Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Noli me tangere - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Noli me tangere - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. PRZYJĘCIE

Pod koniec października don Santiago de los Santos, powszechnie znany jako kapitan Tiago, wydawał proszony obiad, który — mimo iż wbrew zwyczajom gospodarza zapowiedziany był dopiero tego popołudnia — stał się tematem rozmów towarzyskich w Binondo i na innych przedmieściach Manili, a nawet w Intramuros. Kapitan Tiago uchodził w owym czasie za człowieka wielkiego duchem i wszyscy wiedzieli, że jego domostwo, podobnie jak i jego kraj, przed nikim nie zamykało swych podwoi, a zwłaszcza nie broniło wstępu nowym i śmiałym ideom. Wiadomość niby elektryczna iskra przeniknęła w ów świat pasożytów, nudziarzy i pijaków, których Bóg stworzył w swej nieskończonej dobroci i których liczbę tak miłościwie mnoży w Manili. Jedni szukali pasty, aby wyczyścić buty, inni guzików i krawatów, wszystkich zaś pochłaniała troska o to, by w jak najgodniejszy sposób powitać pana domu, zapewnić go o swej starej przyjaźni lub też, jeśli okoliczności będą tego wymagały, wytłumaczyć, czemu nie złożyli mu wizyty wcześniej.

Przyjęcie urządzono w domu przy ulicy Anloague. Nie pamiętamy już numeru, jednakże dom postaramy się opisać tak, by go można było rozpoznać dziś jeszcze, o ile nie padł ofiarą trzęsień ziemi. Nie wydaje nam się, aby właściciel kazał go zburzyć — tę pracę wykonuje zwykle. Bóg lub natura, którą i nasz rząd angażuje do wielu podobnych zadań. Jest to dość duży budynek, w stylu podobny do wielu innych,w tym kraju, położony w tej części miasta, która przylega do odnogi Pasigu, zwanego przez niektórych rzeką Binondo. Rzeka ta, podobnie jak wszystkie rzeki Manili, spełnia wieloraką rolę: kąpieliska, ścieku, pralni; łowi się w niej ryby, przewozi na jej wodach ludzi i towary, a poza tym daje ona wodę do picia — o ile kolorowy woziwoda uzna ją za odpowiednią. Należy dodać, że owa potężna arteria przedmieścia, która ponadto na przestrzeni mniej więcej kilometra wre i ogłusza gwarem przekupniów, posiada zaledwie jeden drewniany most; most ten przez sześć miesięcy jest — u jednego brzegu — w stanie rozkładu, a przez pozostałe pół roku — u drugiego — w ogóle nie do przebycia. Dlatego też w czasie suszy konie, korzystając z tego stanu rzeczy, skaczą wprost do wody, ku ogromnemu zdumieniu roztargnionego śmiertelnika, który we wnętrzu powozu odprawia drzemkę lub oddaje się filozoficznym rozważaniom na temat wynalazków naszej epoki.

Dom, o którym wspomnieliśmy, jest cokolwiek niski, o kształcie niezbyt poprawnym: czy to rezultat nieudolności architekta, czy też skutek trzęsień ziemi i huraganów — tego nikt nie może powiedzieć na pewno. Szerokie schody z zieloną balustradą, gdzieniegdzie wyłożone dywanami, prowadzą z przedsionka o majolikowej posadzce na piętro; po bokach zdobią je wazony i donice z kwiatami stojące na postumentach z chińskich płyt, wymalowanych wszystkimi kolorami tęczy w fantastyczne wzory.

Ponieważ nie ma tu ani portierów, ani lokajów, którzy mogliby żądać okazania zaproszeń — wejdźmy więc, czytelniku, przyjacielu czy też nieprzyjacielu, jeśli naprawdę przyciągają cię dźwięki orkiestry, blask świateł lub wiele mówiący brzęk talerzy i jeśli pragniesz zobaczyć, jak wyglądają towarzyskie zebrania tu, w Perle Wschodu. O wiele milej i wygodniej dla mnie byłoby oszczędzić ci opisu domostwa, ale ma on ogromną wagę, bowiem my, śmiertelnicy, jesteśmy jak żółwie: sądzą nas i klasyfikują po naszych skorupach; pod tym względem i z powodu innych jeszcze cech mieszkańcy Filipin również przypominają żółwie.

Jeśli więc wejdziemy, znajdziemy się zaraz w dużej komnacie, zwanej tu nie wiem czemu caida, która tego wieczoru służy za jadalnię i salę tańca. Pośrodku długi stół, zastawiony obficie i z przepychem, zdaje się mrugać na pijaków, obiecując najsłodsze rozkosze, i grozić nieśmiałej młodzieży, skromnej dalaga, dwoma śmiertelnie nudnymi godzinami w towarzystwie dziwaków, których język i rozmowy miewają charakter całkiem szczególny. Przeciwieństwem tych przyziemnych przygotowań do uczty są wiszące na ścianach różnokolorowe obrazy, poświęcone tematyce religijnej, a więc: „Czyściec", „Piekło", „Sąd Ostateczny", „Śmierć sprawiedliwego", „Śmierć grzesznika"; w głębi zaś, uwięzione we wspaniałych renesansowych ramach, ogromnych rozmiarów płótno, na którym wymalowano dwie stare kobiety... Podpis głosi: „Najświętsza Panienka, Orędowniczka Pokoju i Opiekunka Podróżnych, którą czczą w Antipolo, w obecności żebraczki odwiedza złożoną chorobą słynną ze swej pobożności Ines". Malowidło, nie zdradzające wielkich wartości artystycznych, może się za to poszczycić ogromnym realizmem: chora wydaje się być już trupem w sta- nie rozkładu — żółte i niebieskie plamy znaczą jej twarz; naczynia i inne przedmioty, cały ów arsenał środków towarzyszących długim chorobom, są odtworzone z tak drobiazgową dokładnością, że widać nawet ich zawartość. Patrząc na te obrazy, wzbudzające apetyt i na- suwające myśli o obżarstwie, można by sądzić, że roztropny gospodarz tego domu doskonale zna charakter większości osób, które mają za- siąść przy stole, i aby nieco odwrócić uwagę gości, pozawieszał u sufitu cenne chińskie lampy, klatki bez ptaków, kryształowe kule barwione na czerwono, zielono i niebiesko, pnące rośliny, wypchane ryby zwane botetes i tym podobne przedmioty. Całość zamykają od strony rzeki kapryśnie wygięte drewniane łuki na pół egzotyczne, na pół euro- pejskie, na tarasie zaś otwiera się widok na altany, skąpo oświetlone lampionami z kolorowego papieru. W sali jadalnej, pośród olbrzymich luster i świecących żyrandoli, zebrali się goście zaproszeni na obiad; na sosnowej estradzie stoi okazały fortepian, niezwykle cenny, a tego wieczoru tym cenniejszy, że nikt na nim nie gra. Jest też w owej sali wielki portret olejny przedstawiający jakiegoś poczciwca we fraku: figura ta, sztywna, prosta i symetryczna — jak laska w jej wyprostowanych, upierścienionych palcach — zdaje się mówić: „Ha, popatrzcie, co noszę na sobie i jakim jest dostojny".

Meble są eleganckie, choć może niewygodne i niezdrowe: pan domu nie pomyślał o zdrowiu współbiesiadników, lecz tylko o luksusie. „Choroba to rzecz straszna, zapewne, ale za to siedzicie, państwo, na euro- pejskich krzesłach, a to nie zdarza się co dzień" — powie gościom,

W sali już prawie pełno. Mężczyźni osobno, kobiety osobno — jak w kościołach i w synagogach. Nieliczne kobiety to młode Hiszpanki i mieszkanki Filipin: otwierają usta i przysłaniając je wachlarzem powstrzymują ziewnięcie, od czasu do czasu bąkną kilka słów; każda rozmowa kona wśród monosylab i odgłosów podobnych szmerom, jakie dają się słyszeć nocą w domu.

Jedyną starszą osobą była dama o życzliwej twarzy, która zabawiała panie, bardzo źle mówiąca po hiszpańsku kuzynka kapitana Tiago. Jej dyplomacja i wytworność przejawiały się w ten sposób, że Hisz- pankom podsuwała tace z cygarami i betelem, a Filipinkom pozwalała się, niczym ksiądz, całować po rękach. W końcu zbrzydło to bie- daczce, toteż, korzystając z rumoru wywołanego stłuczeniem jakiegoś talerza, spiesznie opuściła salę, szepcząc:

— O Jezu! Czekajcież, niegodni!

I więcej już się nie pokazała.

Jeśli idzie o mężczyzn — ci robili o wiele więcej hałasu. Młodzi, ze- brani w jednym kącie pokoju, prowadzili ożywioną rozmowę, od czasu do czasu pokazując palcem kogoś z obecnych i parskając gorzej lub lepiej maskowanym śmiechem; odmiennie zachowywali się dwaj ubrani na biało cudzoziemcy: z rękoma założonymi do tyłu, w milczeniu przemierzali wielkimi krokami salę, niczym znudzeni pasażerowie na pokładzie statku.

Najbardziej pochłonięta ożywioną rozmową zdawała się być grupa gości, którą tworzyli dwaj duchowni, dwaj wieśniacy i jeden wojskowy, zebrani wokół stolika z winem i angielskimi biszkoptami. Wojskowy był to stary porucznik, wysoki, o śniadej twarzy; można go było wziąć za księcia Alby, wcielonego do Guardia Civil; mówił mało, krótko i stanowczo. Jeden z duchownych, młody dominikanin, piękny, czysty i pełen blasku jak jego szkła w złotej oprawie, odznaczał się przedwczesną powagą: był to proboszcz z Binondo, niegdyś profesor w San Juan de Letran. Miał opinię skończonego kazuisty, do tego stopnia, że w czasach, kiedy dominikanie odważali się jeszcze na słowne utarczki z uczonymi świeckimi — nawet najzręczniejszy argumentator nie mógł go speszyć ani zaskoczyć: kruczki ojca Sibyli czyniły go podobnym rybakowi, co chce łapać węgorze na lasso. Dominikanin mówił mało i ważył każde słowo.

W przeciwieństwie do niego, drugi duchowny, franciszkanin, mówił dużo i jeszcze więcej gestykulował. Mimo że włosy zaczynały mu siwieć, jego, krzepki organizm konserwował się świetnie. Regularne rysy, żywe spojrzenie, wydatne szczęki i herkulesowe kształty nadawały mu wygląd rzymskiego patrycjusza w przebraniu; można by go bez wahania wziąć za jednego z owych trzech mnichów, o których mówi Heine w swoim „Zmierzchu bogów", a którzy w dalekim Tyrolu przepływali o północy łodzią jezioro i za każdym razem przerażali przewoźnika dając mu srebrną monetę, zimną jak lód. Jednakże o. Damaso nie był tak tajemniczy jak tamci trzej; był to człowiek wesoły i jeśli głos jego miał owe porywcze tony kogoś, kto się nigdy nie ugryzł w język i kto uważa za święte i doskonałe wszystko, co mówi — nieprzyjemne to wrażenie zacierał jego szczery i pogodny uśmiech.

Jeden z wieśniaków, mały człowieczek z czarną brodą, wyróżniał się jedynie potężnym nosem, który, z rozmiarów sądząc, musiał być od kogoś pożyczony; drugi, młody blondyn, widocznie niedawno przybył do Manili. Z tym właśnie franciszkanin wszczął ożywioną dysputę.

— Zobaczy pan — mówił. — Za parę miesięcy przekona się pan, że jest tak, jak powiadam: co innego sprawować władzę w Madrycie, a co innego na Filipinach.

— Jednakże...

— Ja na przykład — ciągnął o. Damaso, podnosząc głos, aby nie dopuścić rozmówcy do słowa — ja, który już dwadzieścia trzy lata jem tutejszy ryż i banany, mogę mówić o tym z całą odpowiedzialnością. Niech mi tu nikt nie wyskakuje z teoriami i przemowami, ja znam Hindusów. Wyobraź sobie waćpan, ze kiedy przyjechałem tutaj, przydzielono mi osadę niedużą, to prawda, ale świetnie zagospodarowaną. Nie znałem jeszcze dobrze tutejszego języka, ale już spowiadałem kobiety i rozumieliśmy się jakoś; tak mnie polubiły, że kiedy po trzech latach przenoszono mnie do większej wsi, gdzie właśnie umarł hinduski proboszcz — wszystkie baby uderzyły w lament, obsypały mnie prezentami, odprowadzały mnie z muzyką...

— Ależ to właśnie wskazuje, że...

— Czekajże pan, czekaj. Nie bądźże taki prędki. Mój następca przebywał tam bardzo krótko, a kiedy odchodził, było jeszcze więcej łez, muzyki i odprowadzania, ten zaś, co grzeszył najwięcej i łamał kościelne przykazania — dostał dwa razy tyle.

— Pozwoli mi ksiądz jednak...

— A co więcej: w pewnym miasteczku, w San Diego, przeżyłem dwadzieścia lat i dopiero przed kilkoma miesiącami je... opuściłem — tu zdawało się, że wstrząsnął nim dreszcz odrazy. — Dwadzieścia lat to aż za dużo, żeby poznać ludzi, nikt temu nie zaprzeczy. San Diego miało sześć tysięcy dusz i znałem każdego mieszkańca tak, jakbym go sam urodził i wykarmił: wiedziałem, na którą nogę utyka ten, który but uwiera tamtego, kto z kim się kochał, gdzie kto zgrzeszył i z kim, kto jest ojcem którego dziecka i tak dalej, bom każdą sztukę sam wyspowiadał. Santiago, nasz gospodarz, niech powie, czy kłamię; ma on w San Diego dużą posiadłość i był tam w owym czasie, tam bowiem zawiązała się nasza przyjaźń. No i cóż? Patrz pan, jacy są Hindusi: kiedy odjeżdżałem, towarzyszyło mi zaledwie kilka staruch, jakieś tercjarki — wśród takich ludzi żyłem dwadzieścia lat.

— Nie widzę jednakże, jaki ma to związek ze zniesieniem monopolu tytoniowego! — zauważył blondyn, korzystając z przerwy, jaką zrobił franciszkanin, aby wychylić łyk kseresu.

O. Damaso z bezgranicznego osłupienia omal nie upuścił kieliszka. Przez chwilę przyglądał się bacznie młodzieńcowi, po czym wykrzyknął z najwyższym zdumieniem:

— Jakże to?! Czyż naprawdę waćpan nie widzi? To jasne jak słońce. Synu mój, to namacalnie wskazuje, jak nierozsądne są reformy rządu.

Teraz z kolei zaskoczony był blondyn. Wojskowy jeszcze bardziej zmarszczył brwi, a niski brodaty jegomość potrząsał głową, ni to przytakując franciszkaninowi, ni to mu przecząc. Dominikanin zaś po prostu odwrócił się plecami do całej gromadki.

— Ojciec w to wierzy...? — wydusił z siebie wreszcie młodzieniec z wielką ciekawością spoglądając na księdza.

— Czy wierzę? Jak w Ewangelię! Hindusi to matołki!

— Ach, wybaczy ojciec, że mu przerwę — rzekł młody człowiek, zniżając głos i przysuwając nieco ku księdzu swoje krzesło. — Poruszył tu ojciec problem, który mnie interesuje: czy rzeczywiście tubylcy są z urodzenia tak głupi, czy też, jak to już powiedział pewien stary podróżnik, jest to wynik naszej własnej głupoty, naszego zacofania i kolonialnego systemu? Mam na myśli inne kolonie, których mieszkańcy należą do tej samej rasy...

— E tam, to zawiść! Spytaj pan seńora Laruję, który także zna ten kraj. Spytaj, czy głupota i niezaradność Hindusa mają sobie równą!

— W istocie — potwierdził mały człowieczek (on to właśnie był seńorem Larują). — Nigdzie nie znajdzie pan większego matołka niż Hindus. Nigdzie na świecie!

— Ani większego niewdzięcznika. Ani bardziej podstępnego!

— Ani gorzej wychowanego!

Młody blondyn począł z niepokojem rozglądać się na boki.

— Ależ proszę panów — rzekł z cicha — zdaje się, że jesteśmy w domu Hindusa, te dziewczęta...

— E tam, nie przejmuj się pan! Santiago nie uważa się za Hindusa, a poza tym nie ma go tu w tej chwili... a zresztą gdyby nawet był... Wszyscy nowo przybyli przejmują się takimi głupstwami. Poczekaj pan kilka miesięcy. Zmienisz zdanie, kiedy będziesz miał za sobą trochę świąt, kiedy wiele nocy spędzisz na pryczy i najesz się tinoli.

— Czy tinolą nazywa może ojciec owoc rośliny podobnej do lotosu, który ludziom.,, jakoby... odbiera pamięć?

— Jaki tam lotos! — roześmiał się o. Damaso. — Trafiłeś, młodzieńcze, jak kulą w płot. Tinola to potrawa z kurzego mięsa i dyni. Jak dawno pan tu przybył?

— Cztery dni temu — odparł młodzieniec nieco dotknięty.

— Przysłano tu pana?

— Nie, wielebny ojcze. Przyjechałem na własny koszt, chcę poznać ten kraj.

— Na Boga, cóż za rzadki ptak z pana! — wykrzyknął o. Damaso, przyglądając mu się ciekawie. — Przyjeżdżać tu na własny rachunek, i to dla jakichś głupstw! To fenomen. Przecież tyle jest książek... nie, no nie do wiary... tyle grubych ksiąg napisano... Nie do wiary!

— Mówiłeś, Wasza Wielebność — przerwał, z nagła się wtrącając do rozmowy, dominikanin — że byłeś dwadzieścia lat w San Diego i opuściłeś je. Czyżbyś nie był zadowolony ze swej parafii?

Na to pytanie, rzucone w sposób tak naturalny, tonem niemal niedbałym, o. Damaso stracił nagle animusz i przestał się uśmiechać.

— Nie — burknął krótko i raptownie opadł na oparcie krzesła. Dominikanin ciągnął tonem jeszcze bardziej obojętnym:

— Bolesną rzeczą musi być opuszczanie miejsca, gdzie mieszkało się dwadzieścia lat i które zna się tak dobrze jak ubranie na własnym grzbiecie. Ja w każdym razie cierpiałem wyjeżdżając z Camiling, choć byłem tam parę miesięcy... Cóż, zwierzchnicy moi uczynili to dla dobra zakonu, a więc i dla mojego dobra.

O. Damaso po raz pierwszy tego wieczoru wyglądał, jakby się czymś gryzł. Uderzył nagle pięścią w oparcie krzesła i dysząc głośno krzyknął:

— Albo jest religia, albo jej nie ma! Albo księża są panami siebie, albo nie są! Ten kraj idzie ku zagładzie! Już przepadł!

I ponownie uderzył pięścią w krzesło.

Wszyscy obecni, zaskoczeni, zwrócili się w ich kierunku: dominikanin, uniósłszy głowę, popatrzył na gości sponad szkieł okularów. Dwaj spacerujący cudzoziemcy zatrzymali się na chwilę, spojrzeli na siebie, ukazując nieco przednie zęby i — powrócili do przerwanej przechadzki.

— Jest w złym humorze, bo nie potraktował go pan z należytym uszanowaniem — szepnął na ucho młodemu blondynowi seńor Laruja.

— Co Wasza Wielebność chciał przez to powiedzieć? Cóż mu się stało? — pytali na różne tony dominikanin i wojskowy.

— Dlatego spadają na nas tak wielkie klęski. Rządzący wspierają heretyków przeciw sługom bożym — prawił dalej franciszkanin wznosząc w górę potężne pięści.

— Co Wasza Wielebność chce przez to powiedzieć? — spytał ponownie wojskowy, unosząc się nieco na krześle.

— Co chcę powiedzieć? — powtórzył o. Damaso jeszcze głośniej i przysunął twarz do twarzy porucznika. — Chcę powiedzieć to, co mówię. A mówię,że kiedy proboszcz usuwa ze swego cmentarza zwłoki heretyka, nikt, nawet król, nie ma prawa się w to mieszać ani tym bardziej nakładać kary. Że jakiś tam generał...

— Ojcze, Jego Ekscelencja jest namiestnikiem króla! — krzyknął wojskowy wstając.

— Taki tam Ekscelencja jak i namiestnik! — odparł franciszkanin, również się podnosząc. — Kiedy indziej zrzucono by go ze schodów, jak to kiedyś zrobiono z bezbożnym gubernatorem Bustamente. To były czasy prawdziwej wiary.

— Uprzedzam, że nie pozwolą...! Jego Ekscelencja reprezentuje króla!

— Co mi tam! Król czy wieża! Dla nas nie ma innego króla jak prawowity...

— Dosyć! — krzyknął porucznik groźnym tonem, jakby się zwracał do swych żołnierzy. — Albo Wasza Wielebność odwoła to, co powiedział, albo zaraz jutro zdam sprawę Jego Ekscelencji.

A idź pan, idź jeszcze dziś! — odparował szyderczo o. Damaso, podchodząc doń z zaciśniętymi pięściami. — Myślisz waść, że skoro noszę habit, to już ze mnie nie mężczyzna? A leć, pożyczę ci swój powóz!

Sprawa przybierać zaczęła obrót komiczny. Szczęśliwie wmieszał się dominikanin.

— Panowie! — rzekł pewnym siebie tonem i tym nosowym głosem, który tak dodaje powagi księżom. — Nie trzeba mieszać problemów ani szukać obelg tam, gdzie ich nie ma. W tym, co powiedział o. Damaso, winniśmy rozróżniać słowa mężczyzny i słowa rzeczone przez duchownego. Te zaś ostatnie per se nigdy nie mogą obrażać, wszak pochodzą z absolutnej prawdy. W słowach rzeczonych przez mężczyznę należy nam zrobić jeszcze jedno rozróżnienie; to, co mówi a b irato, to co mówi ex ore, ale nie in corde, i to, co mówi in corde. Te ostatnie tylko mogą być uznane za zniewagę, i to — jeżeli już in mente istniały jako motyw lub tylko padają per accidens w gorączce dysputy, jeżeli zaś...

— Ależ ja, ojcze Sibyla, znam motywy i per accidens, i sam z siebie! — przerwał wojskowy, który czuł, że zaczyna się gubić w tak zawiłej kazuistyce, i począł się lękać, że jeśli argumenty dominikanina zaczną się mnożyć, nie będzie w stanie im podołać. — Ja znam motywy i te Wasza Wielebność może sobie rozróżniać. Pod nieobecność o. Damaso w San Diego jego koadiutor pogrzebał zwłoki pewnej ze wszech miar godnej osoby. Tak, księże, ze wszech miar godnej. Rozmawiałem z nim wielekroć, gościł mnie w swym domu. Że się nigdy nie spowiadał? Ja też tego nie robię. Zaś pomawiać go o samobójstwo to kalumnia! Taki człowiek jak on, który ma syna i w, nim zawarł całą swą miłość i nadzieję, człowiek, który wierzy w Boga, który zna swe obowiązki wobec społeczeństwa, człowiek sprawiedliwy, człowiek honoru —nie odbiera sobie życia. Ja to mówię. A mówię to, co myślę, podziękuj mi za to, Wasza Wielebność.

Odwrócił się plecami do franciszkanina i dodał:

— A zatem ów proboszcz po powrocie do wsi, zmieszawszy z błotem biednego koadiutora, polecił wykopać zmarłego i wyrzucić go z cmentarza — dokąd? Bóg raczy wiedzieć. Ludność San Diego tchórzliwie milczała, nikt nie protestował. Co prawda, niewielu o tym wiedziało. Zmarły nie miał żadnego krewnego, a jego jedyny syn jest w Europie. Jednakże Jego Ekscelencja dowiedział się o całym zajściu i ponieważ jest człowiekiem sprawiedliwego serca, zażądał kary... O. Damaso został przeniesiony do innej, lepszej parafii. Oto i wszystko. Teraz możesz, Wasza Wielebność, wieść dalej rzecz o rozróżnieniach.

Co rzekłszy porucznik oddalił się.

— Żałuję bardzo, żem dotknął, nie wiedząc o tym, tak delikatnej sprawy — rzekł o. Sibyla z żalem. — Ale w końcu... jeśli zmieniając parafię zyskał ksiądz na tym...

— Ładny mi zysk! A to, co się traci przy przeniesieniu?! A papiery, a... a stracony trud? — przerwał o. Damaso nie posiadając się z gniewu.

Po trochu spokój wracał na salę biesiadną.

Przybyły nowe osoby, wśród nich stary Hiszpan, kulawy, o twarzy łagodnej i dobrotliwej, wsparty na ramieniu starej Filipinki, całej w lokach i szminkach, odzianej na sposób europejski. Nasza grupka przywitała ich serdecznie. Doktor de Espadańa i jego małżonka, dońa Victorina, usiedli wśród naszych znajomych. Podeszło do nich kilku dziennikarzy i kupców, witali się i kręcili koło nich, nie bardzo wiedząc, co robić.

— Ale mnie może pan chyba objaśnić, seńor Laruja — spytał młody blondyn — kim jest pan tego domu. Jeszcze nie byłem mu przedstawiony.

— Podobno wyszedł. Ja także go nie widziałem.

— Tu nie ma obowiązku prezentacji — wtrącił o. Damaso. — Santiago to człowiek poczciwy z kościami.

— Ale prochu to on nie wymyśli — dorzucił Laruja.

— Ależ seńor Laruja! — wykrzyknęła z miodowym wyrzutem dońa Victorina i poruszyła wachlarzem. — Jakżeż ten biedak mógłby wymyślić proch, skoro, jak mówią, wymyślili go juz Chińczycy ileś tam wieków temu.

— Chińczycy? Czyś waćpani oszalała? — oburzył się o. Damaso. — Proch wymyślił pewien franciszkanin, jeden z mojego zakonu, ojciec ee... Savalls, w wieku... siódmym!

— Franciszkanin! Był zapewne w Chinach jako misjonarz? — odparła dama, uczepiwszy się swej myśli o prochu.

— Schwartz, chciał powiedzieć Jego Wielebność, seńora — sprostował o. Sibyla, nie patrząc na nią.

— Ach, nie wiem, o. Damaso powiedział Savalls. Ja tylko powtarzam.

— Dobrze więc. Savalls czy Chevas — czy to nie wszystko jedno? Przez jedną literę człowiek nie staje się Chińczykiem — odparował zdehumorowany franciszkanin.

— I w wieku czternastym, nie w siódmym — dodał dominikanin mentorskim tonem, jakby tym ukrzyżować chciał pychę franciszkanina.

— Zgoda, jeden wiek mniej czy jeden więcej i tak nie zrobi z niego dominikanina!

— Na Boga, niechże się Wasza Wielebność nie gniewa — rzekł o. Sibyla z uśmiechem. — Tym lepiej, jeśli to wymyślił ów franciszkanin: uwolnił od tej pracy wszystkich swych braci.

— Więc mówił ojciec, że to było w czternastym wieku? — indagowała z wielkim zainteresowaniem dońą Victorina. — Przed czy po Chrystusie?

szczęściem dla zapytywanego, na salę weszły właśnie dwie osoby.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: