- promocja
Nocami krzyczą sarny - ebook
Nocami krzyczą sarny - ebook
HISTORIĘ PISZĄ ZWYCIĘZCY, ALE CZEMU ZAWSZE PRZEGRYWAJĄ KOBIETY?
Maria zaginęła na 3 dni. To było 20 lat temu, kiedy spędzała ostatnie lato u babci w Górach Sowich. Ani ona, ani nikt inny nie wie, co wtedy się z nią działo.
Teraz, gdy wraca w tamto miejsce, nie przypuszcza, że będzie musiała zmierzyć się nie tylko ze swoją traumą, ale i z tym, co zdarzyło się na tych terenach pod koniec wojny.
Stare poniemieckie domy w spowitej mgłą dolinie szepczą mroczne tajemnice.
Maria, Mereike, Marianna – wszystkie musiały coś ukryć i wszystkie musiały milczeć.
Zbyt długo skrywane tajemnice teraz okazują się zbyt trudne do wypowiedzenia.
Czy Marię budzi w nocy krzyk saren, a może to głosy kobiet z przeszłości?
Katarzyna Zyskowska jest specjalistką od opowieści wyciągniętych z zapomnianych kart historii. W najnowszej książce splata losy 3 pokoleń kobiet naznaczonych tą samą traumą. Historie przesiedlonych Polek łączą się z losami Niemek uciekających z Dolnego Śląska przed bestialstwem sowieckiej armii.
„Kilka lat temu przypadkiem trafiłam do wymarłej wioski na końcu świata w Górach Sowich. Urzekły mnie cisza, spokój, wspaniałe krajobrazy, ale też osobliwa, przesycona burzliwą historią atmosfera. Zostałam na dłużej, ale im mocniej zapuszczałam korzenie, tym wyraźniej słyszałam szepty ukrytych w dolinie starych poniemieckich domów. Gdy pewnej nocy ze snu wybudził mnie krzyk saren, zrozumiałam, że muszę o tym napisać”. Katarzyna Zyskowska
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9912-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Epilog
Wszystko, co wydarzyło się tamtej letniej nocy na zboczach góry o dwóch wierzchołkach, na zawsze zostanie tajemnicą.
Pamiętam, że pierwsze, co widzę, gdy nad ranem odzyskuję świadomość, to światło. Wpada do piwnicy przez szczeliny w suficie, spełza po kamiennej ścianie na klepisko zasłane suchymi liśćmi i wreszcie dosięga moich bosych stóp. Nie wiem, gdzie jestem ani jak się tu znalazłam. Czuję jedynie strach i pragnienie. I ból. Siniaki nabrały barwy oberżyny, ale krew zdążyła już zakrzepnąć na ranach, tworząc tu i ówdzie czarne smugi strupów.
W pomieszczeniu panują półmrok, wilgoć i chłód. Niskie, zwieńczone łukiem wejście tarasują zwały gruzu i zasłania je kolczasty krzew dzikiej róży. W środku pachnie zbutwiałym drewnem, ziemią i czymś nieoczywistym, co jednak wydaje mi się znajome: suszonym lnem, a także wodną roślinnością i mułem; tą martwą substancją zalegającą na dnie stawu, gdy spuścić z niego wodę.
Gnejsowe głazy, z których dawno temu zbudowano piwnicę, są pokryte porostami, a z sufitu zwisają korzenie roślin, które zarastają sklepienie od zewnątrz. Natura każdą szparą wdziera się do środka i tworzy żywe zasieki wokół budynku. To dobrze, myślę, bo dzięki temu nikt mnie tu nie znajdzie, jestem bezpieczna.
Jakby w odpowiedzi gdzieś z całkiem bliska nadpływa nawoływanie i ujadanie psów. Ktoś raz za razem wykrzykuje moje imię:
– Ma-nia, Ma-nia…! – Niesie się echem po górach.
Drżę. Na wszelki wypadek zabieram nogi ze smugi światła, mocniej oplatam ramionami półnagie ciało i spłoszona wklejam się w mrok.
W przeciwległym kącie coś się porusza. Zapach zgnilizny i lnu się wzmaga, a piwnicę wypełnia spokojny dziewczęcy głos:
– _Schlaf, mein Engelchen_1_._
Rozumiem każde słowo, chociaż słabo znam niemiecki. Powinnam się wystraszyć, lecz w szepcie jest coś kojącego i wzbudzającego zaufanie. Chcę nawet zapytać, kto tu jest, ale chyba kolejny raz tracę świadomość, a gdy ją odzyskuję, ogarniają mnie cisza i ciemność.
Jak długo już tu jestem? Noc i dzień, kolejną noc i kolejny dzień?
Szum lasu i jednostajne mormorando gór wsączają się do środka przez bruzdy w kamiennych ścianach. To dziwne, ale przebudziwszy się tym razem, nie czuję chłodu. Jest mi całkiem wygodnie i ciepło. Wyciągam dłoń i przesuwam po ciele. Ktoś mnie okrył mchem i liśćmi paproci. Ktoś ułożył pod głową poduszkę z traw.
– Przemyłam ci rany, gdy spałaś. – Z ciemności dobiega ten sam głos co poprzednio. Znów mocniej pachnie szlamem i lnem.
Mrugam kilka razy, nieznacznie unosząc głowę znad posłania. Moje oczy zaczynają przyzwyczajać się do ciemności i wreszcie na tle ściany dostrzegam zarys postaci. Nieopodal mojego legowiska stoi dziewczyna. Jest piękna. W jasne włosy ma wplątane wodorosty. Uśmiecha się do mnie, wyciągając przed siebie dłonie złożone w łódkę.
– Pij! – Podsuwa wodę do moich ust.
Czuję ogromne pragnienie, więc wypijam wszystko do ostatniej kropli.
– Przyniosłam też trochę dzikich malin i jeżyn. Gdy zjesz, poczujesz się lepiej.
Wyjmuje garść owoców z kieszeni fartucha, który ma nałożony na sukienkę, i przesypuje je na moją dłoń. Pachną latem i słońcem. Rozkoszuję się ich słodyczą. Gniotę, dociskając językiem do podniebienia, a wówczas rozpływają się w ustach.
Wyczerpana opadam z powrotem na poduszkę z traw.
Dziewczyna siada pod ścianą nieopodal mojej głowy i nie przestając się uśmiechać, głaszcze mnie po włosach.
– A teraz śpij. _Schlaf,_ _meine Liebe_2. Sen jest dobry. Pozwala zapomnieć.
Jestem zmęczona. Śmiertelnie zmęczona. Dziewczyna pachnąca lnem ma rację: sen jest dobry. Potrzebuję go. Powieki znowu mi opadają…
Budzi mnie szept:
– _Du musst aufwachen_3_._
I męski głos dochodzący od strony zasypanego gruzem wejścia.
– Jest tutaj! Mamy ją!
Otwieram oczy. Ostre światło wdziera się do piwnicy przez krzaki dzikiej róży, które mężczyzna ubrany w policyjny mundur odciąga na bok.
– Znalazłem ją. Chodźcie tu, prędko! – wydziera się przez ramię, wyraźnie z siebie zadowolony.
Liście, którymi byłam przykryta, musiały zsunąć się ze mnie w nocy, bo znowu czuję kamienny chłód. A teraz – gdy zza krzewu spogląda na mnie tamten gliniarz – także wstyd. Nie licząc strzępów T-shirtu z podobizną Kurta Cobaina i majtek, jestem niemal naga.
Odruchowo zasłaniam piersi resztkami paproci.
W otworze pojawia się kolejna głowa. Nowo przybyły celuje światłem latarki w głąb piwnicy.
– Matko Boska… – szepcze na mój widok. A potem woła: – Mała, nic ci nie jest?!
Chcę odwarknąć, żeby wyłączył to cholerne światło, żeby mi dali spokój, ale głos grzęźnie mi w gardle, więc przywierając mocniej do ściany, tylko kręcę głową.
Za usypiskiem kamieni i plątaniną róż pojawiają się kolejne osoby. Jedni w mundurach, inni po cywilnemu.
– O kurwa! – rzucają jeden przez drugiego, przeciskając się i zaglądając w otwór.
Czuję się jak zaszczute zwierzę. Wreszcie przed piwnicą pojawia się ktoś przytomny. Ich zwierzchnik?
– Panowie, do diabła! – grzmi. – Nie stójcie tak, trzeba uprzątnąć ten gruz i dostać się do niej. I niech któryś da swoją koszulkę czy inny łach. Musimy dziewczynę w coś ubrać, zanim ją stąd zabierzemy. – A potem zwraca się do mnie łagodnym, niemal ojcowskim tonem: – Ty jesteś Mania, prawda? Nie bój się, jesteśmy z policji, szukamy cię od trzech dni. Wszyscy cię szukają. Twoi koledzy, cała wieś. Martwiliśmy się o ciebie. Twoja mama i babcia czekają. Zaraz cię stąd zabierzemy.
To, co dzieje się później, w moich wspomnieniach zapisze się niewyraźnie, jak narkotyczny trans. Pamiętam, jak znoszą mnie do samochodu na prowizorycznych noszach, bo nie mogę ustać na nogach, a nad głową majaczą nam czarne świerki i zbocze góry o dwóch wierzchołkach, którą dawniej – na długo, nim się urodziłam – nazywano Neumanns-Koppe. Pamiętam radio, przez które informują inne grupy poszukiwawcze, że się znalazłam, i mijany po drodze krzyż choleryczny. A potem wnętrze radiowozu śmierdzące fajkami. Wsadzają mnie na tylną kanapę dużego fiata, oddzieloną od szoferki kratą, przykrywają kocem i włączają syreny. Ruszamy w dół, drogą do wsi. Jeden z gliniarzy, ten w fotelu pasażera, nie przestaje trajkotać, wciąż zadaje pytania:
– Pamiętasz, co się stało? Co robiłaś przez ostatnie trzy dni? Nie słyszałaś, jak cię wołaliśmy? Dlaczego nie wróciłaś do domu?
– Daj jej spokój, stary – strofuje go zza kierownicy ten drugi. – Nie widzisz, że jest w szoku? Musi odpocząć. Na przesłuchanie przyjdzie czas. Wkrótce wszystko sobie przypomni. Prawda? – Spogląda na mnie we wstecznym lusterku.
Przypomnę sobie? Rozchylam palce lewej dłoni, którą miałam dotąd zaciśniętą w pięść. Chowam w niej niewielki metalowy przedmiot. Odznaka połyskuje w słońcu: srebrny romb ze swastyką umieszczoną w centralnym miejscu i emaliowanymi polami dookoła – na przemian czerwonymi i białymi.
Na powrót zmykam dłoń.
A może czasami lepiej nie pamiętać?
Radiowóz podskakuje na dziurawej drodze, za szybą falują Góry Sowie, lato chyli się ku końcowi, a we mnie narasta przekonanie, że niczego sobie nie przypomnę. Bo nie chcę.
1 (niem.) Śpij, mój aniołku.
2 (niem.) Śpij, kochanie.
3 (niem.) Musisz się obudzić.DAWNO – MAREIKE
1942
Podczas gdy czternastoletnia Mareike Rogen wdrapuje się polną ścieżką przecinającą zbocze Neumanns-Koppe, słońce powoli opada za horyzont. Mareike zatrzymuje się, żeby wyrównać oddech. Wzgórze nie jest wysokie, podobnie jak całe pasmo Eulengebirge, Sowich Gór, chociaż podejście na szczyt – szczególnie jego ostatni odcinek – jest dość strome, a przez to męczące.
Mareike nabiera powietrza, ociera pot z czoła i luzuje skórzany pierścień zbierający pod szyją chustę _Bund Deutscher Mädel_4. Krew buzuje jej w żyłach, biała koszula klei się do ciała. Wokoło nie widać żywego ducha i tylko na drodze do Wüstewaltersdorfu porusza się jakiś punkt. Ktoś z mozołem pedałuje na rowerze w stronę przełęczy. Być może któryś z pracowników zakładu tkackiego Websky’ego, Hartmanna i Wiesena udający się na nocną zmianę. Fabryka produkuje obecnie na potrzeby Wehrmachtu – na Ostfroncie potrzeba ciepłych ubrań – maszyny pracują więc przez całą dobę.
W trawach cykają świerszcze. Powietrze pachnie rumiankiem i wrotyczem, a to przypomina Mareike, że już pora nazbierać ziół. Zeszłoroczne zapasy się wyczerpały, a od czasu, gdy zostali z ojcem sami, domowe obowiązki w całości spoczywają na jej barkach. Mareike obiecuje sobie, że jutro o świecie pójdzie na łąkę. Napar z wrotyczu pomaga na stany zapalne i przeróżne bóle, ale przede wszystkim doskonale koi nerwy. Musi zaparzyć go ojcu – jest bardzo przygnębiony od chwili, gdy miesiąc temu otrzymali wiadomość, że Klaus, starszy z dwóch braci Mareike walczących na Wschodzie, zginął na Krymie. Od tamtego dnia _Vati_ nie chce słuchać radia, nie czyta gazet, rzadziej chadza do wdowy po buchalterze Bartwigu, a częściej do gospody, i blednie za każdym razem, gdy do ich drzwi puka listonosz.
Mareike też jest smutno z powodu śmierci Klausa – chociaż nie byli ze sobą szczególnie związani, bo dzieliło ich siedem lat i brata pochłaniały dorosłe już sprawy: pewna dziewczyna z Dorfbachu i spotkania sekcji Hitlerjugend – lecz przy całej miłości do niego uważa, że przydarzyła mu się najpiękniejsza z możliwych śmierci. Klaus zginął honorowo, walcząc dla Rzeszy i Führera, a z lekcji ideologii w _Grundschule_5 Mareike wie, że to największy zaszczyt.
Tymczasem _Vati_ całkiem zatracił się w swoim cierpieniu – jakby on jeden na całym Dolnym Śląsku oddał syna dla sprawy – i zdaje się, że ani trochę nie jest dumny z jego bohaterstwa i nawet nie myśli o zaszczycie, jaki spotkał Klausa.
Mareike nieobywatelska postawa ojca bardzo niepokoi, dlatego koniecznie musi nazbierać ziółek. Chwyta jeszcze jeden głęboki oddech i przygładza granatową plisowaną spódnicę od mundurka. Chustką, którą wycierała pot z czoła, poleruje teraz marszowe buty. Zakurzyły się na polnej ścieżce, a obuwie niemieckiej dziewczyny musi mieć _glanz_.
Z miejsca, gdzie stoi, ma doskonały widok na Rudolfswaldau, rodzinną wieś, i całą okolicę. W dole, wzdłuż drogi oraz potoku wartko spływającego dnem doliny, wyrastają tynkowane na biało domy o odeskowanych poddaszach oraz ceglane zabudowania gospodarskie: stodoły, tkalnie, bielarnie, przędzalnie. Słońce odbija się w taflach stawów rybnych.
Centralny punkt osady wyznacza drewniany kościół, obok którego mieści się cmentarz – tam spoczywają _Oma_ Ursula i _Opa_ Georg, rodzice ojca, a także _Mutti_ i Annelise, siostrzyczka, która zmarła wkrótce po narodzinach i na długo przed przyjściem Mareike na świat. Dalej stoją remiza strażacka, _Gasthaus_ Hippe’s, Zajazd Chmielny, szkoła, młyn i wreszcie, na końcu wsi, gospoda Pod Jeleniem. Góry rysuje łagodna kreska, a południowe stoki płożą się pasmami blich6. Do niedawna suszono na nich len, z którego tkano kanwę na makatki, chętnie kupowane przez przybywających w góry turystów, ale dziś nikt nie ma głowy do wędrówek i nikomu nie potrzeba souvenirów, toteż na łąkach nic się nie suszy, a zamiast tego pasą się krowy. Od czasu, gdy wprowadzono kartki na żywność, mleko jest bardziej potrzebne niż len.
Mareike rusza dalej pod pierwszy z dwóch wierzchołków Neumanns-Koppe. Nie chce, by ominął ją moment, gdy na pobliskich szczytach zacznie się zabawa i zapłoną ogniska. Czuje dreszcz podniecenia. Ścieżka biegnie w tym miejscu przez świerkowy las, a gdy osiąga pierwszy ze szczytów, odbija w lewo, prowadząc na drugie, wyższe wzniesienie. Stąd, zza drzew, wyłania się już widok na Hohe Eule7 i Wieżę Bismarcka. W dole, w cieniu Wysokiej Sowy rozciągają się wsie Dorfbach i Falkenberg, ale dziś okna domów są ciemne, bo wszyscy mieszkańcy wyszli w góry.
Mareike długo czekała na ten wieczór, chociaż od dwóch lat _Mittsommerfest_, święto letniego przesilenia, odbywa się z mniejszą pompą, niż to dotąd bywało, no i mężczyzn jest niewielu, gdyż większość wcielono do armii walczącej na Wschodzie. Zostali tylko ci, którzy są za młodzi, za starzy lub ze względu na stan zdrowia przedstawiają niedostateczną wartość bojową – bądź tak jak jej _Vati_: są niezbędni na miejscu, do pracy w fabryce.
Mareike przechodzi na zacienioną, północną stronę Neumanns-Koppe. Tu trawa jest wilgotna, a powietrze chłodniejsze. Mrok sunie z mlaskiem po mchu. Mareike wkłada granatową kurtkę od mundurka, którą zapobiegliwie zabrała z domu.
Do jej uszu docierają pierwsze odgłosy zabawy. Dźwięki muzyki mieszają się ze śmiechem i wieczornym oddechem gór. Dawniej do tańca przygrywała orkiestra strażacka, a ludowe pieśni wyśpiewywał chór męski, dziś ich miejsce zajmie dwóch grajków z Hippe’s: Johann jąkała z akordeonem – młody i krzepki, którego nie wzięto do wojska przez wadę wymowy – oraz stary, niewidzący na jedno oko, trębacz Peter.
Mareike wychodzi z lasu na polanę, gdzie zebrała się cała wieś. Wszyscy w odświętnych ubraniach i dobrych humorach. Wokół wysokiego stogu drewna, dla lepszego cugu polanego smołą, krąży rozwrzeszczana dzieciarnia. Gospodynie stoją przy stołach skleconych z desek, uginających się pod ciężarem jedzenia. Częstują zebranych domowym ciastem i piwem. Nieliczni mężczyźni z kuflami w dłoniach, zbici w grupki, ćmią papierosy, dyskutując o partii i dalszej zwycięskiej ofensywie Führera na Wschodzie, która planowana jest na lato.
– No, jesteś wreszcie. – Z boku dobiega dziewczęcy głos.
To Annika Hermann. Niska i krępa, o różowych policzkach, z nieodłącznym uśmiechem na pulchnych wargach. Chodzą z Mareike do tej samej szkoły, Annika o klasę wyżej, i należą do jednej drużyny BDM8 w miejscowych strukturach organizacji. Annika także mieszka w Rudolfswaldau, w górnej części wioski. Jej ojciec, właściciel młyna, obecnie walczy na Ostfroncie, co Annikę, zagorzałą młodą nazistkę i wyznawczynię Baldura von Schiracha, znającą na pamięć podręcznik _Die Mädelschaft_, napawa dumą. Ona także na tę wyjątkową okazję założyła _Kluft_9.
– _Herr_ Jürgen nie przyszedł z tobą? – pyta, chwytając Mareike pod ramię i prowadząc w stronę ogniska.
– _Vati_ musiał jeszcze zrobić coś w gospodarstwie, pewnie dołączy później – kłamie Mareike.
Annika nie zrozumiałaby, że _Vati_, miast celebrować _Mittsommerfest_, woli w samotności wpatrywać się w dno kufla, rozpaczając za Klausem. Dla niej śmierć brata Mareike to nie powód do rozpaczy. To ofiara za Tysiącletnią Rzeszę – każdy z radością powinien złożyć ją Führerowi. Mareike podejrzewa, że Annika skrycie marzy, aby i jej ojciec zginął w walce. Mogłaby się tym chwalić przed koleżankami na zbiórkach _Mädelschaft_10. Zresztą gdy był w domu, miewał ciężką rękę, więc córka na pewno za nim nie tęskni.
Nieopodal muzykantów Mareike dostrzega strzelistą postać doktora Thiela, a także piątkę jego dzieci, w tym najstarszą córkę, swoją najbliższą przyjaciółkę, Gretę. Delikatnie wyswobadza się z uścisku Anniki.
– Słuchaj, porozmawiamy później. Powinnam się przywitać z doktorostwem.
Przeciska się przez tłum i macha do Grety. Tamta uśmiecha się szeroko na widok Mareike i przywołuje ją ręką.
Greta, w przeciwieństwie do niej i Anniki, nie ma na sobie mundurka. Zamiast niego na dzisiejszy wieczór wybrała zwiewną sukienkę w kwiaty, na którą narzuciła rozpinany sweter. Ciemne włosy zaplotła w dwa warkocze, na głowę nasunęła wianek z polnych kwiatów. Na nogach ma wełniane skarpety i wygodne półbuty – niepasujące do sukienki, lecz odpowiednie w góry. Na rzemiennym pasku przewieszonym przez szyję wisi nowiutki aparat Leica. Greta dostała go od ojca na trzynaste urodziny i od tego czasu się z nim nie rozstaje. Marzy, że gdy będzie starsza, kupi sobie kamerę i będzie jak Leni Riefenstahl – chociaż zamiast filmów propagandowych wolałaby kręcić przyrodnicze – ale na początek aparat jej wystarczy.
Mareike podchodzi i grzecznie wita się z doktorem i jego żoną. Ich potomstwo – sześcioletni Fritz, rok młodszy Hans i trzyletnie bliźniaczki: Birgit i Berta – kręci się pod nogami, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Przekrzykując dzieciaki i muzykę, Mareike i rodzice Grety wymieniają kilka kurtuazyjnych zdań. Doktor, jak zwykł czynić w ostatnim czasie, to znaczy od dnia, gdy Rogenowie otrzymali z frontu wiadomość o śmierci Klausa, dopytuje Mareike o samopoczucie _Herr_ Jürgena i o to, czy mają jakieś informacje o losie młodszego z braci, Matthiasa. Mareike odpowiada, zgodnie z prawdą, że _Vati_ nie czuje się najlepiej, a o Mattim na razie nie mają żadnych wieści, co jednak napawa ich optymizmem, albowiem brak wiadomości z frontu to zwykle dobra wiadomość.
Doktorowa – niezbyt wylewna, kostyczna i zazwyczaj pozostająca w cieniu męża – prosi jeszcze, by Mareike przekazała ojcu wyrazy współczucia, głaszcze ją dyskretnym spojrzeniem po policzku i wreszcie dziewczęta mogą odejść na bok, żeby pogawędzić o swych dziewczęcych sprawach.
– Od godziny cię wypatruję, sądziłam, że już się nie pojawisz – mówi Greta, gdy zostają same.
– Do ostatniej chwili czekałam, że _Vati_ zmieni zdanie i ze mną przyjdzie. Ale wolał zostać w domu.
– Znowu pije?
– To nie to, po prostu nie lubi _Mittsommerfest_ – odpowiada wymijająco Mareike, chociaż z Gretą, w przeciwieństwie do Anniki, mogłaby być całkiem szczera. – Zawsze uważał, że to pogańskie zabobony, a teraz to już w ogóle nie jest w nastroju do zabawy.
– Upłynął zaledwie miesiąc. – Greta dotyka ramienia przyjaciółki. – Na pewno potrzeba czasu, żeby oswoił się ze śmiercią syna.
Mareike przytakuje, zerkając na Hohe Eule, której zwaliste ciało wyrasta po drugiej stronie doliny. Wieża Bismarcka czerwieni się w ostatnich promieniach słońca. Gdy zajdzie, w niebo trysną iskry z ognisk, a w płomieniach spopielą się złe duchy, które podczas długich zimowych ciemności panowały nad światem. Wtedy wszystko się ułoży i będzie jak dawniej. Hitler jest przecież geniuszem, więc na pewno pokona Stalina i Matti wróci szczęśliwie do domu.
W noc przesilenia złe odchodzi i nastaje czas miłości i światła – tak twierdziła _Oma_ Ursula. To ona, póki żyła, zabierała Mareike, Klausa i Matthiasa na _Mittsommerfest_. Mówiła, że skakanie przez ogień ma moc oczyszczenia: będzie ich chronić przed nieszczęśliwymi wypadkami, chorobami, nagłą śmiercią.
I bracia Mareike skakali przez ogień. A mimo to Klaus dzisiaj nie żyje.
– Klaus jest bohaterem, zginął za Rzeszę. To dobra śmierć – mówi Mareike głucho, bo nagle czuje ciężar, jakby na jej piersi przysiadła nocna zmora.
– Tak… – przytakuje Greta, chociaż wygląda, jakby wątpiła, że jakakolwiek śmierć jest dobra.
Greta ma piwne oczy i skórę o barwie miodu, a gdy się uśmiecha, w jej policzkach tworzą się urocze dołki. Jest piękna, a jednak to jasnowłosą i błękitnooką Mareike _Frau_ Paschke, nauczycielka w _Grundschule_, uważa za najładniejszą w klasie i na każdej lekcji _Rassenkunde_, nauki o rasie, stawia za wzór germańskiej urody. Taka uroda zobowiązuje. Kiedyś Mareike zostanie wspaniałą niemiecką matką, z co najmniej szóstką dzieci jak pani Goebbelsowa, uważa _Frau_ Paschke, a wtedy, ku chwale Trzeciej Rzeszy, otrzyma medal, wódz zaprosi ją na herbatkę do Berlina i cały kraj usłyszy o ich wsi.
– Kiedy odeślą wam ciało? – ciągnie Greta, korzystając z chwili ciszy, Peter i Johann odłożyli bowiem na bok instrumenty, żeby łyknąć piwa.
– Dwa dni temu dostaliśmy list kondolencyjny od dowódcy kompanii Klausa – mówi Mareike. – Front przesuwa się w głąb Rosji. Musieli pochować Klausa na cmentarzu w jakimś krymskim miasteczku, razem z innymi chłopcami z jego dywizji. Przesłano nam dokładny opis tego miejsca, numer alejki i kwatery. Podobno rosną tam palmy i ze wzgórza roztacza się widok na morze. Ogrodnicy posadzili na grobach kaktusy. Niedługo mamy dostać zdjęcie. – Milknie, a po chwili dodaje, ale już ciszej: – Na pewno pojedziemy z ojcem, żeby odwiedzić grób Klausa, gdy Führer zajmie Moskwę.
Peter i Johann znowu zaczynają grać. Robi się coraz ciemniej. Greta wzdycha. Nic nie mówi, tylko kiwa głową, a jednak Mareike wie, że przyjaciółka wątpi w powodzenie planu krymskiej wycieczki. Wątpi w zwycięstwo Rzeszy nad komunistami, mimo że syreny na stacji kolejki w Wüstewaltersdorfie wyją wesoło co kilka dni, donosząc o kolejnych sukcesach armii: o wygranych bitwach, storpedowaniu kolejnych statków podwodnych wroga lub zestrzeleniu jego samolotów.
Mareike podejrzewa, że Greta wstąpiła do _Jungmädelbund_11 __ tylko dlatego, że w trzydziestym siódmym wprowadzono taki obowiązek, ale w głębi serca podziela poglądy swego ojca. We wsi plotkuje się, że doktor Thiel, który do Rudolfswaldau przeprowadził się z rodziną z Breslau zaledwie osiem lat temu, to umiarkowany entuzjasta narodowego socjalizmu i w przeciwieństwie do większości mieszkańców okolicznych wiosek, gorąco popierających działania partii i wodza, postrzega pochód armii faszystowskich Niemiec na Moskwę jako błąd, który będzie ich wiele kosztował.
Mareike odruchowo zerka na jego postać, stojącą bliżej ogniska – doktor wygląda, jakby czuł się nieswojo na tej wiejskiej zabawie. Na ustach ma wymuszony uśmiech. Pewnie takiego światowca nie bawią miejscowe zwyczaje i folklor. Przyszedł tu wyłącznie ze względu na dzieci, które chciały zobaczyć nocne ognie.
Dzień wreszcie gaśnie i niemal równocześnie ze szczytu Hohe Eule bucha płomień, przygotowany przez mieszkańców Falkenbergu i Dorfbachu. To sygnał – zapadła najkrótsza noc czterdziestego drugiego roku – i teraz także pod stos na Neumanns-Koppe ktoś podkłada zapałkę. Rozmowy i śmiechy milkną, dzieciaki przestają ganiać w kółko, muzyka cichnie. Wszyscy gromadzą się przy ognisku, które syczy i trzeszczy. Mareike i Greta także podchodzą bliżej. Przystają obok doktorostwa.
Na początku płomień nieśmiało liże polana, a potem wspina się coraz wyżej i wyżej, by w minutę ogarnąć cały stos. Powietrze przesyca kwaśny zapach palonej smoły. Zebrani unoszą głowy. Snop ma co najmniej pięć metrów.
Greta wyciąga aparat ze skórzanego etui, ustawia przesłonę i naciska spust migawki.
– Spójrzcie, dzieci. – Doktor wskazuje ręką na kolejne szczyty.
Jasne punkty rozświetlają teraz także Kleine Eule, Turnberg, Sonnenkoppe i kilka pomniejszych szczytów. Mareike z zachwytem ogląda spektakl światła.
Kobiety kiwają z zadowoleniem głowami: zdaje się, że w tym roku ich stos jest najwyższy, wyższy nawet niż ten na Wysokiej Sowie, i takie ciepło daje, i najpiękniej się pali. To dobry znak. Mężczyźni stukają się kuflami i poklepują po plecach, życzą sobie nawzajem powodzenia, by chłopcy czym prędzej wrócili z frontu, a zbiory lego lata były owocne.
Któryś odstawia piwo na stół, staje na baczność i wyciąga prawe ramię nad głowę.
– _Sieg Heil!_ – woła z radością w roziskrzone niebo.
W jego ślad idą następni:
– _Sieg Heil, Sieg Heil!_
Mareike staje przed oczami Klaus, który przed dwoma laty podczas _Mittsommerfest_, tak jak ci tutaj, wznosił rękę w zwycięskim geście _saluto romano_. Dziś Klaus jest martwym zwycięzcą.
– _Sieg Heil, Sieg Heil! –_ Niesie się po górach.
Do mężczyzn dołączają kobiety, a nawet dzieci. Na policzkach pojawiają się łzy radości i wzruszenia.
Wreszcie Mareike także się prostuje.
– _Sieg Heil!_ – krzyczy z całej siły. – _Sieg Heil!_
4 Nazistowska organizacja młodzieżowa: Związek Niemieckich Dziewcząt, zrzeszająca dziewczęta w wieku 14–18 lat.
5 (niem.) Szkoła podstawowa.
6 Miejsce, w którym bielono płótno, najczęściej łąki w pobliżu rzek na południowych stokach. Inaczej blech.
7 Z niem. Wysoka Sowa. Obecnie Wielka Sowa.
8 Bund Deutscher Mädel.
9 (niem.) Mundur Bund Deutscher Mädel.
10 (niem.) Drużyna licząca od 10 do 15 dziewcząt.
11 (niem.) Nazistowska organizacja młodzieżowa: Związek Młodych Dziewcząt, zrzeszająca dziewczęta w wieku 10–13 lat.NOC MOKOSZ
Wtedy – Mania
1998
Za oknem sennie przewijają się kadry lata, lipcowe słońce wysysa życie z traw, krajobraz coraz mocniej się kołysze, a mnie chce się płakać. Pogłaśniam muzykę w discmanie. Kurt szlocha razem ze mną depresyjnymi słowami _Dumb_.
– Zaraz będziemy na miejscu – rzuca przez ramię matka z fotela pasażera, przekrzykując dźwięki w słuchawkach i równocześnie kładąc dłoń na kolanie pana Romana.
Właśnie mijamy tablicę z nazwą wsi. Ktoś zamazał farbą pierwszą literę, kreśląc na niej runy .
Zanim znowu uciekam wzrokiem za szybę, by nie patrzeć na palce matki, które wędrują po udzie pana Romana, dostrzegam jeszcze, jak ten zza kierownicy posyła jej pożądliwe spojrzenie. Nie on pierwszy stracił dla niej głowę. Mój nowy wujek. Od dwóch miesięcy trwa ta sielanka. Zabiera mamę na kolacyjki do knajp, codziennie przynosi kwiaty albo słodycze. Kiedy nadeszło lato, a ona napomknęła mu, że zamierza mnie odstawić na kilka tygodni na wieś do babci, od razu wyszedł z propozycją, że nas tu przywiezie.
– Żebyśmy nie musiały się tłuc z torbami pociągiem, a potem jeszcze tym cholernym śmierdzącym pekaesem – ekscytowała się matka. – Wiesz, Roman ma nowiutkiego poloneza caro w kolorze zielony metalik, z fabrycznie wbudowanym radiem i welurową tapicerką. Zamiast stracić pół dnia na podróż, w dwie godzinki będziemy na miejscu. Bardzo miło z jego strony, nie uważasz, Maniu? To doprawdy wspaniały mężczyzna…
Doprawdy wspaniały. Chociaż ja, zamiast jechać teraz wymuskanym polonezem na wakacje do babci, wolałabym tkwić z przyjaciółmi w ścisku przy kiblu w pociągu zmierzającym nad morze – większość moich znajomych ostatnie lato przed maturą spędzi na Helu pod namiotem: w dzień będą się smażyć na plaży, a nocą pić tanie sikacze i tańczyć przy muzyce techno w dyskotece na kempingu.
Bardzo chciałam jechać nad morze, ale z forsą u nas krucho. Zimą przez kilka miesięcy mama siedziała na bezrobociu i dopiero przed wakacjami znalazła nową pracę. Właśnie u pana Romana, w jego hurtowni materiałów biurowych. Wyjazd nad morze nie wchodzi więc w grę.
Dawniej, kiedy byłam mała, całkiem lubiłam spędzać lato w górach. Babcia Maryjka nie jest może typową babcią, taką, co to rozpieszcza, przytula i opowiada bajki na dobranoc, ale okolica jest piękna, a włóczenie się po ruinach poniemieckich domów i bieganie po łąkach z miejscowymi dzieciakami zdawały się niezłą alternatywą dla tkwienia w rozgrzanych upałem murach Wrocławia.
Ale nie tym razem. Wizja wakacji w zabitej dechami wsi, w starym domu, gdzie jedyną rozrywkę stanowi radziecki telewizor marki Rubin, który śnieżąc, łapie dwa programy, a o satelicie czy magnetowidzie można pomarzyć, doprowadza mnie do rozpaczy i czuję się, jakbym jechała na zsyłkę.
– Skręć, Romuś, tutaj – ćwierka matka, wskazując na szutrową drogę, odbijającą przed kościołem w lewo.
Polonez pana Romana, pokasłując, zaczyna pokonywać wzgórze i po chwili zza muru świerków wyłania się piętrowa bryła z dachem z rudej dachówki, którą od północy pokrywa liszaj mchu. Mijamy studnię, ceglaną stodołę i zatrzymujemy się przed głównym wejściem.
Kilka kur na podwórku dziobie trawę, na schodach wygrzewa się tłusty czarny kocur, pod ścianą drzemie wyliniały kundel, który na nasz widok jedynie niemrawo unosi łeb. Dookoła panuje drżąca upałem cisza. O tym, że w domu ktoś jest, świadczy jedynie otwarte szeroko okno kuchenne.
Ostatni raz byłam tu półtora roku temu w święta. Na wakacje nie przyjechałam. Całe lato spędziłam we Wrocławiu. Nikt wtedy nie miał głowy do wyjazdów. Miasto dotknęła powódź tysiąclecia, a ja – podobnie jak reszta mieszkańców – najpierw byłam zajęta układaniem worków z piaskiem, a gdy nasze wysiłki na niewiele się zdały, po przejściu pierwszej, a potem drugiej fali, uprzątaniem ulic ze szlamu.
Od mojej poprzedniej wizyty nic się tutaj jednak nie zmieniło. Dom nadal sprawia przygnębiające wrażenie i może tylko bałagan w obejściu jest teraz większy. Widocznie babka, grubo już po siedemdziesiątce, nie ma siły, by o wszystko właściwie zadbać. Gdzieniegdzie zalegają trupki rolniczych sprzętów, jakieś stare maszyny, przerdzewiałe wiadra, poidła dla krów. Pod ścianą stodoły piętrzą się usypiska niewykorzystanego zimą węgla, deski oraz cegły ze stojącej niegdyś na przeciwległym krańcu podwórza komórki, którą babka musiała w ostatnim czasie rozebrać. Tynk na fasadzie jeszcze mocniej poszarzał, a data wybita nad drzwiami wejściowymi właściwie całkiem się zatarła: chociaż jeszcze zeszłej zimy można było odczytać dwie pierwsze cyfry: jeden i osiem.
Pan Roman wrzuca bieg na luz i zaciąga hamulec ręczny, ale silnik pozostawia włączony, jakby przewidywał, że czeka go szybka ewakuacja. Matka tymczasem wysiada z samochodu i od razu zaczyna grzebać w torebce w poszukiwaniu papierosów – ukochany nie zgodził się, żeby paliła w drodze, boby mu zasmrodziła welur. W jej ruchy wkrada się nerwowość – niemal czuję, jak w cieniu tego surowego domiszcza traci rezon, jak z trudem próbuje zapanować nad nerwami.
– No, Mania, jesteśmy na miejscu. Wysiadaj, kochanie – szczebiocze do mnie przez otwarte okno z przesadną lekkością, zapalając wreszcie papierosa, który delikatnie drży w jej palcach. – I zdejmij, najmocniej cię proszę, słuchawki z uszu.
Wyłączam muzykę, zbieram swoje rzeczy z fotela i wysiadam z samochodu. W ślad za mną, porzuciwszy kluczyki w stacyjce, gramoli się pan Roman. On chyba także czuje się nieswojo, bo chrząka raz i drugi i nie patrząc w stronę domu, od razu rusza do bagażnika. Wyjmuje ze środka moje graty i stawia je nieopodal schodów.
Firanka w kuchennym oknie odchyla się na centymetr. W szparze miga oko. Kot podnosi się na łapach i miauczy przeciągle, patrząc na nas wrogo. Sierść jeży mu się na karku.
Czekamy, aż drzwi się otworzą i zostaniemy wpuszczeni do środka, lecz nic takiego się nie dzieje. Głupia sytuacja. Podobno gdy matka zadzwoniła do babci w sprawie wakacji, ta ucieszyła się na mój przyjazd, ale najwyraźniej nie zamierza rozwijać czerwonego dywanu.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej