Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Nocna przestroga. Tom 2 - ebook

Seria:
Data wydania:
19 marca 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nocna przestroga. Tom 2 - ebook

Anglia, 1655 rok. Ailea przybywa do klasztoru, w którym będzie zgłębiać mistyczną wiedzę, dostępną tylko dla wybranych. Inne nowicjuszki podchodzą do niej z nieufnością i szepczą o niej za jej plecami. Ailea jeszcze przed swoimi narodzinami została przeznaczona sycylijskiemu księciu Aaronowi, z którym, według przepowiedni, ma mieć dziecko.

Roderic uczęszcza do szkoły wojskowej w Bolonii. Szybko zdobywa sławę po zabiciu legendarnego dowódcy, lecz jego rozgłos budzi zazdrość i niechęć. Po pojedynku z wpływowym hrabią zyskuje potężnego i mściwego wroga.

Ailea i Roderic od dawna spotykają się ze sobą w snach oraz wizjach, tworzy się między nimi niezwykła, nadprzyrodzona więź. Być może ich ścieżki wkrótce się skrzyżują i spotkają się w realnym świecie?

„Nocna przestroga” Ann-Catrin Mattsson to druga część cyklu powieści historycznych z elementami mitologii celtyckiej. Autorka zabiera nas w ekscytującą podróż przez wojny, miłość i pradawne tajemnice.

Ann-Catrin studiowała literaturoznawstwo, historię oraz kreatywne pisanie. Wraz z mężem i córką mieszka w domu na archipelagu Bohuslän, położonym na zachodnim wybrzeżu Szwecji. Jej powieści historyczne wymykają się sztywnym podziałom gatunkowym.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-212-0
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Urghe

SZKO­CJA, GRU­DZIEŃ 1643

– Po­do­bno prze­po­wia­da­cie przy­szłość za­pi­saną w gwiaz­dach, mi­strzu.

Ko­bieta, ele­gancko ubrana w ha­fto­wany płaszcz ob­szyty fu­trem z gro­no­staja, ściąga rę­ka­wiczki tak cien­kie, że prze­świ­tuje przez nie skóra. Jej spoj­rze­nie wę­druje po drew­nia­nej pod­ło­dze za­sta­wio­nej moź­dzie­rzami i drew­nia­nymi mi­skami, a po­tem na su­fit, gdzie na sta­rych ha­kach wi­szą ostro­krzew, je­mioła oraz inne święte ro­śliny. Urghe od­suwa na bok nie­dbałe no­tatki i wska­zuje na pod­łogę.

Ko­bieta siada na dy­wa­nie, wśród owczych skór i po­du­szek. Po­wie­trze, już cięż­kie od opium, mie­sza się ze słod­kim za­pa­chem ja­śminu i czymś nie­okre­ślo­nym, co przy­wo­dzi mu na myśl duszne let­nie noce w In­diach. Kiedy kap­tur się zsuwa, uka­zuje się je­dwabna, ru­bi­no­wo­czer­wona tka­nina i ka­skada ciem­nych lo­ków. Na szyi wisi złoty łań­cu­szek, a drobne ka­mie­nie wi­siorka lśnią tym sa­mym sza­fi­ro­wym bla­skiem, co ka­mie­nie bran­so­letki na jej nad­garstku. Jed­nak to oczy za­ska­kują naj­bar­dziej, by­stre i in­te­li­gentne. Dło­nie do­ty­kają za­wi­niątka na ko­la­nach. Je­śli dziecko jest jej, to ona jest bar­dzo młodą matką.

Ko­bieta prze­kręca ob­rączkę na palcu. Jej barki są spięte, jakby czuła się tu­taj nie­swojo. Urghe po­daje jej pa­ru­jącą fi­li­żankę zio­ło­wej her­baty i siada po tu­recku na skó­rze na­prze­ciwko niej. Trwają w mil­cze­niu, przy dźwię­kach desz­czu bęb­nią­cego w okien­nice, aż ci­sza w końcu skła­nia ją do dal­szej roz­mowy.

– Cho­dzi o mo­jego syna. – Ko­bieta opusz­cza głowę, szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów. – Jest... inny, różni się od swo­jego ro­dzeń­stwa.

– W jaki spo­sób?

– Jest nie­jad­kiem. – Ko­bieta upija łyk her­baty, my­śli. – Mogę go zo­sta­wić na dłu­gie go­dziny, a on nie pła­cze. Cza­sami wy­gląda, jakby od­pły­wał. Wpa­truje się w rze­czy, któ­rych nie ma.

– Po­każ­cie mi go.

Ko­bieta po­daje mu za­wi­niątko. Urghe ostroż­nie od­krywa ko­lejne war­stwy tka­niny, wszyst­kie kosz­towne i bo­gato zdo­bione. Spod ma­te­riału wy­ła­niają się włosy czarne jak niebo w bez­k­się­ży­cową noc.

Urghe spo­gląda w oczy dziecka, już te­raz pełne mą­dro­ści prze­kra­cza­ją­cej gra­nice tego świata. Robi mu się cie­pło na sercu. Uśmie­cha się. To gwiezdne dziecko. Przy­myka po­wieki, wdy­cha­jąc ma­gię pa­lą­cych się ziół. Wi­zja mi­go­cze. Urghe wi­dzi tka­ninę prze­zna­cze­nia, prze­szłość i przy­szłość. Wi­dzi to dziecko, już star­sze, i rolę, jaką ode­gra. Na­stęp­nie do­strzega wła­sną śmierć i dziecko, które go za­stąpi.

– To wy­jąt­kowy chło­piec. – Urghe otwiera oczy. – Musi prze­żyć. Jego prze­zna­cze­niem jest być gło­sem nie­bios.

– Jak wy? – W py­ta­niu ko­biety po­brzmiewa za­równo strach, jak i duma.

– To dziecko zaj­mie moje miej­sce, gdy na­dej­dzie czas. Lu­dzie będą go szu­kać, słu­chać jego słów.

Ko­bieta kiwa głową z lek­kim wes­tchnie­niem ulgi.

– Więc bę­dzie miał ty­tuł i po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa?

– Tak, ale to ma swoją cenę. Wa­sze dziecko ma do wy­peł­nie­nia trudne za­da­nie. Po­zwól­cie mu stu­dio­wać sta­ro­żytną wie­dzę, niech na­uczy się czy­tać z gwiazd i opa­nuje ta­jem­nice nie­bios.

– Ro­zu­miem. Otrzyma naj­lep­sze wy­kształ­ce­nie.

Ko­bieta kręci fi­li­żanką i omiata po­miesz­cze­nie prze­ni­kli­wym wzro­kiem. Przez chwilę dał się zwieść jej słod­kiemu, de­li­kat­nemu wy­glą­dowi. W jej oczach ro­dzą się te­raz pre­cy­zyjne plany, jakby była ge­ne­ra­łem. Dziecko po­ka­słuje. Urghe nie po­doba się ten dźwięk, brzmi to, jakby ktoś prze­cią­gał za­rdze­wiałą piłę przez grubą kłodę.

– Jest wą­tłego zdro­wia – stwier­dza. – Rów­no­waga pły­nów w jego ciele jest za­bu­rzona i dla­tego ucho­dzi z niego du­sza. Pro­si­li­ście le­ka­rza, by na niego spoj­rzał?

Ko­bieta wy­dy­cha po­wie­trze z prych­nię­ciem.

– Ci nie­kom­pe­tentni szar­la­tani tylko po­gor­szyli sprawę.

W piersi dziecka bul­go­cze śluz. Od­dech chłopca jest świsz­czący, ma­lec z tru­dem ła­pie po­wie­trze. Urghe marsz­czy czoło.

– Lada chwila i bę­dzie miał su­choty.

– Mo­że­cie mu po­móc?

Nie od­po­wia­da­jąc, Urghe sięga po moź­dzierz i pę­czek li­ści szał­wii, pod­pala go nad jedną ze świec i omiata nim chłopca od dołu do góry, mam­ro­cząc przy tym za­klę­cie w pra­sta­rym ję­zyku. Ko­bieta czuje w no­sie szczy­pa­nie, gdy Urghe wkłada palce w mie­szankę ziół pach­nącą miętą po­łą­czoną ze smal­cem i na­ciera nią klatkę pier­siową oraz ra­mionka chłopca. Po­tem na­lewa so­bie fi­li­żankę her­baty, po­zwa­la­jąc lecz­ni­czym zio­łom oczy­ścić płyny chłopca i wy­pę­dzić cho­robę z jego ciała.

– Na­cie­raj­cie go tym, dwa razy dzien­nie. – Urghe po­daje ko­bie­cie sło­iczek wy­peł­niony ma­ścią. – I da­waj­cie mu cie­płe ko­zie mleko.

– Nie wiem, jak wam dzię­ko­wać. – Ko­bieta wy­pija łyk her­baty i spo­gląda na Urghego zza opusz­czo­nych rzęs. – Mia­łam na­dzieję, że zgo­dzi­cie się rów­nież przy­jąć mo­jego dru­giego syna.

– Oczy­wi­ście.

Ko­bieta woła coś po hisz­pań­sku i ko­tara w drzwiach się od­chyla. Do po­koju wcho­dzi chło­piec o sze­ro­kich ra­mio­nach i peł­nych ustach matki, wy­raź­nie nie­za­do­wo­lony z dłu­giego ocze­ki­wa­nia. Matka rzuca mu su­rowe spoj­rze­nie.

– Wy­pro­stuj się, Ro­de­ricu.

Chło­piec pro­stuje plecy. Spo­glą­da­jąc w jego sza­ro­zie­lone oczy, Urghe nie­mal wy­po­wiada na głos prze­kleń­stwo. Przez jego ciało prze­biega dreszcz. Włosy na jego rę­kach stają dęba jak u roz­ju­szo­nego kota. Ma złe prze­czu­cie. Mruga, za­sko­czony re­ak­cją, jaką wy­wo­łuje w nim chło­piec. Kim on jest? Przez kilka chwil przy­glą­dają się so­bie jak dwaj szer­mie­rze. Po­trzeba ca­łej jego siły, wszyst­kich lat ćwi­czeń, by ciało nie zdra­dziło emo­cji, które w nim bu­zują. Wresz­cie Urghe pyta za­chryp­nię­tym gło­sem:

– Kim jest twój oj­ciec, chłop­cze?

Przez długą, na­piętą chwilę pa­trzą so­bie w oczy.

– Nie mam ojca.

Słowa wi­brują. Od­sła­niają wspo­mnie­nie, uczu­cie, że po­wta­rzają spo­tka­nie, które prze­żyli już wcze­śniej. Na mo­ment rysy chłopca się zmie­niają. Urghe wpa­truje się w inne oczy. Wspo­mnie­nia po­ja­wiają się bez za­pro­sze­nia, tak samo me­lan­cho­lijne jak za­wsze. Od­le­gły rytm bęb­nów. Pło­nące ob­razy walk pod ró­żo­wym i krwi­sto­czer­wo­nym nie­bem. Ciem­no­włosy męż­czy­zna o oczach Ro­de­rica, zmie­rza­jący konno na pole walki z sym­bo­lem Bo­gini na tar­czy. Dziew­czyna, wy­pro­sto­wana i ja­sna jak pło­mień u jego boku. Nio­sąca po­chod­nię. Du­sza, z którą chło­piec jest nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zany. Świa­do­mość tego spada na Urghego jak so­kół na ofiarę, wbi­ja­jąc swoje szpony pro­sto w jego serce.

Urghe ota­cza dłońmi ku­bek, gdyż drżą tak mocno, że na­tych­miast by go zdra­dziły. Spoj­rze­nie wę­druje mię­dzy chłop­cem, ko­bietą i nie­mow­lę­ciem w jej ra­mio­nach. To de­cy­du­jący mo­ment, w któ­rym krzy­żuje się kilka ście­żek. Matka chłopca, która wy­daje się błęd­nie od­czy­ty­wać su­rową minę Urghego, uśmie­cha się prze­pra­sza­jąco.

– Jego oj­ciec po­cho­dzi z Rodu Niedź­wie­dzia.

Chło­piec spo­gląda gniew­nie z za­ło­żo­nymi rę­kami.

– On nie jest moim oj­cem.

Matka ma taką minę, jakby chciała mu wy­mie­rzyć siar­czy­sty po­li­czek, lecz za­miast tego bie­rze głę­boki wdech:

– Ro­de­ricu, za­bierz Ga­briela i po­cze­kaj przed na­mio­tem.

Cała su­ro­wość znika z twa­rzy chłopca, gdy bie­rze na ręce za­wi­niątko, jakby był go­tów zro­bić wszystko, by chro­nić młod­szego brata, który te­raz spo­koj­nie drze­mie w jego ra­mio­nach. Usta są za­ci­śnięte, a oczy po­ważne, gdy szu­kają spoj­rze­nia Urghego.

– Czy mój brat wy­zdro­wieje?

– Śmierć nie za­wsze jest zła. Ale tak, je­stem pe­wien, że twój brat prze­żyje.

Chło­piec kiwa głową.

– Będę go chro­nił.

Urghe nie może po­wstrzy­mać uśmie­chu. Od­pro­wa­dza chłopca wzro­kiem, gdy ten, wy­pro­sto­wany, opusz­cza na­miot.

– Więc chło­pak ma ro­syj­skie ko­rze­nie?

Ko­bieta wy­pija łyk her­baty i od­sta­wia fi­li­żankę.

– Nie lubi o tym mó­wić, jak pew­nie za­uwa­ży­li­ście.

Urghe po­ciera dło­nią pod­bró­dek. Waży słowa.

– Nie­któ­rzy lu­dzie przy­cho­dzą na świat, by stać się wo­jow­ni­kami. Nie ro­dzą się nad­zwy­czaj od­ważni ani silni, ale z ogniem we krwi. Może to nie jest ży­cie, które by sami wy­brali, ale to jest to, co po­tra­fią, co ro­bią naj­le­piej. Do czego zo­stali stwo­rzeni. Ten chło­piec ma ogień we krwi.

– Nie da się tego nie za­uwa­żyć. – Ko­bieta wy­gła­dza suk­nię z czu­łym uśmie­chem. – By­wają dni, że do­pro­wa­dza mnie do sza­leń­stwa. Ale tych, któ­rych ko­cha, ko­cha z tym ogniem i dla nich byłby go­tów umrzeć.

Ko­bieta mówi to bez za­sta­no­wie­nia, nie­świa­doma prawdy w swo­ich sło­wach.

– Co go czeka, mi­strzu?

Co ma jej od­po­wie­dzieć? Że tra­ge­dia jest wpi­sana w ich ży­cie? Że ich losy są sple­cione jak nitki w tka­ni­nie? Że wszy­scy są zwią­zani tym sa­mym łań­cu­chem?

– Chłopca czeka wy­jąt­kowe ży­cie. Zdo­bę­dzie wła­dzę i sza­cu­nek, od­nie­sie suk­ces.

Oczy ko­biety błysz­czą.

Urghe waha się, nie­pewny, ile może jej po­wie­dzieć, nie nisz­cząc tka­niny prze­zna­cze­nia.

– Ale za­wsze bę­dzie po­dą­żał za pewną nie­wia­stą, a gdy upad­nie, to z jej imie­niem na ustach.

W twa­rzy i ciele ko­biety za­cho­dzi za­uwa­żalna zmiana. Usta stają się na­pięte i po­ważne.

– Co to zna­czy?

– Tego nie mogę wam po­wie­dzieć. O od­po­wied­nim cza­sie wszystko sta­nie się ja­sne.

Ko­bieta kiwa głową z dziw­nym spo­ko­jem. Coś mu mówi, że nie bę­dzie prze­bie­rała w środ­kach, by trzy­mać chło­paka z dala od tego dziew­czę­cia.

***

Cienka smuga dymu wi­ruje w górę, gdy Urghe ści­ska pło­mień mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym. Śmierć wie­lo­krot­nie pro­wa­dziła ich w to miej­sce. Wspo­mnie­nia prze­pły­wają przez ciało, roz­dra­pu­jąc ranę daw­nego bólu, za­po­mnia­nego już dawno temu. Bólu wy­ni­ka­jący ze świa­do­mo­ści, że wszystko za­cznie się od nowa. Każdą wielką zmianę po­prze­dza chaos.

Za oknem za­czyna się chmu­rzyć. Urghe, po­sia­da­jący wyż­szy sto­pień świa­do­mo­ści, wie, że gdzieś tam wła­śnie na­ro­dziła się dziew­czynka ze zna­kiem ziemi.

W ko­lej­nych ży­ciach los chłopca był zwią­zany z lo­sem dziew­czynki, a w ostat­nim ży­ciu po­dą­żył za nią aż do śmierci. Spo­tkają się po­now­nie i świat jesz­cze raz za­pło­nie pod ich sto­pami.

Część 1Ailea

PÓŁ­NOCNA AN­GLIA, LUTY 1655

Klasz­tor gó­ruje nad oko­licą ni­czym zło­wrogi ol­brzym. Spo­wita zim­nym bla­skiem księ­życa bu­do­wla wy­gląda na uśpioną, skry­wa­jącą ta­jem­nice. Ailea moc­niej otula głowę sza­lem. Mgła za­mie­niła się w za­ci­na­jący deszcz i lo­do­waty wiatr, który zrywa z dę­bów ostat­nie li­ście. Te dwie mile ją wy­cień­czyły; droga miej­scami była prze­orana ko­le­in­ami i po­kryta na wpół za­mar­z­nię­tym bło­tem, które wy­pły­wało z ziemi jak płyn z wrzo­dów u cho­rych na dżumę.

Skóra szczy­pie od zimna, lo­do­wate po­wie­trze roz­dziera płuca. Prze­nika przez ubra­nia. Przez mo­ment, gdy pa­trzy na ka­mienne mury, wy­daje jej się, że ja­kieś oczy spo­glą­dają na nią przez szybki po­łą­czone oło­wia­nymi ram­kami.

W wy­so­kich drzwiach klasz­toru po­ja­wiają się dwie ko­biety w ko­szu­lach noc­nych. Ailea czuje, że uda zdrę­twiały jej z zimna, gdy idzie za Ashą po scho­dach. Kiedy pod­cho­dzą do tych ko­biet, za­uważa, że młod­sza ma de­li­katną twarz, śmie­tan­kową cerę i włosy w ko­lo­rze kur­kumy.

Ta druga przy­po­mina starą ja­błoń. Ob­wi­sła, prze­su­szona i ciemna skóra na twa­rzy wy­gląda jak stara skó­rzana sa­kiewka po­zo­sta­wiona zbyt długo na słońcu. Ko­bieta ko­ja­rzy się z ro­pu­chami ży­ją­cymi na ba­gnach. Asha nie opo­wia­dała jej za wiele o szkole, ale wy­star­cza­jąco dużo, by Ailea mo­gła zgad­nąć, że ta sta­ruszka to sroga sio­stra Ju­deth, pod­prze­ory­sza. Jej grube brwi się zbie­gają, gdy unosi ka­ga­nek i wbija wzrok w Aileę.

– Nie stój tak i nie gap się, dziew­czyno. – Głos pod­prze­ory­szy trzesz­czy ni­czym młyń­skie koło. – Wejdź do środka, za­nim spro­wa­dzisz na nas su­choty. – Wolną ręką Ju­deth prze­py­cha Aileę przez próg, jed­no­cze­śnie mru­cząc po­dzię­ko­wa­nie do naj­święt­szej Ma­rii Dzie­wicy, Matki Bo­żej i opie­kunki ko­biet, za to, że przy­słała im Ashę po tych wszyst­kich nie­szczę­ściach. Na twa­rzy Ashy po­głę­biają się zmarszczki.

– Kto nas opu­ścił? – pyta.

– Sio­stra Fran­ces i dwie no­wi­cjuszki, a także ta pie­go­wata po­moc ku­chenna z za­dar­tym no­sem.

– Ce­cil?

Ju­deth kiwa głową. Do umy­słu Ailei wdziera się ob­raz świeżo wy­ko­pa­nych na skraju lasu błę­kit­na­wych gro­bów, obok któ­rych prze­jeż­dżały.

– Na co zmarły? – pyta ostroż­nie.

– Tylko ptaki to wie­dzą, ale to mu­siało być dzieło sza­tana. – Twarz sio­stry Ju­deth wy­krzy­wia brzydki gry­mas. – Do­stały krwa­wią­cej wy­sypki, skóra im pę­kała, a go­rączkę miały tak wy­soką, że na ich czo­łach można było go­to­wać. Le­żały i dy­szały przez ty­dzień, aż w końcu się pod­dały.

Ju­deth mówi, że nie­które z młod­szych no­wi­cju­szek wciąż są chore, mają rzę­żący ka­szel i tak du­szą się w nocy, że trzeba za­my­kać za nimi drzwi.

Słabo oświe­tlony hol wej­ściowy jest tak duży, że mógłby się w nim zmie­ścić mały dom. Ka­mienna po­sadzka lśni. Na­prze­ciwko znaj­dują się ciemne, drew­niane schody pro­wa­dzące na wyż­sze pię­tra.

Palce Ailei są czer­wone od zimna, a gdy pró­buje je zgiąć, czuje w nich nie­przy­jemne mro­wie­nie. Zdej­mu­jąc płaszcz, mo­kry i ciężki od desz­czu, wzdy­cha z ulgą. Młod­sza, ru­do­włosa ko­bieta bie­rze od nich mo­kre okry­cia i szuka wzroku Ashy.

– Mogę je po­wie­sić w kuchni, żeby wy­schły do rana. – Głos ma miękki, nie­mal śpiewny.

– Dzię­kuję, Ro­ese. Przy­szły ja­kieś li­sty do mnie?

– Leżą w wa­szym po­koju.

Asha kiwa głową i zwraca się do Ailei:

– Mu­szę za­ła­twić kilka spraw. Sio­stra Ju­deth po­każe ci twój po­kój. Zo­ba­czymy się ju­tro na śnia­da­niu.

Nie od­chodź – my­śli Ailea, lecz nim zdą­żyła to wy­po­wie­dzieć, Asha i Ro­ese już się od­wra­cają i od­cho­dzą, po­zo­sta­wia­jąc ją samą z ro­pu­chą. Ju­deth mruży oczy.

– Po­dejdź bli­żej, że­bym mo­gła ci się przyj­rzeć, dziecko. Bli­żej! Mu­sisz stać w świe­tle, ro­zu­miesz? – In­ten­sywny za­pach pio­łunu drażni nos Ailei, gdy sta­ruszka unosi ka­ga­nek bli­sko jej twa­rzy, jakby chciała oświe­tlić naj­głęb­sze za­ka­marki jej du­szy. Ma przy ustach zna­mię, które się po­ru­sza, gdy mówi. Zna­miona mogą być piękne i wy­jąt­kowe, jak plamki na pa­wich pió­rach. Inne zaś są owło­sione i ko­smate jak gą­sie­nice, i zna­mię Ju­deth ta­kie wła­śnie jest.

Ko­bieta marsz­czy nos i mru­czy coś o tym, że Ailea jest ko­ści­sta jak cza­pla i nie­przy­zwo­icie wy­soka.

Pro­wa­dzi ją po ka­mien­nej po­sadzce, a po­tem scho­dami na górę. Kro­pla desz­czu spływa wzdłuż li­nii wło­sów dziew­czyny i za­trzy­muje się na czubku nosa, po czym spada. Ailea wie o tej szkole tylko tyle, że na po­czątku dwu­na­stego wieku ja­kiś bo­gaty lord po­da­ro­wał sio­strom za­kon­nym zie­mię i przy­le­ga­jący do szkoły ko­ściół, po tym, jak ob­ja­wił mu się Ar­cha­nioł Mi­chał, do­wódca ar­mii nie­bie­skiej. I że po kilku po­ża­rach sio­stry od­bu­do­wały więk­szą część klasz­toru. Kiedy na­stała re­for­ma­cja i li­kwi­do­wano klasz­tory, ostat­nia prze­ory­sza uzy­skała po­zwo­le­nie na wy­ku­pie­nie klasz­toru i po­dzie­le­nie ziemi na dwie szkoły, jedną dla dziew­cząt, drugą dla chłop­ców.

Do­cie­rają na pię­tro, ale Ju­deth pro­wa­dzi ją da­lej, trzy­ma­jąc ka­ga­nek wy­żej niż na scho­dach, aby oświe­tlić długi ko­ry­tarz. Świa­tło mi­go­cze, rzu­ca­jąc upiorne cie­nie na ka­mienne ściany. Śmier­dzi piw­nicą i zbu­twia­łymi li­śćmi. Wil­goć wnika w ciało, ko­ści i buty. Mi­jają sa­lon z ma­syw­nymi me­blami i ko­min­kiem, w któ­rym zgasł ogień. Ailea nie­mal sły­szy mam­ro­ta­nie tych se­tek gło­sów, które były tu­taj przed nią.

Jest tu nie­skoń­cze­nie wiele drzwi i każde są inne. Wy­dają się wpa­try­wać w nią błysz­czą­cymi, że­la­znymi oku­ciami i wiel­kimi sę­kami wy­glą­da­ją­cymi jak oczy. Czy kie­dy­kol­wiek uda jej się tu od­na­leźć?

Sio­stra Ju­deth za­trzy­muje się przy ma­syw­nych dę­bo­wych drzwiach. Wkłada rękę do kie­szeni i wyj­muje pęk około trzy­dzie­stu czar­nych klu­czy. Brzę­czy nimi, za­nim w końcu znaj­duje ten wła­ściwy i otwiera drzwi.

Po­kój jest po­dłużny, ale wy­soki. Są tam sto­lik nocny bez ser­wety, rzeź­biona skrzy­nia, to­a­letka z ta­pi­ce­ro­waną ławką i szafa, w któ­rej można po­wie­sić ubra­nia. Pro­sto i bez­oso­bowo, lecz przy­naj­mniej nie czuć stę­chli­zny.

Ailea pod­cho­dzi do wą­skiego łóżka w rogu i ostroż­nie prze­gląda stos sta­ran­nie zło­żo­nych ubrań. Trzy pary weł­nia­nych brą­zo­wych poń­czoch oraz gie­zło i ko­szula nocna. Spód­nica z błę­kit­nej wełny i pa­su­jące do niej ka­ftan, far­tuch oraz cze­piec z bia­łego lnu. Sio­stra Ju­deth wy­ja­śnia, że taki strój no­szą wszyst­kie star­sze no­wi­cjuszki i że do­rmi­to­ria znaj­dują się w pół­nocno-wschod­nim skrzy­dle klasz­toru, na końcu ko­ry­ta­rza. I że Ailea może umie­ścić swoje rze­czy w skrzyni.

Po­tem bąka, że każe opie­sza­łej po­mocy ku­chen­nej pod­grzać dla Ailei zupę, która zo­stała z wie­cze­rzy. Kiedy Ailea dzię­kuje i pyta, czy to nie kło­pot, sta­ruszka sy­czy, że nie jest wy­jąt­kowa i że tu­taj każ­demu go­ściowi ofe­ruje się je­dze­nie, czy ona ni­czego nie ro­zu­mie?

Dy­go­cząc z zimna, Ailea staje przy oknie i pa­trzy na sma­gany wia­trem kra­jo­braz. Klasz­tor jest oto­czony ni­skim ka­mien­nym mu­rem, a na ra­ba­tach leżą ze­szło­roczne kwiaty. Ailea ża­łuje, że nie ma tu­taj Ga­briela. Mie­siące spę­dzone na mo­rzu spra­wiły, że zo­stali do­brymi przy­ja­ciółmi. W nie­które ja­sne noce wy­my­kali się na po­kład. Gła­skany przez bryzę mor­ską, z twar­dymi de­skami po­kładu za­miast po­duszki, Ga­briel po­ka­zy­wał jej gwiaz­do­zbiory i opo­wia­dał o tym, że ży­cie czło­wieka jest w nich za­pi­sane. Ailea po­cie­sza się my­ślą, że Ga­briel uczęsz­cza do szkoły dla chłop­ców znaj­du­ją­cej się za­le­d­wie nie­całą go­dzinę stąd. Za­nim się roz­stali, Ga­briel na­ry­so­wał szkic oko­licy i obie­cał spo­tkać się z nią przy ja­błoni w po­ło­wie drogi mię­dzy szko­łami.

– Czy to prawda, że ist­nieje prze­po­wied­nia o to­bie?

Ja­sny głos spra­wia, że Ailea się od­wraca i wi­dzi drobną dziew­czynkę w ko­szuli noc­nej, o wło­sach w ko­lo­rze lnu w nie­ła­dzie opa­da­ją­cych na ra­miona, wpa­tru­jącą się w nią wiel­kimi oczami. Ailea unosi brwi i się uśmie­cha.

– O mnie?

– Isa­bel! Co to za ma­niery?!

Star­sza dziew­czyna o dłu­gich no­gach i kasz­ta­no­wych wło­sach ze­bra­nych w gruby war­kocz wcho­dzi do po­miesz­cze­nia i chwyta dziew­czynkę za ra­mię. Ailea zga­duje, że dziew­czyna z war­ko­czem ma ja­kieś trzy­na­ście, czter­na­ście lat, więc jest tro­chę od niej star­sza.

– Czy tak wi­tamy na­szych go­ści?

– Ale wszy­scy o tym mó­wią! – broni się dziew­czynka.

– Za­milcz! – Duże, ciem­no­nie­bie­skie oczy zer­kają na Aileę. – Nie wi­dzisz, że czuje się nie­swojo?

Dziew­czyna szybko siada na łóżku obok Ailei, za­rzu­ca­jąc przy tym kasz­ta­no­wym war­ko­czem.

– Mam na imię Eli­za­beth. Ale mo­żesz mó­wić na mnie Liz, jak wszy­scy. – Z uśmiech­nię­tymi oczami i śmie­jącą się twa­rzą, Liz od­wraca się do dziew­czynki o wło­sach w ko­lo­rze lnu. – A ta mała szcze­biotka to Isa­bel.

– A ja mam na imię Ailea.

Liz roz­gląda się po po­koju, wciąż z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Oprócz sióstr je­steś je­dyną dziew­czyną, która ma wła­sny po­kój.

Gdyby to od niej za­le­żało, Ailea wo­la­łaby spać w do­rmi­to­rium ra­zem z in­nymi dziew­czę­tami. Moż­liwe, że my­śli Ailei są wy­pi­sane na jej twa­rzy, po­nie­waż Liz prze­chyla głowę i pyta, skąd po­cho­dzi, jak długo trwała jej po­dróż i czy sły­szała już coś na te­mat tej szkoły.

– Nie­wiele – przy­znaje Ailea.

Liz ge­sty­ku­luje, opi­su­jąc rytm dni, które roz­po­czy­nają się od ubra­nia się, po­ście­le­nia łóżka i mo­dli­twy o świ­cie; dzwony zwia­stują, że pora na śnia­da­nie, po­tem są lek­cje, na­stęp­nie praca, wszystko od­bywa się w ci­szy i sku­pie­niu, a na końcu jest sen. Ailea stara się za­pa­mię­tać każde słowo Liz. Wkrótce wo­kół wą­skiego łóżka gro­ma­dzą się ko­lejne dziew­częta, młod­sze i star­sze.

– Naj­star­sze no­wi­cjuszki, te, które ukoń­czyły szes­na­ście lat i wkrótce zo­staną wy­świę­cone na sio­stry, nie mu­szą uczęsz­czać na lek­cje – kon­ty­nu­uje Liz. – Uczą się, wy­ko­nu­jąc różne prace. Każda z sióstr robi coś in­nego, ale wszyst­kie od­po­wia­dają przed Ashą. Wie­czo­rem pój­dziesz z nami do Bia­łej Świą­tyni na mo­dli­twę dzięk­czynną.

Ailea przy­gryza wargę i stara się wszystko za­pa­mię­tać.

– Nie martw się – śmieje się Liz. – Po­każę ci wszystko, co mu­sisz wie­dzieć. Z cza­sem się na­uczysz.

– Nie po­winno was tu być. – W drzwiach staje dziew­czyna o mio­do­wo­zło­tych lo­kach, ru­mia­nych po­licz­kach i mlecz­no­bia­łej szyi. Jej usta są mocno za­ci­śnięte, gdy od­rzuca włosy na plecy. – Nie miej­cie do mnie pre­ten­sji, je­śli zo­sta­nie­cie uka­rane.

Liz przy­suwa się do Ailei.

– To jest Sa­rah.

Ailea nie może nie za­uwa­żyć miny Liz, gdy ta wy­po­wiada imię dziew­czyny i mówi, że Sa­rah po­cho­dzi z jed­nej z naj­zna­mie­nit­szych ro­dzin w An­glii. Coś w wy­glą­dzie Sa­rah przy­wo­dzi jej na myśl te ja­sno­żółte kwiaty ro­snące na ba­gnach, piękne, ale z ośli­zgłymi ko­rze­niami, opla­ta­jące nogi, by wcią­gnąć swoją ofiarę w trzę­sa­wi­sko.

Roz­my­śla­nia Ailei prze­rywa stu­kot drew­nia­ków, a po­tem roz­lega się ten cha­rak­te­ry­styczny, chra­pliwy głos sio­stry Ju­deth.

– Kto wam po­zwo­lił opu­ścić łóżka?

Pod­prze­ory­sza z taką fu­rią sta­wia mi­seczkę na to­a­letce, że go­rąca zupa roz­pry­skuje się na lu­stro. Dziew­częta po­chy­lają głowy. Ju­deth za­kłada na piersi silne ra­miona i oświad­cza, że skoro wszyst­kie dziew­częta są już na no­gach, mogą rów­nie do­brze umyć ka­mienną po­sadzkę w holu. I że tym ra­zem Ailea jest uspra­wie­dli­wiona, lecz od ju­tra nie może ocze­ki­wać spe­cjal­nego trak­to­wa­nia. Dziew­częta sie­dzące na łóżku wo­kół Ailei wstają bez szem­ra­nia i pod czuj­nym okiem sio­stry Ju­deth po­woli opusz­czają po­kój. Kiedy Sa­rah ru­sza w kie­runku do­rmi­to­rium, Ju­deth bie­rze się pod boki.

– A ty do­kąd się wy­bie­rasz, młoda damo? – Głos tra­fia Sa­rah w plecy i dziew­czyna gwał­tow­nie się od­wraca.

– Ja nic nie zro­bi­łam. – Dziew­czyna dum­nie pod­nosi głowę i pa­trzy sta­ruszce pro­sto w oczy. – Wsta­łam tylko, żeby im po­wie­dzieć, że mają wra­cać do łó­żek.

– Opu­ści­łaś łóżko tak jak one, za­sady są ta­kie same dla wszyst­kich, więc te­raz idziesz z nimi.

– Na dole jest strasz­nie zimno!

– Trzeba było po­my­śleć o tym wcze­śniej. – Ju­deth po­py­cha dziew­czynę przed sobą, jed­no­cze­śnie mam­ro­cząc pod no­sem, że cier­pie­nie uszla­chet­nia. Po­nie­waż nie do­strzega pra­co­wi­to­ści w le­ni­wym sercu Sa­rah, do­cho­dzi do wnio­sku, że bę­dzie mu­siała za­szcze­pić ją w nim siłą, aby dziew­czyna nie po­pa­dła w grzech. Sa­rah się od­wraca. Jej twarz ema­nuje gnie­wem ukry­tym pod po­zorną ła­god­no­ścią, gdy wbija wzrok w Aileę. Liz, która wciąż sie­dzi na łóżku, przy­suwa się do Ailei.

– Nie przej­muj się Sarą. My­śli, że wszy­scy jej za­zdrosz­czą.

– Eli­za­beth! – Głos Ju­deth nie­sie ze sobą ostrze­że­nie.

– Już idę!

***

Ailea obej­muje się ra­mio­nami. Cią­gnie od okna, a ona nie może się do­cze­kać, by wresz­cie wśli­zgnąć się do łóżka, pod owcze skóry. Zupa, w któ­rej pły­wają ka­wałki wa­rzyw i mięsa, pa­ruje. Wbrew zdro­wemu roz­sąd­kowi wy­pija ją zbyt szybko i pa­rzy so­bie ję­zyk. Skromny po­si­łek le­dwo za­spo­kaja głód, a żo­łą­dek do­maga się cze­goś wię­cej.

Rę­kami drżą­cymi ze zmę­cze­nia i zimna roz­biera się, wkłada ko­szulę nocną przez głowę, unosi koc i wśli­zguje się do łóżka pach­ną­cego la­wendą i czy­stą po­ścielą, która oka­zuje się sztywna w do­tyku. Po chwili uzmy­sła­wia so­bie, że pach­nie czymś jesz­cze. To in­ten­sywna ko­rzenna woń, nie nie­przy­jemna, ale nie­spo­ty­kana i nie po­cho­dzi od jed­nego z tych ziół, które za­zwy­czaj wkłada się do łóżka, by od­stra­szać mole i larwy. Ailea wy­śli­zguje się z łóżka i prze­szu­kuje po­ściel.

Kiedy pod­nosi po­duszkę, znaj­duje pę­czek zwię­dłych ro­ślin, wy­rwa­nych z ko­rze­niami i zwią­za­nych sztywną, bru­nat­no­czer­woną ta­siemką przy­po­mi­na­jącą pa­pier. Wśród ro­ślin nie ma ani jed­nego kwiatka, za to są grube ło­dygi z kol­cza­stymi kap­su­łami, któ­rych zwię­dłe li­ście wy­dzie­lają ostry za­pach. Co to jest?

Ostroż­nie pod­nosi bu­kie­cik, ob­raca go i szybko wy­pusz­cza z ręki. Wstążka nie jest zro­biona z pa­pieru, jak po­cząt­kowo my­ślała, lecz jest sztywna od sta­rej, za­krze­płej krwi. To zło­wrogi bu­kiet, wy­peł­niony klą­twami, spro­wa­dza­jący nocne kosz­mary i przy­no­szący pe­cha. Na chwilę za­miera, wpa­tru­jąc się w niego, ale szybko otrząsa się z szoku, pod­nosi wią­zankę i wrzuca ją do ku­fra, który za­myka z hu­kiem. Bę­dąc już w łóżku, otrze­puje dło­nie z ziemi do mi­ski po zu­pie, po czym znowu układa się do snu.

Na­ciąga koc na ra­miona. Kto pod­rzu­cił jej ten bu­kie­cik? Czy to głupi żart? Pa­jąk tka swoją sieć nad oknem w bla­sku księ­życa. Na ze­wnątrz wiatr wyje i za­wo­dzi, sły­chać szu­ra­nie i trza­ska­nie, jęki i la­menty, jakby wszyst­kie dźwięki pie­kła po­łą­czyły się w jedną me­lo­dię. Ga­łę­zie ni­czym szpony wy­gi­nają się i dra­pią szybę swo­imi pa­zu­rami. Cie­nie zdają się po­ru­szać, wy­peł­za­jąc z za­ka­mar­ków i kry­jó­wek ni­czym stado wy­głod­nia­łych zwie­rząt. Ailea ma wra­że­nie, jakby wil­goć i ciem­ność wni­kały w jej skórę, a ściany na nią na­pie­rały. Wci­ska ręce pod pa­chy. Tę­sk­nota roz­dziera jej serce. Tę­sk­nota za czu­ło­ścią matki, jej śpie­wem, za­pa­chem wer­beny na jej szyi. Tę­sk­nota za oj­cow­ską szorstką dło­nią, która uspo­ka­jała ją, gdy nie mo­gła za­snąć. Matka i oj­ciec nie żyją od kilku lat. Ból po­wraca. Jego ko­rze­nie wnik­nęły głę­boko w jej serce i tak się roz­ro­sły, że ni­gdy nie uda jej się ich wy­rwać, nie ry­zy­ku­jąc, że wy­krwawi się na śmierć. W pół­śnie wsłu­chuje się w dziką, roz­sza­lałą wi­churę. Jest po pół­nocy, gdy drzwi się otwie­rają. Liz od­rzuca koce i wśli­zguje się do łóżka obok Ailei. Jej włosy pachną my­dłem i lnem wy­bla­kłym na słońcu. Cie­pły od­dech mu­ska po­li­czek Ailei, gdy Liz szep­cze: – Pierw­szej nocy by­łam prze­ra­żona. Ale po­lu­bisz to miej­sce, gdy już się do niego przy­zwy­cza­isz.

Po­kój po­woli wy­peł­nia się cie­płem Liz. Sen przy­cho­dzi na­tych­miast. Spo­kojny i bez kosz­ma­rów.Muc­cio

BO­LO­NIA, MAJ 1655

– Do wszyst­kich dia­błów! Nie tkną­łem jej! – Ro­de­ric ob­raca się tak gwał­tow­nie, że z za­gaj­nika wy­fruwa stado prze­ra­żo­nych go­łębi.

Muc­cio robi krok do tyłu i pod­nosi ręce w obron­nym ge­ście.

– Tylko za­py­ta­łem.

Tchnie­nie świtu po­woli roz­pra­sza mgłę mię­dzy drze­wami. Wscho­dzące słońce prze­nika przez li­ście, bar­wiąc niebo na ró­żowo i złoto. Kil­ku­set męż­czyzn spo­tkało się ze śmier­cią na tej po­la­nie. Muc­cio nie wie, co Ro­de­ric zro­bił, aby ścią­gnąć na sie­bie gniew hra­biego Frie­dri­cha, ale awan­tur­nicy lgną do niego jak ćmy do ognia.

– Nie ro­zu­miem, dla­czego mu­sia­łeś roz­ju­szyć aku­rat hra­biego. – Muc­cio szuka wzroku Ro­de­rica. – Wierz mi, le­piej sy­piać z wdo­wami. Bez wąt­pie­nia są mniej kło­po­tliwe.

– Nie tkną­łem jej, prze­cież mó­wię! Co ci po­wie­dział?

– Kto?

Ro­de­ric krzy­żuje ra­miona. Kiwa głową w kie­runku se­kun­danta hra­biego, chu­dego, ele­gancko ubra­nego męż­czy­zny, sztyw­nego, jakby ktoś wsa­dził mu kij w za­dek. Obok niego stoi Ste­fano, ni­ski i bar­czy­sty, w brud­nych ma­te­ria­ło­wych spodniach do po­łowy łydki, je jabłko, mlasz­cząc. Sznur na pa­sie od­grywa rolę pa­ska. Na bro­dzie Ste­fana wi­dać źdźbła słomy, jakby wła­śnie spę­dził noc w stajni po pi­jac­kiej li­ba­cji, i pew­nie tak wła­śnie było. Za to jego se­kun­dant przy­naj­mniej wło­żył na tę oka­zję czy­stą ko­szulę po­zba­wioną więk­szych dziur.

Nie­pi­sana za­sada mówi, że każdy uczest­nik po­je­dynku po­wi­nien wy­brać jed­nego lub naj­le­piej dwóch se­kun­dan­tów asy­stu­ją­cych pod­czas walki i pil­nu­ją­cych, czy wszystko prze­biega zgod­nie z za­sa­dami. Ste­fano wy­ciąga nóż z po­chwy wpraw­nym ru­chem, od­krawa ka­wa­łek jabłka i z sze­ro­kim uśmie­chem po­daje go se­kun­dan­towi hra­biego. Męż­czy­zna spo­gląda na niego z po­gardą, jakby ten był pier­dem, który się mu wy­msknął. Muc­cio bie­rze głę­boki od­dech, przy­go­to­wu­jąc się na nad­cho­dzący wy­buch.

– Mo­że­cie to za­ła­twić bez broni… je­śli je­steś go­towy cof­nąć swoje znie­wagi… – Ro­de­ric pry­cha. – Albo je­śli pu­blicz­nie uklęk­niesz i po­pro­sisz hra­binę von Hau­gwitz o wy­ba­cze­nie – in­for­muje Muc­cio.

Oczy Ro­de­rica się zwę­żają. Otwiera usta, ale Muc­cio go uprze­dza:

– Po­wie­dzia­łem, że prę­dzej pie­kło za­mar­z­nie.

Zerka przez ra­mię, na hra­biego, który roz­grzewa mię­śnie se­rią ener­gicz­nych ru­chów. Z ma­syw­nymi no­gami, sze­ro­kimi bar­kami i mocno za­ry­so­waną li­nią żu­chwy, spra­wia wra­że­nie po­tęż­nego. Muc­cio szybko oce­nia sy­tu­ację. Nie po­doba mu się to, co wi­dzi. Hra­bia nie jest no­wi­cju­szem. Spo­sób, w jaki się po­ru­sza, zdra­dza, że ma za sobą lata tre­nin­gów, być może w szkole fran­cu­skiej.

Hra­bia naj­wy­raź­niej lubi pu­blicz­ność, bo na po­la­nie zgro­ma­dziło się za­ska­ku­jąco wielu ga­piów. Je­dyną rze­czą, którą Muc­cio o nim wie, jest to, że hra­bia po­cho­dzi z Nie­miec i jest znany z tego, że pod byle pre­tek­stem chce uży­wać broni do obrony swo­jego ho­noru. Zło­śliwi plot­kują też o tym, że po­padł w ogromne długi i nie ra­dzi so­bie z ich spłatą.

W oczach hra­biego Ro­de­ric jest tylko dzie­cia­kiem. Mło­ko­sem, któ­remu trzeba po­ka­zać, gdzie jest jego miej­sce. Z dnia na dzień chło­pak stał się obiek­tem plo­tek. Tym słyn­nym za­bójcą le­gen­dar­nego do­wódcy Fran­cji, Je­ana Fra­nçois de Fosse. Wszy­scy, z Muc­ciem włącz­nie, wie­dzą, że awans Ro­de­rica to tylko kwe­stia czasu. Ale ta sława kłuje lu­dzi w oczy. Każdy suk­ces pro­wa­dzi do za­wi­ści i przy­spa­rza mu wro­gów na dwo­rze. Jedni go po­dzi­wiają, inni nie­na­wi­dzą. Damy dworu zro­biły so­bie z niego swoją nową ma­skotkę. Muc­cio kie­ruje swoją uwagę na Ste­fana, który wła­śnie do niego pod­cho­dzi.

– Ja­kie są wa­runki? – pyta Muc­cio.

Ste­fano rzuca ogryz­kiem przez ra­mię.

– Ten czło­wiek ma taką minę, jakby nie mógł się wy­srać, więc za­sta­na­wiam się, czy nie za­pro­po­no­wać mu śliwki. – Wy­ciera ręce w spodnie. – Su­ge­ro­wa­łem po­je­dy­nek do pierw­szej krwi, ale wy­gląda na to, że chcą cię za­bić, chłop­cze. – Jego twarz roz­ja­śnia uśmiech, gdy spo­gląda na Ro­de­rica. – Wal­czy­cie do ostat­niej kro­pli krwi lub do­póki któ­ryś z was się nie podda!

Ro­de­ric pa­trzy na niego gniew­nie.

– Cie­szy mnie, że moja sy­tu­acja cię bawi.

Ste­fano od­po­wiada mu moc­nym klep­nię­ciem w plecy, a na­stęp­nie kła­dzie rękę na ra­mie­niu chło­paka.

– Tylko nie daj się za­bić, bo po­sta­wi­łem na cie­bie osiem gul­de­nów.

– Zro­bię, co w mo­jej mocy. Nie chcę, że­byś stra­cił tyle pie­nię­dzy.

– Dzięki, chłop­cze, do­ce­niam to.

Ro­de­ric kręci głową. Prze­cho­dzą go ciarki. Muc­cio wy­pusz­cza z sie­bie nie­po­kój, gło­śno wzdy­cha­jąc. Od­chrzą­kuje, szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów.

– Hra­bia jest od cie­bie wyż­szy. Dłuż­sze ręce dają mu prze­wagę – mówi Muc­cio, cho­ciaż wie, że Ro­de­ric już sam wy­cią­gnął wnio­ski. – Po­sta­raj się go zmę­czyć i zbliż się do niego.

– Tak, wiem. – Ro­de­ric ciężko od­dy­cha przez nos. Jego klatka pier­siowa gwał­tow­nie unosi się i opada. Niech to dia­bli! Miejmy to już za sobą!

Tak gwał­tow­nie zrywa z sie­bie kurtę, że sły­chać trzask szwów, rzuca ją w stronę Mi­gu­ela, który na­tych­miast ją ła­pie. Plecy i ra­miona ma wy­raź­nie umię­śnione. Ło­patki ster­czą mu jak skrzy­dła pod ja­snym ma­te­ria­łem ko­szuli. Ani grama tłusz­czu. Po chłopcu, który kie­dyś le­dwo się­gał Muc­ciowi do klatki pier­sio­wej, nie ma ani śladu. Są tylko nie­złom­ność i siła. Kon­trast, który jesz­cze bar­dziej rzuca się w oczy, gdy Ro­de­ric stoi obok swo­jego ró­wie­śnika Mi­gu­ela, o ciele szczu­płym i wiot­kim jak wi­no­rośl i rzad­kim za­ro­ście roz­sia­nym na de­li­kat­nym pod­bródku.

Ro­de­ric wy­ciąga rękę w kie­runku Mi­gu­ela.

– Po­dasz mi szpadę?

– Ma się ro­zu­mieć.

Na po­licz­kach chło­paka po­ja­wia się lekki ru­mie­niec, który do­ciera aż do ja­snej li­nii wło­sów. Od­da­nie Mi­gu­ela jest tak słu­żal­cze, że wy­wo­łuje u Ro­de­rica od­razę. To, jak rzuca mu czułe spoj­rze­nia i ła­pie każde jego słowo oraz uśmiech ni­czym ko­cha­nek, co Ste­fano oczy­wi­ście chęt­nie gło­śno ko­men­tuje, wie­dząc, że wpra­wia tym Ro­de­rica w za­kło­po­ta­nie. Mi­guel po­daje Ro­de­ri­cowi pas mie­czowy z sze­roko otwar­tymi oczami i lekko roz­chy­lo­nymi ustami.

– Po­wo­dze­nia.

Ro­de­ric mam­ro­cze coś od­po­wie­dzi. Jed­nym ru­chem wyj­muje szpadę z po­chwy i ru­sza przed sie­bie, wznie­ca­jąc tu­many ku­rzu.

Ko­ściół już dawno za­ka­zał po­je­dyn­ków. Kary dla ła­mią­cych ten za­kaz są su­rowe. Na osobę, która pierw­szy raz uczest­ni­czy w po­je­dynku, na­kła­dana jest wy­soka grzywna, na­to­miast oso­bie, która robi to ko­lejny raz, grozi wy­gna­nie. Jed­nak za­wsze można zna­leźć spo­sób na obej­ście prze­pi­sów i cho­ciaż po­je­dynki są nie­le­galne, mo­nar­cha i woj­sko przy­my­kają na nie oko. A je­śli ktoś ma do tego szpadę po­bło­go­sła­wioną przez sa­mego pa­pieża, jak hra­bia, może z czy­stym su­mie­niem wbić ją w brzuch ry­wala.

Hra­bia, ele­gancko ubrany zgod­nie z naj­now­szą modą fla­mandzką, w czar­nym stroju i wy­so­kich bu­tach z czer­wo­nymi ob­ca­sami oraz zło­tymi klam­rami, uśmie­cha się, gdy Ro­de­ric do niego pod­cho­dzi.

– Jak szczury, wy­cho­dzą, gdy się je wy­pło­szy. – Hra­bia usuwa plamę błota z rę­kawa płasz­cza. – Ktoś po­wi­nien był cię przy­wo­łać do po­rządku już dawno temu, szcze­niaku. Uklęk­nij i prze­proś, a może cię oszczę­dzę.

Ro­de­ric od­po­wiada z lekko znu­dzo­nym wy­ra­zem twa­rzy:

– To nie moja wina, że wa­sza żona krąży po dwo­rze jak suka z cieczką.

W tłu­mie sły­chać szmer. Ja­kaś dama zdu­sza krzyk. Hra­bia robi krok do przodu, jego szczęki się za­ci­skają w pró­bie po­wstrzy­ma­nia gniewu.

– Ty mały za­ro­zu­miały… – Dłoń hra­biego tak mocno za­ci­ska się na rę­ko­je­ści mie­cza, że aż bie­leją mu knyk­cie. – Przy­nie­ście wino – sy­czy do se­kun­danta, nie od­ry­wa­jąc wzroku od Ro­de­rica. – Za­nim wró­ci­cie, szcze­niak straci oko.

Zwie­sza głowę jak roz­sier­dzony byk go­towy do ataku. Se­kundę póź­niej sły­chać dźwięk stali ude­rza­ją­cej o stal. Hra­bia wy­ko­nuje gwał­towny wy­pad. Czer­wony pył wi­ruje wo­kół jego bu­tów. Cios męż­czy­zny zmu­sza Ro­de­rica do wy­co­fa­nia się. Hra­bia wkłada całą swoją siłę w ko­lejny atak. Ro­de­ric zręcz­nie unika ciosu. Wy­ko­rzy­stuje lek­kie za­chwia­nie hra­biego i prze­cina skórę na grzbie­cie jego dłoni. Rana jest po­wierz­chowna, ale za­dana z taką swo­bodą, że można to od­czy­tać jako aro­gan­cję.

– Ty prze­klęta ła­chu­dro. Ścierwo, szu­mo­wino, zło­dzieju. – Hra­bia wy­rzuca z sie­bie bły­sko­tliwe obe­lgi, nie tak do­bre jak te Muc­cia, lecz cał­kiem po­my­słowe. – Gdy z tobą skoń­czę, wła­sna matka cię nie po­zna.

Ro­de­ric blo­kuje cios hra­biego tylną stroną mie­cza.

– Gdy­by­ście wła­dali mie­czem tak do­brze jak wła­da­cie sło­wem, już był­bym mar­twy.

W tłu­mie roz­lega się ci­chy chi­chot. Ta uwaga od­nosi za­mie­rzony sku­tek. Hra­bia po­now­nie prze­cho­dzi do ataku, tym ra­zem bar­dziej agre­syw­nie. Po kilku cio­sach ciężko od­dy­cha z wy­siłku. Jego twarz jest czer­wona, a ja­sne włosy przy­kle­jają się do czoła. Ro­de­ric po­ru­sza się lekko i z nie­mal pro­wo­ku­jącą non­sza­lan­cją.

Hra­bia wal­czy o od­zy­ska­nie kon­troli nad od­de­chem. Musi być zi­ry­to­wany, że mło­kos ma nad nim prze­wagę. W końcu de­cy­duje się na osta­teczne roz­wią­za­nie sprawy i rzuca się na Ro­de­rica we wście­kłym ataku. Stal iskrzy. Ru­chy Ro­de­rica są tak szyb­kie, że Muc­cio na po­czątku nie ro­zu­mie, co się stało.

Czer­wona plama roz­prze­strze­nia się na ozdo­bio­nym ko­ronką rę­ka­wie ko­szuli jak atra­ment na pa­pie­rze. Hra­bia z dzi­kim wrza­skiem rzuca się na Ro­de­rica, który robi unik i wy­mie­rza cios w ko­lano męż­czy­zny, po­wa­la­jąc go na zie­mię. Żoł­nie­rze sto­sują tę tak­tykę pod­czas bi­twy. To pro­sty spo­sób na unie­ru­cho­mie­nie koni. Prze­cięta noga spra­wia, że zwie­rzę staje się bez­u­ży­teczne, nie na­daje się do pracy ani do służby w woj­sku. Hra­bia nie bę­dzie mógł kon­ty­nu­ować po­je­dynku.

Ro­de­ric kie­ruje ostrze mie­cza w stronę piersi hra­biego. Łą­czy ich wi­bru­jący gniew. Hra­bia dy­szy przez za­ci­śnięte zęby. Jego oczy są sze­roko otwarte, a mię­śnie szyi na­pięte.

– Nie tkną­łem wa­szej mał­żonki. – Słowa za­wi­sają w po­wie­trzu jak odłamki pęk­nię­tego lodu. Ro­de­ric za­ci­ska zęby. Jego wzrok staje się bez­względny i Muc­cio przez krótką chwilę za­sta­na­wia się, czy chło­pak do­koń­czy dzieła, ma­jąc świa­do­mość, że hra­bia bez wąt­pie­nia by to zro­bił. Ale Ro­de­ric opusz­cza miecz.

– O tak wcze­snej po­rze nie za­bija się hra­biów. Pro­po­nuję, że­by­ście po­zbie­rali to, co z was zo­stało, i nas opu­ścili.

Pu­blicz­ność tłumi śmiech. Z pianą na py­sku hra­bia wy­gląda jak pies, trzę­sie się z wście­kło­ści, jakby tylko ostat­nia resztka god­no­ści po­wstrzy­my­wała go przed rzu­ce­niem się na chło­paka. Muc­cio staje mię­dzy nimi.

– Pa­no­wie, po­je­dy­nek był uczciwy, Bóg mi świad­kiem – zwraca się do se­kun­danta hra­biego. – Po­móż­cie wa­szemu przy­ja­cie­lowi się od­da­lić.

Se­kun­dant pod­biega do hra­biego, bie­rze go pod ra­mię i nie­mal stam­tąd od­ciąga. Hra­bia nic nie mówi, lecz pio­ru­nuje Ro­de­rica wzro­kiem. Po ple­cach Muc­cia prze­biega dreszcz. Nie wie, czy chło­pak zdaje so­bie sprawę, że wła­śnie zy­skał po­tęż­nego wroga.

***

Męż­czy­zna kła­dzie sa­kiewkę na wy­cią­gnię­tej dłoni Ste­fana z gry­ma­sem nie­za­do­wo­le­nia na twa­rzy. Przy­ja­ciel ci­cho gwiż­dże, wa­żąc ją w dłoni, a po­tem kie­ruje swoje kroki pro­sto do karczmy.

Ro­de­ric bie­rze od Mi­gu­ela kurtę i ją wkłada.

– Mo­żemy iść? Nosi mnie.

– Po­ranny tre­ning?

Ro­de­ric nie od­po­wiada, a Muc­cio o nic już wię­cej nie pyta. Jego wzrok przy­cią­gają żół­to­zie­lone ślady na szyi chło­paka. Nie umknęło mu, że Ro­de­ric co­dzien­nie rano znika z An­drésem i czę­sto przy­cho­dzi na tre­ningi ze świe­żymi si­nia­kami i krwa­wią­cymi ra­nami. Tro­chę go to nie­po­koi.

– Do zo­ba­cze­nia wie­czo­rem. A, Ro­de­ricu…– Muc­cio czeka, aż ci­sza zmusi chło­paka do od­wró­ce­nia się. – Wiem, że to dla cie­bie trudne, ale je­śli mógł­byś się po­sta­rać i nie pro­wo­ko­wać żad­nego księ­cia ani ni­kogo po­dob­nego przez naj­bliż­sze go­dziny, był­bym do­zgon­nie wdzięczny. – Muc­cio wkłada ka­pe­lusz. – Pla­nuję od­wie­dzić Elenę dziś wie­czo­rem.Ro­de­ric

BO­LO­NIA, MAJ 1655

Mię­śnie się kur­czą. Głowa jest co­raz bar­dziej wci­skana pod po­wierzch­nię wody. Ucisk wo­kół szyi nie ustę­puje. Spo­kój. Ro­de­ric pró­buje w my­ślach na­ka­zać ciału, by się roz­luź­niło. Stara się za­pa­no­wać nad od­ru­chem za­czerp­nię­cia po­wie­trza. Płuca płoną. Ma mroczki przed oczami. Ja­sne, ząb­ko­wane plamki roz­cho­dzą się na ze­wnątrz. Czy tak się wła­śnie czuje umie­ra­jący czło­wiek?

Zo­staje wy­szar­pany z wody. Pada na zie­mię, na ko­lana. Dy­sząc, z tru­dem ła­pie po­wie­trze. Mię­śnie nie chcą go słu­chać, jak gdyby ich je­dy­nym ce­lem było utrzy­ma­nie go przy ży­ciu. Ciało jest cał­ko­wi­cie wy­czer­pane. Cięż­kie, jakby wal­czyli od kilku dni.

Od­dy­cha za­chłan­nie, na­peł­nia­jąc płuca ży­ciem. Po­woli wy­ła­nia się oto­cze­nie, roz­ma­zane ob­razy dziko ro­sną­cych krze­wów i zdzi­cza­łych wi­no­ro­śli pną­cych się po spę­ka­nych ka­mien­nych ścia­nach. Pod­pie­ra­jąc się ręką, Ro­de­ric pró­buje uspo­koić od­dech. To był twój wy­bór, przy­po­mina mu głos w gło­wie. To prawda. Po­bi­cie. Wie­lo­go­dzinny ból. To był jego wy­bór. Po­świę­cił wszystko, aby już ni­gdy nie do­świad­czyć tego uczu­cia. Aby, gdy na­dej­dzie ta chwila, za­cho­wać zimną krew i sta­wić czoła śmierci z pod­nie­sioną głową, bez stra­chu. I tylko je­den czło­wiek może mu w tym po­móc.

An­drés stoi z za­ło­żo­nymi rę­kami i obo­jętną miną, ob­ser­wu­jąc jego zma­ga­nia. Mie­siące tre­ningu nie spra­wiły, że za­częli się lu­bić, ale to im pa­suje. Trudno tor­tu­ro­wać ko­goś, kogo się lubi.

Od­dech po­woli się uspo­kaja. Ro­de­ric opiera głowę o beczkę. Boli go każdy mię­sień, lecz na tym eta­pie jest już tak przy­zwy­cza­jony do bólu, że go ak­cep­tuje. Czuje się tak, jakby prze­szedł dwu­na­sto­go­dzinny tre­ning w pie­kle.

De­li­katny wiatr nie­sie ze sobą za­pach mięty i kieł­ku­ją­cego ży­cia. Cienka war­stwa mchu po­krywa po­sągi ku­pi­dy­nów i bo­gów. Kie­dyś z ich peł­nych ust wy­pły­wała woda. Dzie­dzi­niec za­mie­nił się w gąszcz dziko ro­sną­cych ziół i kłu­ją­cych krze­wów róż, na któ­rych gdzie­nie­gdzie są jesz­cze kwiaty. Mimo słońca po­sia­dłość jest w cie­niu.

Miesz­kańcy wio­ski na­zy­wają to miej­sce Ogro­dem Śmierci. Cho­dzą słu­chy, że zo­stało prze­klęte po tym, jak człon­ko­wie ro­dziny, która tam miesz­kała, zo­stali za­mor­do­wani we wła­snych łóż­kach. Na­wet zwie­rzęta do­mowe i dzieci. Ślady krwi po tre­nin­gach Ro­de­rica i An­drésa nie uci­szyły tych plo­tek.

– Dla­czego go nie za­bi­łeś?

Głos spro­wa­dza Ro­de­rica na zie­mię. An­drés wciąż stoi w tej sa­mej usztyw­nio­nej po­zy­cji z unie­sio­nymi rę­kami i mruży oczy. Ja­sna bli­zna bie­gnie od li­nii ja­snych wło­sów przy pra­wym uchu aż do po­liczka.

– Kogo?

– Hra­biego. On by się nie za­wa­hał.

Ro­de­ric prze­cze­suje włosy pal­cami. Zimne kro­ple wody spły­wają po jego tor­sie.

– O tak wcze­snej po­rze nie za­bija się hra­biów. – Po­wta­rza te idio­tyczne słowa, po­nie­waż wie, że An­drés ni­gdy tego nie zro­zu­mie. Prawda jest taka, że się boi. Boi się, co by to z nim zro­biło. Żoł­nie­rze ra­dzą so­bie z tym w ten spo­sób, że na woj­nie stają się kimś in­nym, by móc pod­rzy­nać gar­dła swoim wro­gom, lecz po po­wro­cie do domu wra­cają do roli ko­cha­ją­cego ojca, który ko­ły­sze córkę do snu. Ale to zo­sta­wia bli­zny na du­szy. Ro­de­ric wy­zna­czył so­bie gra­nicę. W dniu, gdy sta­nie przed Bo­giem, przy­naj­mniej nie bę­dzie miał krwi hra­biego na rę­kach.

An­drés wciąż pa­trzy na niego zza ja­snych rzęs. Jego po­są­gowa twarz nie wy­raża żad­nych emo­cji.

– Ja bym go za­bił – oświad­cza.

Tak­towne chrząk­nię­cie spra­wia, że obaj się od­wra­cają. Mi­guel wo­dzi nie­pew­nym wzro­kiem po­mię­dzy Ro­de­ri­kiem a An­drésem, jakby się bał, że prze­rwał im ważną roz­mowę. Jego po­liczki jak za­wsze płoną, gdy znaj­duje się w cen­trum uwagi.

– Ka­zano mi prze­ka­zać, że Am­bro­gio wró­cił i może cię te­raz przy­jąć. – Mi­guel wsa­dza rękę pod ko­szulę. – I przy­szedł list.

Mi­guel po­daje mu zło­żoną kartkę. Ro­de­ric na­tych­miast roz­po­znaje po­chyłe pi­smo. Z tyłu znaj­duje się czer­wona pie­częć wo­skowa z mo­ty­wem ryby o dwóch szy­jach, zwró­co­nych ku so­bie tak, że two­rzą okrąg.

Ło­soś sym­bo­li­zuje wie­dzę i mą­drość, dwie głowy – siłę, a okrąg – wiecz­no­ści. Wie­dza, którą wpa­jano mu od dzie­ciń­stwa. To ich znak. Ga­briel su­mien­nie do niego pi­sze. Kiedy zda­rza się, że list nie przy­cho­dzi na czas, Ro­de­ric grozi bratu, że wsią­dzie na sta­tek i do niego przy­pły­nie.

– Trzy­maj. – Ro­de­ric wstaje i po­daje list Mi­gu­elowi. – Prze­cho­waj go, do­póki nie skoń­czymy. – Gło­śno wzdy­cha­jąc, na­ciąga przez głowę mo­krą ko­szulę i rzuca spoj­rze­nie An­drésowi. – Jesz­cze raz.Ro­de­ric

PO­MIĘ­DZY ŚWIA­TAMI

Zimny mor­ski wiatr smaga twarz. Nie­sie ze sobą za­pach soli i smutną pieśń. Da­leko na pół­nocy bły­ska­wice prze­bi­jają się przez ciemne chmury. Za­po­wiedź tego, co na­dej­dzie.

Ona stoi od­wró­cona, mocno obej­mu­jąc się ra­mio­nami, za­pa­trzona w dal. Wiatr szar­pie jej spód­nicą, a ja­sne włosy wi­rują wo­kół twa­rzy jak nie­sforna au­re­ola. Bez­kre­sne mo­rze po­ni­żej unosi się i opada. Ryt­micz­nie, jak serce ko­losa, ude­rza o skały i sy­czy białą pianą. Stoją w mil­cze­niu, a bły­ska­wice roz­ry­wają niebo.

– Wiesz, dla­czego ko­cham sztormy? – pyta ona, wciąż wpa­trzona w wodę. On nie od­po­wiada, chcąc, żeby mó­wiła da­lej. – Bo po­ka­zują, że na­wet przy­roda musi się cza­sem wy­krzy­czeć.

Mo­rze od­po­wiada ty­sią­cami ję­zy­ków.

– Jaki to ma wła­ści­wie sens? – Od­wraca się do niego. – Dla­czego się na to na­ra­żamy? Na ten cały ból i smu­tek, raz za ra­zem.

– To, o co wal­czymy, jest więk­sze od nas – od­po­wiada on. – A na tym świe­cie jest też do­bro.

– Co na przy­kład?

– Przy­jaźń. Lo­jal­ność. Mi­łość. – De­li­kat­nie za­kłada ko­smyk ja­snych wło­sów za jej ucho. – Opusz­cza­jąc ten świat, tra­cimy wspo­mnie­nia. Mi­łość to je­dyne, co ze sobą za­bie­ramy. To wszystko, co bie­rzemy z jed­nego ży­cia do dru­giego.

– Więc to na­sza na­groda? – pyta roz­e­mo­cjo­no­wana. – Ży­cie w za­po­mnie­niu? Że wszystko zo­staje wy­ma­zane.

– Przy­pusz­czam, że to cena, którą pła­cimy za to, żeby być ra­zem.

– Na­wet cię tu­taj nie ma. Nie je­steś tu na­prawdę. – Trudno jej opa­no­wać emo­cje.

– Chodź tu. – Przy­ciąga ją do sie­bie, przy­ci­ska­jąc usta do jej czoła. – Znajdę cię. W tym ży­ciu i we wszyst­kich ko­lej­nych. Na­wet śmierć nas nie roz­dzieli.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: