Nocna suka - ebook
Nocna suka - ebook
Takiej historii jeszcze w Polsce nie było... Zdarzyło ci się kiedyś spojrzeć w lustro i mieć wrażenie, że twoje zęby są jakby ostrzejsze niż wcześniej? Poczuć zapachy, na które przedtem w ogóle nie zwracałaś uwagi? Wymacać na skórze kępkę nadmiarowych włosów? A oblizać się ze smakiem na widok rzeczy, których dotychczas nie tknęłabyś nawet kijem? A co jeśli to nie objawy ciąży ani skutki uboczne pewnego wirusa, a początek głębokiej transformacji? Przemiany mogącej stać się przekleństwem bądź... kluczem do wolności? Co wtedy? Będąca w takiej sytuacji główna bohaterka "Nocnej suki" - dawniej ambitna kobieta robiąca karierę w branży artystycznej, a obecnie pełnoetatowa mama i żona stale nieobecnego mężczyzny - postanawia... pójść do biblioteki. Poszukując odpowiedzi na pytanie, co się z nią (do cholery) dzieje, trafia na książkę, która stanie się jej nową biblią. Dzięki niej na swojej drodze spotka grupę kobiet, które mogą zmienić ją na zawsze... jeśli tylko zdecyduje się zaufać nowej, pierwotnej energii. Jaką podjąć decyzję? Pójść drogą instynktu czy działać zgodnie z tym, co sugeruje rozum? Odpowiedź na to pytanie znajdziesz w tej zachwycającej świeżością i brawurą opowieści o macierzyństwie, kobiecej sile i magii, w której psi los może okazać się... naszym najlepszym przyjacielem.
·Powieść nominowana do nagrody PEN/Hemingway w kategorii najlepszy debiut.
·Książka roku magazynów "Esquire" i "Vulture".
·Jedna z najbardziej wyczekiwanych powieści lata 2021 według Amazona, "Timesa", "Entertainment Weekly", "Glamour", "Harper’s Bazaar", "Book Riot", "Lit Hub" i wielu innych.
"Nocna suka" może się okazać debiutem roku. W tą dziką opowieść o macierzyńskim nieszczęściu najlepiej wejść, wiedząc o niej jak najmniej, żeby tym bardziej dać się zaskoczyć. "Chicago Review of Books" Przewrotny i niepohamowany debiut (...). Za pomocą magicznego tekstu oczyszczającego bardziej niż jakikolwiek mamuśkowy memoir, "Nocna suka" tworzy przestrzeń dla siebie samej i dla fikcji, która poszerza macierzyństwo o nowe, surrealistyczne wymiary. "The New Yorker" Must-read dla każdego, kto uwielbia, gdy zaciera się granica między tym, co psychologiczne i nadnaturalne. Vulture Wszystkie członkinie książkowych klubów nowoczesnych matek (a właściwie członkowie wszystkich rodzicielskich klubów) powinny przeczytać "Nocną sukę". To jak czytanie przepysznie długiego tekstu od twojej najmądrzejszej przyjaciółki, w klimacie Kafki, gdyby Kafka żył w epoce matko-blogerek i designerskich płaszczyków przeciwdeszczowych dla piesków. By docenić tę książkę, nie trzeba być rodzicem, właścicielem psa czy fanem magicznego realizmu; Yoder pisze o współczesnych niepokojach z taką inteligencją i wdziękiem, że potrafi skłonić cię do refleksji bez popadania w głęboką depresję. W tych czasach to prawdziwa sztuka. "Glamour" Jeśli jesteś matką, będziesz miała poczucie, że Yoder weszła ci do głowy i zaczęła tam grzebać... "Washington Post" Nie mógłbym pokochać żadnej książki bardziej niż "Nocnej suki" Rachel Yoder. To tak unikalnie błyskotliwa opowieść - taka, która łączy ze sobą macierzyństwo i sztukę, a także horror "tysięcy nudnych popołudni". Niezwykle wnikliwa, precyzyjna i potrafiąca rozwijać się i rozwijać ponad początkowymi obawami, z czasem zmienia się w coraz bardziej magiczną, mroczną i zabawną. Kevin Wilson, autor "Nic tu po was" Pełna napięcia powieść, która umiejętnie łączy niezwykłe i codzienne momenty wczesnego macierzyństwa. Styl pisania Yoder jest pełen wdzięku, humoru i niepokoju. Jenny Offill, autorka "Wydz. Domysłów"
Rachel Yoder urodziła się u podnóża Appalachów w północnym Ohio. Wychowana w religii menonickiej, obecnie mieszka w Iowa City wraz z mężem i synem. Absolwentka kursów kreatywnego pisania, jest założycielką magazynu "Draft: the journal of process". "Nocna suka" to jej powieściowy debiut, na którego podstawie już powstaje film z Amy Adams w roli głównej.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-798-3 |
Rozmiar pliku: | 386 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chyba zamieniam się w psa, powiedziała mężowi, kiedy wrócił do domu po tygodniowej nieobecności w związku z pracą. Roześmiał się, choć jej to wcale nie bawiło.
Miała nadzieję, że nie będzie się śmiał. Przez cały ten tydzień, gdy leżała w łóżku i martwiła się, że zamienia się w psa, miała nadzieję, że kiedy powie o tym mężowi, on pytająco przechyli głowę i poprosi, by dokładnie wyjaśniła, co ma na myśli. Miała nadzieję, że poważnie potraktuje jej obawy. Ale gdy tylko skończyła mówić, zrozumiała – to niemożliwe.
Naprawdę, dodała. Zobacz tylko, co mi wyrosło.
Podniosła opadające na plecy włosy, by odsłonić ciemną kępkę. Potarł o nią opuszkami palców i stwierdził: Tak, na bank jesteś psem.
Nie dało się jednak ukryć, że wyglądała na bardziej owłosioną niż zazwyczaj. Niesforne pukle wokół głowy i ramion przypominały wirujący rój os. Nieregulowane brwi rozrosły się w grube gąsienice sunące wzdłuż linii czoła. Zauważyła nawet dwa pojedyncze, skręcone czarne włoski na brodzie, a przy odpowiednim świetle – prawdę powiedziawszy, przy każdym świetle – widać było ciemny meszek wąsika odrastającego po laserowej depilacji. Czy zawsze miała równie mocno owłosione ręce? Zarost na krawędzi szczęki? Czy kępki włosów na grzbietach stóp są czymś normalnym?
Przyjrzyj się moim zębom, poprosiła, unosząc wargi i wskazując na kły. Była przekonana, że powiększyły się, a jednocześnie zwęziły przy końcach do wściekle ostrych szpiców i mogłyby jednym kłapnięciem odgryźć palec – prawie straciła swój podczas wieczornych oględzin jamy ustnej w łazience. W dni powszednie, kiedy mąż pracował poza domem, a ubrany w piżamę syn beztrosko bawił się pociągami, stawała przed lustrem, odchylała wargi i obnażała zęby, obracała głową, przechylała ją w tył i przyglądała im się z żabiej perspektywy, a potem przeczesywała Internet w telefonie w poszukiwaniu zdjęć kłów, do których mogłaby przyrównać swoje, stukała paznokciami w szkliwo i napominała się w głowie, że chyba oszalała, wreszcie wklepywała do wyszukiwarki: „ludzie z psimi zębami”, sprawdzała też: „czy ludzie i psy mają wspólnego przodka”, wpisywała: „hybryda człowiekozwierz”, „zwierzęce geny recesywne u ludzi” i „badania nad zwierzęcą spuścizną w ludzkim genotypie”, wpisywała: „wilkołaki”, wpisywała: „prawdziwe wilkołaki w historii”, wpisywała (nie do końca wiedząc dlaczego): „wiedźmy”, wpisywała (jakby istniał związek): „dziewiętnastowieczna histeria”, a potem, bo naszła ją ochota, wpisała jeszcze hasła: „kuracja wypoczynkiem” i „Żółta tapeta”, po czym po raz kolejny dała się pochłonąć opowiadaniu Perkins, choć już przeczytała je na studiach; później siedziała tylko przez chwilę na zamkniętym sedesie z nieobecnym wyrazem twarzy, aż w końcu zrezygnowała z poszukiwań.
Dotknij, powiedziała, wskazując na ząb. Mąż wyciągnął dłoń i palcem wskazującym dźgnął koniuszek jej kła.
Aj!, jęknął, gwałtownie cofając rękę i przytulając ją do siebie. Żartowałem, dodał szybko i wyprostował cały i zdrowy palec, którym pomachał tuż przed jej twarzą.
Na moje oko wygląda zupełnie zwyczajnie. Zawsze uważasz, że coś jest z tobą nie tak, przypomniał, chcąc ją udobruchać.
Był inżynierem. Specjalizował się w „kontroli jakości”. Co to dokładnie oznaczało, matka nie była do końca pewna. Czy jeździł po zakładach i testował maszyny w celu maksymalizacji wydajności? Korygował oprogramowanie, żeby zgodnie buczały na wyższych częstotliwościach? Czytał raporty wyjściowe i sugerował, jak usprawnić system? Pewnie tak. Zresztą to bez znaczenia.
Co do niektórych spraw była jednak pewna: niewiele czasu zostawało mu na uczucia, z ogromną rezerwą odnosił się do intuicji, a także otwarcie drwił z twierdzeń niepopartych recenzowanymi badaniami naukowymi i statystykami. Był jednak dobrym człowiekiem, czułym, życzliwym i ceniła go, mimo wszystko. W końcu faktycznie przejawiała skłonność do niezdecydowania, podawania w wątpliwość kwestii, co do których żywiła pewne przeczucia, lecz z czasem zmieniała do nich swój stosunek. Była też podatna na niepokój, zamartwianie się i napięcie w klatce piersiowej – miewała wrażenie, jakby jej serce miało zaraz eksplodować. Słomiany zapał. Tak można o niej powiedzieć. W gorącej wodzie kąpana. Popadała ze skrajności w skrajność. Chaotyczna krzątanina albo marazm, kładła się i spała.
Mąż był jej całkowitym przeciwieństwem. Nic więc dziwnego, że ludzie zdawali się na jego zdanie, jego zdroworozsądkowe podejście, jego bezstronną opinię jako inżyniera. Oczywiście wszystko z nią było w porządku. Powtarzała to sobie, kiedy leżeli w łóżku, a dziecko spało między nimi; chłopiec wsuwał stopy pod jej nogę.
Chyba pójdę się położyć w pokoju gościnnym, szepnęła do męża.
Dlaczego?, zapytał cicho.
Ostatnio potwornie się irytuję. W nocy, uściśliła. Nie odpowiedział. Marzę, by porządnie się wyspać, wyjaśniła.
W porządku, zgodził się.
Bezszelestnie wysunęła się z łóżka, po omacku zeszła po schodach i wtuliła się w czystą pościel w pokoju gościnnym. Potarła kępkę szorstkich włosów na karku, żeby się uspokoić, a potem przejechała językiem po ostrych krawędziach zębów. Powoli zapadła w głęboki i niczym niezmącony sen.
*
Kiedyś matka była matką, lecz pewnej nocy niespodziewanie stała się czymś innym.
A więc tak, był czerwiec. I tak, mąż wyjechał na cały tydzień. W sumie w tym roku była to już jego dwudziesta druga z rzędu nieobecność od poniedziałku do piątku, a od pierwszego stycznia upłynęły zaledwie dwadzieścia cztery tygodnie, nie żeby ktoś mu to wypominał.
I tak, chłopiec akurat miał zapalenie ucha, był niespokojny, często się budził. Tak, zapadał jedynie w krótkie drzemki albo w ogóle nie spał.
Tak, w wieku trzydziestu siedmiu lat po raz pierwszy w życiu dopadł ją silny zespół napięcia przedmiesiączkowego.
Właśnie wtedy, w zwyczajny piątek, późno w nocy, chłopiec przebudził się w łóżku, w którym spał między matką a ojcem, bo nie potrafił – nie chciał – usnąć we własnym. Przekręcił się trzeci, a może czwarty raz. Przestała liczyć.
Początkowo nie reagowała, czekała, aż mąż się obudzi, lecz on dalej spokojnie spał, bo przecież zawsze tak miał. Czekała dłużej niż zwykle, czekała i czekała, a chłopiec jęczał i jęczał, tymczasem ona leżała nieruchoma jak trup, cierpliwie wyglądając dnia, w którym jej zwłoki w cudowny sposób zostaną wskrzeszone i trafią do Królestwa Wybranych, gdzie stworzą niesamowitą artystyczną instalację złożoną z wielu olśniewających pod względem estetycznym łóżek. Nieboszczyk korzystałby tam z nieograniczonej opieki nad dzieckiem i miałby mnóstwo wolnego czasu, który spędzałby, wedle własnego uznania, na spotkaniach towarzyskich, wernisażach i piciu trupiego wina z innymi umarlakami, bo tak wygląda raj. Tak właśnie.
Leżała tak długo, jak dała radę, nie wydając żadnego dźwięku, całkiem bez ruchu. Zawodzenie dziecka podsyciło płomień wściekłości, który migotał w jej piersi.
Jasny punkt, rozgrzane do białości światło w samym sercu ciemności ziejącej w jej wnętrzu, był początkiem, z którego narodziło się coś nowego, początkiem, który znają wszystkie kobiety.
Rozpalasz ogień już jako kilkulatka. Podsycasz go i pielęgnujesz. Chronisz za wszelką cenę. Nie pozwalasz, by rozrósł się i zamienił w potężne ognisko, ponieważ nie na tym polega bycie dziewczynką. Trzymasz go w tajemnicy. Pozwalasz mu płonąć. Kiedy patrzysz w oczy innych dziewczyn, widzisz w nich płomienie, porozumiewawczo kiwasz więc głową i nigdy nie wspominasz na głos o tym niemal nieznośnym gorącu, narastającej pożodze.
Podtrzymujesz ogień, bo w przeciwnym razie grozi ci chłód, w którym utkniesz i będziesz zdana tylko na siebie, skazana na „sezonową zmianę wierzchniej warstwy”, skazana na „praktyczne podejście”, skazana na „tak to już jest”, skazana na „ustatkowanie się” i „okazywanie zrozumienia”, i „głos rozsądku”, i „potakiwanie”, i „patrzenie z innej perspektywy”, i „patrzenie z jego perspektywy”, i „patrzenie z każdej innej perspektywy z wyjątkiem własnej”.
Wsłuchana w płacz chłopca, wyjątkowo donośny i przenikliwy, widziała płomień za zamkniętymi oczami. Przez chwilę chybotał się targany podmuchem, po czym nagle wydłużył się, wysmuklił, zamarł na ułamek sekundy, a potem z trzaskiem – trach! – opadł w jej klatkę piersiową, wniknął głęboko w trzewia i zapłonęła żywym ogniem.
Zaaaa niiiiij rrrreeeeecie, zabulgotała zamroczona snem, tylko na wpół rozbudzona. Próbowała coś powiedzieć – może „Zaśnij wreszcie” – lecz zamiast słów z jej gardła wydobyły się nieskładne odpryski, pochrząkiwania i piski, odgłosy, jakie słyszała dawno temu, w dzieciństwie, gdy husky babci błagał przy drzwiach o resztki ze stołu. Nigdy go nie lubiła, po pierwsze dlatego, że miał lodowatoniebieskie ślepia – oczy nieumarłych – a poza tym szczekał jakby po ludzku. Teraz z jej ust wydarły się identyczne dźwięki.
Osobliwy bełkot, jaki z siebie wyrzuciła, do tego wspomnienie psa, rozbudziły ją bardziej, niżby sobie tego życzyła.
Przestań!, syknęła dość ostro do dziecka; mąż był nieruchomą masą po drugiej stronie chłopca, który wiercił się i kopał, nie płakał już, lecz wył.
Przestań. Przestań. Przestań!, warknęła, obracając się, by spojrzeć na chłopca.
Pieprzony smoczek!, zaklęła ze złością w stronę męża, a potem odwróciła się do nich obu plecami i zatkała palcem ucho.
Chłopiec jęczał, a mąż nic sobie z tego nie robił. Zupełnie nic. Narastał w niej i buzował potężny ogień, coraz większy i większy, piekielnie gorący, aż przestraszyła się, że pochłonie ją i spopieli, więc zerwała się z głośnym rykiem, zrzuciła z siebie kołdrę i niezdarnie, w pośpiechu, sięgnęła do lampki nocnej, niechcący zrzuciła ją na podłogę, usłyszała, jak się roztrzaskuje, prychnęła z wściekłości i zataczając się, okrążyła łóżko, podeszła do drugiej lampki, zapaliła ją i wtedy zobaczyła męża – siedział na łóżku i trzymał w ramionach skulonego chłopca ze smoczkiem w ustach.
Miała rozczochrane włosy, a w nich kawałki liści, okruchy herbatnika, a może chleba, niezidentyfikowany biały puch. Oddychała ciężko przez usta. Smugi krwi znaczyły jej drogę wokół łóżka, maleńkie odłamki podstawy lampki wbiły jej się w delikatną skórę stóp, ale matka zupełnie na to nie zważała. Zmrużyła oczy i wciągnęła powietrze nosem. Wróciła na swoją stronę łóżka, owinęła się szczelnie kołdrą, nie zaoferowała wsparcia, nie okazała troski, nie wyciągnęła pomocnej dłoni, tylko natychmiast zapadła w twardy, kamienny sen.
Wstała rano, rozczochrana i pomięta piła kawę w brudnej kuchni, podczas gdy w pralce wirowała zakrwawiona pościel; nogi miała umyte i zabandażowane. Chłopiec bawił się zestawem pociągów w salonie, gruchał, gaworzył, śmiał się. Mąż, rześki i radosny, posmarował masłem kawałek poczerniałego tosta.
W nocy zachowałaś się trochę jak… Przerwał, namyślał się przez chwilę, po czym dokończył: …suka.
Zachichotał, by podkreślić, że nie była to żadna złośliwa uwaga, tylko obiektywne stwierdzenie.
Nocna suka, powtórzyła, a potem jeszcze raz, na jednym oddechu: Jestem Nocną Suką.
Oboje się roześmiali, bo co innego mieliby zrobić? Gniew, gorycz i oziębłość, które zawładnęły nią w najczarniejszej części nocy, były zaskakujące nawet dla niej. Wolała myśleć, że stała się wtedy kimś zupełnie innym, lecz nie mogła się oszukiwać, bo prawdę powiedziawszy, Nocna Suka zawsze tam była, w niej, nawet niezbyt głęboko, tuż pod powierzchnią.
Nikt nie mógł przewidzieć, że się pojawi w takim momencie; do tej pory przez całe lata była wiernym odbiciem własnej matki: wiecznie poświęcająca się pani domu, nieuciążliwa, niezrzędząca, zawsze wypoczęta, nawet po wyczerpujących bezsennych nocach, które uniemożliwiały jakikolwiek wypoczynek, karmiąca, kołysząca i tuląca płaczące dziecko, podczas gdy jej uroczy mąż spał i chrapał, a właściwie przez większość czasu wcale go nie było.
Miał pracę. Zarabiał pieniądze. Często wyjeżdżał służbowo, „Pa!” i „Kocham cię!”, i cmok!, a potem niedbałe machnięcie dłonią z błyskiem w oczach. Stała z dzieckiem na rękach i patrzyła, jak wycofuje samochód z podjazdu. Ukończyła studia licencjackie na prestiżowym uniwersytecie, lepszym niż ten, na którym on studiował. Miała dwa tytuły magistra, on żadnego. (Miała też dziecko na rękach). To nie powinien być żaden konkurs, zresztą chyba wcale nie był, prawda? Nie, zdecydowanie nie. Nigdy nie myślała o mężu w kategoriach rywalizacji, lecz miała do siebie pretensje, że wybrała równie niepraktyczną dziedzinę jak sztuka. Do reszty zgłupiała! Taka po prostu była – lubiła sztukę, lecz nie był to dobry sposób na zrobienie kariery czy zarabianie pieniędzy, bez względu na to, jak bardzo się lubiło sztukę, bez względu na to, jak bardzo utalentowaną artystką się było.
Upchnęła na dno umysłu myśl, że przecież przed urodzeniem dziecka miała pracę, co więcej, wymarzoną pracę – prowadziła miejscową galerię: wystawiała dzieła, które według niej sprzyjały poszerzaniu zbiorowej artystycznej świadomości niewielkiego miasteczka na Środkowym Zachodzie, organizowała zajęcia plastyczne, współpracowała ze szkołami, w których koordynowała projekty i przeprowadzała konkursy dla uczniów, zanurzała się w świecie sztuki, robiła coś, w co wierzyła, a poza tym zarabiała dzięki swojemu zatrudnieniu, dzięki pracy w sztuce, dzięki jednemu z tych rzadkich i magicznych zajęć. Oczywiście wysiłek i czas, jakie na to poświęcała, nie były w żadnej mierze adekwatne do otrzymywanego wynagrodzenia, ale i tak była wdzięczna, rozumiesz? Wdzięczna, że mimo ogromu obowiązków miała szansę pracować w sztuce. Koledzy i koleżanki ze studiów zabiliby za taką możliwość, więc była szczęśliwa.
Potem urodziła dziecko. Zakładała oczywiście, że pojawią się pewne komplikacje, lecz na pewno nic, z czym sobie nie poradzi. W końcu, w dzisiejszych czasach, kobiety nie zwalniały się z powodu dzieci. Mogły pracować i tu, i tu, w biurze i w domu. Mogły pracować i pracować, i pracować przez całą dobę, jeśli tylko chciały! Miały do tego prawo. Lecz niezbyt dobrze przemyślała kwestię wieczornych wernisaży, weekendowych zajęć plastycznych, porannych spotkań z nauczycielami przed rozpoczęciem lekcji w szkołach i imprez po godzinach. Z mężem poza miastem i z dzieckiem w domu taki harmonogram już się nie sprawdzał. Kto odbierze dziecko ze żłobka? Kto położy je do łóżka? Nie mogła go zabrać ze sobą na elegancką galę, bez względu na postępowe poglądy zaproszonych gości. Nie była w stanie zarządzać dwudziestopięcioosobowym zespołem wolontariuszy w muzeum ani prowadzić sesji planowania strategicznego z radą dyrektorów podczas karmienia piersią.
Próbowała. Przez jakiś czas naprawdę próbowała. W końcu była to jej wymarzona praca. Wymarzona praca! I choć syn był jeszcze niemowlęciem, maleńkim trzymiesięcznym berbeciem, a w mieście działał tylko jeden żłobek z salą dla maluchów z rzędami łóżeczek i zarozumiałymi, zmęczonymi opiekunkami karmiącymi dzieci mlekiem modyfikowanym przez plastikowe smoczki, pracowała. Miała pracę, o jakiej zawsze marzyła. Budowała własną ścieżkę kariery. Rozwijała się na polu zawodowym. Odnosiła sukcesy. I do tego miała dziecko.
A wszystkim, co mogła mu dać, było mleko. Mogła mu poświęcić dwie godziny po żłobku i dwie godziny przed, nie licząc długich godzin wpatrywania się w nie, kiedy spało. (Myślała wtedy: Proszę, nie zapomnij mnie. Albo zapomnij, jeśli to właśnie cię uszczęśliwi. A może po prostu zapomnij, że oddawałam cię samego na osiem do dziewięciu godzin dziennie, kiedy byłeś niemowlęciem, w ręce obcych kobiet, które zostawiały cię samego na podłodze z linoleum, gdzie płakałeś i płakałeś całymi godzinami. Wcześniej dużo płakał, powiedziała jej jedna z nich po kilku miesiącach, i matka odebrała to tak, jakby pracownica żłobka tym szorstkim stwierdzeniem zatopiła dobrze naostrzony nóż w jej brzuchu, nagle i brutalnie, bo matka została ciężko – śmiertelnie, na wieki – ranna, a jednocześnie naszły ją mordercze myśli: Dlaczego opiekunka nie podniosła na duchu jej synka, jej ukochanego dziecka? Jak mogła zignorować jego krzyki? Poinformowanie matki, jakby mimochodem, że jej syn nieustannie płakał, samotny na zimnym linoleum, było działaniem ze szczególnym okrucieństwem, przez co matka zadręczała się całymi tygodniami. Choćby pytaniem, czy to nie była czasem jej wina, że zostawiała syna w takim miejscu? Tak, to była jej wina. Jasne, że tak!)
I mleko. Mleko! Mleko było takie ważne! Wręcz nie do opisania. Było najważniejszym elementem niemowlęcego uniwersum, tak mówiły książki, więc wierzyły w to wszystkie matki i ona też się z tym zgadzała.
Sala laktacyjna mogła być najmniejszą, najbrzydszą klitką w całym budynku administracyjnym, który galeria współdzieliła z uniwersytetem, a i tak była kaplicą, najświętszym przybytkiem, z umywalką, blatem i krzesłem, świetlówkami, choć bez wentylacji. Gdzie się podział matczyny kancjonał z pieśniami ku czci i chwale? Chciała śpiewać o dzieciach i piersiach, mleku i skórze przy skórze, ciepłych bobasach, które były miękkie i puszyste jak świeżo upieczone bochenki chleba, tak pyszne, tak rozkosznie pachnące. Odurzające.
Gdzie się podział ten pieprzony śpiewnik?
Nie było żadnych hymnów, tylko elektryczna pompa, warkot urządzenia, rurki, plastik, naelektryzowane, przepocone ubranie, zatęchłe powietrze, zapach przemysłowego środka dezynfekującego, morze niepokoju i wymarzona praca.
Nie było dziecka.
A matka nie była wdzięczna.
Chodziła do pokoju laktacyjnego raz, dwa, trzy razy dziennie. Rurki i plastikowy lejek. Zasysanie pod ciśnieniem. Koszule i wilgotne plamy pod pachami, naelektryzowane włosy, gdy ściągała swetry przez głowę. Sukienka z zamkiem z tyłu, którą trudno rozpiąć. Terminy zapisane w kalendarzu na komputerze z komentarzem „sprawa osobista”. Inna wściekła matka pukająca do drzwi, bo się spóźniła, przyszła za wcześnie lub po prostu pomyliła godzinę. Coś pomieszała.
Rzecz jasna, konieczne było dezynfekowanie, szorstkie papierowe ręczniki, obowiązywała zasada niepozostawiania żadnych części do wyschnięcia, proszę szanować innych użytkowników, puszka spreju z przemysłowym środkiem odkażającym do zmywania ludzkich płynów ustrojowych, które mogłaby gdzieś pozostawić.
Kto by pomyślał, że matka będzie musiała odkażać blat z powodu kropli mleka przeznaczonego dla jej dziecka.Mleka, które zasługiwało, by nasączać nim ceremonialną tkaninę składaną następnie u stóp wyniosłej i nieskończenie pięknej rzeźby wzniesionej na cześć Wiecznej Matki, Dawczyni Życia i Stworzycielki Wszystkich Rzeczy. Tak, ale sprawdziłby się też chuderlawy biały kociak – najlepiej ostatni z miotu – siedziałby w kącie na rozkosznie miękkiej poduszce, z miską dobrej karmy i drugą, pełną zimnej, świeżej wody – właśnie jemu ofiarowywano by kapryśne krople mleka, sporadyczne kleksy, które wyciekły.
Kiedyś zostawiła torbę z rurkami i plastikowymi końcówkami, no bo kto by się pokusił? Rzeczywiście, nikt jej nie ukradł, lecz zaginęła część, którą przykładało się do piersi. Kto mógł ją wziąć? Inna matka? Chyba się wtedy popłakała. Teraz już nie pamięta. Wszechświat ją ukarał, więc już nigdy więcej niczego nie zostawiła. Tak właśnie to odebrała. Tak właśnie to odczuła. Spadła na nią kosmiczna kara.
(Gdzie się kupuje nową część do zasysania? Jak w ogóle się to nazywa? Musiałaby poszukać w Internecie, poświęcić na to czas. Nie miała jednak czasu na szperanie w sieci. Nie miała czasu, by znaleźć nazwę brakującego elementu, nie wspominając nawet o kupnie).
W pomieszczeniu nie było wentylacji, należało więc pamiętać o zostawianiu uchylonych drzwi, kiedy nikogo nie było w środku. Trójkątny ogranicznik był jednak spłaszczony, a drzwi ciężkie. Kto miałby czas bawić się w klinowanie? Ale co z innymi matkami? Użyj krzesła do zablokowania. Kopnięciem mocniej wbij ogranicznik. Wymyśl coś. Zadbaj o inne matki. Ciesz się, że w ogóle masz ten pokój. Niektóre pracujące matki nie mają takiego szczęścia. Okaż wdzięczność.
Zawsze pędem, w pośpiechu, biegiem. Szybciej, piersi. Pospieszcie się, zrelaksujcie, a potem pozwólcie mleku płynąć. Kiedy nie płynęło, ona była winna. Za dużo kawy. Za mało jedzenia. Musisz znaleźć sposób na zminimalizowanie stresu. Zjedz batonik energetyczny. Jedz orzechy. Zjedz całą tabliczkę czekolady, jednocześnie trzymając urządzenie przy piersiach. Zażyj tabletki ziołowe. Jedz dużo płatków owsianych. Postaraj się to wszystko zrównoważyć. Pij cały litr wody w nadziei, że uda się coś odciągnąć. Medytuj. Głęboko oddychaj. Przed tobą jeszcze osiem spotkań.
Dziecku ciągle było za mało mleka. Rosło jak na drożdżach. Domagało się mleka, nie chciało nic innego, a wciąż brakowało czasu, mleka, rąk. Żłobek zamykano o szóstej, więc koniec z umawianiem spotkań późnym popołudniem, musiała wziąć pod uwagę korki, ruch uliczny, dojście na parking, pogodę. Nie zapomnij o mleku. NIE ZAPOMNIJ O MLEKU.
Pewnego popołudnia zapomniała o mleku. Odstawiła je na maszynie, do której wsunęła bilet parkingowy, by uiścić opłatę. Ze łzami w oczach przyjechała z powrotem na parking, ze śpiącym dzieckiem, które odebrała ze żłobka, i wezwała ochronę.
Tak, ktoś znalazł pani mleko, poinformował ją mężczyzna.
Załkała. A ochroniarz przyniósł jej zgubiony i teraz odnaleziony pojemnik. Podał jej przez okno samochodu, ponieważ nie mogła nawet z niego wysiąść. Z tyłu spało dziecko. W drodze do domu płakała.
Wyobraź sobie człowieka, który znalazł mały pojemnik z dwiema porcjami wciąż ciepłego mleka, wziął je i wrócił do niepozornego, smutnego centrum handlowego przylegającego do parkingu, rozejrzał się w poszukiwaniu biura ochrony, a potem powiedział: Znalazłem mleko. Jego właścicielka na pewno go szuka. Mam nadzieję, że po nie wróci. Ochroniarz, wstawiając pojemnik do minilodówki w swoim biurze, kręcił z niedowierzaniem głową nad cudownym aspektem znaleziska, dobrym uczynkiem znalazcy lub stratą matki, jej brakiem wyobraźni – jak mogła być taka roztrzepana? – a może ogólnie, nad jednym i nad drugim, nad wszystkim naraz.
Matka miała ochotę podziękować znalazcy. Chciałaby mu powiedzieć: Jesteś dobrym człowiekiem, najlepszym, jakiego w życiu spotkałam, chociaż się nie znamy.
Kiedy jakiś czas potem szła na spotkanie w trakcie lunchu – bo kto potrzebuje wolnej chwili na jedzenie, skoro można w tym czasie pracować? – zaczęła mieć wątpliwości. A jeszcze później, kiedy prawą ręką odpowiadała na mejle na telefonie, podczas gdy lewą jednocześnie przyciskała oba laktatory do piersi, myśli matki zaczęły się zaplatać w rozbudowane teorie spiskowe, i to takie, które ostatecznie okazują się prawdą.
Jej rodzice uznaliby, że jest stuknięta – tak właśnie by powiedzieli, że jest „stuknięta” – a może nawet „przeklęta”, i mieliby do dodania kilka słów na temat „szatana”, gdyby pozwoliła im na minimalny wgląd w kotłowaninę myśli, jaka wypełniała jej głowę, lecz nie pozwoliła, zwłaszcza że nigdy nie dzwonili, ona zresztą też się z nimi nie kontaktowała, więc ostatnio niemal nic o sobie nie wiedzieli. Matka była pewna, że rodzice byli w jakimś stopniu odpowiedzialni za niejedną niesprawiedliwość, z jaką aktualnie się zmagała, a nawet za jej paranoję związaną z przemianą w psa, byli za to odpowiedzialni w fundamentalny sposób, lecz nie potrafiła dokładnie określić w jaki, więc tylko oddawała się ogólnej wściekłości ukierunkowanej na przeszłość i Wschód, bo tam właśnie mieszkali, setki kilometrów stąd.
Prawdę powiedziawszy, rodzice byli najmniejszym z jej zmartwień, ponieważ cała ta pieprzona sytuacja była jedną wielką ściemą: praca, odciąganie, pośpiech i nietulenie dziecka. Nadymała się od matczynej wściekłości i wysuwała zawiłe, emocjonalne argumenty przeciwko systemowi, kapitalizmowi i patriarchatowi, a także religii, rolom płciowym i biologii.
Pewnego dnia chciała się podzielić swoimi teoriami w kawiarni, do której zaprosiła ją inna miła pracująca matka – pracująca matka, która również była artystką. Razem ukończyły studia magisterskie, a teraz tamta wykładała na uniwersytecie, na którym obie studiowały, tworzyła i płynnie nawigowała przez macierzyństwo, bez najmniejszych potknięć. Matka z ponurą miną obserwowała z daleka – w mediach społecznościowych, gdzieżby indziej – jak pracująca matka publikuje kolejne kamienie milowe: „Pierwszy dzień w żłobku!” i „Pomagam mamusi przy instalacji” – ze zdjęciem dziecka przypiętego do klatki piersiowej, podczas gdy sama robiła coś ze stosem drucianej siatki w galerii.
Dlaczego mi się nie udaje?, zadręczała się bezustannie. Czy to naprawdę może być takie proste?
Jak ci się podoba życie pracującej matki?, zapytała ta druga pracująca matka, a matka – ta zmęczona, nieszczęśliwa pracująca matka, wykonująca wymarzoną pracę i nietuląca swojego dziecka – tylko popatrzyła na nią z tępym wyrazem twarzy, bo chciała przedstawić argumenty na matactwo, w które zostały uwikłane. To był jeden wielki przekręt, który zmuszał je do robienia wszystkiego, podstęp, przed którym nie było ucieczki. Lecz jej mózg funkcjonował inaczej niż kiedyś. Miła pracująca mama czekała. Czy powinna się odezwać? Czym była „rozmowa”?
Nie podoba się, przyznała w końcu matka. Uważam, że bycie pracującą matką jest prawdopodobnie najbardziej bezsensowną koncepcją, jaką kiedykolwiek wymyślono. To znaczy, która matka nie jest pracującą matką? A kiedy dodasz do tego płatną pracę, to kim będziesz? Pracującą pracującą matką? Czy mówi się pracujący ojciec? Wyobraź to sobie.
Ha!, wyrzuciła z siebie gorycz, która ją przepełniała, choć nawet nie była tego świadoma.
Miła pracująca matka pokiwała głową z politowaniem wymalowanym na twarzy. Druga mama – mama, która nie spała, urodziła dziecko i pracowała w swojej wymarzonej pracy, mama, która być może nie radziła sobie z rzeczywistością, ta, która potrzebowała wsparcia, która robiła, co w jej mocy… ale, no tak – nie sprawiała dobrego wrażenia. Pozory. Przecież możemy mieć wszystko. Dlaczego więc była taka niewdzięczna?
Później, w nocy, matka płakała, trzymając po pracy śpiące dziecko, ponieważ widziała syna tylko przez godzinę, może dwie każdego dnia. Nie chciał drzemać w żłobku i wracał do domu wyczerpany, spragniony mleka, bliskości i snu w jej ramionach. Płakała, kiedy go tuliła, a potem on płakał, kiedy go odkładała. Chłopiec przez cały czas chciał być noszony na rękach i naprawdę nie mogła go za to winić, więc przywiązywała go chustą do klatki piersiowej i wysyłała mejle do późnej nocy, aż obydwoje padali na łóżko.
I tak właśnie, kiedy już nadszedł czas na dziecko, a potem na podjęcie decyzji, to jej mąż zarabiał więcej, a ona mniej, dlatego została w domu. Jakie to proste.
W tamtym momencie, to znaczy w momencie podejmowania decyzji, szczerze i w głębi serca wolała zostać w domu – innymi słowy, była wykończona – chociaż wcześniej wcale tego nie planowała. Prawdę powiedziawszy, to była łaskawość losu, którą mogła się cieszyć. Przyjemność. Zrozumiała, że jest tylko uprzywilejowaną, przesadnie wykształconą mieszkanką z samego środka Ameryki, marzącą o noszeniu dziecka na rękach przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Według wszelkich standardów nie miała żadnych powodów do marudzenia, a kto wie, czy sama nie doprowadziła do takiego finału. Bo czy nie było w tym trochę, no wiesz, zadzierania nosa, trochę „oj, oj, biała damulka z klasy średniej, która nie ma pojęcia, jak wygląda prawdziwe życie”, jak w ogóle śmiała myśleć o narzekaniu? Co z tego, że czytała artykuły, analizowała dane, medytowała nad swoim losem, miejscem w społeczeństwie, historyczną rolą w ucisku wszystkich, z wyjątkiem białych mężczyzn, bo tak naprawdę nie miała nawet skrawka przestrzeni, na której mogłaby stanąć i wydać z siebie choćby jeden stłamszony krzyk.
Jej dziecko, jak to dziecko, rosło. Stawało się coraz dłuższe i szersze. Bywało bardziej i mniej czarujące. Nauczyło się chodzić, lecz nie mówiło, nawet po przekroczeniu naukowo wytyczonych kamieni milowych, ponieważ łączyła je niemal telepatyczna więź z matką, która potrafiła wyczytać każdą jego potrzebę z wyrazu oczu lub układu rąk. Na tym etapie życia chłopca była jedyną osobą na całej kuli ziemskiej, która potrafiła go zrozumieć, która znała język, w jakim się porozumiewali tylko we dwoje. Płakał, kiedy próbowała go zostawić pod opieką znajomej, płakał, gdy mimo wszystko zostawiła go z opiekunką, płakał nawet wtedy, kiedy chciała go zostawić z mężem, bo musiała pójść do sklepu, bo po prostu chciała się tym nacieszyć – kupić sobie kawę, wstawić ją do uchwytu z boku wózka i spokojnie przyglądać się produktom, no wiesz, patrzeć, dotykać, nie spieszyć się. Chciała tylko pójść sama na zakupy, a jednak poszli razem – spakowali torbę: pieluchy, przekąski i chusteczki, butelka wody, ubrania na zmianę, kilka zabawek, czy powinniśmy też wziąć jego książeczkę? – bo chłopiec był smutny, gdy widział, jak wychodzi, nawet jeśli jego ojciec, którego nigdy nie było, w końcu mógł z nim zostać i spędziliby trochę czasu w domu tylko we dwóch, ale nie, dziecko nie chciało.
Tak, naprawdę była dobrą matką, najlepszą, jaką można być.
Dowodziła tego jej nadprzyrodzona zdolność do budzenia się i budzenia, i budzenia, ciągle i bez końca, noc po nocy, od dnia narodzin chłopca. Niedobór snu zdecydowanie nie służył jej mężowi – pokój jego sercu – ona tymczasem, ku swemu zdziwieniu, z łatwością się zaadaptowała, jakby dotąd nie lubiła wylegiwać się do późna w łóżku, jakby wielokrotne budzenie się w nocy, a potem wstawanie o piątej trzydzieści rano było tym, do czego w pewnym sensie została genetycznie zaprogramowana. I chociaż ten tryb życia był dla niej wycieńczający, to, co dziwne, nie czuła się zmęczona. Przepracowana, doprowadzona do granic wytrzymałości, zaniedbana, zgorzkniała i na krawędzi – tak, to prawda, mimo to każdego ranka wstawała i trzymała się w pionie przez cały boży dzień, radziła sobie, jakby w cudowny sposób po prostu nie potrzebowała snu, przynajmniej nie w takim stopniu jak dotychczas.
Nie jestem zmęczona!, mówiła w trakcie najczarniejszych dni w pracy i powtarzała tę mantrę bez ustanku, z jasnym spojrzeniem i niemałym zdumieniem po roku spędzonym w domu, głównie w pojedynkę, nie licząc dziecka znajdującego się pod jej opieką.
Wszystko w porządku! – odezwała się z pewnym wahaniem, choć nie zwracała się do nikogo konkretnie. Naprawdę czuła się dobrze. Otaczała go troską, spacerowała po okolicy z gruchającym zawiniątkiem przywiązanym do piersi. Kołysała go i drzemała z nim, gotowała i sprzątała. Spała, choć przeważnie nie spała i było okej, lecz kiedy chłopiec skończył dwa lata, w niej również coś się skończyło.
Nie chciała być Nocną Suką, nigdy się na to nie pisała, ale czy miała inny wybór? Na męża też nie chciała się ciągle złościć, przecież kochała go, naprawdę go kochała. Tylko akurat trudno było jej przywołać to uczucie w tamtym momencie.
Oczywiście nie zakochała się w swoim mężu o przesadnie racjonalnej osobowości bez przyczyny. Była – przynajmniej kiedyś – artystką, musiał więc wyróżniać się na tle innych inżynierów, pospolitych, zwyczajnych inżynierów, i tak właśnie było. Kiedy się poznali, jeszcze studiowała, a on pracował dla lokalnej firmy w branży DNA i mieszkał w suterenie z innym chuderlawym, bladym dwudziestokilkuletnim milczkiem, który rzadko się odzywał i zdecydowanie przedkładał towarzystwo komputera nad międzyludzkie interakcje. Matkę zaintrygowała praca przyszłego męża – Zajmujesz się DNA?, zdziwiła się. Kim więc jesteś? Złym czarnoksiężnikiem? – on z kolei był urzeczony jej zainteresowaniem, udzielał jej odpowiedzi naszpikowanych technicznymi terminami i laboratoryjnym żargonem, mrużyła więc oczy, kiwała głową, a potem zarzucała go kolejną lawiną pytań. Tak, chodził na jej pokazy i zachwycał się jej twórczością na tyle, na ile jest w stanie technik DNA. I tak, był z niego równy gość. Dobrze się bawił. Lecz zakochała się w nim dopiero wtedy, kiedy pokazał jej to, co nazywał swoim Folderem.
Chcesz zobaczyć mój Folder?, zaproponował pewnego wieczoru, gdy jego współlokator w słuchawkach na uszach, ponieważ był dobrze wychowanym młodym człowiekiem, po cichu mordował ninja na ekranie. Komputer jej przyszłego męża stał w przeciwległym kącie salonu. Poprosił, by usiadła mu na kolanach, i kliknął kursorem w małą żółtą teczkę, która zawierała ponad osiemdziesiąt tysięcy pozycji.
Tutaj trzymam wszystkie fajne rzeczy, które znalazłem w Internecie, powiedział jej i zaczął scrollować listę, otwierać jedną pozycję po drugiej, bez słowa wyjaśnienia. Krótki filmik, na którym naga kobieta pierdzi w pokryte grubą warstwą lukru ciasto czekoladowe. Sfotoszopowane zdjęcie uroczego białego szczeniaczka z ludzkimi oczami i zębami. Nagi zamaskowany mężczyzna sikający na stos wypchanych zwierząt. Gruby kot spacerujący po bieżni. Stary człowiek z kaktusem w tyłku. Obłożony kromkami chleba i otoczony stadem mew mężczyzna leżący na plaży. Leniwiec w szkolnej ławce nad otwartym zeszytem. Sex-lalki, pluszaki erotyczne. Dziwni mali ludzie i dziwaczne, niewytłumaczalne, zabawne, wprawiające w zakłopotanie, niepokojące sytuacje. I jej ulubiona: dwie nagie Japonki sikające w kucki na małą ośmiornicę, która – co najzupełniej zrozumiałe – uciekała, wolno pełzając po podłodze.
Wow. Zachwyciła się.
Biedna ośmiornica, zauważył.
Dlaczego to robią?, zapytała.
Chyba to lubią, powiedział. Choć szczerze, to nie mam pojęcia.
Ktoś inny mógłby się obrazić lub wystraszyć prezentacją bogatego wachlarza ludzkich doświadczeń, ale nie matka. Wręcz przeciwnie, wpadła w prawdziwe uniesienie, kiedy jej mąż, wówczas jeszcze dziwny, obcy facet, którego akurat spotkała i dopiero lepiej poznawała, pozwalał sobie na komentarze w stylu: „Tylko spójrz na tych wariatów”, lecz bez cienia krytyki czy pogardy, z czystą fascynacją, szczerze zafrapowany. Matka pokochała właśnie to zadziwienie i wciąż darzyła je żarliwą miłością: wręcz niepojęte było, że znalazła człowieka, którego ekscytowały wszelkie wyobrażalne aberracje i obsesje ludzkich istot. Była to najprawdopodobniej najlepsza cecha charakteru, jaką można mieć, uświadomiła to sobie dokładnie w tamtym momencie, gdy siedziała na jego kolanach i postanowiła, że zostanie jego żoną.
Tak więc był inżynierem, ale miał Folder, kolekcję zakręconych, wypchanych zwierzaków ustawioną (niektóre do góry nogami) na komodzie i mięsożerną żabę o imieniu Hopkin, którą trzymał w akwarium przy łóżku. Od tamtej pory, od chwili, w której go pokochała, żaba już dawno zdechła, a on zmienił pracę, lecz Folder pozostał, chociaż nie zaglądali do niego od lat, bo po urodzeniu dziecka nie mogła tego znieść. Ludzkość i wszystko, co się z nią wiązało, to było zbyt wiele, zdecydowanie za dużo, szczególnie w kontekście nowego przejawu ludzkości, który wypełnił ich dom wraz z narodzinami syna.
*
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI