przedstawiający Marylin w serii _Reversal_ Andy’ego Warhola. Wykonany w okresie między rokiem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym a tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym, rok przed przedwczesną śmiercią artysty. Akryl i sitodruk na płótnie – wygłaszał informacje z namaszczeniem, Flora zaś próbowała wyrzucić z pamięci, jak nagrywał jej na poczcie głosowej płaczliwe wiadomości, gdy z nim zerwała. – Dzieło nieoprawione…
Flora słuchała niczym pupilka nauczyciela, mimo że dobrze wiedziała, co zaraz nastąpi. Zapoznała się gruntownie z dokumentacją na temat pochodzenia oraz stanu obrazu i nie zaprzątała sobie głowy maleńkim pęknięciem na spadzie.
Tak się zasłuchała, że dopiero po chwili spostrzegła Angusa, który zajął przy niej miejsce. Kędzierzawe, rudoblond włosy miał wilgotne od potu, krągłe policzki rumiane i lekko sapał, jakby dosłownie przybiegł tu wprost z lotniska. Zdążył w ostatniej chwili i Flora widziała, że się stresuje, dokładnie tak jak lubi.
– Jak idzie? – szepnął teatralnie, poluzowując nieco krawat, gdy zaczęła się licytacja.
– Dobrze. – Siedziała prosto i nieruchomo, nie spuszczając oczu z licytatora i obserwując, kto staje do konkursu, kto z kim siedzi i kogo reprezentuje, kto zaznaczył sobie ten obiekt oślim uchem w katalogu, zakreślił go piórem… Nieprzypadkowo grywała w pokera o nadzwyczaj wysokie stawki.
– Myślałem…
– Nie gadaj – mruknęła, zawiesiwszy spojrzenie na mężczyźnie w szarym garniturze. Siedział krzywo na krześle w przeciwległym rogu z ręką przerzuconą przez oparcie. Zalicytował wcześnie, a potem umilkł, mowa jego ciała zdradzała jednak, że jeszcze nie wycofał się z gry.
Nie znała go. Nie kojarzyła go jako marszanda, kupca ani kolekcjonera, a światek sztuk pięknych był niewielki. Odkąd sześć lat temu ukończyła historię sztuki na uniwersytecie w St Andrews, pracowała na różnych stanowiskach w Phillips, Christie’s i Saatchi Gallery, następnie zaś została młodszym wspólnikiem w agencji Angusa noszącej jego nazwisko: Agenci Sztuki Beaumonta. Dysponowała zatem wyjątkowo szerokimi koneksjami. Znała nazwiska niemal wszystkich zgromadzonych na sali, a przy różnych okazjach niemal z każdą z tych osób sączyła manhattana.
– Wybacz. Wybacz. Rób swoje – szepnął Angus, rozsiadł się i przeczesał palcami loki, jakby chciał je poluzować.
Telefony też nie próżnowały. Flora obserwowała personel Sotheby’s, wypatrując tych, którzy najwięcej rozmawiali z klientami. Osoby, które trzeba było namawiać, szybko zrezygnują. Florę interesowali ci milczący. Oszacowała, że na sali było dwoje poważnych nabywców.
Mężczyzna w szarym garniturze nadal siedział rozwalony na krześle, lecz ścięgna w jego szyi drgały, a Flora widziała, jak napina dłonie, by ich nie podnieść podczas licytacji i nie wrócić do gry.
Flora ponownie popatrzyła na sekcję licytacji telefonicznych. Została tam jedna osoba. W miarę jak kwoty rosły, plakietki unosiły się w górę rzadziej, a obraz stopniowo wyślizgiwał się ogółowi z rąk – niczym jacht, który podniósł kotwicę i odpływał w stronę horyzontu.
Licytator rozglądał się po sali – telefoniczny chętny został w starciu sam.
Flora spojrzała na mężczyznę w szarym, gdy ten właśnie skinął głową. Wracał do gry.
Zadowolona ze swych trafnych przewidywań, pozwoliła dwóm graczom chwilę się pobawić. Szacowano, że cena końcowa osiągnie między milion dwieście a milion osiemset tysięcy funtów, lecz padło już milion dziewięćset dwadzieścia tysięcy i tempo aukcji zmalało, a pomiędzy ofertami pojawiały się coraz dłuższe przerwy. Licytant na sali zbliżał się do swojego górnego pułapu – Flora wysnuła ten wniosek, widząc, jak rozpostarł łopatki szeroko i pochylił się nieco do przodu, by rozluźnić napięty kark. Rozglądał się także częściej po sali, by się upewnić, czy nikt inny nie zamierza się włączyć. Nie spostrzegł jej, a jeżeli zwrócił na nią uwagę, to nie spodziewał się z tej strony zagrożenia.
A to stanowiło błąd. Właśnie dlatego Angus ją zatrudnił. Odnotowała na sali aukcyjnej pasmo sukcesów, lecz była również zdyscyplinowana i nigdy nie szastała pieniędzmi klientów. Tak robili wyłącznie amatorzy.
Odrzuciła lekko głowę do tyłu. Było przyjemnie ciepło i czuła się odprężona. Jej moment nadchodził. Wyprostowała się, zacisnęła w gotowości palce na tabliczce. Licytowano teraz na poziomie dwóch milionów stu tysięcy i widać było jak na dłoni, że ta kwota żadnemu z licytantów nie odpowiada. Flora też nie pałała zachwytem – wszelkie przekroczenia kwoty dwóch milionów ograniczały potencjalny zysk ze wzrostu wartości, lecz analiza, którą przeprowadziła, przygotowując się na dzisiaj, uwzględniała rozrost obecnego rynku i czynniki globalne, takie jak spowolnienie chińskiej gospodarki, więc bez wahania podbiłaby stawkę do dwóch milionów trzystu tysięcy, jako że według jej szacunków wzrost wartości wyniesie minimum dwa procent w ciągu kolejnych pięciu lat, a osiem – w ciągu dziesięciu. Nawet taka cena końcowa byłaby opłacalna i stanowiłaby solidną inwestycję. Warto było. Płacono jej za takie decyzje.
Giles wskazywał Szary Garnitur uniesionym młotkiem. Przeczesywał salę wzrokiem, lecz nie oczekiwał kolejnej oferty.
– Dwa miliony sto pięćdziesiąt tysięcy – zawołał. – Po raz pierwszy… po raz drugi…
Błyskawicznie uniosła plakietkę, a ludzie siedzący w bezpośrednim sąsiedztwie, z rękami ułożonymi już do oklasków, westchnęli donośnie. Gdy Giles ją zauważył, zadarł obie brwi na samą górę czoła i zamarł z ręką uniesioną do teatralnego opuszczenia młotka i przypieczętowania sprzedaży.
– Dwa miliony dwieście tysięcy! – zakrzyknął z niedowierzaniem i radością.
Szary Garnitur obrócił się gwałtownie na krześle, porzucając rozluźnioną pozycję – chciał zobaczyć, kto w ostatniej chwili przebija jego ofertę. Flora ani drgnęła.
Szary Garnitur wyrzucił rękę w górę gniewnie, buńczucznie.
– Dwa miliony dwieście pięćdziesiąt tysięcy. – Giles popatrzył na Florę, a ta skinęła głową. – Dwa miliony trzysta. – Spojrzał na Szarego Garnitura.
– Dwa miliony pięćset tysięcy! – zakrzyknął tamten z władczym gestem dłoni.
Znów rozległo się zbiorowe westchnienie, szmery uznania, chichoty. Rzucono rękawicę.
Flora cmoknęła i oparła się na krześle, kręcąc głową. Wycofywała się. Nie zamierzała przebić swojego górnego pułapu.
Szary Garnitur uśmiechnął się półgębkiem i odwrócił przodem do licytatora, a parę chwil później oklaskiwał samego siebie, gdy stuk młotka potwierdził, że przedmiot rozgrywki należy do niego.
– Och, co za pech, Floro – mruknął Angus, gdy zgromadzeni pogrążyli się w zadumie.
– Niekoniecznie. Christie’s w Palm Beach wystawia w przyszłym miesiącu Elizabeth Taylor. I tak nie chciałam przebić dwóch milionów. Przepłacił. Typowy amator, który dał się ponieść. Zostajesz na Baconie?
– Wierzyć mi się nie chce, że ty nie zostajesz – zauważył, przesuwając nogi, gdy wstała, by umożliwić jej przejście.
– Jestem umówiona na kolację.
– Masz randkę?
– Coś w tym stylu. Do zobaczenia jutro. Przyjdę później. Jem śniadanie w Wolseley z nowym kierownikiem Dawnych Mistrzów w Phillips.
– Miłej zabawy – zawołał za nią Angus, gdy grzecznie przechodziła wzdłuż krzeseł i przekrzywionych pod kątem nóg.
– Na kolacji czy śniadaniu?
– Tu i tu!
Uśmiechnęła się. Dotarła na skraj rzędu w tej samej chwili co Szary Garnitur. Wyciągnęła do niego rękę.
– Gratuluję – powiedziała z uśmiechem. – To wspaniałe dzieło.
– Też tak uważam – odparł z triumfalnym uśmieszkiem.
Ruszyli w stronę wyjścia. Flora musiała zwrócić plakietkę, Szary Garnitur – zapłacić.
– Szkoda, że nie mogłaś wyrównać – stwierdził, przepuszczając ją przodem, gdy przeciskali się wśród osób, które wciąż się schodziły z nadzieją, że obejrzą licytację Bacona albo wezmą w niej udział. – Zaczynało się robić ciekawie.
Flora powściągnęła impuls, by przewrócić oczami. Widać było, że to nie jest profesjonalista – ani marszand, ani agent…
– Cóż, i tak nie zamierzałam się decydować za taką kwotę. Moja górna granica wynosiła dwa miliony trzysta. Widocznie bardzo chciałeś zdobyć ten obraz – odparła. Dotarli do punktu rejestracji, gdzie z uśmiechem oddała plakietkę.
– Dwa trzysta? – powtórzył Szary Garnitur.
Nieco nadwątliło to jego dumę, gdy sobie uświadomił, że przez własną bufonerię i tak agresywną kontrofertę niepotrzebnie wydał sto pięćdziesiąt tysięcy funtów więcej. Powinien był odczekać jeszcze jedną rundę, lecz poczuł się zagrożony w swej męskości, gdy niemal go przelicytowała – Boże uchowaj! – młodsza kobieta.
Auć. Flora się skrzywiła, obserwując, jak analizuje cios.
– Jak jednak wspomniałam, to wspaniała praca. Zarobisz na niej. – Uśmiechnęła się i odwróciła do wyjścia. – Kiedyś.
Zostawiła za sobą Szary Garnitur, który z rozdziawioną gębą liczył, ile go kosztowała duma, i poszła po rzeczy. Ciżba gęstniała – ludzie wciskali się obok niej do tłocznej już sali. Kolekcjonerzy, właściciele galerii, konserwatorzy, agenci, personel administracyjny, nawet pracownicy baru. Zaraz miała się rozpocząć aukcja tryptyku Bacona, stanowiąca gwóźdź dzisiejszego programu. Cena wywoławcza wynosiła nieliche dwanaście i pół miliona funtów.
Flora miała właśnie oddać bilet, gdy podbiegł do niej Angus.
– Dzięki Bogu, że cię złapałem – wydyszał rozpromieniony z radości.
– Co się stało? – zapytała cierpliwie, unosząc brew. Wiedziała, że musiało nastąpić wydarzenie dramatycznie, skoro Agnus tu z nią stoi. Właśnie zaczęto licytację Bacona, a on przyleciał z Nowego Jorku specjalnie po to, by ją obserwować.
Pokręcił głową.
– Wypadło coś ważniejszego.
– A cóż jest ważniejszego niż Bacon? – Uśmiechnęła się. Tak łatwo było się z nim przekomarzać.
– Niestety musisz odwołać śniadanie i wszystkie inne plany do końca tygodnia. Jutro wcześnie rano mamy być w Paryżu.
– Dlaczego?
Odwrócił swój telefonem ekranem w jej stronę, tak by mogła zobaczyć wiadomość.
– Dlatego.
więcej..