Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Noce i dnie. Tomy 1-3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Noce i dnie. Tomy 1-3 - ebook

„Noce i dnie” uznawane są za najwybitniejsze dzieło rodzimej prozy realistycznej XX wieku i najlepszą powieść z dwudziestolecia międzywojennego. Napisana z rozmachem saga skupia się na losach Barbary i Bogumiła Niechciców oraz ich rodziny. Obejmuje czasy od powstania styczniowego do wybuchu I wojny światowej. Dąbrowska w mistrzowski sposób opisuje rodzinne wzloty i upadki, szarą codzienność, skomplikowane relacje i uczucia bohaterów na tle wielkich wydarzeń historycznych i przemian społecznych na ziemiach polskich w tamtym okresie.

Maria Dąbrowska w roku 1933 została nagrodzona za tę książkę Państwową Nagrodą Literacką oraz kilkukrotnie nominowana do Nagrody Nobla. Powieść doczekała się nominowanej do Oscara adaptacji filmowej oraz serialu.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8139-218-1
Rozmiar pliku: 4,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Daw­nymi czasy Nie­chci­co­wie żyli mniej wię­cej tak, jak żyją wszy­scy po dwo­rach na wsi. Utrzy­my­wali zażyłe i uroz­ma­icone sto­sunki z całą, nawet naj­dal­szą rodziną sie­dzącą prze­waż­nie na takich samych jak i oni fol­war­kach lub na zwią­za­nych źró­dłami docho­dów ze wsią pań­skich pose­sjach śród ogro­dów na skra­jach miast. Czuli się orga­niczną czę­ścią potęż­nego jakby ple­mie­nia, które wystar­czało samo sobie, miało wła­sną rodzinno-przy­ja­ciel­ską gwarę, zasta­na­wiało się, w jaki spo­sób wycho­wy­wać swe dzieci, aby je raz na zawsze uchro­nić przed wpły­wami z zewnątrz, zała­twiało wszyst­kie sprawy życiowe, pra­wie że nie wycho­dząc poza gra­nice śro­do­wi­ska, a nawet zgoła poza gra­nice nara­sta­ją­cego cią­gle od wszyst­kich stron rodu. Ale dziad Bogu­miła Nie­chcica, Maciej, zaczął się nie­po­strze­że­nie z tego świata wydzie­lać. W domu jego poja­wiali się coraz czę­ściej zna­jomi i przy­ja­ciele spoza klanu, uczeni, pro­fe­so­ro­wie, arty­ści, pisa­rze dzien­ni­ków, dzia­ła­cze i człon­ko­wie klu­bów poli­tycz­nych, ludzie nie­pew­nego pocho­dze­nia albo któ­rzy wyszli ze swo­jej sfery. Mówiono, że Maciej Nie­chcic traci dla obcych rozum, serce, a przede wszyst­kim pie­nią­dze. Uznano go za czło­wieka nie­spo­koj­nego i zaczęto się go wystrze­gać.

Za oko­licz­ność łago­dzącą jego dzi­wac­twa sta­rali się względ­niejsi spo­śród krew­nych uwa­żać domnie­maną ambitną chęć naśla­do­wa­nia wiel­kich panów, magna­tów i dostoj­ni­ków rządu, patro­nu­ją­cych nauce, sztuce lub ruchom poli­tycz­nym.

Wprędce jed­nak prze­ko­nano się, że tego rodzaju ambi­cje nie przy­świe­cały Nie­chci­cowi, gdyż nie widać było, aby zna­cze­nie i świet­ność jego domu wzra­stały pod jakim­kol­wiek wzglę­dem. Maciej Nie­chcic zda­wał się raczej wszystko czy­nić po temu, aby zbied­nieć i zmar­nieć. Mię­dzy innymi, po woj­nie 1830 roku, zapra­gnął jeden ze swo­ich trzech dzie­dzicz­nych mająt­ków zamie­nić na inny, z jakichś wzglę­dów lepiej odpo­wia­da­jący jego wido­kom. Przy pro­wa­dze­niu zwią­za­nych z tym ukła­dów oka­zał wię­cej ufno­ści do ludzi niż prze­zor­no­ści w dopil­no­wa­niu swych inte­re­sów, na sku­tek czego kupił mają­tek ze sta­nem hipo­teki, który wnet stał się powo­dem utraty i świe­żego nabytku, i jed­nego z pozo­sta­łych rodzin­nych fol­war­ków.

Syn Macieja Nie­chcica, Michał, odzie­dzi­czył tedy po ojcu dobra Jaro­sty mocno już okro­jone, wziął też po nim nie­spo­kojne uspo­so­bie­nie. Wyry­wał się tak samo nie­sfor­nie z gra­nic swo­jego świata, a życie samo­dzielne roz­po­czął od gor­szą­cego uczynku.

Oże­nił się z nowi­cjuszką panien domi­ni­ka­nek, Flo­ren­tyną Klicką, bar­dzo ładną i bar­dzo ubogą panienką zna­ko­mi­tego nazwi­ska, która wstą­piła była do klasz­toru, żeby nie być na łasce boga­tych krew­nych. Powia­dano, że Michał Nie­chcic pota­jem­nie się z nią w tym klasz­to­rze widy­wał i że ją wła­ści­wie stam­tąd wykradł. A cho­ciaż potem prze­pro­wa­dzono wszystko według prawa i oby­czaju, panna odbyła pokutę i uzy­skała zwol­nie­nie z nowi­cjatu, a oboje dostali roz­grze­sze­nie i ślub, to prze­cież dwory i dworki długo nie mogły daro­wać Nie­chcicowi tego postępku. On jed­nak bar­dzo się tym nie przej­mo­wał, bo cho­ciaż dobrym był dla każ­dego czło­wie­kiem, to uczuć, na któ­rych mu zale­żało – powa­ża­nia, przy­jaźni, bli­sko­ści – szu­kał tak jak i ojciec, nie po sąsied­nich dwo­rach, ale po świe­cie, śród ludzi zaj­mu­ją­cych się pracą umy­słową albo spra­wami publicz­nymi. Pani Flo­ren­tyna zaś czuła się szczę­śliwa w tych nowych dla sie­bie sto­sun­kach, zarówno dla­tego, że zaznaw­szy w mło­do­ści wiele upo­ko­rzeń od ludzi rów­nego sobie stanu uwa­żała towa­rzy­stwo innego pokroju za wielką łaskę losu, jak i dla­tego, że czuć się szczę­śliwą było zgodne z jej miłu­ją­cym wszystko uspo­so­bie­niem.

To byli rodzice Bogu­miła Nie­chcica.

Bogu­mił Adrian był ich naj­młod­szym synem, przy­szedł na świat w wiele lat po ślu­bie. Star­sze dzieci powy­mie­rały, co było, jak mówiono w oko­licy, karą Bożą za odwró­ce­nie się pani Flo­ren­tyny z drogi świę­tego powo­ła­nia.

Bogu­mił cho­wał się zdrowo, a mając pięt­na­ście lat wziął z ojcem udział w powsta­niu 1863 roku.

Do powsta­nia Michał Nie­chcic przy­stał też nie wtedy, kiedy to zostało posta­no­wione przez zie­miań­stwo, ale od razu na początku, razem z miesz­czań­stwem, inte­li­gen­cją miej­ską, rze­mieśl­ni­kami i róż­nego rodzaju mło­dzieżą. Jego udział w wal­kach był o tyle wybitny, że po klę­sce Jaro­sty zostały skon­fi­sko­wane, a on sam zesłany na Sybe­rię. Żona podą­żyła za nim. Syna, Bogu­sia, wzięli pod opiekę krewni, jedni z tych, któ­rzy potom­stwo Macieja Nie­chcica uwa­żali za rodzinę waria­tów. Obo­wiązki wycho­waw­cze wobec powie­rzo­nego im mło­dzieńca poj­mo­wali w taki spo­sób, że Bogu­mił po nie­ja­kim cza­sie uciekł od nich, i to tak aku­rat­nie, że ślad po nim zagi­nął. Przez ten czas pani Flo­ren­tyna pocho­wała w dale­kich taj­gach męża, wró­ciła do Pol­ski i opła­kaw­szy zagi­nio­nego syna została gospo­dy­nią w pew­nym zna­jo­mym dwo­rze. Była z tego kawałka chleba zado­wo­lona, gdyż odzna­czała się w dal­szym ciągu skromną pogodą ducha, która jej nie opusz­czała w żad­nych oko­licz­no­ściach życia. Po nie­ja­kim cza­sie jej ste­rane wie­kiem i przej­ściami zdro­wie nie­zmier­nie pod­upa­dło. Wtedy wła­ści­ciele dóbr Krępa, u któ­rych pra­co­wała, wypo­rzą­dzili dla niej miesz­kanko w ofi­cy­nie i tam umie­ścili ją razem z bra­tem, rów­nież byłym powstań­cem, Kle­men­sem Klic­kim, który dotąd, jako nie­ma­jący środ­ków do życia i przy tym słaby na umy­śle, znaj­do­wał się był w przy­tułku.

Do tego to domku, gdzie rezy­dentka Flo­ren­tyna Nie­chci­cowa doży­wała swych dni wespół z Kle­men­sem Klic­kim – pew­nego dnia zapu­kał wra­ca­jący z wie­lo­let­niej tułaczki syn Bogu­mił.

Bar­bara Joanna, póź­niej­sza żona Bogu­miła Nie­chcica, była z domu Ostrzeń­ska. Jej znowu dziad, Jan Chry­zo­stom Ostrzeń­ski, stra­cił mają­tek Lorenki śród mnó­stwa nie­po­myśl­nych oko­licz­no­ści natury gospo­dar­czej, świad­czą­cych tyleż o cięż­kim poło­że­niu całego w ogóle kraju, co i o tym, że gro­ma­dze­nie i utrzy­my­wa­nie dóbr ziem­skich nie leżało w cha­rak­te­rze owego Jana Chry­zo­stoma. Lecz jeśli posia­dał on podob­nie jak Nie­chci­co­wie zdol­ność do tra­ce­nia majęt­no­ści docze­snych, to nie zdra­dzał nato­miast żad­nych upodo­bań do obej­mo­wa­nia w posia­da­nie lub two­rze­nia jakich­kol­wiek innych dóbr, bar­dziej nie­ma­te­rial­nych. Nie wydzie­rał się też do nikąd ze swo­jej sfery, prze­ciw­nie, mar­no­wał ojco­wi­znę żyjąc z rodziną i sąsiedz­twami w naj­lep­szej komi­ty­wie. Był peł­nym życia hulaką, któ­rego wszy­scy lubili, gdyż ze wszyst­kimi pił, polo­wał, grał w karty i tań­co­wał. Synom nie zosta­wił już wła­sno­ści, tylko drobne dzier­żawy. Jeden z nich, Adam, był powab­nej powierz­chow­no­ści i miał uspo­so­bie­nie ojca. Pod­czas gdy jego bra­cia podo­cho­dzili na powrót do wła­snych mają­tecz­ków, on stra­cił na swej dzier­ża­wie wszystko, a że nie cier­piał wsi, prze­niósł się nie­ba­wem do mia­sta, gdzie został urzęd­ni­kiem skar­bo­wym.

Sto­sunki jed­nak towa­rzy­skie utrzy­my­wał wyłącz­nie z oko­liczną zie­miań­ską szlachtą, gdyż tylko z nią potra­fił dobrze się bawić.

Miał szczę­ście do ludzi, mimo braku majątku był wszę­dzie dobrze widziany i wkrótce oże­nił się z Jadwigą Jara­czew­ską, panną na dwu fol­war­kach. Do ożenku, prócz szczę­ścia, pomógł mu i przy­pa­dek.

Ojciec, mia­no­wi­cie, panny mło­dej wydał ją za niego z gniewu, że się ośmie­liła zako­chać w guwer­ne­rze z sąsiedz­twa, czło­wieku nie­miec­kiego i miesz­czań­skiego pocho­dze­nia. Ojciec ów był mason, demo­krata i dawny major napo­le­oń­ski, prze­nik­nięty ide­ałami rewo­lu­cji fran­cu­skiej, co mu jed­nak nie prze­szka­dzało żywić ślepe przy­wią­za­nie do tra­dy­cji, do herbu i do rodu. Chciał on był wydać swoją córkę za mąż tak, żeby to było zgodne zarówno z wyma­ga­niami rodu, jak i z jej uczu­ciami. Gdy jed­nak po odkry­ciu romansu z nauczy­cie­lem zaczęła mu się upie­rać, że jeśli nie pój­dzie za niego, to wstąpi do klasz­toru – w napa­dzie prze­kory, okru­cień­stwa i dumy posta­no­wił ją wydać bez uwagi na jej uczu­cia za pierw­szego, kto się trafi, byle to tylko był szlach­cic. Tra­fił się wła­śnie Adam Ostrzeń­ski, który nadto dzięki uro­kowi oso­bi­stemu zdo­był sobie już daw­niej życz­li­wość rodzi­ców panny.

Panna wstą­piła z pła­czem w naka­zane jej związki mał­żeń­skie i nie była z mężem szczę­śliwa. Adam Ostrzeń­ski w bar­dzo nie­dłu­gim cza­sie stra­cił oby­dwa posa­gowe fol­warki i zaczął żonę na dłu­gie mie­siące porzu­cać dla innych kobiet – ona zaś nie mogła zapo­mnieć swego nauczy­ciela. Posia­dali jed­nak oboje tyle wdzię­ków i czu­ło­ści uspo­so­bie­nia, że nie mogli pozo­stać dla sie­bie obo­jęt­nymi. Po każ­dej stra­cie mająt­ko­wej, po każ­dym nie­po­ro­zu­mie­niu i rozej­ściu się uczuć wra­cali do sie­bie na nowo śród wybu­chów roz­pacz­li­wej miło­ści i mieli ze sobą sze­ścioro dzieci, z któ­rych czworo się cho­wało.

Bar­bara była naj­młod­szym z tych dzieci, podob­nie jak Bogu­mił był naj­młod­szy u swych rodzi­ców. Nie pamię­tała ona już domu swego zamoż­nym. Uro­dziła się w mia­steczku, w któ­rym Adam Ostrzeń­ski po wielu odmia­nach losu objął sta­no­wi­sko bur­mi­strza. Miała pięć lat, kiedy stra­ciła ojca. Adam Ostrzeń­ski zgi­nął od pio­runa we wła­snym miesz­ka­niu, w chwili gdy sta­nąw­szy w cza­sie burzy przy oknie usi­ło­wał lepiej je domknąć, żeby woda desz­czowa nie cie­kła na pod­łogę.

Owdo­wiaw­szy pani Jadwiga Ostrzeń­ska za namową seniora rodu, boga­tego radcy Joachima Ostrzeń­skiego, poczu­wa­ją­cego się do opieki nad rodziną lek­ko­myśl­nego krew­niaka, prze­nio­sła się do mia­sta guber­nial­nego Kalińca. Otwo­rzyła tam stan­cję dla uczniów kształ­cąc zara­zem i wycho­wu­jąc z wiel­kim tru­dem wła­sne swe dzieci. Po roku takiego życia wybu­chło powsta­nie 1863 r; wszy­scy chłopcy ze stan­cji, nie wyłą­cza­jąc naj­star­szego Ostrzeń­skiego, Daniela, poszli do lasu. Pani Jadwiga zbied­niała wtedy do reszty i musiała zmie­nić obszerne miesz­ka­nie na pokoik z pod­da­szem oraz wyprze­dać nie­omal wszyst­kie meble. Ani na chwilę jed­nak nie pod­upa­dła na duchu i ani na chwilę nie dopu­ściła, by dzieci prze­stały się uczyć. Smutne doświad­cze­nia mło­dych lat roz­cza­ro­wały ją do hono­rów i korzy­ści pły­ną­cych z majątku lub uro­dze­nia. Wie­rzyła tylko w wykształ­ce­nie. Pra­gnęła, by jej syno­wie byli uczo­nymi, a przy­naj­mniej, by zajęli sta­no­wi­ska wyma­ga­jące zajęć wyłącz­nie umy­sło­wych; to samo chciała uprzy­stęp­nić i cór­kom. Gdy powsta­nie upa­dło, a Daniel, ranny w nogę, wró­cił osta­tecz­nie do domu, pani Jadwiga poru­szyła wszyst­kie moż­liwe sto­sunki aż do zna­nego radcy Joachi­mowi kali­niec­kiego wice­gu­ber­na­tora włącz­nie – aby synowi umoż­li­wić ukoń­cze­nie gim­na­zjum, a potem wstą­pie­nie do Szkoły Głów­nej. Lękliwa i nie­pewna sie­bie z natury – sta­wała się zażartą i nie­ugiętą, gdy szło o poko­na­nie szy­kan albo trud­no­ści zwią­za­nych z kształ­ce­niem dzieci. Pod tym wzglę­dem była gotowa na naj­więk­sze ofiary i upo­ko­rze­nia, aż do wstręt­nego jej szu­ka­nia pro­tek­cji u czyn­ni­ków rzą­do­wych. Tylko pomocy mate­rial­nej ni­gdy od nikogo nie przyj­mo­wała – pod tym wzglę­dem była nie­mile i opry­skli­wie dumna – z nie­chę­cią godziła się jedy­nie na let­nie wyjazdy do Pie­kar Wiel­kich, majątku radcy Joachima. Poza tym wie­rzyła, że w naj­gor­szych warun­kach da sobie zawsze radę i że z cza­sem dzieci jej dopo­mogą. Jeden syn miał być przy­rod­ni­kiem, drugi inży­nie­rem.

Byli oni już w wyż­szych zakła­dach nauko­wych, Daniel w War­sza­wie, a Julian w Peters­burgu, i zara­biali na swe życie lek­cjami. Matce jed­nak wciąż jesz­cze nic nie mogli przy­sy­łać, może też nie poczu­wali się do tego, zajęci spra­wami wie­dzy. Tak, że pani Jadwiga z dwiema cór­kami żyła w nie­wy­sło­wio­nym ubó­stwie. Przez pierw­sze lata utrzy­my­wano się pra­wie wyłącz­nie ze sprze­daży ostat­ków daw­nej świet­no­ści: płó­cien­nych obru­sów, sta­rych futer, webo­wej bie­li­zny i pamiąt­ko­wych sre­ber. Gdy tego zabra­kło, star­sza córka, Teresa, doszedł­szy do wyż­szych klas gim­na­zjal­nych, zaczęła dawać lek­cje, które nie zawsze star­czały na obiad, ale nie pozwa­lały umrzeć z głodu.

Poło­że­nie rodziny znacz­nie się polep­szyło, kiedy Daniel i Julian skoń­czyli stu­dia. Julian pozo­stał w Peters­burgu i tylko listem zawia­do­mił, że ma już dobrą posadę, lecz Daniel zamiesz­kał z matką i sio­strami i zaczął wykła­dać przy­rodę w świeżo zało­żo­nej pry­wat­nej szkole real­nej w Kalińcu. Zawód nauczy­ciela był jed­nym z tych nie­wielu zawo­dów, jakie się otwie­rały wów­czas w Pol­sce przed ludźmi z wykształ­ce­niem. Także i córka Teresa została nie­ba­wem nauczy­cielką w gim­na­zjum, do któ­rego przed­tem sama cho­dziła – a gdy naj­młod­sza, Basia, ukoń­czyła szkołę – i ona zaczęła udzie­lać świeżo naby­tej wie­dzy po róż­nych pry­wat­nych domach.1

W domu pani Ada­mo­wej Ostrzeń­skiej zro­biło się teraz wesoło, gwarno i rojno. Wzięto jak się należy miesz­ka­nie w środku mia­sta, a przy­ja­ciele Daniela i zna­jome Teresy scho­dzili się do niego po połu­dniu i wie­czo­rami na her­batę, na wspólne czy­ta­nie ksią­żek, na śpiewy i na tańce. Mło­dziutka panna Basia, mimo poważ­nych zarob­ków docho­dzą­cych do kilku rubli mie­sięcz­nie, nosiła jesz­cze krótką suk­nię. Uwa­żana była przez towa­rzy­stwo zbie­ra­jące się u pani Ada­mo­wej pra­wie że za dziew­czynkę, ale w spo­sób, który nie upo­ka­rzał jej miło­ści wła­snej. Nie tylko bowiem dopusz­czano ją do wszyst­kich uciech bar­dziej doro­słego zespołu, ale wyróż­niano ją nie­jed­no­krot­nie w naj­roz­ma­it­szy spo­sób. Przy­ja­ciele Daniela Ostrzeń­skiego byli to mło­dzi stu­denci lub świeżo pokoń­czeni adwo­kaci, dok­to­rzy i nauczy­ciele, przy­rod­nicy, histo­rycy i mate­ma­tycy. Wszy­scy mieli w sobie zapas sił i zdol­no­ści na miarę wiel­kich przed­się­wzięć, a w braku roz­le­glej­szego pola dzia­ła­nia, do któ­rego rząd nikogo nie dopusz­czał, wyła­do­wy­wali nad­mierną ener­gię w gawę­dach i zaba­wach. Czy­tano wspól­nie „Histo­rię cywi­li­za­cji Anglii” Buc­kle’a albo „Przy­czyny zja­wisk w przy­ro­dzie orga­nicz­nej” Hux­leya, dys­ku­to­wano teo­rię Dar­wina, grano etiudę rewo­lu­cyjną i pre­lu­dium zwane „powstań­cze” Szo­pena oraz sonatę Pate­tyczną Beetho­vena, śpie­wano bal­lady Mic­kie­wi­cza albo pie­śni: „Orle, powstań z wię­zów, z ran…”, „Scho­waj, matko, suk­nie moje, perły, wieńce z róż…”, „Czemu sercu smutno…” i tym podobne, odby­wano przy księ­życu spa­cery nad rzekę i po parku, tań­czono do bia­łego dnia, wypra­wiano się łodziami w oko­lice Kalińca albo pod prze­wod­nic­twem Daniela urzą­dzano eks­kur­sje bota­niczne. Latem prze­no­szono ten sam tryb spę­dza­nia wol­nego czasu na wieś, do radcy Joachima, który chęt­nie gro­ma­dził koło sie­bie zarówno ubogą rodzinę, jak i jej przo­du­ją­cych pod wzglę­dem towa­rzy­skim i umy­sło­wym przy­ja­ciół.

Panna Bar­bara zasma­ko­wała wtedy w roz­ma­ito­ści życia oraz w ducho­wych roz­ryw­kach, któ­rych udzie­la­jącą się weso­łość brała za istotę swo­jej wła­snej natury. Czuła się w owym cza­sie osobą rado­sną i szczę­śliwą, zwłasz­cza gdy śród gości znaj­do­wał się pan Józef Toli­bo­ski, młody praw­nik nie­wy­so­kiego wzro­stu, ale zgrabny, bru­net z czarną brodą i jasnymi oczami, któ­rych kolor był zimny, sta­lowy, a wyraz ogni­sty i piesz­czo­tliwy. Zda­wał się on być mocno zajęty młod­szą panną Ostrzeń­ską. Cho­ciaż nie widy­wali się ni­gdy sam na sam, ale śród ludzi zawsze był przy niej.

Razu pew­nego, w cza­sie wycieczki, całe towa­rzy­stwo spo­częło na wzgórku nad rzeką. Część łoży­ska w tym miej­scu była zaro­śnięta i okryta kwit­ną­cymi nenu­fa­rami, które bar­dzo się podo­bały pan­nie Bar­ba­rze.

– Szkoda – powie­działa – że nie można ich dostać.

Józef Toli­bo­ski spoj­rzał na nią i nic nie mówiąc, bez uśmie­chu, jakby to nie był zalotny figiel, ale surowe świa­dec­two jego goto­wo­ści na wszystko, wszedł, jak stał, w rzekę, pogrą­żył się w nią do ramion i wró­cił z narę­czem cięż­kich, bia­łych kwia­tów.

Pozo­stali na brzegu przez cały czas dow­cip­ko­wali zano­sząc się od śmie­chu, a panna Bar­bara pła­kała. Po tym wyda­rze­niu była tym bar­dziej szczę­śliwa, gdy pan Józef znaj­do­wał się śród gości.

Minęło parę lat. Daniel zarę­czył się. Teresa także nie­ba­wem została narze­czoną. Panna Bar­bara prze­pa­dała za Danie­lem i uwiel­biała Teresę. Toteż ich narze­czeń­stwo napeł­niało ją jed­no­cze­śnie rado­ścią i roz­pa­czą, cie­szyła się ich szczę­ściem, a mar­twiła się, że ich do pew­nego stop­nia utraci. I nie tylko ich.

Oba­wiała się, że gdy brat i sio­stra ubędą z domu, roz­pierzch­nie się rów­nież to miłe, rozumne towa­rzy­stwo, śród któ­rego tak błogo upły­wała jej mło­dość. Cho­ciaż bywało nie­raz, że czuła się sama nie­od­łączną czę­ścią, a nawet ośrod­kiem wie­czo­rów, zabaw i poga­wę­dek, nie miała o sobie tak dobrego mnie­ma­nia, aby przy­pusz­czać, że ci przy­jemni ludzie scho­dzą się także i dla niej.

Przy­cho­dzili dla brata, który był naj­mę­dr­szym i naj­uczeń­szym z nich wszyst­kich, i dla sio­stry, która była nie­zwy­kle inte­re­su­jącą i pięk­niej­szą od niej osobą. Obie uro­czy­sto­ści weselne mało zostały pan­nie Bar­ba­rze w pamięci, gdyż cały czas myślała o tym, czy przy­ja­ciele brata będą na­dal bywać w ich domu.

Wszel­kie nadzieje co do tego stra­ciła osta­tecz­nie, ujrzaw­szy swoją nową bra­tową. Daniel Ostrzeń­ski oże­nił się z panną Micha­liną Pole­ską, córką zie­miań­skiego domu spod War­szawy. Rodzice panny mło­dej byli wła­śnie w przeded­niu utraty majątku, ich złe inte­resy odstra­szyły ostat­nio kilku pożą­da­nych kon­ku­ren­tów i w tych warun­kach uwa­żali mał­żeń­stwo z mło­dzień­cem dobrego rodu i któ­remu wró­żono wielką przy­szłość naukową za rzecz nie do pogar­dze­nia.

Wsze­lako nie mogli się powstrzy­mać, żeby tu i ówdzie nie opo­wia­dać, że córka ich popeł­niła meza­lians, uspra­wie­dli­wiony tylko wielką miło­ścią, któ­rej oni jako rodzice nie chcieli stać na zawa­dzie. Głosy te doszły do pani Ada­mo­wej i z tego powodu przy­ję­cie nowej syno­wej wypa­dło nieco wynio­śle.

Danie­lowa Ostrzeń­ska była młod­sza od panny Bar­bary, miała lat sie­dem­na­ście, ale była już roz­ro­śniętą, pysz­nie zbu­do­waną, doj­rzałą kobietą, strojną, rumianą, przy­cią­ga­jącą wszyst­kie oczy.

Panna Bar­bara wyglą­dała przy niej na nie­do­ro­słą dziew­czynkę i taką się też poczuła. Zda­wało jej się, że po raz pierw­szy zoba­czyła praw­dziwą kobietę, wobec któ­rej takim jak ona nie pozo­staje nic innego, jak tylko usu­nąć się w cień. Gdy tedy po jed­nym i dru­gim weselu nastą­piło w isto­cie kilka cichych, pustych i oszczęd­nych tygo­dni – uznała skry­cie swą mło­dość za skoń­czoną, a przy spo­sob­no­ści opła­kała rów­nież nie­unik­nioną, jak mnie­mała, utratę przy­jaźni pana Toli­bo­skiego. Bowiem jeżeli nie zako­cha się on w bra­to­wej, czego oczy­wi­ście będzie się musiał wystrze­gać, to w każ­dym razie w biją­cym od niej bla­sku prze­sta­nie zauwa­żać drobną Basię.

Rze­czy jed­nak nie poszły tak źle. Prze­ciw­nie, po krót­kiej prze­rwie dawne sto­sunki znowu się nawią­zały, grono przy­ja­ciół zaczęło ponow­nie się spo­ty­kać, już nie w jed­nym domu, a w trzech. Micha­sia Danie­lowa była w isto­cie żądna hoł­dów, ale nie wie­rzyła też, aby czy­je­kol­wiek współ­za­wod­nic­two mogło jej te hołdy ode­brać. Lubiła pod każ­dym wzglę­dem błysz­czeć, lecz na świa­tło, w któ­rym cho­dziła, wycią­gała innych, nawet, ow­szem, posia­dała wyjąt­kowe zdol­no­ści do orga­ni­zo­wa­nia uda­nych przed­się­wzięć towa­rzy­skich. Czy na przy­ję­ciu, czy na wycieczce lub śli­zgawce, czy w cza­sie poważ­niej­szych zebrań umiała uwy­dat­nić rolę i zalety każ­dego z uczest­ni­ków, tak że wszy­scy czuli się dobrze, na swoim miej­scu, potrzebni i pożą­dani – i chęt­nie wobec tego przy­zna­wali jej we wszyst­kim pierw­szeń­stwo. Nie posia­dała wiel­kiego wykształ­ce­nia, nie ukoń­czyła nawet gim­na­zjum, jak Basia i Teresa Ostrzeń­skie, toteż gdy roz­pra­wiano w tym mło­dym towa­rzy­stwie na tematy z histo­rii, przy­rody lub filo­zo­fii, potra­fiła nie­raz powie­dzieć zabawne głup­stwo, mie­szała ogól­nie znane fakty, zda­rzało jej się nawet prze­krę­cać bar­dziej ode­rwane wyrazy, nie mówiąc o nazwi­skach. Za to z upodo­ba­niem urzą­dzała dekla­ma­cje, żywe obrazy i przed­sta­wie­nia ama­tor­skie i do tych rze­czy pocią­gnęła za sobą wszyst­kich, o co zresztą nikt nie miał pre­ten­sji, bo sto­sunki towa­rzy­skie zyskały dzięki temu ogromną roz­ma­itość. Spe­cjal­no­ścią pani Michasi było robić wszystko z niczego.

– Z niczego – mówiła – wytrza­snę­łam kola­cję, z niczego urzą­dzi­łam kur­tynę i deko­ra­cje. I tę suk­nię, którą się wszy­scy tak zachwy­cają, uszy­łam sobie, po pro­stu mówiąc, z niczego.

Wobec panny Bar­bary nowa bra­towa oka­zała się bar­dzo ser­deczna i obie młode osoby prędko się ze sobą zaprzy­jaź­niły. Przy­jaźń ta była nawet ze strony pani Micha­liny bar­dziej zupełna, bo panna Bar­bara żywiła zawsze nie­ja­kie zastrze­że­nia. Mię­dzy innymi pani Micha­lina do obja­wów przy­ja­znej bli­sko­ści zali­czała wspólne oma­wia­nie stro­jów i sta­rań doty­czą­cych pie­lę­gno­wa­nia urody. Panna Bar­bara zaś z tru­dem zno­siła tego rodzaju pouf­ność. Zarówno miłość wła­sna, jak jej wsty­dli­wość strasz­nie cier­piały, gdy bra­towa ganiła lub chwa­liła ją pod tym wzglę­dem, albo kiedy się roz­bie­rała, żeby poka­zać nowy krój gor­setu czy też maj­tek. Za to roz­ma­wiać z nią o potocz­nych wyda­rze­niach było wesoło i przy­jem­nie. Zni­kła też obawa o utratę wzglę­dów pana Toli­bo­skiego.

Danie­lowa Ostrzeń­ska w ogóle była w tej dzie­dzi­nie znacz­nie mniej nie­bez­pieczna, niż się zda­wało. Pano­wie uwiel­biali ją, ale z daleka. Mimo wiel­kiej swo­body obej­ścia była zbyt potężna i zbyt odświętna, żeby wznie­cać bar­dziej oso­bi­ste uczu­cia. Zapewne i miłość do Daniela czy­niła ją nie­do­stępną, nie­któ­rzy jed­nak pano­wie twier­dzili, że i dla męża jest ona obo­jętna, gdyż w ogóle nie posiada w sobie uczuć i tem­pe­ra­mentu miło­śnicy. Daniel wsze­lako musiał w związku z nią o czym innym być prze­ko­nany; panna Bar­bara nie wyobra­żała sobie, aby można było widzieć kogoś rów­nie szczę­śli­wie wyglą­da­ją­cym i bez pamięci zako­cha­nym, jak on był w tym okre­sie.

Tak czy ina­czej, żad­nej z panien mło­dego towa­rzy­stwa pani Micha­lina nie odbiła ado­ra­tora, a panna Bar­bara zyskała nawet śród zabaw, przez bra­tową urzą­dza­nych, dwu poważ­nych kon­ku­ren­tów, któ­rzy jed­nak z powo­dów nie dość wyraź­nych dla oto­cze­nia zostali odrzu­ceni. Zaś Józef Toli­bo­ski mimo oczy­wi­stej pięk­no­ści pani pro­fe­so­ro­wej, jak zwano Danie­lową Ostrzeń­ską, mimo jej fali­stych, kru­czych, kunsz­tow­nie ucze­sa­nych splo­tów, zło­ci­stych oczu i umie­jęt­no­ści obra­ca­nia się w świe­cie – nie prze­stał w dal­szym ciągu asy­sto­wać pan­nie Bar­ba­rze. I to nie tylko na oczach ludzi – cho­dzili teraz razem na samotne spa­cery, w cza­sie któ­rych młody czło­wiek nie był tak nad­ska­ku­jący jak na wie­czor­kach, ale potra­fił zawsze spoj­rze­niem, uści­skiem ręki albo sło­wem – zwłasz­cza sło­wem – dać poznać swoją przy­jaźń. Panna Bar­bara cier­pli­wie rado­wała się tym sta­nem rze­czy w ciągu dwu następ­nych lat, aż póki nie roze­szła się wia­do­mość, że Józef Toli­bo­ski się żeni. Roz­rywki i spo­tka­nia towa­rzy­skie były już w owym cza­sie rzad­sze, praca zawo­dowa pochła­niała coraz to wię­cej czasu, Danie­lowi i Tere­sie uro­dziły się dzieci. Ślub Józefa Toli­bo­skiego z nie­ładną, bogatą panną Narecką odbył się w War­sza­wie, gdzie rodzice narze­czo­nej spę­dzali zimę. Józef Toli­bo­ski wyrzekł się pięk­nej przy­szło­ści, jaką mu roko­wano w adwo­ka­tu­rze, i pań­stwo mło­dzi zamiesz­kali w odda­lo­nym o kilka mil od Kalińca Borow­nie, majątku posa­go­wym panny mło­dej.

Bar­barę Ostrzeń­ską ogar­nął wkrótce potem jakby prze­strach przed uczest­nic­twem w życiu. Odsu­nęła się zupeł­nie od świata, ubie­rała się czarno i surowo, a że nosiła krót­kie włosy i wygląd miała nieco chło­pięcy, zaczęto ją nazy­wać „kle­ry­kiem”. Bli­skie sto­sunki utrzy­my­wała tylko z sio­strą, która była, zdaje się, jej powier­nicą. Pewna zaży­łość łączyła ją rów­nież ze szwa­grem. Był to nie­zbyt przy­stojny, ale wesoły, dow­cipny i ener­giczny Litwin, nazwi­skiem Kociełł, który sio­strę swo­jej żony bar­dzo lubił i zawsze potra­fił ją roz­ru­szać.

Panna Bar­bara, jak przed­tem marzyła wciąż o dal­szych stu­diach i o nie­okre­ślo­nym bli­żej odzna­cze­niu się w dzie­dzi­nie pracy umy­sło­wej, a może lite­rac­kiej, tak teraz stra­ciła nagle wszel­kie pod tym wzglę­dem ambi­cje i posta­no­wiła nauczyć się kra­wiec­twa. W tym celu za poży­czone od szwa­gra pie­nią­dze wyje­chała do War­szawy, gdzie w zna­nym maga­zy­nie sióstr Kunke, na rogu Kró­lew­skiej i Kra­kow­skiego Przed­mie­ścia, zaczęła pobie­rać odpo­wied­nie nauki. Ten rodzaj pracy wyrów­nał pewne nie­do­cią­gnię­cia jej przy­jaźni z bra­tową Micha­liną.

Teraz z punktu widze­nia zawo­do­wego mogła z przy­jem­no­ścią roz­pra­wiać z nią o stro­jach i bie­liź­nie. A ponie­waż czuła się winną, że nie potra­fiła daw­niej spro­stać pod tym wzglę­dem upodo­ba­niom Michasi, więc słała do niej czę­ste listy z opi­sami naj­od­po­wied­niej­szych w danym sezo­nie ubio­rów, czar­nych ze zło­tem atła­sów, błę­kit­nych sukien z żół­tymi ada­masz­ko­wymi sta­ni­kami, mod­nych ciem­no­sza­fi­ro­wych aksa­mi­tów oraz naj­bar­dziej noszo­nych w Paryżu kostiu­mów koloru „wydra”.

Po wyczer­pa­niu się poży­czo­nego fun­du­szu panna Bar­bara rzu­ciła kra­wiec­two, ale nie opu­ściła War­szawy. Zaczęła na nowo zarob­ko­wać udzie­la­jąc lek­cji aryt­me­tyki i robót ręcz­nych na pen­sji, zało­żo­nej przez jej szkolną kole­żankę. Tym spo­so­bem wró­ciła do daw­nego rodzaju towa­rzy­stwa i daw­nych upodo­bań inte­lek­tu­al­nych. Poznała przy tym nowy rodzaj ducho­wych przy­jem­no­ści, nie zwią­zany z oso­bi­stymi sto­sun­kami. Dostar­czały go jej zbiory muze­alne, teatry, wystawy obra­zów, poranki w Towa­rzy­stwie Muzycz­nym i odczyty publiczne. Ten nowy spo­sób obco­wa­nia z wie­dzą i sztuką nazy­wała w listach do sio­stry „praw­dzi­wym uży­wa­niem życia”. Odzy­skała weso­łość, dawną kali­niecką bandę prze­stała uwa­żać za nie­za­stą­pioną, latem już nie zawsze jeź­dziła do sio­stry i do matki. Spę­dzała waka­cje i ferie świą­teczne albo na Litwie u nie­dawno pozna­nej rodziny szwa­gra, gdzie za któ­rąś byt­no­ścią odrzu­ciła znów oświad­czyny sta­ra­ją­cego się o nią mło­dzieńca – albo u dal­szej krew­nej Ostrzeń­skich, pani Ładziny, zamiesz­ka­łej w mia­steczku Borku, na pół­noc­nym Mazow­szu. Do tego Borku panna Bar­bara lubiła jeź­dzić, gdyż czuła się tam pożą­dana; oglą­dano ją i podzi­wiano jako war­sza­wiankę, osobę z wiel­kiego świata. A prócz tego były to oko­lice zupeł­nie inne niż pod Kaliń­cem. Wszę­dzie naokoło roz­cią­gały się mie­szane liścia­ste lasy i przez te lasy wio­dła droga od kolei do Borku. Jeż­dżąc tą drogą panna Bar­bara z przy­jem­no­ścią zapo­mi­nała o tym, co było i co będzie, i tonęła całym jeste­stwem w śnia­dym gąsz­czu, w róż­no­li­tej, peł­nej śpiewu i szumu zie­leni. Oczy­wi­ście we dnie, gdyż o ile zda­rzyło się prze­by­wać lasy nocą, drżała nieco, zwłasz­cza przy mija­niu olbrzy­miego lasu w dobrach Krępa, gdzie zawsze próchno świe­ciło blado w ciem­no­ściach.

Jan Łada pocho­dził z drob­nej szlachty, ale pamięć o mor­gach, co musiały były nale­żeć do jego dzia­dów – dawno zgi­nęła. Bywał pisa­rzem pro­wen­to­wym i ofi­cja­li­stą w wiel­kich mająt­kach, a że odzna­czał się skrzęt­no­ścią i miał szczę­ście, więc się tro­chę doro­bił. Tro­chę się doro­bił, a tro­chę wziął w posagu za żoną.

Kiedy panna Bar­bara go poznała, był czło­wie­kiem nie­ubo­gim, peł­nił obo­wiązki sędziego gmin­nego, miał posadę sekre­ta­rza w jakimś przed­się­bior­stwie Towa­rzy­stwa Rol­ni­czego, a nadto był na powrót jakby po tro­sze zie­mia­ni­nem, posia­dał na wła­sność przy­ty­ka­jący do mia­steczka piękny dwór, ogród i parę włók ziemi po roz­pa­dłym domi­nium Borek Dwor­ski. Łączył w sobie kilka zawo­dów, a wyglą­dał, jakby go stać było na kil­ka­na­ście. Był to uro­dziwy, silny chłop o krza­cza­stych czar­nych brwiach, jasnych pod nimi oczach, sze­ro­kim czole, wąskiej a okrą­głej bro­dzie i pysz­nych, spa­da­ją­cych na mali­nowe usta wąsach. Oże­nił się z rozumną, ale cho­ro­witą, nie­po­kaźną i lękliwą panną, któ­rej potem całe życie nie cier­piał.

Pani Zeno­bia Ładzina była w porów­na­niu z nim, zarówno z uro­dze­nia, jak z wycho­wa­nia, wielką damą, za co tym bar­dziej lubił ją spy­chać w kąt i dotkli­wymi żar­tami wyma­wiał jej to brak urody, to cho­robę.

W związku z tym wście­kał się rów­nież wiecz­nie na wątłe, inte­li­gentne, ner­wowe po matce dzieci i bił je, aż świ­stało. Dla obcych był gościnny, ser­deczny i wesoły i nie miało się wra­że­nia, że to przez fałsz. Po pro­stu każ­dego lubił wię­cej niźli swoją rodzinę.

Dla pani Ładziny przy­jazdy Bar­bary Ostrzeń­skiej były czymś praw­dzi­wie opatrz­no­ścio­wym. Przy­wo­ziła książki i pisma, można było w roz­mo­wie z nią zapo­mnieć o smut­nym, cierp­kim życiu, na które patrząc panna Bar­bara myślała: – Jak to dobrze, że ja nie wyszłam i ni­gdy nie wyjdę za mąż. Łada obec­ność panny Ostrzeń­skiej uwa­żał za spo­sob­ność do urzą­dza­nia wie­czor­ków i przy­jęć, za któ­rymi prze­pa­dał.

Na jed­nym z takich tań­cu­ją­cych wie­czor­ków znaj­do­wał się ktoś, kto zrazu tań­czył, a potem wyco­fał się za próg sąsied­niego pokoju i stam­tąd zaczął wodzić spoj­rze­niem za jedną z bawią­cych się osób.

Zasu­wał się przy tym coraz to bar­dziej w cień aksa­mit­nej por­tiery, jakby pra­gnął kie­ru­nek swego wzroku osło­nić tajem­nicą. Nie był to już mło­dzie­niec, ale męż­czy­zna, wysoki, o dłu­gich i pięk­nych nogach, wąskim sta­nie, roz­le­głej piersi i sze­ro­kiej, przy­jem­nej twa­rzy.

Młoda osoba, z któ­rej nie spusz­czał oczu, miała na sobie czarną, ukła­daną spód­niczkę z bokami pod­pię­tymi nie tak prze­sad­nie, jak to widział u innych, i sta­ni­czek cały naszy­wany dże­tami. Wyglą­dała naj­wy­żej na lat osiem­na­ście, włosy jej były czarne i krótko obcięte, oczy – jesz­cze nie zdo­łał zauwa­żyć jakie, twarz drobna, lecz wyraźna, harda i szczera. Układ całej postaci był swo­bodny i powścią­gliwy, ruchy nie­wy­mu­szone, a gdy uwi­jała się po sali w swym lśnią­cym pan­ce­rzyku, świa­tło mie­niło się na nim tysią­cem zło­tych zyg­za­ków i bły­ska­wic.

Ktoś z domo­wych prze­szedł mimo zaję­tego patrze­niem gościa, który drgnął i zapy­tał zmie­szany:

– Kto jest ta panienka w takim sta­niczku w zyg­zak?

Mło­dym czło­wie­kiem, który się tak zapy­tał, był Bogu­mił Nie­chcic.2

Panna Bar­bara Ostrzeń­ska miała już dwa­dzie­ścia pięć lat w ową zimę, w którą poznała Bogu­miła Nie­chcica – on zaś był czło­wie­kiem trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nim. Nie zro­bił na niej wra­że­nia i gdy naza­jutrz po wie­czorku, na któ­rym został jej przed­sta­wiony, wyje­chała do War­szawy, to już w dro­dze pamię­tała go jedy­nie o tyle, że gdy sanki wje­chały w mroczne kręp­skie lasy, pomy­ślała:

– Aha, to tu gdzieś mieszka ów Nie­chcic, co się tak na mnie gapił. – Gdyż, ow­szem, zauwa­żyła, że się jej przy­pa­truje.

Na Wiel­ka­noc nie jeź­dziła tego roku do Borku, była u Kocieł­łów, u któ­rych miesz­kała już teraz i matka Ostrzeń­ska, i gdzie każde przy­by­cie cioci Basi było mocno ocze­ki­wane przez dwie córeczki pani Teresy, Okta­wię i Sabinę.

Dopiero latem udała się znowu panna Bar­bara do Ładów, a gdy tylko do nich przy­je­chała, Bogu­mił Nie­chcic zaczął bywać w ich domu coraz to częst­szym gościem. Panna Bar­bara patrzyła na niego teraz dużo łaskaw­szym okiem, zwłasz­cza gdy się dowie­działa, że był w powsta­niu i że potem doświad­czał nie­zwy­kłych przy­gód tuła­jąc się długo po świe­cie. Co prawda jej nadzieja, że coś o tych rze­czach usły­szy, oka­zała się płonna; Bogu­mił Nie­chcic nie życzył sobie czy też nie umiał nic powie­dzieć o swych cie­ka­wych zapewne prze­ży­ciach. Panna Bar­bara była patriotką i prze­by­wa­jąc w Borku czę­sto cho­dziła za mia­sto na wzgó­rek zwany mogiłą powstań­ców, żeby skła­dać tam wianki. Wzgó­rek był poro­śnięty dziką różą i zie­lem, a znaj­do­wał się na skraju lasu w pobliżu bia­łych murów para­fial­nego cmen­ta­rza. Pola przy­ty­ka­jące do drogi, co szła mię­dzy cmen­ta­rzem i lasem, nale­żały już do dóbr Krępa, w któ­rych Bogu­mił Nie­chcic był rządcą. Czę­sto go też tam w swo­ich wyciecz­kach spo­ty­kała, to na koniu, to pie­szo, i zawsze wtedy towa­rzy­szył jej aż do pose­sji Ładów. Pró­bo­wała przy tej spo­sob­no­ści zagad­nąć go ostroż­nie o prze­szłość. Ale Bogu­mił i wtedy nie mógł się zdo­być na żadne opo­wia­da­nie. Zapy­tany za pierw­szym razem, czy wie, że ten kop­czyk to jest mogiła powstań­ców, odpo­wie­dział:

– Tak, wiem – i spoj­rzaw­szy prze­lot­nie na cmen­tarz nagle się gło­śno roze­śmiał.

Panna Bar­bara wzięła to za pro­stac­two i przez resztę drogi mil­czała nie­przy­chyl­nie, śpie­sząc tak, jakby pra­gnęła oka­zać, że nie chce, by jej nadą­żył. Bogu­mił nadą­żał jed­nak przy­gnę­biony i ze spusz­czoną głową, wresz­cie rzekł tonem pro­szą­cym o prze­ba­cze­nie:

– Wiem o tym, bo jestem sam z tych stron. Stąd pocho­dzę. Z nie­da­leka. I tu – dodał – i tu… – zająk­nął się.

Nie powie­dział nic wię­cej. Lecz dziwna rzecz, ta nie­ja­sna odpo­wiedź w zupeł­no­ści zado­wo­liła pannę Bar­barę. Żegna­jąc się zapy­tała jesz­cze tylko, jakby na znak, że go pojęła:

– Umie pan jakąś pieśń z tych cza­sów?

– Ow­szem – odparł nie­zmier­nie ucie­szony. – Umiem i zaraz jutro zaśpie­wam.

I od tego czasu czę­sto w salo­niku pań­stwa Ładów śpie­wał soczy­stym bary­to­nem różne pio­senki powstań­cze. Jedną z tych pie­śni bar­dziej niż innymi zachwy­cała się panna Bar­bara. Słów jej nie mogła ni­gdy zapa­mię­tać. Wie­działa tylko, że po każ­dej zwrotce powta­rza się tam:

_a więc polami, borem, lasami i ostę­pem marsz_

_śpie­wa­jąc, bra­cia, par­ty­zantko, żyj…_

cza­sami też przy­po­mi­nała sobie ze środka słowa:

_broni nie mamy, a więc co masz, z tym w bój…_

reszta wiecz­nie ginęła w nie­pa­mięci. Za to melo­dię tego śpiewu potra­fiła wywo­łać w sobie na każde zawo­ła­nie, teraz i przez całe życie, i zawsze łączyła się ona ze wspo­mnie­niem Borku i cza­sów tu prze­ży­tych.

Dzięki tej pie­śni panna Bar­bara pogo­dziła się z tym, że Bogu­mił Nie­chcic nie umiał nic powie­dzieć o rze­czach, które były w nim dla niej naj­bar­dziej inte­re­su­jące. Zaczęła nawet prze­kła­dać tę skry­tość nad chętną wymow­ność daw­nych swo­ich zna­jo­mych i przy­ja­ciół, gdy nagle Bogu­mił sam popsuł jej dobre uspo­so­bie­nie.

Raz na przy­ję­ciu u sekre­ta­rza sądu, na które ją zapro­szono wespół z Ładami, obecni byli dwaj ofi­ce­ro­wie rosyj­scy z pobli­skiego gar­ni­zonu. Panna Bar­bara zrazu się nasro­żyła. Wpraw­dzie przed kilku laty sama w Kalińcu dawała lek­cje w rosyj­skim domu wice­gu­ber­na­tora Ryb­ni­kowa, ale przy bliż­szym pozna­niu oka­zali się to ludzie szla­chetni, kry­tycz­nie wobec swo­jego rządu uspo­so­bieni, a Pol­sce życzący wyzwo­le­nia, przy tym z tra­dy­cjami udziału w ruchach postę­po­wych i rewo­lu­cyj­nych. Stary Ryb­ni­kow nie­raz sam opro­wa­dzał pannę Bar­barę po mogi­łach i pobo­jo­wi­skach powstań­czych, znaj­du­ją­cych się w oko­li­cach Kalińca. Tu zaś miała przed sobą obcych ofi­ce­rów, o któ­rych nie wie­działa nic prócz tego, że byli żoł­da­kami noszą­cymi znie­na­wi­dzony mun­dur. Takich nie spo­ty­kała w swym oto­cze­niu. Ani w Kalińcu, ani w War­sza­wie woj­skowi w pry­wat­nych domach nie byli przyj­mo­wani. Lecz na głu­chej pro­win­cji było to we zwy­czaju, zwłasz­cza gdy bra­ko­wało part­ne­rów do winta lub mło­dzieży do tańca. Tak że po pew­nym cza­sie panna Bar­bara oswo­iła się z tym draż­nią­cym wido­kiem, a nawet była rada, bo nada­rzała się jej może jedyna spo­sob­ność zetknąć się z wro­gami swej ojczy­zny i dać im poznać, co o nich myśli. Uczy­niła to w ten spo­sób, że jed­nemu z ofi­ce­rów pozwo­liła się do sie­bie z lekka zale­cać, a gdy ją po pod­wie­czorku zapro­sił do tańca – wynio­słym spoj­rze­niem i odmową uprzy­tom­niła mu, jaki dystans dzieli córkę ujarz­mio­nego narodu od najeźdźcy. Gdy w poczu­ciu odnie­sio­nego zwy­cię­stwa roz­gląd­nęła się mimo woli dokoła, ujrzała, że Bogu­mił Nie­chcic sie­dział tym­cza­sem przy nie­du­żym sto­liku z dru­gim ofi­ce­rem i pił z nim krup­nik. Pił po pro­stu na umór i nawet zda­wał się już być tro­chę pod­pity, gdyż poczer­wie­niał, a jego modre oczy zma­lały i miały nie­mą­dry wyraz. Co gor­sza, gdy się pod­su­nęła, usły­szała, że Nie­chcic wła­śnie jemu, temu Moska­lowi, opo­wiada o swych przy­go­dach powstań­czych. Mówił po pol­sku i panna Bar­bara naj­wy­raź­niej usły­szała:

– My zaś wtedy wyszli­śmy z tego lasu i dalejże na Ruska. – Ofi­cer odpo­wia­dał po rosyj­sku coś, w czym panna Bar­bara nie mogła się poła­pać. Sły­szała tylko poje­dyn­cze słowa: – moło­diec… moło­diec… lubie­znyj drug, Bogu­mił Michaj­ło­wicz… – i widziała, że pan Bogu­mił z tym ofi­ce­rem bar­dzo sobie świad­czyli. Zgor­szona wyszła do bocz­nego pokoju i nie miała już ochoty powra­cać do zabawy. Gdy się naza­jutrz zoba­czyła z Nie­chci­cem, powie­działa do niego ostro: – Ład­nego pan sobie zna­lazł powier­nika do tych zwie­rzeń, któ­rych my jeste­śmy nie­godni.

Nie­chcic stro­pił się i prze­ra­ził.

– Co ja zro­bi­łem? Czy ja co mówi­łem? – jąkał. – Pewno byłem pijany. Jezus Maria, na pewno byłem pijany – dodał z roz­pa­czą.

Nie pró­bo­wał już się nawet tłu­ma­czyć. Powta­rzał tylko:

– Czy pani mi to kiedy daruje?

Nie dała mu co do tego na razie żad­nej pew­no­ści, ale oczy­wi­ście, nie­ba­wem rzecz poszła w zapo­mnie­nie i przez następne tygo­dnie Bogu­mił Nie­chcic ucho­dził nawet po tro­sze za sta­ra­ją­cego się o rękę panny Ostrzeń­skiej. Pani Ładzina powie­działa jej pew­nego dnia, że oświad­czyłby się on dawno, tylko nie śmie. A panna Bar­bara odrze­kła na to:

– Niech nie śmie. Ja go nie chcę.

Potem jed­nak żało­wała tych słów. Drę­czyła ją myśl, że powtó­rzone mogły zro­bić panu Nie­chci­cowi zbyt wielką przy­krość. Usi­ło­wała obmy­ślić coś innego, bar­dziej łaska­wego, co mogłaby mu za pośred­nic­twem pani Ładziny oznaj­mić. Gdy jed­nak zaczęła mówić z nią o tym i dowie­działa się na wstę­pie, że tamte słowa nie zostały powtó­rzone – uspo­ko­iła się i zanie­chała zamia­rów dawa­nia mu nadziei. Tym bar­dziej że po krót­kim okre­sie wyro­zu­mia­ło­ści pod tym wzglę­dem raził ją w nim znowu brak jakie­go­kol­wiek wyro­bie­nia umy­sło­wego. Nie­chcic był może na swój spo­sób rozumny, ale nie miał zna­jo­mo­ści lite­ra­tury i mnó­stwa będą­cych w obiegu wia­do­mo­ści nauko­wych, nie miał też krzty dow­cipu, bez któ­rego roz­mowa towa­rzy­ska była wszak rze­czą bez powabu i czczą. Panna Bar­bara dzi­wiła się temu wszyst­kiemu, bo sły­szała od pani Ładziny, że rodzina Nie­chciców była kie­dyś znana z róż­nych umy­sło­wych zami­ło­wań i że po kon­fi­ska­cie majątku Jaro­sty wywie­ziono podobno z tam­tej­szego dworu znaczną i war­to­ściową biblio­tekę do jakichś rosyj­skich zbio­rów. Poza tym prze­cież Nie­chcic prze­by­wał tyle lat za gra­nicą. Jakże się mógł tam nie kształ­cić? Raz, mimo że sobie wciąż obie­cy­wała o nic go już nie pytać, zagad­nęła go, czy zna jakie języki. Odparł, że umie po nie­miecku, a na dowód zaśpie­wał:

_Der Mensch lebt nicht von Brot allein,_

_er muss auch etwas glücklich sein._

Pan­nie Bar­ba­rze pio­senka ta wydała się głu­pia i pro­stacka, popsuła jej nawet wspo­mnie­nie tam­tych innych pie­śni, które jej się w panu Nie­chcicu wię­cej podo­bały niźli on sam.

Wię­cej niż on – mimo że prze­cież Bogu­mił Nie­chcic był przy­stojny, a nawet miał w sobie coś, co wię­cej zna­czy niźli foremne ciało.

Wszystko od stóp do głowy było w nim sym­pa­tyczne. Patrząc na jego twarz spo­glą­dało się niby w czy­sty, prze­stronny dzie­dzi­niec wio­dący do bez­piecz­nego domu. Wystar­czało go ujrzeć, aby być dobrze uspo­so­bio­nym, nie tylko do jego osoby, lecz w ogóle do życia.

Wsze­lako panna Bar­bara mówiła sobie, że przy­stoj­nych jest wszę­dzie dużo na świe­cie i że to wszystko tak się na tle Borku wydaje. Gdy tylko sobie wyobra­ziła sie­bie z nim w War­sza­wie albo w Kalińcu, wnet dozna­wała uczu­cia, przed któ­rym sama była rada skryć się choć w mysią dziurę. Dozna­wała prze­świad­cze­nia, że będzie się go wsty­dziła.

Na takich róż­nego rodzaju nie­pew­no­ściach zeszły waka­cje. W ostat­nim dniu, a nawet w ostat­niej godzi­nie pobytu panny Ostrzeń­skiej w Borku, Nie­chcic wyznał jej swe uczu­cia.

Było to w ogro­dzie, po któ­rym wyszli pocho­dzić przed wyru­sze­niem na kolej. Panna Bar­bara dałaby wów­czas nie wiem co za to, żeby mogła nie odpo­wie­dzieć, żeby ją kto zwol­nił z tej koniecz­no­ści.

– Zaraz – rze­kła wresz­cie, zaczerp­nąw­szy ze wszyst­kich sił powie­trza – zaraz. Niech pan się namy­śli, może pan nie wie na pewno, czy pan mnie kocha. Mnie się to zdaje nie­moż­liwe. Ja się tego nie czuję godna.

– Wiem na pewno, że panią kocham – odparł chmur­nie. – Ale skoro pani tak mówi, to zna­czy, że ja pani jestem nie­miły – dodał takim gło­sem, jakby mówił o cią­żą­cym nad sobą wyroku śmierci.

– Nie jest mi pan nie­miły – zaprze­czyła zroz­pa­czona – tylko mnie się zdaje, że my nie… że my nie jeste­śmy dla sie­bie.

– Dla­czego? – zapy­tał usi­łu­jąc opa­no­wać wra­że­nie, jakie te słowa na nim spra­wiły. I nagle odpo­wie­dział sam sobie:

– Tak, rze­czy­wi­ście, my nie jeste­śmy dla sie­bie. Słusz­nie mnie pani odrzuca. Pani z jej wykształ­ce­niem, z jej urodą, z jej sta­no­wi­skiem w świe­cie zasłu­guje na lep­szy los niż zwią­za­nie życia z takim jak ja czło­wie­kiem.

– To jest, jak to? Co? – zawo­łała stro­piona, ale od domu zaczęto wołać, że już naj­wyż­szy czas jechać. Roz­mowa się prze­rwała i panna Bar­bara wpa­dła jesz­cze do swo­jego poko­iku, żeby zoba­czyć, czy czego nie zosta­wiła. Gdy wysu­wała i zatrza­ski­wała z powro­tem puste szu­fladki, rap­tem pojęła odpo­wiedź pana Nie­chcica. Myślał, że go nie chciała, ponie­waż był rządcą i ubo­gim czło­wie­kiem. A tym­cza­sem ona dopiero w tej chwili uprzy­tom­niła sobie tę oko­licz­ność. A przez cały czas dotąd w swych sądach o nim ni­gdy, przeni­gdy nie brała jej pod uwagę. Na miłość boską, nie mogła go zosta­wić z tego rodzaju myślą, rów­nie przy­krą dla niego, jak dla niej. Wypa­dła na werandę potrą­ca­jąc, nie­zbyt przy­tom­nie cze­ka­jące by ją poże­gnać towa­rzy­stwo, odszu­kała Nie­chcica i pocią­gnęła go za sobą w głąb miesz­ka­nia.

– Panie – tłu­ma­czyła pośpiesz­nie – panie, ja bym była nie wiem jak szczę­śliwa z takim jak pan czło­wie­kiem. Nie mam żad­nego sta­no­wi­ska w świe­cie. Nie jestem niczym lep­szym… to jest… nie jestem niczym w ogóle. Nie mam żad­nego tam wykształ­ce­nia. To nie o to idzie…

Zatch­nęła się. Co jesz­cze chciała powie­dzieć? Chciała – o, wię­cej, niż chciała, potrze­bo­wała ze wszyst­kich sił obja­śnić mu, jaki był stan jej serca. Że czuje się już spa­lona i zużyta, nie­zdolna do miło­ści, gdy on zasłu­gi­wał na dar wiel­kiego i pierw­szego uczu­cia.

Dar wiel­kiego, tak, wiel­kiego i pierw­szego uczu­cia.

Bogu­mił patrzył na nią dokład­nie oczy w oczy, a widząc jej pasu­jące się ze sobą mil­cze­nie rzekł po pro­stu:

– Rozu­miem, pani kocha innego.

Panna Bar­bara rzu­ciła się na to jak ude­rzona.

– Nic pan nie rozu­mie! – krzyk­nęła z gnie­wem, który jed­nak wydał się Bogu­mi­łowi jakby czymś dobrze wró­żą­cym. – I skąd ten pomysł? Ja nikogo, jako żywo, nie kocham – prze­czyła już łagod­nie i tylko z lękiem, że ktoś w ogóle mógł o tej rze­czy mówić. Wez­brał w niej mściwy żal nada­jąc inny bieg myślom i sło­wom.

– Ja nie odma­wiam, pan mnie źle pojął. Tylko teraz tak mało czasu i jestem zasko­czona. Trudno się poro­zu­mieć. Sły­szy pan? Już nas wołają!

Rze­czy­wi­ście z bal­konu wołano: – No, mło­dzi pań­stwo, dość już, dość już tajem­nic!

– Więc umówmy się, umówmy się tak. Jeżeli ja przy­jadę tu na Boże Naro­dze­nie, to zna­czy, że wszystko dobrze, że się zga­dzam. Albo nie – ja napi­szę i w liście wszystko wyja­śnię. Albo nie… Lepiej niech pan przy­je­dzie do War­szawy, na Wszyst­kich Świę­tych. Albo niech pan napi­sze, a ja panu odpo­wiem. I niech pan się nie mar­twi. Wszystko będzie dobrze. Tylko trzeba tro­chę pocze­kać.

Bogu­mił patrzył na nią uważ­nie i powta­rzał:

– Dzię­kuję. Dobrze. Przy­jadę. Napi­szę. Będę cze­kał.

W chwilę potem panna Bar­bara wyrwała się z uści­sków zebra­nego na ganku, żar­tu­ją­cego grona, sko­czyła do powozu, zapy­tała: – A gdzie moja walizka?! – po czym spoj­rzaw­szy na zega­rek krzyk­nęła i już do końca drogi drżała, czy się nie spóźni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: