Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Nocny dyżur - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
6 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nocny dyżur - ebook

Kolejne śledztwo doktora Jacka Stapletona.

W szpitalnym garażu zostaje znalezione ciało doktor Sue Passero. Laurie jest przekonana, że Sue nie miała problemów ze zdrowiem i jej śmierć nie wydaje się taka oczywista. Jako szefowa Inspektoratu Medycyny Sądowej powierza sekcję zwłok przyjaciółki swojemu najsprawniejszemu podwładnemu – niestrudzonemu Jackowi.

Ku zaskoczeniu Laurie i Jacka sekcja nie przynosi jednak rozstrzygających odpowiedzi. Zaintrygowany Jack rozpoczyna dochodzenie w szpitalu, w którym Sue pracowała i zmarła – zamienia się ono w zabójczą grę z inteligentnym, obłąkanym zabójcą.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-778-9
Rozmiar pliku: 859 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Nowy Jork, poniedziałek, 6 grudnia

Dok­tor Susan Pas­sero, inter­nistka w Man­hat­tan Memo­rial Hospi­tal, nazy­wa­nym potocz­nie MMH, wypu­ściła z gabi­netu swo­jego czter­dzie­stego pierw­szego, a zara­zem ostat­niego tego dnia, pacjenta – Flo­rence Wil­liams. Docho­dziła osiem­na­sta. Susan poże­gnała się ser­decz­nie z Flo­rence i raz jesz­cze przy­po­mniała jej, by ści­śle prze­strze­gała dość skom­pli­ko­wa­nego planu lecze­nia. Zamknąw­szy drzwi, Sue zro­biła głę­boki wdech, popra­wiła maseczkę i usia­dła do kom­pu­tera, żeby dokoń­czyć wpis. Jak więk­szość leka­rzy nie zno­siła tego wymogu cią­głego wkle­py­wa­nia cze­goś do sys­temu elek­tro­nicz­nego, ponie­waż siłą rze­czy zaj­mo­wało jej to czas, który mogła poświę­cić pacjen­tom, lecz wie­działa, że współ­cze­sna medy­cyna nie może się już bez tego obejść. Kiedy skoń­czyła i sumien­nie odha­czyła wszyst­kie wyma­gane okienka, umyła ręce – po raz tysięczny tego dnia – scho­wała ste­to­skop do kie­szeni i wyszła z gabi­netu.

Jak zawsze była ostat­nim leka­rzem przyj­mu­ją­cym zare­je­stro­wa­nych pacjen­tów, w przy­chodni pano­wały już pustki. W dru­gim końcu kory­ta­rza zaczy­nał swoją codzienną pracę zespół sprzą­ta­jący. Sue poma­chała do nich, bo kil­koro z nich znała po imie­niu, a oni odwza­jem­nili jej gest. Jak dotąd dzień prze­bie­gał zupeł­nie zwy­czaj­nie, kolejny pra­co­wity ponie­dzia­łek, bo ponie­działki zawsze były naj­trud­niej­sze – poza pla­no­wa­nymi wizy­tami, nale­żało przy­jąć tych pacjen­tów, któ­rzy w week­end tra­fili na oddział ratun­kowy.

Sue Pas­sero była dobrze zbu­do­waną, wyspor­to­waną Afro­ame­ry­kanką, któ­rej syl­wetka na­dal nosiła ślady stu­denc­kich osią­gnięć spor­to­wych w takich dys­cy­pli­nach, jak piłka nożna, koszy­kówka i soft­ball. Dbała o wygląd. Pod far­tu­chem miała jedwabną sukienkę, a ścięte krótko włosy ukła­dały się w modną, nastro­szoną fry­zurę. Była towa­rzy­ska i miała ser­deczne rela­cje z więk­szo­ścią pra­cow­ni­ków szpi­tala, zwłasz­cza z pra­cow­ni­kami kuchni i zespołu sprzą­ta­ją­cego. Dyplom inter­ni­sty ze spe­cja­li­za­cją z kar­dio­lo­gii nie prze­wró­cił jej w gło­wie, tak jak zda­rzało się to innym leka­rzom. Powód po temu był pro­sty. Jesz­cze w szkole, a potem także na stu­diach zmu­szona była pra­co­wać na chyba wszyst­kich moż­li­wych naj­niż­szych sta­no­wi­skach, jakie ofe­ro­wała jej stu­dencka agen­cja pracy – sprzą­tała nawet klatki dla małp – toteż nauczyła się szcze­rze doce­niać wkład każ­dego pra­cow­nika. Jed­no­cze­śnie jed­nak była wyma­ga­jąca. Bez względu na to, na czym pole­gała czy­jaś praca, ocze­ki­wała od wszyst­kich stu­pro­cen­to­wego zaan­ga­żo­wa­nia, bo sama też zawsze pod­cho­dziła tak do swo­ich obo­wiąz­ków.

– Skoń­czy­łam! – zawo­łała do Vir­gi­nii Daven­port, zaglą­da­jąc do reje­stra­cji.

Vir­gi­nia, sekre­tarka medyczna, podob­nie jak Sue późno opusz­czała przy­chod­nię. Bar­dzo poważ­nie trak­to­wała swoją pracę, bo odpo­wia­dała za reje­stra­cje w całej kli­nice, nic więc dziw­nego, że dobrze się doga­dy­wała z Sue.

– Tu jest lista pacjen­tów na jutro. – Zerwała się z krze­sła i podała Sue wydruk.

Vir­gi­nia była wysoka, smu­kła. Miała owalną twarz, oko­loną gęstymi, jasnymi lokami, ciemne oczy i bar­dzo białe zęby.

– Dzięki – rzu­ciła Sue, przej­mu­jąc od niej doku­ment, jakby Vir­gi­nia prze­ka­zała jej wła­śnie pałeczkę w szta­fe­cie. Szła szybko kory­ta­rzem. Skoro już skoń­czyła przyj­mo­wać pacjen­tów, marzyła tylko o tym, żeby wsiąść do samo­chodu i ruszyć do domu w New Jer­sey. W dro­dze do swo­jego małego biura spoj­rzała na listę pacjen­tów. Nie róż­niła się jakoś od innych – trzy­dzie­ści osób, ale z pew­no­ścią w rze­czy­wi­sto­ści będzie ich wię­cej.

– Wydru­ko­wa­łam też ten arty­kuł o medycz­nym seryj­nym zabójcy, o który pro­si­łaś – dodała Vir­gi­nia, pra­wie bie­gnąc, żeby nadą­żyć za Sue. – A tu masz listę osób, które dzwo­niły, kiedy przyj­mo­wa­łaś pacjen­tów. Powin­naś jesz­cze do nich pood­dzwa­niać.

Nie zwal­nia­jąc, Sue spoj­rzała na arty­kuł. Był to tekst z paź­dzier­ni­ko­wego wyda­nia „New York Timesa” o pie­lę­gnia­rzu, któ­remu udo­wod­niono zabój­stwo czte­rech pacjen­tów po ope­ra­cjach chi­rur­gicz­nych – wstrzy­ki­wał im powie­trze do tęt­nic. Sue weszła do swo­jego gabi­netu i sia­dła przy biurku.

– Kochana jesteś – powie­działa, pod­no­sząc wzrok na wcho­dzącą za nią Vir­gi­nię. Zawsze przed wyj­ściem Sue zamie­niały parę słów. – Czy­ta­łaś ten arty­kuł?

– Tak – przy­znała Vir­gi­nia. – Trudno byłoby nie prze­czy­tać po zoba­cze­niu tytułu. To straszne, że ludzie są zdolni do cze­goś takiego, szcze­gól­nie ktoś, kto wyko­nuje zawód medyczny.

– Mnie naj­bar­dziej prze­raża to, że ten pie­lę­gniarz chciał zatrzy­mać pacjen­tów na oddziale inten­syw­nej tera­pii, żeby móc wycią­gnąć wię­cej godzin pracy. Wyobra­żasz sobie? Jesz­cze ni­gdy o czymś takim nie sły­sza­łam. Już prę­dzej mogła­bym zro­zu­mieć tych zabój­ców, któ­rzy zabi­jają ludzi z lito­ści, żeby im oszczę­dzić bólu i cier­pie­nia. Mogła­bym nawet jakoś tam zro­zu­mieć logikę tych prze­rażających samo­zwań­czych boha­te­rów, któ­rzy są takimi socjo­pa­tami, że są gotowi nara­zić pacjen­tów na utratę życia, byle samemu wyjść na boha­tera, gdy będzie trzeba ich rato­wać.

Mówiąc to, Sue wycią­gnęła sporą nie­bie­ską teczkę spo­mię­dzy pod­pó­rek. Otwo­rzyła ją i doło­żyła arty­kuł do kilku podob­nych.

– To prze­ra­ża­jące bez względu na moty­wa­cję – stwier­dziła Vir­gi­nia. – Szpi­tal ma leczyć ludzi, a nie ich zabi­jać. Słowo daję, świat sta­nął na gło­wie.

– Czy do któ­re­goś z tych pacjen­tów muszę natych­miast oddzwo­nić? – spy­tała Sue, uno­sząc listę z nazwi­skami i nume­rami. – Czy wystar­czy, jak zadzwo­nię, kiedy już będę w dro­dze do domu?

– Nie pali się – zapew­niła ją Vir­gi­nia. Stu­dio­wała psy­cho­lo­gię i pracę socjalną, więc nie miała wykształ­ce­nia ści­śle medycz­nego, ale przez te dzie­sięć lat pracy w przy­chodni nauczyła się roz­po­zna­wać naprawdę pilne przy­padki. Sue wie­działa, że może ufać jej intu­icji. – Ale w MMH nie było chyba ni­gdy takiej sytu­acji?

– Cie­kawe, że o to pytasz. Oba­wiam się, że była. Jakieś pięt­na­ście lat temu moja przy­ja­ciółka Lau­rie Mont­go­mery zde­ma­sko­wała pie­lę­gniarkę opła­caną przez podej­rzaną orga­ni­za­cję pra­cu­jącą na rzecz firmy ubez­pie­cze­nio­wej. Tamta kobieta zabi­jała pacjen­tów po ope­ra­cjach chi­rur­gicz­nych, u któ­rych wykryto mar­ker gene­tyczny wró­żący dłu­gie lecze­nie w przy­szło­ści.

Vir­gi­nia znała Lau­rie; kilka razy jadły razem lunch, a nawet były we trójkę na kola­cji. Lekarki przy­jaź­niły się od cza­sów stu­denc­kich.

– Ale dla­czego?

– Firma ubez­pie­cze­niowa chciała w ten spo­sób zaosz­czę­dzić. Z takimi obcią­że­niami gene­tycz­nymi ci pacjenci mogli poten­cjal­nie wyma­gać kosz­tow­nej opieki medycz­nej.

– O Boże – jęk­nęła Vir­gi­nia, aż zasła­nia­jąc usta z prze­ra­że­nia. – To straszne! To nawet gor­sze niż ten pie­lę­gniarz z Tek­sasu. Ile osób zabiła?

– Chyba sześć – odpo­wie­działa Sue. – Już nie pamię­tam. To było tak straszne, że pró­bo­wa­łam wyprzeć tę sytu­ację, ale jed­no­cze­śnie wycią­gnąć z tego pewne wnio­ski. Uświa­do­mi­li­śmy sobie wtedy bole­śnie, jak duży wpływ na medy­cynę mają pie­nią­dze i biz­nes. Zwłasz­cza kiedy pry­watne firmy usi­łują wydu­sić z sys­temu ochrony zdro­wia każdy grosz.

– Nie­stety masz rację – stwier­dziła Vir­gi­nia. – A skoro już mowa o biz­ne­sie i pie­nią­dzach, jutro o dwu­na­stej masz zebra­nie Komi­tetu do spraw Zgod­no­ści.

– Dzięki za przy­po­mnie­nie. Jeśli to wszystko, to już będę lecieć.

Sue klep­nęła w blat biurka, wstała i zdjęła far­tuch. Nie zdzi­wiło jej to, że ma kolejne zebra­nie. Czuła się w obo­wiązku zgła­szać się do roz­ma­itych komi­te­tów. Aktu­al­nie była człon­ki­nią Komi­tetu do spraw Śmier­tel­no­ści i Zacho­ro­wal­no­ści, Komi­tetu do spraw Kon­troli Zaka­żeń, Komi­tetu do spraw Reor­ga­ni­za­cji Przy­jęć Pacjen­tów Ambu­la­to­ryj­nych oraz wła­śnie Komi­tetu do spraw Zgod­no­ści. Dodat­kowo ubie­gała się rów­nież o sta­no­wi­sko w zarzą­dzie szpi­tala. Na szczę­ście Vir­gi­nia Daven­port gotowa była jej poma­gać przy wszyst­kich tych dodat­ko­wych zada­niach.

– Tak, ze wszyst­kim jesteś na bie­żąco – zapew­niła ją Vir­gi­nia, rusza­jąc w stronę drzwi. – Jedź ostroż­nie. Do zoba­cze­nia rano.

– A ty uwa­żaj na sie­bie w metrze.

Biały far­tuch Sue zastą­piła wresz­cie zimo­wym płasz­czem, który wisiał za drzwiami. Chwy­ciła jesz­cze komórkę, torebkę i listę pacjen­tów, do któ­rych miała oddzwo­nić, po czym wyszła za Vir­gi­nią na kory­tarz, gdzie ich drogi się roze­szły. Sue zale­żało na tym, by wyje­chać z garażu, nim o siód­mej zaczną się zjeż­dżać pra­cow­nicy na nocny dyżur. Choć więk­szość przy­jeż­dżała środ­kami trans­portu publicz­nego, było dość samo­cho­dów, żeby wywo­łać w garażu mały korek.

Do samo­chodu musiała przejść kładką pro­wa­dzącą z przy­chodni do głów­nego budynku szpi­tala, a potem drugą, bie­gnącą bez­po­śred­nio do garażu. Choć już poja­wiali się pierwsi pra­cow­nicy z noc­nego dyżuru i nie­któ­rzy odwie­dza­jący, nie było jesz­cze tak tłoczno jak mię­dzy osiem­na­stą trzy­dzie­ści a dzie­więt­na­stą. Samo­chód Sue stał tam, gdzie zosta­wiła go rano – przy budce par­kin­go­wego w czę­ści dla leka­rzy, która jak zwy­kle o tej porze była już w więk­szo­ści pusta. Zbli­ża­jąc się do swo­jego bmw z mocno przy­ciem­nia­nymi szy­bami, się­gnęła do kie­szeni płasz­cza, zna­la­zła pilota do samo­chodu i go naci­snęła. W samo­cho­dzie włą­czyły się świa­tła zewnę­trze i wewnętrzne.

Sue otwo­rzyła drzwi od strony kie­rowcy, rzu­ciła torebkę na miej­sca pasa­żera i sia­dła za kie­row­nicą. Smycz ze szpi­tal­nym iden­ty­fi­ka­to­rem odwie­siła jak zwy­kle na lusterko wsteczne. Się­gnęła ręką, żeby włą­czyć sil­nik, ale nie zdą­żyła. Ktoś zarzu­cił jej na głowę płó­cienny worek i ścią­gnął go aż na ramiona. Prze­ra­żona i zszo­ko­wana usi­ło­wała go zdjąć, lecz ktoś zaci­snął jej ramię na szyi i przy­gwoź­dził do zagłówka z taką siłą, że jej plecy wygięły się w łuk. Puściła worek i usi­ło­wała odcią­gnąć rękę napast­nika, krzy­cząc ze stra­chu. Nie­stety jej głos zdu­szony był przez worek i ści­śnięte gar­dło. Poczuła prze­szy­wa­jący ból w pra­wym udzie. Zaci­ska­jąc zęby, zdo­łała ode­pchnąć przy­du­sza­jące ją ramię na tyle, żeby zaczerp­nąć tchu. Potem jed­nak druga ręka ode­rwała jej dłoń i tak mocno przy­ci­snęła jej głowę do zagłówka, że nie mogła oddy­chać.

Z czy­stej despe­ra­cji Sue pró­bo­wała ugryźć napast­nika w ramię, ale worek to unie­moż­li­wiał. Pró­bo­wała wbić mu paznok­cie w skórę, ale w tej samej chwili zro­zu­miała, że traci siłę. Mię­śnie rąk prze­sta­wały wyko­ny­wać jej pole­ce­nia. W pierw­szej chwili pomy­ślała, że może to po pro­stu zmę­cze­nie po nad­ludz­kim wysiłku, ale ogar­niała ją coraz więk­sza nie­moc. Potem nagle ręce zsu­nęły się z ramie­nia napast­nika. Z prze­ra­że­niem stwier­dziła, że nie może oddy­chać.

Reszt­kami sił usi­ło­wała jesz­cze raz wezwać pomoc, ale nie zdo­łała już wydo­być żad­nego dźwięku, huczało jej w uszach, tra­ciła przy­tom­ność…ROZDZIAŁ 1

wtorek, 7 grudnia, 6.45

Sta­ra­jąc się nie robić tego osten­ta­cyjne, dok­tor Jack Sta­ple­ton przy­ci­snął moc­niej pedały, gdy wjeż­dżał na lek­kie wznie­sie­nie na West Drive w Cen­tral Parku na wyso­ko­ści zbior­nika wod­nego. Z cichą satys­fak­cją wyprze­dził małą grupkę mło­dzieży – „poważ­nych” rowe­rzy­stów na impor­to­wa­nych szo­sów­kach, wystro­jo­nych w wymyślne stroje rowe­rowe upstrzone rekla­mami euro­pej­skich pro­duk­tów i dro­gie buty zatrza­skowe. On sam oczy­wi­ście jechał na swoim sto­sun­kowo nowym ame­ry­kań­skim treku, który jako­ścią z pew­no­ścią dorów­ny­wał tam­tym, ale za to strój miał zupeł­nie inny: brą­zową sztruk­sową mary­narkę w sze­ro­kie prążki, gra­na­towe dżinsy, nie­bie­ską koszulę cham­bray i ciem­no­zie­lony dzia­ni­nowy kra­wat. Zamiast butów rowe­ro­wych miał swoje zwy­kłe spor­towe nike. Ponie­waż tego dnia było zale­d­wie sie­dem stopni, zało­żył ręka­wiczki i owi­nął szyję sza­li­kiem.

Tak jak nie­mal codzien­nie, odkąd przy­je­chał do Nowego Jorku, żeby zacząć nowe życie i pra­co­wać jako lekarz w Inspek­to­ra­cie Medy­cyny Sądo­wej, zna­nym powszech­nie jako OCME, Jack dojeż­dżał rowe­rem do pracy z domu na Upper West Side Down, we wschod­niej czę­ści mia­sta. Był to zupeł­nie inny śro­dek trans­portu niż ten, który wybie­rał jako kon­ser­wa­tywny oku­li­sta ze Środ­ko­wego Zachodu Sta­nów. Wtedy do gabi­netu jeź­dził codzien­nie mer­ce­de­sem, odziany w gar­ni­tur w kra­teczkę i sta­ran­nie wypa­sto­wane buty.

Teraz męż­czy­zna na czele grupki rowe­rzy­stów zare­ago­wał dokład­nie tak, jak prze­wi­dy­wał Jack. W gło­wie mu się nie mie­ściło, że jakiś facet w śred­nim wieku, pew­nie zwy­kły robot­nik, może ich wyprze­dzić, więc uniósł się z sio­dełka i roz­po­czął się pościg. Ci mło­dzi ludzie nie mogli wie­dzieć, że Jack jest wytraw­nym rowe­rzy­stą. Ani że ma zwy­czaj grać w kosza nie­mal codzien­nie, jeżeli tylko pozwala na to pogoda, toteż ma świetną kon­dy­cję. Reszta rowe­rzy­stów poszła za przy­kła­dem pierw­szego, pod­no­sząc się i peda­łu­jąc ze wszyst­kich sił.

Jack tym­cza­sem sie­dział dalej na sio­dełku, ale przy­kła­dał się bar­dziej do peda­ło­wa­nia. Miał coraz więk­szą prze­wagę, choć – w prze­ci­wień­stwie do gonią­cych go rowe­rzy­stów – nie dawał po sobie poznać, jak bar­dzo się stara. Kilka minut póź­niej, gdy był już na wznie­sie­niu i zaczął zjeż­dżać, prze­stał peda­ło­wać, pozwa­la­jąc gru­pie się wyprze­dzić i odzy­skać nieco god­no­ści.

Zwy­kle nie odpu­ściłby sobie i dalej wal­czył w tym spon­ta­nicz­nym wyścigu aż na połu­dniowy skraj parku, gdzie wyjeż­dżał na drogę pro­wa­dzącą do pracy, ale tego ranka zapo­mniał nagle o dzia­ła­niu na nerwy „poważ­nym” rowe­rzy­stom, a zamiast tego zaczął roz­my­ślać o szkole, którą mijał wła­śnie po pra­wej na Cen­tral Park West. To w tej szkole jego syn cho­dził do pią­tej klasy. Jack z roz­go­ry­cze­niem przy­po­mniał sobie swoją straszną w skut­kach wizytę w tym miej­scu, którą odbył dwa lata temu, gdy jego żona, Lau­rie, popro­siła go, żeby zamiast niej poroz­ma­wiał z dyrek­cją szkoły na temat domnie­ma­nego ADHD JJ’a i zale­ce­nia, by chło­piec zaczął przyj­mo­wać Adde­rall. A wszystko przez to, że dzie­ciak kil­ka­krot­nie wdał się w bójkę na placu zabaw.

Jack jed­nak nie był dobrym zastępcą Lau­rie, głów­nie dla­tego że żywił prze­ko­na­nie, że z JJ’em wszystko jest w porządku. Poza tym naprawdę uwa­żał, że prze­mysł far­ma­ceu­tyczny i insty­tu­cje edu­ka­cyjne mają jakąś tajną umowę, bo były dziw­nie chętne do wci­ska­nia dzie­ciom amfe­ta­miny i pro­du­ko­wa­nia kolej­nych ćpu­nów. Kiedy nie­opatrz­nie podzie­lił się w szkole swoją opi­nią na ten temat, dyrek­cja poczuła się ura­żona i zagro­ziła wyrzu­ce­niem JJ’a ze szkoły. W końcu Jack zgo­dził się – za namową Lau­rie – żeby chło­paka przy­naj­mniej prze­ba­dał psy­chia­tra, który wpraw­dzie potwier­dził roz­po­zna­nie, ale na szczę­ście do tego czasu nie miało to już zna­cze­nia. Zała­twia­nie wszyst­kiego trwało tak długo, że JJ zdą­żył wyro­snąć z nagan­nych zacho­wań i dla wszyst­kich było jasne, że wybryki na placu zabaw należą do prze­szło­ści. Dzięki temu suge­stie szkoły, by wpro­wa­dzić leki, zostały zapo­mniane. Dopóki w zeszłym tygo­dniu znów sobie o nich nie przy­po­mniano, kiedy JJ wdał się w bójkę pod­czas prze­rwy. Nagle dys­ku­sje roz­go­rzały na nowo i wła­śnie dla­tego Jack jechał do OCME tak wcze­śnie rano. Cały wczo­raj­szy wie­czór Lau­rie i jej matka, które były zwo­len­nicz­kami far­ma­ko­lo­gicz­nego lecze­nia ADHD, zamę­czały go swo­imi argu­men­tami, toteż kiedy rano obu­dził się na długo przed budzi­kiem, posta­no­wił wymknąć się z miesz­ka­nia, zanim kto­kol­wiek wsta­nie, żeby móc na spo­koj­nie prze­my­śleć sobie wszyst­kie za i prze­ciw.

Zwy­kle jego trasa do pracy pro­wa­dziła przez połu­dniowo-wschodni róg Cen­tral Parku, ale w wyniku splotu róż­nych czyn­ni­ków, takich jak fru­stru­jące korki, pan­de­mia COVID-19 oraz rowery elek­tryczne, zwięk­szyła się liczba rowe­rzy­stów, a co za tym idzie nowe ścieżki rowe­rowe poja­wiały się jak grzyby po desz­czu. Dzięki temu mógł podró­żo­wać do pracy zde­cy­do­wa­nie szyb­ciej i bez­piecz­niej, choć Lau­rie powąt­pie­wała w to dru­gie. Teraz Jack wyje­chał z parku wyj­ściem na Colum­bus Circle. Stam­tąd jechał już ścieżką rowe­rową na połu­dnie Siódmą Aleją, Broad­wayem, aż do Trzy­dzie­stej Ulicy, gdzie też była ścieżka rowe­rowa, choć już nie tak bez­pieczna, bo tylko nama­lo­wana na chod­niku wzdłuż zapar­ko­wa­nych samo­cho­dów. Jack kie­ro­wał się na róg Trzy­dzie­stej Ulicy i Pierw­szej Alei, gdzie znaj­do­wał się budy­nek OCME, a w nim kost­nica.

Kiedy jechał na wschód Trzy­dzie­stą Ulicą, myślami znów wró­cił do Doro­thy. Miał świa­do­mość, że żywi do niej ambi­wa­lentne uczu­cia. Jeśli cho­dzi o jego córkę, Emmę, u któ­rej przed kil­koma laty roz­po­znano zabu­rze­nia ze spek­trum auty­zmu, Doro­thy odgry­wała pozy­tywną rolę. Wzięła na sie­bie orga­ni­zo­wa­nie skom­pli­ko­wa­nych badań, wybie­ra­nie i koor­dy­no­wa­nie gra­fiku tera­peu­tów beha­wio­ral­nych, tera­peu­tów mowy i fizjotera­peu­tów, dzięki któ­rym Emma robiła impo­nu­jące postępy. Jack skła­niał się do zapi­sa­nia Emmy do spe­cjal­nej szkoły dla dzieci w spek­trum auty­zmu, która znaj­do­wała się nie­da­leko szkoły JJ’a. Doro­thy jed­nak była temu prze­ciwna, a Lau­rie jak na razie w pełni podzie­lała jej opi­nię.

Jed­nak ta drobna róż­nica zdań na temat Emmy była niczym w porów­na­niu do zacię­tej wro­go­ści wobec szcze­pio­nek – Doro­thy utrzy­my­wała wręcz, że to szcze­pionka MMR wywo­łała u Emmy autyzm, i nie prze­ko­ny­wały jej żadne naukowe dowody na to, że tak nie jest. Co gor­sza, jej antysz­cze­pion­kowe prze­ko­na­nia obej­mo­wały rów­nież szcze­pionki prze­ciwko COVID-19 i bez względu na to, co mówili o nich Jack i Lau­rie, nie pozwo­liła się zaszcze­pić. Ten jej upór dawał im się we znaki, tym bar­dziej że Doro­thy prak­tycz­nie się do nich prze­pro­wa­dziła – zaj­mo­wała drugi pokój gościnny po tym, jak przed trzema mie­sią­cami, we wrze­śniu, zmarł jej mąż, surowy ojciec Lau­rie, kar­dio­chi­rurg.

Jack już przy kilku oka­zjach usi­ło­wał poru­szyć temat miej­sca Doro­thy w życiu ich rodziny. Pro­po­no­wał, by wró­ciła do prze­stron­nego miesz­ka­nia na Park Ave­nue, ale Lau­rie nie chciała o tym nawet sły­szeć. Była głę­boko prze­ko­nana, że Emma bar­dzo zyskuje na cią­głej obec­no­ści babci, a Doro­thy nie jest jesz­cze na tyle mocna, by wró­cić do pustego miesz­ka­nia.

Jack nato­miast czuł się teraz we wła­snym domu jak piąte koło u wozu, zwłasz­cza, że Lau­rie zacho­wy­wała się jak szef zarówno w pracy, jak i w domu. Nie chcąc swoim upo­rem naru­szyć kru­chej rów­no­wagi w rodzi­nie, Jack sta­rał się sku­pić myśli i uczu­cia na pracy. Naj­le­piej by było, gdyby tra­fiła mu się teraz jakaś trudna sprawa, która bez reszty zawład­nę­łaby jego myślami. To dzia­łało w prze­szło­ści – kiedy u JJ’a została w nie­mow­lęc­twie roz­po­znana neu­ro­bla­stoma, żeby jakoś sobie z tym pora­dzić, Jack sku­pił się na zabój­czych prak­ty­kach krę­ga­rzy. Zde­cy­do­waną zaletą pracy pato­loga było to, że każdy dzień był inny i zawsze mogło się zda­rzyć jakieś wyzwa­nie. Po wielu latach wyko­ny­wa­nia tego zawodu nie mieli z Lau­rie co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Odcze­kaw­szy na zie­lone świa­tło, żeby prze­je­chać Pierw­szą Aleję na rogu Trzy­dzie­stej Ulicy, Jack dotarł do OCME. Ten stary budy­nek lata świet­no­ści miał już zde­cy­do­wa­nie za sobą. Kiedy zbu­do­wano go ponad pół wieku temu, sta­no­wił praw­dziwe dzieło sztuki. Teraz jed­nak aż się pro­siło, by zbu­do­wać zamiast niego nowe pro­sek­to­rium z gabi­ne­tami dla pato­lo­gów i porząd­nym dzia­łem tok­sy­ko­lo­gii. I nawet już-już miał powstać – obok nowego wie­żowca OCME cztery prze­cznice na połu­dnie – ale potem prace zostały wstrzy­mane ze wzglę­dów budże­to­wych. Był to jeden z naj­waż­niej­szych celów, jakie wyzna­czyła sobie jego żona, gdy objęła sta­no­wi­sko głów­nego inspek­tora medy­cyny sądo­wej Nowego Jorku. Lau­rie liczyła na to, że nowy bur­mistrz da zie­lone świa­tło dla roz­po­czę­cia prac budow­la­nych.

Jack wje­chał do zatoczki, gdzie przy­jeż­dżały i skąd wyjeż­dżały ciała, prze­je­chał mię­dzy zapar­ko­wa­nymi vanami sprin­te­rami Inspek­to­ratu, po czym zarzu­cił rower na ramię i bocz­nymi scho­dami wszedł na rampę. Pro­wa­dząc rower, minął budkę ochro­nia­rzy, któ­rzy wła­śnie zmie­niali się po noc­nej zmia­nie, i poma­chał do nich uprzej­mie. Jack przy­wi­tał się też z tech­ni­kami pra­cu­ją­cymi w kost­nicy. Po lewej stro­nie stały trumny na ciała zmar­łych, po któ­rych nikt się nie zgłosi i któ­rzy tra­fiali na Hart Island. Jack przy­piął rower i kask do rury za trum­nami. Był jedyną osobą, która dojeż­dżała rowe­rem do pracy, więc nie doro­bili się jak dotąd praw­dzi­wego sto­jaka na rowery. Obok znaj­do­wała się zaciem­niona, wyizo­lo­wana sala sek­cyjna.

Cie­kawy, jakie nowe przy­padki poja­wiły się w nocy, Jack ruszył scho­dami na pierw­sze pię­tro i wszedł do działu iden­ty­fi­ka­cji, gdzie zaczy­nał się już nowy dzień. Było kilka minut po siód­mej.ROZDZIAŁ 2

wtorek, 7 grudnia, 7.10

– Dzień dobry, Jen­ni­fer – powie­dział Jack z werwą, któ­rej nie czuł.

W prze­ci­wień­stwie do nie­któ­rych innych pato­lo­gów Jack nie miał w zwy­czaju obcią­żać kole­gów w pracy swoim nastro­jem, głów­nie dla­tego że cenił sobie pry­wat­ność. Dok­tor Jen­ni­fer Her­nan­dez była sto­sun­kowo nową pra­cow­nicą Inspek­to­ratu, aktu­al­nie wypa­dła jej kolej, by przez tydzień peł­nić dyżur – jeśli w nocy potrzebny był nagle lekarz medy­cyny sądo­wej, dzwo­niono wła­śnie do niej. To ona miała też za zada­nie przyjść codzien­nie wcze­śniej, przej­rzeć sprawy, które poja­wiły się w nocy, potwier­dzić, czy w każ­dym przy­padku rze­czy­wi­ście wyma­gana jest sek­cja zwłok, a następ­nie roz­dzie­lić pracę mię­dzy pato­lo­gów.

– Jest dziś coś szcze­gól­nie cie­ka­wego? – spy­tał Jack, pod­cho­dząc do biurka, przy któ­rym sie­działa Jen­ni­fer. Sta­rał się zacho­wy­wać zwy­czaj­nie.

– Przy­szłam led­wie kilka minut przed tobą – przy­znała Jen­ni­fer. – Nawet jesz­cze nie zaczę­łam prze­glą­dać spraw.

Przed nią leżał nie­wielki sto­sik teczek zawie­ra­ją­cych doku­menty spo­rzą­dzone przez śled­czych medyczno-praw­nych, czyli wysoce wyspe­cja­li­zo­wa­nych asy­sten­tów, któ­rzy wyko­ny­wali pracę w tere­nie, bada­jąc przy­padki zgo­nów poten­cjal­nie wyma­ga­ją­cych sek­cji zwłok. Zarówno poli­cja, jak i per­so­nel kie­row­ni­czy w szpi­talu dosko­nale wie­dzieli, jakie zgony należy zgod­nie z pra­wem zgła­szać do OCME, a jakie nie. Choć poprzed­niego dnia pracy nie bra­ko­wało, jak zawsze po week­en­dzie, dziś ich liczba była znacz­nie skrom­niej­sza. Jack osza­co­wał, że jest ich nie wię­cej jak dwa­dzie­ścia.

– Były w nocy jakieś inte­re­su­jące zgło­sze­nia? – spy­tał, sta­ra­jąc się nie dać po sobie znać, jak bar­dzo na to liczy.

Sprawy, do któ­rych wzy­wani byli dyżu­ru­jący leka­rze, zawsze sta­no­wiły cie­kaw­sze wyzwa­nia.

– Nie – odparła Jen­ni­fer. – Noc była raczej spo­kojna. W więk­szo­ści przedaw­ko­wa­nia.

Jack jęk­nął w duchu, choć by­naj­mniej go nie zasko­czyła. Śred­nio tra­fiało im się pięć zgo­nów z przedaw­ko­wa­nia dzien­nie, co było raczej przy­gnę­bia­jące niż sty­mu­lu­jące inte­lek­tu­al­nie. Nie było tu żad­nej kry­mi­nal­nej zagadki, a jedy­nie pyta­nie, co się dzieje ze spo­łe­czeń­stwem, że cią­gle dopusz­cza do takich tra­ge­dii, i jak można było pozwo­lić, by fen­ta­nyl był dostępny na rynku nar­ko­ty­ków.

– Mogę spoj­rzeć? – spy­tał Jack. Sta­rał się nie narzu­cać w rela­cjach z młod­szą sta­żem kole­żanką.

Jen­ni­fer par­sk­nęła śmie­chem.

– A pro­szę cię bar­dzo – powie­działa, wska­zu­jąc mu teczki.

Wszy­scy wie­dzieli, że Jack ma w zwy­czaju przy­cho­dzić do pracy wcze­śniej, żeby wybie­rać sobie naj­trud­niej­sze sprawy. Nikt ni­gdy nie pro­te­sto­wał, bo mieli go za pra­co­ho­lika, który zawsze bie­rze na sie­bie wię­cej spraw, nawet tych ruty­no­wych. Jack na pewno nie migał się od obo­wiąz­ków, w szcze­gól­no­ści gdy – tak jak teraz – miał w życiu dużo stresu.

– O nie! – krzyk­nął ktoś.

Głowy Jacka i Jen­ni­fer pod­nio­sły się auto­ma­tycz­nie. Do pokoju wpadł Vin­nie Amen­dola, jak zwy­kle z „New York Postem” pod pachą. Był to smu­kły, ciem­no­włosy, nie­ogo­lony męż­czy­zna w blu­zie z kap­tu­rem i dre­so­wych spodniach. Nie­dbały wygląd nie wska­zy­wał na to, że jest naj­bar­dziej doświad­czo­nym tech­ni­kiem w pro­sek­to­rium. Jego wie­dza na temat medy­cyny sądo­wej była impo­nu­jąca. Od lat pra­co­wał z Jac­kiem i sta­no­wili świetny zespół.

– Boże, nie podoba mi się, że widzę tu dok­tora Sta­ple­tona tak wcze­śnie rano – jęk­nął, prze­wra­ca­jąc oczami i jakby w zło­ści waląc gazetą o sto­lik sto­jący mię­dzy dwoma fote­lami. – Cho­lera! To zna­czy, że przez cały dzień będę tkwił w norze i jesz­cze słu­chał jego gada­nia. Czym ja sobie na to zasłu­ży­łem?

„Norą” tech­nicy z pro­sek­to­rium nazy­wali główną salę sek­cyjną.

– To dla nas się tak dziś wystro­iłeś? – odpo­wie­dział mu zło­śli­wie Jack.

Tego typu docinki były ich nor­mal­nym spo­so­bem komu­ni­ko­wa­nia się.

– Niech zgadnę… – Vin­nie opadł na jeden z foteli. – Pro­blemy na fron­cie domo­wym? Z teściową może? Tra­fi­łem?

Jack się skrzy­wił. Vin­nie znał go aż za dobrze.

– Bywało lepiej – mruk­nął, nie wda­jąc się w szcze­góły. – Przy­da­łaby mi się jakaś inte­re­su­jąca sprawa.

Vin­nie potra­fił czy­tać mię­dzy wier­szami. Odpu­ścił sobie żar­ciki i natych­miast zmie­nił ton.

– Dobra, mamy coś cie­ka­wego?

– Jesz­cze nie mia­łem czasu spoj­rzeć – odpo­wie­dział Jack. – A może byś się tak zajął kawą?

Parze­nie kawy Vin­nie uwa­żał za swój oso­bi­sty obo­wią­zek, ponie­waż to on był zwy­kle jedną z pierw­szych osób w pracy.

– Już dobrze, zaraz – rzu­cił, uda­jąc poiry­to­wa­nie.

Jack sku­pił się z powro­tem na doku­men­tach, naprawdę licząc na to, że coś znaj­dzie, ale jego opty­mizm nie trwał długo. Jen­ni­fer miała rację: pierw­sze trzy teczki doty­czyły zwy­kłych przy­pad­ków przedaw­ko­wań. Choć Jack miał świa­do­mość, że każda z tych spraw to czy­jaś tra­ge­dia – zwłasz­cza trze­cia, w któ­rej cho­dziło o śmierć pięt­na­sto­latka – wie­dział, że żadna z tych histo­rii nie zaj­mie jego umy­słu nawet na kilka dni, a już na pewno nie na tydzień, a prze­cież na to liczył. Nagle – jak nie­spo­dzie­wany poli­czek – wysko­czyły na niego imię i nazwi­sko z czwar­tej teczki. Susan Pas­sero. Tak nazy­wała się naj­bliż­sza przy­ja­ciółka Lau­rie, która była zara­zem jej leka­rzem ogól­nym. Jack też ją znał i cenił jako świetną inter­nistkę, osobę sym­pa­tyczną i spo­łecz­nie zaan­ga­żo­waną oraz oddaną matkę. Choć naj­czę­ściej Lau­rie i Susan spo­ty­kały się tylko we dwie – zwy­kle na lunch raz w mie­siącu – Jac­kowi i mężowi Susan zda­rzało się cza­sem dołą­czyć do nich na jakąś kola­cję czy wyda­rze­nie kul­tu­ralne.

Teraz Jack czuł, jak przy­spie­sza mu puls, gdy szybko wyj­mo­wał zawar­tość teczki i prze­glą­dał doku­menty, szu­ka­jąc raportu śled­czego medyczno-praw­nego. Prze­rzu­ca­jąc papiery, wciąż liczył na to, że to tylko zbież­ność nazwisk, a leżące na dole w chłodni ciało nie ma żad­nego związku z przy­ja­ciółką żony. Kiedy jed­nak zna­lazł for­mu­larz, potwier­dziły się jego naj­gor­sze podej­rze­nia. Zmarła pra­co­wała jako lekarka w Man­hat­tan Memo­rial Hospi­tal, wszystko wska­zy­wało na to, że cie­szyła się dobrym zdro­wiem, i dla­tego wła­śnie sprawę skie­ro­wano do Inspek­to­ratu.

Jack wes­tchnął ciężko i mimo­wol­nie zapa­trzył się w dal. Z prze­ra­że­niem pomy­ślał o tym, że będzie musiał zadzwo­nić do Lau­rie i prze­ka­zać jej tę szo­ku­jącą i smutną wieść. Bio­rąc pod uwagę cały stres zwią­zany z sytu­acją rodzinną i z jej pracą – zarzą­dzała naj­więk­szym Inspek­to­ra­tem Medy­cyny Sądo­wej w kraju, odpo­wia­da­jąc za ponad sze­ściu­set pra­cow­ni­ków i roczny budżet w wyso­ko­ści 75 milio­nów dola­rów – to dodat­kowe obcią­że­nie emo­cjo­nalne będzie ogromne.

– Coś się stało? – spy­tała Jen­ni­fer, widząc jego reak­cję.

– Oba­wiam się, że tak – odparł. Spoj­rzał na nią. Dobrze znała jego żonę, bo była córką zmar­łej już niani, która kie­dyś opie­ko­wała się Lau­rie. Zresztą to wła­śnie Lau­rie zain­spi­ro­wała Jen­ni­fer do pod­ję­cia stu­diów medycz­nych i pchnęła w stronę medy­cyny sądo­wej. Jack podał jej raport. – Ta sprawa doty­czy sek­cji zwłok jed­nej z naj­bliż­szych przy­ja­ció­łek Lau­rie.

– Boże jedyny – jęk­nęła Jen­ni­fer. – Co się stało?

Jack zaczął czy­tać.

– Wygląda na to, że zmarła we wła­snym samo­cho­dzie w garażu MMH. Jej ciało zna­lazł prze­ło­żony zespołu pie­lę­gniar­skiego, nie­jaki Ronald Cava­naugh, który aku­rat przy­je­chał na nocny dyżur. Zeznał, że nie wyczuł tętna, więc wraz z inną osobą z zespołu pie­lę­gniar­skiego zawia­do­mili SOR i roz­po­częli RKO.

– Pew­nie serce – orze­kła Jen­ni­fer.

Jack pokrę­cił bez­rad­nie głową.

– Boże, co za tra­ge­dia. To będzie dla Lau­rie praw­dziwy wstrząs. Poza tym, że była jej przy­ja­ciółką, była też wspa­niałą lekarką. Lau­rie by powie­działa, że lekarką z praw­dzi­wego zda­rze­nia.

– Kto spo­rzą­dził raport?

– Kevin Strauss.

– To dobry śled­czy.

– Tak – mruk­nął.

– Jak już mieć zawał serca, to pew­nie lepiej w szpi­talu – rzu­cił Vin­nie, szy­ku­jąc kawę.

– Ale nie w samo­cho­dzie sto­ją­cym w garażu – odburk­nął Jack.

– SOR wysłał zespół reani­ma­cyjny? – dopy­ty­wał Vin­nie.

– W ciągu kilku minut – odparł Jack. – Wygląda na to, że naprawdę się przy­kła­dali, bo widzę tu, że ten Cava­naugh twier­dzi, że ze strony pacjentki była pewna reak­cja, gdy zaczęli RKO.

– Wyczuli tętno?

– Nie. Ani w garażu, ani na SOR-ze.

– No to na czym wła­ści­wie pole­gała ta rze­koma reak­cja?

– Tego raport nie pre­cy­zuje – stwier­dził Jack.

– Jakieś pro­blemy z ser­cem w prze­szło­ści?

– Wydaje się, że nie. Ale miała cukrzycę typu 1, o czym nie wie­dzia­łem. I jestem pra­wie pewien, że Lau­rie także o tym nie wie­działa, co jest nieco zaska­ku­jące, bio­rąc pod uwagę, jak długo się znały.

– Nie­stety nagła śmierć ser­cowa nie jest czymś dziw­nym w przy­padku cukrzycy insu­li­no­za­leż­nej – zauwa­żyła Jen­ni­fer. – Jak tak o tym opo­wia­dasz, to prze­cież ja nawet sły­sza­łam o tym zgo­nie.

– Jak to? – zdzi­wił się Jack, odry­wa­jąc wzrok od kar­tek.

– Zadzwo­nił do mnie ktoś z zespołu iden­ty­fi­ka­cji, bo mieli pro­blem – zaczęła opo­wia­dać Jen­ni­fer. – Mąż zmar­łej miał potwier­dzić toż­sa­mość. Oczy­wi­ście był wstrzą­śnięty, ale kło­pot pole­gał na tym, że sprze­ci­wiał się prze­pro­wa­dze­niu sek­cji zwłok. Upie­rał się, że mamy natych­miast wydać ciało wprost do wska­za­nego domu pogrze­bo­wego. W końcu to ja musia­łam z nim poroz­ma­wiać. Pró­bo­wa­łam go uspo­koić. Kiedy w ogóle zaczął mnie słu­chać, wyja­śni­łam mu, że nie możemy wydać mu ciała żony, ponie­waż zmarła nagłą śmier­cią, a wszystko wska­zuje na to, że cie­szyła się dobrym zdro­wiem, toteż zgod­nie z pra­wem musimy usta­lić przy­czynę zgonu. Upew­ni­łam się, że rozu­mie, że konieczna jest sek­cja.

– Zasko­czy­łaś mnie. Nazy­wał się Abra­ham Ahmed? – Przez sekundę znów łudził się, że może to jed­nak jakaś inna Susan Pas­sero, ale Jen­ni­fer natych­miast pozba­wiła go tej ostat­niej nadziei, potwier­dza­jąc nazwi­sko męża zmar­łej.

– Boże jedyny – wyszep­tał. – To szo­ku­jące. Jakoś to uza­sad­nił?

– Tak. Powie­dział, że jest muzuł­ma­ni­nem i nie chce opóź­niać pogrzebu.

– Co ty powiesz… Czło­wiek całe życie się uczy. Nie­raz spo­ty­ka­li­śmy się z Abbym… bo tak mówią na niego zna­jomi… ale poję­cia nie mia­łem, że wyznaje islam. Co mu na to powie­dzia­łaś?

– Że naj­praw­do­po­dob­niej trzeba będzie wyko­nać sek­cję zwłok, ale zapew­ni­łam go, że odbę­dzie się to szybko i z peł­nym sza­cun­kiem dla ciała. Przy oka­zji pew­nej sprawy sporo czy­ta­łam o podej­ściu islamu do sek­cji zwłok. Dzięki temu wiem, że w dzi­siej­szych cza­sach wcale nie jest to tak jed­no­znaczne, jak mi suge­ro­wał. Z tego, co rozu­miem, nie ma o tym wzmianki w Kora­nie.

– Jak zare­ago­wał na twoje argu­menty?

– Bez entu­zja­zmu – przy­znała Jen­ni­fer. – Był bar­dzo zde­ner­wo­wany. Nama­wia­łam go, żeby zadzwo­nił do nas z rana, i zapew­ni­łam, że będzie mógł poroz­ma­wiać z leka­rzem prze­pro­wa­dza­ją­cym sek­cję.

– Pod­ję­łaś już decy­zję, komu to przy­dzie­lisz?

– Myśla­łam, że sama to zro­bię – powie­działa. – Przede wszyst­kim dla­tego, że, jak rozu­miem, muzuł­ma­nie wolą, żeby sek­cję zwłok prze­pro­wa­dzała osoba tej samej płci co zmarła, a ponie­waż i tak już roz­ma­wia­łam z mężem, tym bar­dziej ma to sens.

– O kur­czę – sko­men­to­wał enig­ma­tycz­nie Jack i znów pokrę­cił głową, ner­wowo prze­cze­su­jąc włosy. Ten dzień już zapo­wia­dał się o wiele gorzej, niż sobie tego życzył. – W takim razie może od razu zadzwo­nię do Lau­rie, żeby dać jej znać, co się dzieje. Choć nie uśmie­cha mi się to. Będzie bar­dzo nie­szczę­śliwa, a że jak słusz­nie domy­ślił się Vin­nie, i tak już mamy sporo pro­ble­mów rodzin­nych, tym bar­dziej nie mam ochoty prze­ka­zy­wać jej tak złych wie­ści.

– Bar­dzo mi przy­kro. Może ja do niej zadzwo­nię? – zaofe­ro­wała ze zro­zu­mie­niem Jen­ni­fer.

– Dzię­kuję, to bar­dzo miłe z two­jej strony, ale lepiej, żebym sam to zro­bił. Tym razem to muszę być ja. Zresztą już dziś rano zacho­wa­łem się nie­szcze­gól­nie doj­rzale i tak jakby dałem dyla, więc przy­naj­mniej teraz nie powi­nie­nem cho­wać głowy w pia­sek.

Jen­ni­fer pod­nio­sła sto­jący na dru­gim końcu biurka tele­fon i podała mu go, ale Jack stwier­dził, że woli zadzwo­nić z wła­snej komórki. Naj­pierw jed­nak powi­nien jesz­cze raz sta­ran­nie prze­czy­tać raport Kevina. Wie­dział, że Lau­rie zada mu wiele pytań, i chciał móc na nie odpo­wie­dzieć.

– Świe­żej kawy na wzmoc­nie­nie? – zawo­łał Vin­nie bez cie­nia sar­ka­zmu spod swo­jego sta­no­wi­ska przy eks­pre­sie.

– Tak, popro­szę – mruk­nął Jack i znów zagłę­bił się w raport uwzględ­nia­jący także naj­now­sze wyniki badań krwi Sue, w tym stę­że­nie glu­kozy i cho­le­ste­rolu. Z doku­men­tów wyni­kało, że Strauss uzy­skał dostęp do konta pacjentki, w tym infor­ma­cji o tym, że w dzie­ciń­stwie roz­po­znano u niej cukrzycę typu 1. Jack chciał teraz przede wszyst­kim usta­lić, czy Sue w ogóle miała w prze­szło­ści jakieś pro­blemy z ser­cem. Nic na to nie wska­zy­wało. Ruty­nowe EKG wyko­nane przed sze­ścioma mie­sią­cami było w nor­mie.

– Kevin naprawdę się przy­ło­żył. Jak zwy­kle zresztą – sko­men­to­wał, po czym wycią­gnął z kie­szeni komórkę i usiadł w jed­nym z foteli.

Vin­nie przy­niósł paru­jący kubek z kawą i posta­wił go na sto­liku obok. Jack podzię­ko­wał mu ski­nie­niem głowy, zna­lazł na ekra­nie numer Lau­rie, upił łyk kawy i deli­kat­nie stuk­nął w ekra­nik, żeby zadzwo­nić.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: