- W empik go
Nocturn - ebook
Nocturn - ebook
„Nocturn” to kontynuacja „Liści” w stylu nieco radośniejszym. To książka o sprawach błahych i poważnych, o miłości i przyjaźni, o starych kamienicach i kafejkach. I jak każdy nokturn przedstawia klimat nocy i nadzieję rodzącego się nowego dnia. A wszystko to ukazane na tle nieustannie zmieniającej się przyrody i wyciszonych dźwięków muzyki. To również spotkanie z subtelną poezją Małgorzaty Hillar, która przenosi Czytelnika w niezwykły świat.
Marcin Rabka, ur.1985, z wykształcenia przyrodnik, miłośnik lasów, który już na studiach w chwilach wolnych od białego fartucha i laboratorium, rozpoczął swoją przygodę z piórem. Aktualnie, poza sprawami zawodowymi i dalszymi studiami (zgłębianiem tajników fascynującej farmacji), próbuje napisać trzecią książkę.
Autor dwóch powieści:
„Liście” wydawnictwo E-bookowo, A3M, Będzin 2013
„Nocturne” , wydawnictwo E-bookowo, A3M, Będzin 2014
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-402-4 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzwony na wieży katedry wybiły osiemnastą.
Kocie łby starówki tonęły w kałużach deszczu, który padał już od wczesnego popołudnia. Woda bulgotała w rynnach, stukała w okna oświetlonych kamienic, dudniła w blachę parapetów, tu i ówdzie przeciekała przez nieszczelne dachówki położone jeszcze w czasach powojennych. Krople oczyszczały pokryte wielkomiejskim kurzem reklamowe billboardy, plakaty i ogłoszenia poprzyklejane do walcowatych słupów, murów, płotów. Strugi zimnej deszczówki spływały po szybach, rzeźbionych bramach, filarach, pomnikach, mknęły wartko poprzez kamienne drogi, deptaki, uliczki, zaułki i z tajemniczym szmerem znikały w podziemiach.
Chłodne listopadowe powietrze uderzyło Wiktora Kraszczewickiego w twarz, kiedy wyszedł z ciepłej kawiarni Awangarda, gdzie właśnie dobiegł końca kolejny wieczór literacki.
Był to dwudziestotrzyletni młodzieniec, chociaż każdy przechodzeń na pierwszy rzut oka mógłby o nim powiedzieć, że jest już mężem i ojcem po trzydziestce. Ciemny płaszcz, wyprasowane na kant spodnie, czapka z pomponem i długi szal powiewający na wietrze podkreślały powagę niebieskich, przenikliwych oczu studenta.
Rozłożył parasol i szybkim krokiem ruszył w kierunku Bramy Wysokiej, w której kilku przechodniów schroniło się przed ulewą i w skupieniu słuchało gry brodatego skrzypka. Muzyka smyczkowa, w połączeniu z szumem ulewy i wiatru, układała się w zmysłową symfonię.
Wiktor minął Stary Ratusz i groblę prowadzącą ku zamkowi, którego strzeliste wieżyczki piernikowego koloru tonęły w rzęsistym świetle latarni. To właśnie z tych murów, gdzie teraz powiewały dostojnie flagi narodowe, Kopernik obserwował niegdyś planety od niepamiętnych czasów wędrujące po swoich eliptycznych orbitach, gwiazdy i komety podróżujące w próżnej przestrzeni. Wyrośnięte lipy nad Łyną stały nagie i wydawały się tajemnicze w tych ciemnościach listopada. W ich ogromnych koronach krzyczały stada kruków.
Deszcz padał i padał, zupełnie jakby matka natura chciała spłukać ze świata całe zło, a ludzie przemykali szybko pod parasolami.
Przed kościołem ewangelickim zbudowanym z czerwonej cegły, ogromne kasztany przygotowane już do zimowych chłodów, traciły ostatnie liście ze swoich powykręcanych gałęzi – całe dywany wilgotnego listowia piętrzyły się przed tą starą budowlą.
W świątyni odbywał się koncert.
Po chwili wsłuchiwania się w muzykę, Wiktor rozpoznał nuty Haydna. Piano sonata in Eb płynęła poprzez listopadowe powietrze.
Młodzieniec minął wylot ulicy Dąbrowszczaków i przez moment zastanowił się, czy może nie wpaść by na ciepłą herbatę z rumem do rodziny mieszkającej w secesyjnej narożnej kamienicy. W związku z tym jednak, że jutro miał spędzić w tym starym domu całe popołudnie, porzucił ostatecznie tę myśl.
Wicher nagle uderzył z taką siłą, że aż szprychy od parasola zgrzytnęły i wygięły się ku górze. Na przystanku autobusowym przy Piłsudskiego nie było żywej duszy, nie licząc czarnego kota, który siedział skulony na ławce, tuż przy rozkładzie jazdy i wpatrywał się świecącymi ślepiami w zmarzniętego Wiktora.
Deszcz zacinał z ukosa, krople w świetle gazowej latarni wyglądały jak igły.
Tymczasem ów kot wskoczył Wiktorowi na kolana i w żaden sposób nie chciał się oderwać od niego. Był to czysty, młody, kilkumiesięczny kocur, który najpewniej zabłądził w mieście, bo na szyi miał metalową opaskę z wyrytym imieniem Jacek. Wierzchołek ogona był biały, podobnie dolne części łapek i szyja, co wyglądało jakby kot miał na sobie skarpetki i szalik.
– Jacku, jesteś tak ładny, że nie mogę cię zostawić samego w tym deszczu – powiedział Wiktor i delikatnie włożył kota do szerokiej kieszeni swojego płaszcza. – Nakarmię cię w domu, a potem zobaczymy.
Nadjechała trzynastka, rozpryskując brudną kałużę i hamując ze zgrzytem.
Co można zobaczyć z brudnego okna autobusu? Ano wiele. Oprócz banków, oczywiście, bogate centra handlowe, chociażby słynną w mieście „Alfę”. Gmaszysko całe migotało gwiazdami i świecidełkami, które podkreślały nazwy sklepów firmowych, zachęcających do robienia świątecznych zakupów, chociaż listopad jeszcze się nie skończył. Kilkanaście metrów dalej autobus osiągnął skrzyżowanie, przy którym rozpościerał się Nowy Ratusz uwieńczony wieżą z zegarem przykrytą kopułą. Duże, ciemne wskazówki informowały właśnie, że była osiemnasta trzydzieści.
Wiktor westchnął i rozejrzał się dookoła. Naprzeciwko siedziała starsza kobieta w bufiastym płaszczu i intensywnie pachnąca perfum. Jacek wyłonił się niespodziewanie z kieszeni, na co sąsiadka zareagowała z entuzjazmem:
– Kici, kici… – wyciągnęła swoją pulchną rękę i zaczęła głaskać kota za uchem. – Pan ma kota? – zwróciła się do Wiktora. Ten zrobił poważną minę i kiwnął głową.
Kiedy wreszcie nieznajoma zakończyła zachwycać się Jackiem, rozejrzała się z uśmiechem na twarzy po innych pasażerach i zaczepiła kobietę z sąsiedniej strony:
– Co za piękne, rude włosy...
– To nie rudy, a kasztanowy, wczoraj właśnie naniosłam hennę...
– Czuć jeszcze zapach lawsonii... – stwierdziła ze znawstwem i pociągnęła nosem. – Ja tam wolę już siwe, zresztą nie ma dla kogo się stroić, mąż umarł zeszłej wiosny, dzieciaków odchowałam i wszystkie rozjechały się w świat… – westchnęła tęsknie. – Złociutka, masz też ładne futro, a nie za gorąco w nim?
– A no trochę... – przyznała uczciwie pani wiewiórka. – Ale, wiesz kochana, boję się choroby...
– Powiadają, że przegrzanie jest najgorsze...
– Pierwsze słyszę! – rzekła oburzona właścicielka futra. – Pani, ja tam już nikomu nie wierzę! Jak mam, to noszę!
Autobus z piskiem opon skręcił w prawo i mknął w stronę Dajtek, gdzie Wiktor mieszkał od początku studiów pośród lasów pachnących żywicą i lśniących jezior.
2.
Dom przy ulicy Działkowej, otoczony z jednej strony rozrośniętymi brzozami, utrzymany był w jaskrawym kolorze różu. Przed wejściem rozciągał się szeroki taras z pochyłym daszkiem; teraz prawie cały zajęty przez drewno przeznaczone na opał. Wąskie przejście pomiędzy kratą porośniętą dzikim winem, a klocami drewna prowadziło prosto do eleganckich, dębowych drzwi wejściowych z witrażem. Cała posiadłość sprawiała wrażenie, że jest zamieszkana raczej przez bogatą rodzinę, a nie przez skromnych studentów i właścicieli plastyków rezydujących na poddaszu z dużą liczbą sztalug, kubełków z farbami, albumami i dwoma kotami kroczącymi dostojnie po domu. Państwo Michalkiewicz – młode małżeństwo dwa lata po ślubie – byli odpowiedzialni za tę posiadłość, która formalnie należała do ich rodziców, lekarzy pracujących obecnie w prywatnej klinice w Szwajcarii. Od czasu bowiem, kiedy Polska stała się członkiem Unii Europejskiej, zaczęła narastać fala emigracyjna.
„Kto tu pozostanie w przyszłości?” – zastanawiał się czasami Wiktor.
Teraz szybkim krokiem przeszedł przez taras i wszedł do środka. Nareszcie ciepło. Korytarz był w całej swojej okazałości obrazem luksusu: podłogę i ściany zdobiły białe kafle ze złotymi wzorkami w kształcie karo, sufit zaś został zaopatrzony w liczne lampy i lustra. Wszystko razem sprawiało naprawdę duże wrażenie, niemniej, Wiktorowi zawsze wydawało się, że czegoś tutaj brakuje, czegoś poza tą błyszczącą złotem materią.
Może to po prostu wynikało z faktu, że od dziecka lubił stare budowle, fascynowały go przede wszystkim kamienice ze skrzypiącymi podłogami, rzeźbionymi drzwiami. Bardzo często spacerując po starówce, zatrzymywał się przed różnymi domami, przyglądał się wmurowanym sztukateriom, kariatydom, zaglądał do klatek schodowych, choćby po to tylko, żeby dowiedzieć się, z jakiego drewna lub ile lat może liczyć dana brama.
Czterokondygnacyjny dom państwa Michalkiewiczów posiadał liczne korytarzyki, zakamarki, kuchnie, łazienki i oczywiście – pokoje – Wiktorowi przypadł mały, jedyne dziesięć metrów kwadratowych na drugim piętrze, ale za to z balkonem i z widokiem na las. Kiedy tylko zdarzyło się mu przebywać dłużej wśród ludzi, tęsknił mocno za swoją samotnią. Jedna ze ścian tego przytulnego pokoiku była zabudowana solidnym regałem wypełnionym książkami, głównie przyrodniczymi, ale sporą część tej pokaźnej biblioteki stanowiła też beletrystyka. Oczywiście, wszystkie dzieła ukochanego Prusa (eleganckie, stare, szyte wydania PIW-u), Hessego, czy Rilkego kupione w antykwariatach.
Wiktor wszedł do pokoju, pozapalał lampy, spuścił rolety w oknach, tak żeby odciąć się od mroków listopada. Nakarmił Jacka; kocisko wyraźnie zadowolone, najpierw zwiedziło cały pokój, wskakując nawet na najwyższą półkę regału, po czym ułożyło się w wiklinowym koszyku i szybko zasnęło. Mężczyzna, podśpiewując cicho, odwiesił odzież do szafy i udał się do łazienki, gdzie włączył płytę Mozarta. Wszedł do wanny, która zaczęła wypełniać się gorącą wodą, zamknął oczy i nagle zatęsknił za błogim dzieciństwem na wsi, za przyjaciółmi ze szkolnych lat: Kasią i Agnieszką.
Wiedział, że kocha Katarzynę całym sercem, ale ona ciągle traktowała go jako dobrego kompana. Kiedy dawał jej do zrozumienia, że bardzo mu na niej zależy, Kasia stawała się chłodna i mówiła, że chce jeszcze pozostać wolnym ptakiem.
„Będę czekać cierpliwie i nigdy cię nie opuszczę” – postanowił i wsłuchał się w dźwięki fortepianowego nokturnu. Sam nie wiedział, kiedy zasnął.
3.
Śniło się mu, że spaceruje razem z Kasią po Mazurach. Widział czerń jej rozpuszczonych włosów, błękit oczu, słyszał jej ciepły głos, gdy nagle ten obraz przerwał strumień wody dostający się do buzi. Wiktor zerwał się z krzykiem, wyrzucając w powietrze sporą ilość piany i dopiero po chwili uświadomił sobie, o zgrozo, że przysnął. Z westchnieniem wyszedł z wanny, wytarł mokre ciało grubym ręcznikiem.
Nagle dały się słyszeć czyjeś kroki, ktoś szybko zbiegł po schodach, stukając głośno obcasami i zanim zdążył krzyknąć choć jedno słowo, ktoś szarpnął za klamkę. Drzwi otworzyły się z rozmachem i stanęła w nich subtelna Ewelina Piórkowska, studentka piątego roku muzykologii.
– Do licha – rzekł Wiktor zaskoczony, gdyż był nagi.
– Ooo... – zmieszała się Ewelina. – Przepraszam, już wychodzę...
– Wskazane! – oznajmił, zakładając, czym prędzej szlafrok. – Na przyszłość, zanim wejdziesz, to należy pukać...
– Przepraszam, ale myślałam, że w domu nie ma nikogo...
– Ja też, do diabła, dlatego nie zamykałem dokładnie drzwi.
– Idę dzisiaj na bal, będę śpiewać na scenie, nie wiem, czy pamiętasz?
– Nie pamiętam – odpowiedział Wiktor. – Nie mam ochoty teraz na zakrapiane zabawy.
– Nie przesadzaj, może pojechałbyś tylko posłuchać mojego wystąpienia, jeśli dobrze wypadnę, to będę miała szansę nagrać swój utwór na płycie w studio tutejszego radia... – mówiła z korytarza. – Byłoby mi raźniej, widząc twoją twarz w tłumie.
– Nie raz już widziałaś i szczęścia ci nie przyniosłem – stwierdził Wiktor. – Zabierz z sobą swojego męża.
– Gdy tymczasem on jest na stażu w Holandii – rzekła z westchnieniem Ewelina. – Trudno, przecież nie zmuszę cię.
– To sprowadź go sobie – zasugerował, wychodząc z łazienki.
– Muszę przyznać, że masz niezłe ciało.
– No, no, kto by to pomyślał... – skwitował młodzieniec, robiąc wielkie oczy w stronę Eweliny.
– Nie wiedziałam, że jesteś cały owłosiony jak orangutan.
– Ostatecznie, to nasz genetyczny krewniak! Cała przyroda jest jednością! – roześmiał się i udał się na dół do kuchni, gdzie w głębi stał kredens z zamkniętymi na klucz drzwiczkami z witrażowymi szybkami, za którymi był przechowywany porcelanowy zestaw. Kolorowe, delikatne cudeńka, filiżanki z malowanymi kwiatkami (chyba frezje), wymyślnymi wzorkami na brzegach i złotymi uchami, przyciągały oko.
Nastawił wodę na kawę, usiadł przy okrągłym stole i zerknął na dodatki reklamowe dołączone do gazety. Oczywiście, wiele promocji związanych z Bożym Narodzeniem. Odłożył na bok wszystkie ulotki i zajął się przyrządzaniem kawy. Wspaniały aromat wypełnił kuchnię. Potem zerknął na „Politykę”. Uśmiechnięte twarze z Rządu przedstawiały koncepcje naprawy polskiego budżetu.
– Co ja będę mógł zrobić dla tego kraju? – zadał sobie pytanie. Pewnie długo by nad tym dumał, ale nagle w kuchni pojawiła się Ewelina, roztaczając wokół siebie zapach słodkich perfum. Jej widok wyrwałby chyba każdego faceta z ponurych myśli: czarne długie włosy, w uszach złote kolczyki w kształcie koła i brązowa przewiewna sukienka z dekoltem, który ładnie podkreślał kolor drewnianych korali.
– Co masz taką minę, jakby coś cię ugryzło, hm? – zapytała, zakładając na głowę kapelusz w kształcie cylindra. – Może jednak poszedłbyś ze mną do „Bohemy”? – zaproponowała, a nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi ze strony kolegi, dodała z dumą: – Zaśpiewam tam dzisiaj pewien utwór jazzowy...
– Wiem, że dasz z siebie wszystko i zachwycisz publiczność siłą i niezwykłą barwą swojego głosu, ale dzisiaj na pewno nie zawitam w „Bohemie”.
– Rozumiem, ale może jednak? – nie dawała za wygraną.
– Wypiję kawę i poczytam coś w łóżku, naprawdę nie mam teraz ochoty na publiczność i dym papierosowy, zwłaszcza, że byłem już w „Awangardzie”.
– No tak, zatem siedź sam w sobotni wieczór w domu i popadaj w mroczne myśli...
Zmienił temat i napomknął o Kasi.
– A co u niej słychać? – zapytała Ewelina.
– Zbiera materiały do pracy magisterskiej.
– Z czego będzie pisać? – zagadnęła.
– Zakochana jest w twórczości Wacława Berenta i tym się też zajmie.
– Próchno, cyganeria artystyczna... – zapaliła papierosa i wypuściła z ust dym, który zaczął unosić się nad ich głowami.
– Tak – przytaknął Wiktor ze zmarszczonym czołem, gdyż nie lubił, kiedy Ewelina paliła. – Nurt, Żywe kamienie, albo i też Ozimina.
– Czytałam swojego czasu, bo to moje klimaty, lubię artystów... pfff… – i znowu kłębek dymu wypełnił kuchnię. – A kiedyś nawet, gdy byłam na Powązkach, zostawiłam lampkę i bukiecik białych goździków na grobie tego pisarza, pfff…
– W końcu kończysz muzykologię i śpiewasz – rzekł krótko. – Chociaż radziłbym ci, żebyś wreszcie zaprzestała używać tej wstrętnej trucizny, albo zamień ją na fajkę. Szkoda twoich płuc, dziewczyno.
Ewelina prychnęła, chciała coś powiedzieć, ale nagle w jej torebce odezwał się telefon. Podwójny sygnał poinformował o nadejściu SMS-a. Koleżanka wyjęła zgrabny, ciemny aparacik i zerknęła na wyświetlacz:
WYCHODZISZ NA SCENE O 22:30. ZYCZYMY POWODZENIA.
– Do diabła! – krzyknęła zdenerwowana. – Która to godzina?
– Dwudziesta druga zero trzy – poinformował Wiktor. – Zresztą, jak przypuszczam, masz zegar w telefonie.
– Co?! – jęknęła płaczliwie, łapiąc się prawicą za głowę. – Jak ja dojadę przez dwadzieścia minut na starówkę?
– Spokojnie – rzekł Wiktor i podszedł do lodówki, gdzie był przyklejony rozkład MPK. – No, kochana, autobusem to już przez najbliższą godzinę nigdzie stąd nie wyjedziesz. Chyba zapomniałaś, że dzisiaj sobota.
– Jezus Maryja, jestem skończona na wieki...
– Nie marudź, tylko dzwoń po taksówkę!
– Masz rację, chociaż wydam na tę przeklętą nocną taryfę około trzydziestu złotych, a za taką kwotę kupiłabym jedzenia na trzy dni życia! – i wybiegła czym prędzej z kuchni, ponieważ tu na dole był kiepski zasięg i problem z nawiązaniem połączenia.
– Zapomniałaś zabrać torebki! – krzyknął Wiktor i ruszył wielkimi susami za Eweliną.
– Nie zdążę – lamentowała, zakładając w pośpiechu brązowy płaszcz. Poprawiła swój kapelusz, do którego przyczepiła pawie pióro.
– Wyglądasz jak dziewiętnastowieczna Paryżanka – ocenił Wiktor z pobłażliwym uśmiechem.
– Wiem, o taki właśnie efekt mi chodziło... – wyszeptała intymnie, obracając się przed lustrem. – Miło, że to zauważyłeś. Na pewno ci się podobam, hm?
– Myślę, że dzisiejszego wieczoru spodobasz się całemu miastu.
– Miejmy nadzieję – porwała skórzaną torebkę i wybiegła, gdyż przed domem stała już taksówka, a niecierpliwy kierowca od pewnego czasu przyciskał klakson.