- W empik go
Nocna Podróż - ebook
Nocna Podróż - ebook
Zbiór ten jest wyjątkową mieszanką opowiadań z gatunków post-apo, sci-fi i horroru. Znajdziesz tutaj niesamowite światy przyszłości, zniszczone i opuszczone miasta, a nawet mrożące krew w żyłach historie inspirowane mitologią słowiańską i nie tylko. Będziesz także mieć możliwość zwiedzenia Poznania z zupełnie innej, dotąd niewyobrażalnej perspektywy.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-768-4 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Adria jest najbardziej znanym lokalem w mieście nie dlatego, że goście zjedzą tu wyśmienite jedzenie, wsłuchując się w piękną jazzową muzykę graną przez lokalnych artystów. Miejsce to znane jest przede wszystkim z tego, że nie da się tu wejść ot tak, z ulicy, lecz trzeba być kimś, by móc się tu stołować: znanym aktorem, muzykiem, zajmować wysokie stanowisko w hierarchii Partii lub przewodniczyć jednemu z gangów przez nią wspieranych. Jest to także jedyne miejsce, gdzie przed lokalem nie uświadczy się pojazdów rodzimej produkcji, a pochodzące z zachodu eleganckie pojazdy, które wyróżniają ludzi ich pokroju od pospólstwa.
Mdli mnie na widok tego bydła, które osiągnęło to wszystko tylko dzięki temu, że potrafili się dobrze podlizywać, idąc po trupach, sprzedając nawet swoich przyjaciół esbekom, a czasami posuwając się nawet jeszcze dalej. Działa to w ten sposób od ponad siedemdziesięciu lat, gdy nasz kraj znalazł się pod butem ZSRR, a właśnie mnie, jako jednej z niewielu osób przypadł wątpliwy zaszczyt widywania tej hołoty codziennie, stojąc za blatem baru.
Dzisiejsza noc przebiegała tak jak zwykle, kiedy niemal wszyscy do północy byli napruci, a większość gości wyszła około drugiej, ale najtwardsi zawodnicy pili, aż do czwartej nad ranem.
Około godziny trzeciej miała miejsce dość dziwna sytuacja. Obok baru przeszedł młody człowiek w garniturze, który przez sześć godzin wypił chyba z dziesięć piw. Idąc wraz ze znajomymi krzywym krokiem w stronę wyjścia, krzyknął w kierunku obsługi, bełkocząc:
— Wy szyscy biedacy bęziecie chozić jak w zegarku, tik-tak, tik-tak! — po czym zaczął się śmiać. Reszta grupy chwyciłą go za ramiona i wszyscy opuścili lokal. Głupi ochlej myślący, że wolno mu obrażać zwykłych ludzi tylko temu, że jego tatuś jest dyrektorem TelKomu.
Chwilę przed piątą skończyliśmy porządkować lokal i wyszliśmy z budynku. Wyszedłem tylnym wejściem prowadzącym do parkingu dla pracowników. Wschodzące słońce pokryło już złotem hale Powszechnej Wystawy Ludowej, znanej jako PeWuLu, czyli największej wystawy targowej w powojennej Europie, która corocznie przez trzy miesiące przyciąga licznych zwiedzających, którzy mogą obejrzeć rozwój krajów przynależnych do ZSRR z okazji Narodowego Święta Zwycięstwa, upamiętniającego zakończenie II Wojny Światowej. Partia próbowała nam wmówić, że jest to ich oryginalny pomysł, ale wszyscy Polacy pamiętają, że jest to tylko marna imitacja targów PeWuKa, zorganizowanych z okazji dziesięciolecia odzyskania niepodległości niespełna sto lat temu. Podszedłem do mojego bandziora, którego lakier w odcieniu piasku pustyni idealnie komponował się z tłem ozłoconych budynków. Wsiadłszy za kółko, odpaliłem silnik, gdy nagle otrzymałem wiadomość GG od Janka: „jestem na spacerze z psem”, co oznaczało, że spotykamy się w Parku Kasprzaka obok Palmiarni. Zapiąłem pas i wyjechałem na poznańskie ulice w umówionym kierunku. Jadąc między wysokimi budynkami, które zasłaniały blask poranka, podziwiałem światła neonów odbijające się od maski mojego auta.
Po dotarciu na miejsce zastałem Janka stojącego z psem i nerwowo palącego papierosa. Podszedłszy do niego, również zapaliłem ćmika.
— Tej, co się tak stresujesz? — zagadałem.
— Daj spokój. Masz bejmy? — odparł.
— Tu są. Masz cukierki? — przekazałem mu pieniądze.
— Cukierki kupione. Tu masz listę smaków — powiedział, po czym przekazał mi kartkę i odszedł. Na papierze wypisane były dane do przekierowania domeny na prywatny serwer oraz wszystkie niezbędne hasła.
Wróciwszy do auta, ruszyłem w kierunku domu, wzdłuż ulicy Wyspiańskiego, idąc pod Mostem Zwycięstwa w kierunku Areny. Na ulicy było widać kilkoro ludzi, powoli wynurzających się ze swoich betonowych jaskiń. Wszedłem do bloku i wspiąłem się po starych skrzypiących, drewnianych schodach na drugie piętro, następnie podchodząc do pierwszych drzwi na lewo, włożyłem klucz w dziurkę i obróciłem go, co wywołało cichy brzdęk. Złapawszy za klamkę, wszedłem do środka kawalerki, którą wynajmowałem od kilku miesięcy. Sprawiała ona wrażenie, jakby nikt w niej nie mieszkał. Wewnątrz panowała duchota, a słońce próbowało przebić się do środka przez szczeliny żaluzji, lecz nie planowałem ułatwić mu zadania. Światło przelatujące przez szczeliny oświetlało kurz unoszący się w całym pomieszczeniu. Umyłem się i wskoczyłem prosto do łóżka, by pójść na zasłużoną drzemkę, po całej nocy polewania drinków.
Usłyszałem alarm cyfrowego budzika, który wskazywał jedenastą trzydzieści. Podszedłem do okna i podniosłem żaluzje, przez które słońce już od sześciu godzin próbowało dostać się do mieszkania i w końcu dopięło swego. Przez kilka pierwszych sekund od wpuszczenia światła do pokoju czułem się jak wampir, który pomylił godziny. Nocne życie nie jest łatwe.
Wszedłszy do łazienki, zanurzyłem twarz w zimnej wodzie, by szybciej się rozbudzić, po czym nadszedł w końcu czas na najważniejszy posiłek dnia, czyli poranną kawę. Przekroczywszy próg kuchni, podszedłem do piekarnika i odpaliwszy gazówkę, wstawiłem czajnik. Podczas oczekiwania, aż woda się nagrzeje, podszedłem do kurtki i przeszukawszy jej kieszenie, natrafiłem na ostatniego papierosa, którego odnalezienie nie wiedzieć czemu dało mi poczucie zadowolenia. Czajnik zaczął gwizdać, więc skręciłem gaz i zalawszy kawę, usiadłem przy stole i podpaliłem swoje znalezisko. Poranny ćmik do kawy to rytuał, który zrozumie tylko inny palacz. Uznawszy, że podczas karmienia raka nikotyną przyda się muzyka, włączyłem radio, po odpaleniu którego zorientowałem się, że trafiłem na pełną godzinę, co niestety skutkowało koniecznością wysłuchania piętnastominutowej papki o wychwalaniu Partii, co skłoniło mnie do dokończenia papierosa w ciszy.
Założyłem na siebie skórzaną kurtkę i wyszedłem z domu. Brnąwszy szybkim krokiem wzdłuż korytarza, kątem oka spojrzałem na skrzynki pocztowe, spośród których moja świeciła się na czerwono, co oznaczało brak listów. Wsiadłem do bandziora i ruszyłem w kierunku Bema, czyli jednego z targowisk, które wraz z Halą Górecką i Starą Rzeźnią tworzy Trójkąt Czarnorynkowy. Oczywiście Partia znała tylko legalną stronę tych miejsc, na których handlowano żywnością z okolicznych upraw oraz produktami niepochodzącymi zza żelaznej kurtyny, gdzie w rzeczywistości można było nabyć sporo produktów pochodzących z Zachodu, które dostępne były tylko dla ludzi wiedzących jak o nie poprosić.
Dojechałem na miejsce i wszedłem w głąb stoisk, w poszukiwaniu mężczyzny, który handluje częściami zamiennymi do Bajtków i komputerów Mera. Natrafiwszy na jego stanowisko, zapytałem mężczyznę:
— Czy posiada Pan książkę „Owady Nocy” Ratajskiego?
— Proszę za mną — odparł.
Odeszliśmy od stoiska w kierunku parkingu, gdzie skierowaliśmy się do zielonego Żuka. Sprzedawca otwarł klapę bagażnika, którego obicie było przerobione w ten sposób, by po chwyceniu w odpowiednim miejscu można było je zdjąć, dając dostęp do tajnego schowka, kryjącego w swoim wnętrzu zmodyfikowane podzespoły do komputerów Mera. Potrzebowałem elementu, dzięki któremu będę mógł przekształcić peceta w serwer przekierowujący, który zarazem nie będzie zauważalny przez systemy blokujące Partii.
— Ile za to? — zapytałem, wskazując na jeden z czipów.
— Sto trzydzieści — odpowiedział sprzedawca, nie wyrażając żadnych emocji.
— Tak dużo? — powiedziałem, licząc na małe obniżenie ceny.
— Ile żeś się spodziewał, chłopcze?! — sprzedawca się wściekł. — wystarczająco dużo ryzykuje, sprzedając ten szajs. Kupuj albo idź stąd i nie truj mi dupy!
Facet bardzo bezpośredni, ale nie ma się czemu dziwić. Gdyby szpicle Partii go wydali, MO zrobiłoby mu wlot na mieszkanie, po czym od razu trafiłby na przesłuchania, a jeśli nawet by je przetrwał to wylądowałby w obozie pracy, skąd nie ma powrotu.
— Dobra, dobra, biorę — odparłem, po czym dobiliśmy targu i się rozeszliśmy.
Wsiadłszy ponownie do auta, ruszyłem wzdłuż ulicy Marchlewskiego, następnie skręcając w prawo w Czerwonej Armii, kierując się do wież Alfa, czyli kompleksu budynków połączonych ze sobą u podstawy kilkupiętrową, poziomą konstrukcją. Zaparkowawszy po przeciwnej stronie ulicy, tuż obok wejścia do Pasażu Różowego, przeszedłem na drugą stronę drogi i skierowałem się do przejścia zlokalizowanego pod łącznikiem, pośrodku wież, lecz przed wkroczeniem do środka musiałem upewnić się, czy w okolicy nie widać było milicji. Jeden funkcjonariusz stojący w oddali zajęty był wypisywaniem mandatu za złe parkowanie. Skorzystawszy z okazji, wszedłem w wąski przesmyk między budynkami, po chwili docierając do metalowych drzwi z napisem „Pomieszczenie Techniczne”. Przed drzwiami na ziemi znajdowała się krata, którą odsunąłem po uprzednim rozejrzeniu się i wyjąłem zeń dwa klucze, następnie otwierając drzwi jednym z nich i wchodząc do środka, po czym zakluczyłem je za sobą. Wewnątrz stał ogromny piec ogrzewający wieżowce, który z uwagi na porę roku był nieczynny. Sąsiednie pomieszczenia skrywały rozdzielnie prądu oraz szatnię, w której stał rząd metalowych szafek. Otwarłszy jedną z nich drugim kluczem, ujrzałem Merę stojącą w jej wnętrzu. Miała starty numer seryjny z obudowy, dzięki czemu w razie odnalezienia jej przez służby, nie byliby w stanie stwierdzić, do kogo należy. Wyjąłem z kieszeni czip, po podłączeniu którego komputer miał fałszować swoją pozycję, udając, że znajduje się gdzieś na polu w środku Polski, przy okazji zmieniając dane właściciela, na więźnia skazanego na karę śmierci, dzięki czemu jest praktycznie nie do wykrycia i bez problemu może służyć za serwer.
Potrzebowałem niemal godziny, by wszystko ustawić, ale pracownik biurowca współpracujący z naszą grupą zapewniał mnie, że w tym czasie nikt nie wejdzie, więc mogłem zacząć. Otworzyłem obudowę i podłączyłem element do płyty głównej. Zamknąwszy klapę, podłączyłem komputer do prądu przez gniazdko wmontowane wewnątrz szafki, którego kabel prowadził do dziury wywierconej w jej tyle. Podłączyłem maszynę za pośrednictwem przejściówki z telefonem i uruchomiłem ją. Urządzenie wyświetliło obraz włączającego się systemu. Zakończywszy konfigurację początkową komputera, podłączyłem go do lokalnej sieci w taki sposób, by był niewykrywalny przez administratora. Wystarczyło wysłać mu maila tydzień temu z robakiem w zestawie, dzięki czemu mogłem teraz kontrolować jego sieć zdalnie. Pozostało wprowadzić dane z kartki i wszystko było gotowe. Serwer został podpięty pod stronę propartyjną, którą założyliśmy miesiąc wcześniej dla niepoznaki. Każdy, kto próbowałby od teraz kliknąć godło w miejscu, gdzie przed czterdziestym piątym znajdowała się korona, zostałby przekierowywany do ekranu logowania, gdzie należało podać hasło „Owad”, pisane wspak. Zalogowany w ten sposób użytkownik uzyska pełny dostęp do zagranicznych stron, nie będąc przy tym wykrytymi przez Partię, która zezwalała wyłącznie na korzystanie z propagandowych stron lokalnych.
Zamknąłem szafkę, schowałem kartkę do kieszeni i wyszedłem z pomieszczenia z powrotem na poznańskie ulice, które pokryła już noc. Wychodząc na główną drogę, gdzie zaparkowałem samochód, zatrzymałem się na moment, by podziwiać blask neonów. Miasto, niczym doktor Jekyll i pan Hyde, stało się przeciwnością swojej ponurej, dziennej formy. Chwilę później wsiadłem do auta i ruszyłem w kierunku domu, czerpiąc przyjemność z jazdy bandziorem nocą. Czułem się, jakbym płynął przez oświetlone ulice, na których nocą chowały się betonowe mury, ustępując miejsca kolorowym światłom. Była to jedna z niewielu magicznych rzeczy w tym smutnym świecie.
Jadąc obok Dworca Zachodniego, ustąpiłem pierwszeństwa kilku pojazdom milicji, jadącym na sygnale w kierunku parku Kasprzaka. Widać, że gdzieś im się spieszyło. Nie zastanawiając się wiele, postanowiłem kontynuować swoją podróż.
Przechodząc przez korytarz prowadzący do klatki schodowej, spojrzałem odruchowo na skrzynkę pocztową, będąc pewnym, że i tak nic w niej nie będzie. Pod moim numerem mieszkania paliła się zielona lampka, co uznałem za dość dziwne, ponieważ listonosz zazwyczaj dostarczał korespondencję jeszcze przed południem. Otworzyłem skrytkę, wewnątrz której znajdował się wideogram, czyli telegram w formie holograficznego nagrania wideo, który w polu nadawcy wpisane miał dwa znaki: JR. Zabrałem wideogram ze sobą, a lampka zmieniła barwę na czerwoną.
Przekroczyłem próg mieszkania, które pokryte było mrokiem nocy, a jedynym źródłem światła była latarnia uliczna, której lampa o żółtej barwie, wpadając pomiędzy żaluzjami, tworzyła świetlne linie wzdłuż podłogi. Planując wypić wieczorną kawę przed wyjściem do pracy, włączyłem światło w kuchni i odpaliłem gazówkę. Oczekując na gwizd czajnika, odpaliłem papierosa i włączyłem telewizje, gdzie akurat puszczano jakiś stary western, który był jednym z niewielu odstępstw od cenzury, gdyż Partia uznała, że filmy amerykańskie sprzed siedemdziesięciu lat nie będą miały na nas negatywnego wpływu. Czajnik zaczął gwizdać, więc zabrałem go i zacząłem powoli zalewać kawę. Nagle szklanka z duralexu pękła, a ja oberwałem wrzątkiem po spodniach.
— Kur… — przerwałem. — Akurat tego mi było trzeba — poszedłem przebrać spodnie, po czym wróciłem do kuchni z mopem i zacząłem wycierać plamę po kawie.
Nagle przerwano pokaz filmu komunikatem specjalnym:
_„Dziś o godzinie dwudziestej funkcjonariusze milicji wraz z grupą antyterrorystyczną wtargnęli do mieszkania podejrzewanego o szmuglowanie towaru z Zachodu oraz szerzenie dezinformacji, oczerniając działania Partii.” _— powiedział prezenter. Nie przejąłem się tą wiadomością, gdyż Partia często każe służbom robić „przedstawienie”, by społeczeństwo było zastraszone, udając, że robią to dla dobra obywateli. Nagle podszedł ktoś i przekazał prowadzącemu, po czym ten szybko zapoznał się z jej treścią i oznajmił:
_„Potwierdzamy, że funkcjonariusze zmuszeni byli użyć broni, przez co napastnik zginął na miejscu. Był to Janusz Rybicki, którego podejrzewano o przynależność do organizacji terrorystycznej znanej jako „Ćmy”.”_
— Idiota! Dlaczego nie powiedział, że coś mu grozi?! — powiedziałem na głos sam do siebie.
Po chwili zadzwonił telefon. Była to Marta, która także należała do naszej grupy.
— Janek! On nie żyje! — powiedziała, ledwo powstrzymując płacz.
— Marta! Uspokój się! Musimy coś… — spojrzałem na przód koperty, którą odłożyłem na stół. Brakuje na niej znaczków pocztowych. Cholera! JR to inicjały! To od Janka! Poczekaj, zaraz oddzwonię — po rozłączeniu się, wziąłem infogram do ręki i wyjąłem ze środka okrągły plastikowy pojemnik z holograficznym wyświetlaczem przypominającym obiektyw, zamontowanym pośrodku urządzenia. Przełączyłem włącznik, po czym nad wyświetlaczem pojawił się hologram Janka:
_„Cześć. Skoro to oglądasz, zapewne już wiesz, że nie żyję.”_ — usiadłem, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę — „_Byłem na celowniku już od jakiegoś czasu, ponieważ dowiedziałem się czegoś, czego nie powinienem. Idź na pocztę obok Dworca Zachodniego. Wszystko jest na kartce. Powodzenia.”_ — Nagranie dobiegło końca, a ja przez dłuższą chwilę siedziałem, trawiąc natłok informacji, na które nie byłem przygotowany.
— Jakie informacje? Co jest na poczcie? Jaka kartka? — zastanawiałem się na głos. Po chwili przypomniałem sobie o świstku z kodami autoryzacji, którą dostałem od Janka. Zacząłem przeszukiwać kieszeń, po czym wyjąłem papier i przejrzałem całą, niczego nie odnajdując.
— Może Marta mi pomoże — pomyślałem, po czym oddzwoniłem do niej.
— Co się stało? Dlaczego się rozłączyłeś? — zapytała wciąż zapłakanym głosem.
— Zaraz po ciebie ruszam. Wytłumaczę ci po drodze. Przygotuj torbę z potrzebnymi ci rzeczami — odparłem.
— Dobrze. — powiedziała, po czym się rozłączyła.
Schowałem kartkę ponownie do kieszeni, ubrałem się i wyszedłem. Jadąc do sąsiedniej dzielnicy, mijałem kamienicę Janka, całą obstawioną pojazdami milicji, wykonując w międzyczasie telefon do kierownika restauracji:
— Dziś mnie nie będzie — powiedziałem do telefonu
— Co?! Niby skąd znajdę teraz barmana?! Czy ciebie poje… — rozłączyłem się.
Kilka chwil później znajdowałem się pod blokiem Marty, przed którym czekała już na mnie. Gdy tylko zobaczyła mój samochód, podbiegła, schowała torbę do bagażnika i usiadła obok mnie.
— Darku! Co się dzieje? Boję się! — mówiła drgającym głosem.
— Janka zabili, ponieważ dowiedział się o czymś ściśle tajnym. Musi być to coś poważnego, skoro wcześniej uznawali nas za niegroźnych, a teraz, przez ten syf, polują na całą grupę. Pozostawił mi infogram, w którym przekazał mi informację, jakoby zostawił jakąś informację na tym świstku — przekazałem kartkę Marcie. — Problem w tym, że nie widzę tu nic, oprócz kodów i jakichś bazgrołów. — dałem ją Marcie. Gdy prowadziłem, ona w milczeniu oglądała kartkę.
— Spójrz. Ty zrobiłeś zagięcie przy tym rogu? — powiedziała, wskazując róg, na którym znajdowały się bazgroły. Był w tym miejscu wyraźnie widoczny ślad po zagięciu.
— Nie. Nie zauważyłem. — odparłem zaskoczony.
Marta zagięła róg. Naszym oczom ukazał się kod 12—150.
— Co to znaczy? — zapytała.
— Przekonamy się, jak dojedziemy na pocztę — odparłem.
Postanowiłem wybrać dłuższą drogę, gdzie mogliśmy poruszać się niezauważeni, przejeżdżając obok ekonomika, po czym odbiliśmy w kierunku Mostu Dworcowego, gdzie okazało się, że przed wjazdem stał patrol kontrolujący wszystkich przejeżdżających. Zbliżywszy się, funkcjonariusz pomachał lizakiem, wskazując miejsce zatrzymania pojazdu. Zjechawszy na skraj drogi, milicjant zaczął zbliżać się do naszego samochodu. Miałem w tym momencie miliony myśli jak uciec z tej sytuacji. Zanim zdążyłem wykorzystać jedną z nich, mężczyzna stał już obok, pukając pałką policyjną w okno, które uchyliłem korbką.
— Dokąd wybierają się państwo tak późną porą? — zapytał. Nie miałem przygotowanej odpowiedzi. Zamurowało mnie. Wtedy Marta przybliżyła się do mnie i odpowiedziała:
— Panie władzo. Jesteśmy tylko dwójką zakochanych, planujących spędzić miły wieczór w pobliskim hotelu, prawda kochanie? — spojrzała na mnie. Jej zachowanie zaskoczyło tak bardzo, że potrzebowałem chwili, by załapać, w jaką grę ona gra, czując zarazem, że jestem cały czerwony z gorąca.
— T… tak. — odparłem wahająco. Milicjant spojrzał na nas obu, jakby rozpoczął skanowanie wzrokiem.
— Ech, wy młodzi. Dobrze, jedźcie. Miłego wieczoru — powiedział, uśmiechnął się kompletnie nieszczerze.
— Dziękujemy — odparła Marta, a ja nie czekając chwili dłużej, ruszyłem.
Dojechaliśmy do głównego budynku poczty. Dla bezpieczeństwa zaparkowałem trochę dalej, w pobliżu wjazdu kolejowego na teren PeWuLu. Weszliśmy do budynku od frontu i rozejrzawszy się po pomieszczeniu, zauważyliśmy skrytki pocztowe przy jednej ze ścian głównego holu. Spojrzałem jeszcze raz na kartkę i postanowiłem podejść do skrzynki z numerem 12. Wcisnąwszy przycisk wysunięcia szuflady, pojawił się komunikat z prośbą o hasło. Wprowadziłem na dotykowym ekranie ciąg cyfr 1-5-0, po czym wysunęła się szuflada, wewnątrz której znajdowała się teczka. Otwarłem ją, wiedząc, że jej zawartość może doprowadzić mnie do śmierci. Przejrzałem pobieżnie zawarte w niej dokumenty, nie mogąc uwierzyć w to, co tu napisano. Zgody Partii, projekt „Jedność”, zgoda na masową kontrolę tłumu, fale niskich częstotliwości, a na końcu podpis dyrektora TelKom. Przypomniało mi się, jak jego syn wspominał rano, że będziemy chodzić jak w zegarku. Czyli Partia chce wdrożyć plan kontroli umysłu, a ten gnojek o wszystkim wiedział.
Nagle usłyszeliśmy syreny. Szybko zabraliśmy dokumenty i wybiegliśmy tyłem poczty, nie zważając na ostrzeżenia pracowników. Wybiegliśmy od zaplecza, następnie wychodząc na ulicę, gdzie zobaczyliśmy niebieskie światła radiowozów odbijające się od hal targowych. Czekali na nas. Pobiegliśmy do bandziora i prędko odjechaliśmy.
— Co teraz zrobimy, Darku? — zapytała wystraszona Marta.
— Spokojnie. Mam znajomego, który pracuje w zakładach Cegielskiego i wpuści nas na teren opuszczonych budynków, gdzie będziemy bezpieczni. — odparłem. — Teraz musimy odczekać tam parę dni, w międzyczasie przygotowując plan powstrzymania projektu „Jedność”.Bilet w jedną stronę
Godzina dwudziesta — koniec pracy. Gdybym mógł, najchętniej nigdy nie wychodziłbym z zakładu, ale nawet szef ma już dość mojej — jak to ujął — „zmęczonej życiem miny”. Pracuję dwanaście godzin dziennie, sześć dni w tygodniu. Zamiast wracać do domu, kręcę się po mieście bez celu. Wypadek sprzed niespełna roku zmienił moje życie na zawsze. Tego dnia pod kołami pociągu straciłem ukochaną żonę i dwójkę moich wspaniałych dzieci. Człowiek nieprzerwanie wspina się w hierarchii społecznej, zwiększając swój majątek, zapominając, jednak o najważniejszym aspekcie życia — rodzinie. Myśl, że ich już nie ma, jest nie do zniesienia, a przebywanie w niegdyś naszym mieszkaniu nasila uczucie pustki i ten niezrozumiały ból pulsujący gdzieś w głębi mnie. Dziś mój dobry kolega z czasów szkolnych opowiadał, jak bardzo się cieszy, że jego żona idzie do pracy do szpitala na nocną zmianę, a on będzie mógł zaprosić kolegów na popijawę. Chciał zaprosić też mnie, ale nie miałem ochoty na imprezowanie i chyba już nigdy nie będę jej mieć. On cieszy się na rozłąkę z żoną, a ja oddałbym wszystko, byle być znowu z moją żoną, choć przez jeden dzień.
Skończywszy pracę, udałem się do galerii i chodziłem po niej, aż do zamknięcia. Początkowo ochrona myślała, że jestem jakimś kieszonkowcem i ciągle mnie pilnowali, ale teraz traktują mnie jak powietrze. Zresztą, czy to ważne? Nic już nie jest ważne…
Około godziny dwudziestej drugiej otwarłem drzwi do mieszkania. Idąc przez ciemny korytarz, spoglądałem przez sekundę na puste pokoje dzieci, na które moja wyobraźnia za każdym razem nakładała wspomnienia biegających i śmiejących się Madzi i Antka. Od wypadku śpię na kanapie w salonie, bo do sypialni nawet nie jestem w stanie wejść. Myśl, że już nigdy nie poczuję bliskości i ciepła bijącego od Ani, gdy razem leżeliśmy w łóżku działa jak rak w zaawansowanym stadium.
Podszedłem do lodówki i otwarłem drzwi, w której znajdowała się zgrzewka piwa, bez której wnętrze chłodziłoby jedynie powietrze. Sięgnąłem po nie i po zamknięciu lodówki ruszyłem w kierunku kanapy. Usiadłem i sięgnąłem po pilot od telewizora. Przed włączeniem odbiornika dało się zauważyć kurz na ekranie, który obecny był na wszystkich meblach. Nie odkurzałem tu już od dawna, bo w sumie, po co? Włączyłem telewizor, następnie przełączając kanały, natrafiłem na lokalny program informacyjny. Prezenter opowiadał o poszukiwaniu mordercy jakiejś dziewczyny, której ciało znaleziono na pobliskim osiedlu. Przypuszczam, że wielu sąsiadów jest przejętych faktem, że morderca grasuje w naszej okolicy, mi jednak było to obojętne. Gdybym to ja miał stać się jego ofiarą, może w końcu zaznałbym spokoju. Prowadzący wspominał też o chwilowych wyłączeniach prądu spowodowanych pracami konserwacyjnymi, które będą mieć miejsce dzisiejszej nocy. Znużony ilością uzyskanych informacji, zmieniłem kanał, natrafiając na jakiś film sensacyjny i rozpocząłem wlewanie w swój organizm znieczulenia w postaci alkoholu.
Jedno… drugie… trzecie… chyba zamknę na chwilę oczy.
Ciemność obejmującą kuchnię rozświetla jedynie mała lampa wisząca nad stołem, obok którego siedzę. W ręku trzymam jakąś kartkę. Spojrzałem na nią z zaciekawieniem. Jest to bilet kolejowy. Data odjazdu i informacja o trasie pociągu jest nieczytelna. Spojrzałem przed siebie. Siedzę na peronie okolicznego dworca, który otoczony jest przez ciemność. W oddali słychać dźwięk zbliżającego się pociągu. Spojrzałem na zegar, który wskazuje godzinę trzecią dwadzieścia. Wstałem i zacząłem zbliżać się do krawędzi peronu wraz ze zbliżającym się dźwiękiem nadjeżdżającego pociągu. Chcę się zatrzymać, ale nie mogę. Jestem przy krawędzi i zaczynam pochylać się do przodu. Pociąg zbliża się bardzo szybko. Wjeżdża na peron i zaczyna trąbić, a dźwięk jego klaksonu przeszywa mnie na wylot. Jest już obok. To koniec.
Siedzę na kanapie oblany potem. Umarłem czy to był tylko sen? Rozglądam się po ciemnym pokoju, do którego wdziera się delikatne światło lampy ulicznej. Patrzę na zegarek w telefonie, który pokazuje godzinę pierwszą pięćdziesiąt. Właśnie dochodzi do mnie kac po wieczornym piciu. Czyli jednak żyję. Muszę podejść do kuchni i napić się wody. Mijając stół kuchenny, zauważyłem na nim kartkę. Przeszedł mnie dreszcz, kiedy okazało się, że jest to ten sam bilet, który widziałem we śnie. Czy ktoś tu wchodził, gdy spałem? Powoli obróciłem głowę w kierunku ciemnego korytarza pełny obaw, że ujrzę w nim czyjąś sylwetkę. Na szczęście nikogo tam nie było. Podbiegłem szybko do drzwi wejściowych. Na drzwiach nie było widać śladów włamania. Zamek był zakluczony, a zasuwka była założona. Nie rozumiem, co tutaj się dzieje, ale muszę się dowiedzieć. Wziąłem ze stołu bilet, założyłem kurtkę i wyszedłem z domu.
Idąc w kierunku przystanku, z którego ruszę nocnym autobusem do dworca, mijałem opuszczone ulice miasta i podobało mi się to. Odkąd jestem sam, odczuwam niechęć do przebywania z innymi ludźmi i staram się ich unikać. Czułem jednak, że nie jestem sam. Od pobudki w środku nocy mam dziwne przeczucie, jakby ktoś mnie śledził, chociaż jest to zapewne spowodowane nocnym koszmarem. Czkając na autobus, wsłuchiwałem się w odgłosy miasta. Gdzieś w oddali szczekał pies, a z okna bloku sąsiadującego z przystankiem słychać było odgłosy kłótni, która zagłuszana była przez muzykę płynącą z mieszkania kilka pięter wyżej. Słuchając tych dźwięków, zastanawiałem się, jak wiele emocji wyrażają inni ludzie, czego ja już nie potrafię robić. Trochę tak, jakbym sterował pustym ciałem pozbawionym duszy.
Nadjechał autobus. Wsiadając do środka, zauważyłem dwie osoby siedzące w osobnych częściach pojazdu, wpatrzone w smartfony. Usiadłem po prawej stronie tuż za pierwszymi drzwiami, by móc obserwować drogę. Spojrzałem na ściankę z pleksi dzielącą kierowcę od pasażerów. Widniał na niej nr kierowcy 2535. Pomyślałem o tym, jak praca kierowcy w godzinach nocnych musi być trudna. Nie dość, że trzeba często znosić głośnych, pijanych i nieuprzejmych pasażerów, to na dodatek pilnować, by w ciemności przed autobus nie wyskoczył jeden z nocnych imprezowiczów.
Autobus jechał powoli, lekko kołysząc się od nierówności na drodze. Patrzałem przed siebie, aż światła uliczne zaczęły się rozmywać. Nagle usłyszałem huk kół uderzających o szyny, co obudziło mnie z lekkiego snu. Ekran wewnątrz autobusu wyświetlał napis „Dworzec — przystanek końcowy”, a drzwi się otworzyły. Wyszedłem i po krótkim spacerze wzdłuż peronu usiadłem na ławce. Zegar dworcowy znajdujący się obok wskazywał dwie minuty po trzeciej. Zacząłem patrzeć przed siebie, wątpiąc w to, że o trzeciej piętnaście coś się wydarzy.
— Też czekasz na pociąg chłopcze? — powiedział starczy głos obok mojego ucha. Nie spodziewając się mężczyzny, który nie wiadomo skąd znalazł się obok mnie, przestraszony odskoczyłem. Szybko obrzuciłem go wzrokiem. Był to stary człowiek wspierający się laską, ubrany w ubrania jakby nie z tej epoki — jak to dziadek. Po krótkiej chwili uspokoiłem się, po czym odparłem:
— T… tak. Dostałem od kogoś bilet-niespodziankę w prezencie. — wymyśliłem na szybko bajeczkę. Przecież nie powiem, że bilet przyśnił mi się, po czym magicznie pojawił się na stole w kuchni — Wie Pan, dokąd ten pociąg jedzie?
— To bardzo daleko. — odparł starzec — Nie jestem w stanie odpowiedzieć, gdzie dokładnie, ale wiem, że jest to miejsce, z którego nie będziesz chciał wrócić.
— Dla… czego nie będę chciał wrócić? — zanim usłyszałem odpowiedź, w oddali rozległ się dźwięk stukotu kół pociągu.
— To miejsce cię pochłania. — poczułem, jak jeżą mi się włosy na skórze. Mężczyzna po chwili dodał — nie będziesz się tam nudził. Kiedyś straciłem wszystko. Nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić. Pewnego dnia otrzymałem bilet, który zmienił moje życie. — zaskoczyło mnie podobieństwo jego historii do mojego życia. W tym momencie na peron wjechał piękny zabytkowy parowóz, który zatrzymując się, zasnuł cały peron parą. Czarny lakier na kotle i tendrze odbijał światło lamp dworcowych, co podkreślało rozmiar maszyny. Potężne czerwone koła pchane były przez piękne, żelazne tłoki, które wprawiały maszynę w ruch. Parowóz ciągnął za sobą dwa zabytkowe drewniane wagony. Za zaparowanymi szybami widać było rozświetlone przedziały, a ich światło rzucało na szyby cienie śmiejących się ludzi. Starzec miał rację. Odczuwam nieodpartą chęć wejścia do tego pociągu, jakby mnie pochłaniał.
Wstałem z ławki i ruszyłem w kierunku wagonów. Nagle zgasło światło, a peron oświetlały tylko z oddali światła miasta. Przerażenie widokiem, który w tym momencie zobaczyłem, sprawiło, że nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem nawet krzyczeć. Pociąg, jeszcze przed chwilą piękny i majestatyczny, zmienił się w przerażającą maszynę, która wyglądała tak jakby przez ostatnie czterdzieści lat stała na bocznicy. Piękny czarny lakier zmienił się w rdzę, a przez dziury w kotle widać było żar i płomienie. Z komina buchał czarny dym, a w powietrzu można było poczuć zapach siarki. Z budki maszynisty biło krwistoczerwone światło. Z poziomu peronu nie było widać maszynisty, ale można było odnieść wrażenie, jakby maszynę tą prowadził sam diabeł. Nad tendrem widać było unoszącą się parę, jak gdyby węgiel znajdujący się tam był gorący i wydzielał ciepło. Koła pociągu miały starty lakier, a tłok był cały pokrzywiony. Najgorszy był jednak widok wagonów. Były one spróchniałe i wyglądało, jakby wyłowiono je z dna jeziora, a miejsce śmiejących się ludzi na tle ciepłego światła przedziałów zajęła mgła, zza której można było dostrzec przerażające, blade kreatury, które już od dawna nie były ludźmi. Przypominały one bardziej ciała pozbawione dusz. Były obrócone w moim kierunku, lecz przez czarne doły w miejscu ust i oczu nie dało się określić, czy patrzą bezpośrednio na mnie. Bardzo szybkim ruchem wyciągnęły swoje kościste ręce w moim kierunku, próbując wciągnąć mnie do środka. Obróciłem się w kierunku staruszka, żeby upewnić się, czy on też to widzi, lecz on także zmienił się w jedną z tych kreatur. Nagle zaczął wrzeszczeć demonicznym głosem:
— Właź do środka!
Nie byłem w stanie mu odpowiedzieć. W tym samym momencie kreatury z wagonów wydały przeraźliwy krzyk. Jedyne czego chciałem to uciec z tego dworca, ale wciąż nie mogłem się ruszyć.
Nagle usłyszałem syrenę, której dźwięk zbliżał się bardzo szybko, a wraz z nią jaśniejące światło. Potwory przerwały krzyk i odwróciły się w kierunku źródła dźwięku. Jakimś sposobem paraliż ustał i szybko odskoczyłem w kierunku przejścia podziemnego, lecz przewróciłem się, bo ręka starca trzymała moją nogę.
— Nie uciekniesz! — krzyczał starzec. W tym momencie na peron z impetem wjechał pociąg, który przejechał przez piekielny parowóz. Ten momentalnie zmienił się w obłok pary, który rozwiał wiatr.
Siedziałem dłuższą chwilę nieruchomo na ziemi, opierając się plecami o poręcz schodów prowadzących pod peron do wyjścia i próbując zrozumieć, co przed chwilą zaszło. W tym czasie oświetlenie znów zaczęło działać. Spojrzałem na zegar, który teraz wskazywał trzecią dwadzieścia. Wstałem i ruszyłem w kierunku swojego mieszkania. Postanowiłem pójść na piechotę i wszystko przemyśleć.
Czy te stworzenia to były demony? Może diabły? Nazwa nie robi różnicy. Jedno jest pewne — chciały mnie zabić. Tylko dlaczego w taki sposób? Wyglądałoby to na samobójstwo… Czy to te stworzenia sterowały mną? Może to ja chciałem podświadomie się zabić, a to wszystko, co się stało, działo się tylko w mojej głowie? Za dużo pytań.
Dotarłem do swojego mieszkania. Włożyłem rękę do kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Chwyciłem kartkę.
— Bilet! — pomyślałem. Wyjąłem rękę, kurczowo trzymając świstek w ręku. Spojrzałem na wydruk — zniknął? Jak to!
Po wejściu do mieszkania odwiesiłem kurtkę, usiadłem na krześle w kuchni, oparłem się o stół, na którym położyłem zawartość kieszeni i zacząłem wszystko analizować.
— Przecież to niemożliwe. Może i piłem wieczorem, ale nie mogłem mieć takich halucynacji — spojrzałem na stół. Leżała tam karta autobusowa.
— Tak! — głośno krzyknąłem — Kierowca autobusu! Stał tam, gdy to się działo. Na pewno coś widział. Tylko jaki to kierowca, chwila… — zacząłem przypominać sobie w głowie szczegóły z trasy do dworca — numer kierowcy… 2535. Tak go znajdę. Jeszcze nie jest za późno. Autobus nocny nadal kursuje.
Założyłem ponownie kurtkę na siebie i wyskoczyłem z mieszkania jak oparzony.
Idąc na przystanek, zauważyłem, że nocne odgłosy imprezujących i kłócących się ludzi ucichły. Na ulicy zauważyć można powoli narastający ruch samochodów. Pod wiatą przystankową zebrało się kilka osób. O tej porze większość z nich zapewne zmierzała do pracy na poranną zmianę.
Autobus wjechał w zatokę. Spojrzałem przez jedno z okien pojazdu, by sprawdzić numer kierowcy.
— 1248. To nie ten — pomyślałem, nie ukrywając lekkiego zawodu. Po chwili doznałem olśnienia. — Skoro ten kierowca jedzie w kierunku dworca, to jakoś teraz powinien stamtąd wyruszać drugi pojazd. — Przeszedłem więc na drugą stronę drogi na przystanek dla autobusów jadących w kierunku centrum miasta.
Nie musiałem długo czekać na właściwy autobus. Wsiadając do środka, spojrzałem jeszcze raz na numer kierowcy, który był właściwy. Postanowiłem zagadać do kierowcy po wyjściu wszystkich pasażerów z pojazdu. Tak więc usiadłem na to samo miejsce, które zająłem kilka godzin temu podczas ostatniej jazdy. Byłem tak podekscytowany, a zarazem zestresowany nadchodzącą rozmową z kierowcą, że miałem wrażenie jakby jazda na przystanek końcowy trwała wieczność.
Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, a pasażerowie wysiedli, podszedłem do kierowcy, który wyszedł przed pojazd, by zapalić papierosa.
— Przepraszam — zagadałem — przyjechał pan autobusem na dworzec kilka minut po trzeciej, prawda?
— Tak, a co się stało? — zapytał — zgubił pan coś?
— Nie. — odparłem — Chciałem zapytać, czy widział pan coś… — na chwilę zamilkłem, zastanawiając się jakiego słowa użyć — nietypowego?
— Tak — kierowca odpowiedział bez zastanowienia — jeden z pasażerów wysiadł na dworcu, poszedł na peron i próbował się zabić, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Jakiś wariat! — podniósł głos — uwierzyłby pan?
— Chyba wierzę — odparłem. W tym momencie mężczyzna spojrzał na mnie, po czym zrobił wielkie oczy.
— To pan?! — powiedział z wyraźnym przerażeniem w głosie — czemu pan mnie szukał? Czego pan chce? Jest pan jakimś wariatem?
— Przepraszam, że pana przestraszyłem. Proszę uwierzyć, nie mam złych zamiarów — starałem się uspokoić kierowcę. — po prostu to, co się stało było tak dziwne, że musiałem odnaleźć kogoś, kto potwierdzi, że to, co widziałem, było prawdziwe.
— Co pan widział? — zapytał. — Niech zgadnę. Jakiś pociąg, do którego chciał pan wsiąść, aż w ostatnim momencie on zniknął.
— T… tak! — odparłem kompletnie zaskoczony — skąd pan to wie?
— Stąd, że kilka dni temu, podczas wjeżdżania na zatoczkę jakaś pani weszła prosto pod koła mojego autobusu — wyjaśnił. — Po zderzeniu kobieta przewróciła się na ulicę. Gdy do niej podbiegłem, by udzielić pomocy, zaczęła bredzić coś o demonach. Wspominała też o jakimś bilecie. Była wyraźnie przerażona i w szoku. Po chwili przyjechała karetka.
— Wie pan może, do którego szpitala trafiła? — zapytałem.
— Tak. Zawieźli ją do miejskiego szpitala głównego niedaleko stąd.
Podziękowałem i poszedłem w kierunku szpitala. Idąc, nie mogłem przestać myśleć o tym, że ktoś mógł przeżyć to samo co ja. Na szczęście we wskazanym szpitalu pracuje moja znajoma, która być może udzieli mi jakichś informacji o tej kobiecie.
Po dotarciu do szpitala podszedłem do recepcji. Przez drzwi wejściowe przebijało światło wschodzącego słońca, które odbite od froterowanej posadzki rozjaśniało główny hol do tego stopnia, że nie dało się patrzeć. Zapytałem o Martę — moją koleżankę, która zajmowała tam stanowisko pielęgniarki oddziałowej.
— Tak, jest akurat na zmianie — potwierdziła recepcjonistka. — czy mam ją zawołać?
— Tak, poproszę — odparłem. Po krótkiej chwili usłyszałem stukot obcasów. W moim kierunku korytarzem szła szczupła kobieta o długich, czarnych włosach, ustach pokrytych czerwoną szminką i w okularach, których kształt bardzo jej pasował i podkreślał jej kobiecość. Czarna spódnica od kolan odsłaniała długie nogi.
— Damian! — Marta wyraźnie ucieszyła się na mój widok — Nie spodziewałam się ciebie. Co tu robisz?
— Akurat przechodziłem obok i pomyślałem, że wpadnę do koleżanki z dawnych lat na małą kawkę — odparłem, uśmiechając się.
— To zapraszam do mojego biura — ręką wskazała pokój, z którego wyszła.
Weszliśmy do pokoju. Wewnątrz czuć było aromat kawy zmieszany z zapachem starych dokumentów. Przez żaluzje przebijało się światło porannego słońca, tworząc linie biegnące po jednej ze ścian, aż do białej, metalowej szafki szpitalnej. Zanim skończyłem rozglądać się po pomieszczeniu, ekspres skończył nalewać kawę do szklanek. Usiedliśmy przy biurku.
— Opowiadaj co u ciebie słychać — rozpoczęła rozmowę.
— Trochę się dzieje — odparłem. — Powiedzmy, że ostatnio miałem czas pełen emocji.
— To dobrze. Marek opowiadał mi, że byłeś strasznie zamknięty w sobie i nie dopuszczałeś do siebie nawet jego. Szkoda, że nie mogłeś wpaść, gdy zapraszaliśmy cię do nas.
— Ach, mało ważne — powiedziałem — Lepiej opowiedz, co u was słychać.
— W sumie niewiele — powiedziała z lekko zawiedzioną miną — Chyba Markowi odpowiada, że wychodzę wieczorami do pracy, bo może sobie imprezować z kolegami. Najgorsze, że nic nie powie, a ja nie jestem taka głupia, by nie zauważyć puszek po piwie w koszu. Przy okazji, jak u ciebie sprawy miłosne? Masz już kogoś?
— Ja właśnie w tej sprawie — czas wymyślić bajeczkę — jest taka dziewczyna. Uratowała mnie przed potrąceniem kilka dni temu. Chciałem się jej odwdzięczyć, ale nie mam do niej żadnego kontaktu. Jedynie dowiedziałem się, że leży w tym szpitalu.
— Niech zgadnę — odparła z lekkim uśmieszkiem — spodobała ci się i chcesz do niej podbić — pokiwałem głową — Nie powinnam, ale niech będzie. Nie będę stać na drodze miłości — zaczęła wypisywać coś na kartce. Ja w tym czasie dopiłem swoją kawę. — Tu masz adres i imię dziewczyny. Jakby pytała to nie ode mnie, ok?
— Oczywiście. Dzięki — schowałem kartkę do kieszeni w kurtce — Będę ruszał dalej. Trzymajcie się.
— Pewnie, dzięki — powiedziała, po czym wyszedłem z biura.
Idąc ulicą, zastanawiałem się jak zacząć rozmowę. Zanim doszedłem do logicznego rozwiązania, stałem przed drzwiami jej mieszkania. Było parę minut po siódmej. Weźmie mnie za wariata, ale trudno. Muszę z nią porozmawiać i dowiedzieć się, o co tu chodzi.Szmuglownicy Piekła
Minęła godzina dwunasta. Kończąc przygotowania do podróży, Darek wsiadł na swojego nowego Junaka M14, którego zakupił miesiąc temu za pieniądze zarobione na ostatnim transporcie. Zaopatrzony w nóż, maskę gazową oraz przedmioty niezbędne do przetrwania na odludziu, ruszył w kierunku okolicznej stacji paliw. Jadąc przez miasto, przyglądał się smutnym szarym blokom wypełnionym równie bezbarwnymi ludźmi. Stacja, do której się zbliżał, była trochę zaniedbana, a logo CPN było starte i wyblakłe. Widać, że właściciel nastawił się wyłącznie na zysk, wiedząc, że klientów i tak nie zabraknie. Dojeżdżając do dystrybutora, zauważył znajomą osobę — Sławka. Był on okolicznym fryzjerem i dobrym znajomym Darka. Właśnie tankował swój samochód.