- W empik go
Notatki komiwojażera - ebook
Notatki komiwojażera - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 279 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem komiwojażerem. Podróżuję jedenaście miesięcy w ciągu roku. Jadę zazwyczaj pociągiem, najczęściej trzecią klasą, i prawie zawsze odwiedzam żydowskie miasta i miasteczka.
Bo po cóż bym jeździł tam, gdzie nie ma Żydów?
Mój Boże! Ileż to dziwolągów spotyka się po drodze! Szkoda tylko, że nie jestem pisarzem. Chociaż, prawdę mówiąc, dlaczego nie mam prawa zwać się pisarzem? Kim jest pisarz?
Każdy człowiek może zostać pisarzem. Tym bardziej pisarzem żydowskim. Język żydowski – też mi sztuka! Bierze się pióro do ręki i pisze.
Ale, moim zdaniem, nie każdy powinien brać się do pisania. Trzeba się trzymać swojego zawodu.
Fach jest fachem. Tak myślę. Jednakże człowiek próżnujący może znaleźć rozrywkę w pisaniu. Jako komiwojażerowi zdarzają mi się w drodze całe dnie, gdy nic nie robię. Siedzę i myślę. Ot, choćby tłuc łbem o ścianę!
Przyszedł mi więc dobry pomysł do głowy. Kupiłem kajet i ołówek. Wszystko, co tylko po drodze słyszę lub widzę, notuję w moim kajecie. W ten sposób, jak widzicie, zapisałem sporo stronic. Starczy pewno do czytania na cały rok!
W końcu jąłem się namyślać, co z tym fantem począć?
Wyrzucić? Szkoda.
Dlaczegoż nie wydać tego w książce lub nie wydrukować w gazecie?
Niech mnie licho porwie, jeśli nie czytałem gorszych rzeczy! Wziąłem się tedy do pracy. Rozłożyłem cały towar według gatunków. Wyrzuciłem gorsze, a zostawiłem to, co najlepsze. Podzieliłem go na numery: pierwszy, drugi i tak dalej. Każde opowiadanie zaopatrzyłem innym tytułem. Nie wiem, czy zrobię na tym interes, czy też dołożę. Bardzo pragnąłbym wyjść na czysto!
Nie pytajcie mnie, po co to uczyniłem. Nie wiem. Być może, że to szaleństwo z mojej strony… Ale przepadło, już się stało! Przed jednym się zabezpieczyłem: przed krytykami. Zataiłem firmę. Na próżno będą się starali wykryć moje nazwisko. A niech krytykują, niech się śmieją, niech się pną na gładkie ściany! Dbam o nich tyle co pies o piątą nogę. Nie jestem pisarzem ani belfrem, ani żadnym łazęgą. Jestem kupcem.
KOMIWOJAŻERKONKURENCI
W największym tłoku – gdy Żydzi pchają się wchodząc i wychodząc, gdy w wagonie rozgorzeje walka o miejsca jak, nie przymierzając, w bóżnicy o rodały – zjawiają się zazwyczaj oboje: on i ona.
On – czarny, tęgi, rozczochrany, z bielmem na oku, ona – ruda, szczupła, krościasta. Oboje obdarci i szarzy, w łatanych butach. I oboje z jednakowym towarem: on z koszem i ona z koszem. W obu koszach plecione obwarzanki, jajka na twardo, woda sodowa i pomarańcze. Zdarza się niekiedy, że on ma w koszu papierowe tutki z czerwonymi wiśniami lub zielone, kwaśne jak ocet winogrona. Wówczas zjawia się ona z takimiż wiśniami lub kwaśnymi jak ocet winogronami.
Oboje przychodzą jednocześnie, przepychają się przez drzwi wagonu. Oboje mówią jednakową gwarą, ale w sposób.nieco odmienny: on głosem słabym, bez "r", miękko i rozwlekle, jakby nie miał języka, ona zaś sepleni, jakby w ustach miała kluski. Sądzicie może, że konkurują ze sobą obniżając ceny? Nic podobnego. Ceny mają jednakowe, a cała ich konkurencja polega na tym, że pragną wzbudzić jak najwięcej litości. Oboje błagają, aby zmiłować się nad ich pięciorgiem dzieci. (On ma pięcioro sierot – ona również.)
Oboje patrzą wam natarczywie w oczy, podsuwają pod sam nos towar i mielą językiem tak długo, aż chcąc nie chcąc musicie coś kupić. Oszałamiają was po prostu tą paplaniną i prośbami.
Nie możecie się zdecydować, u kogo kupić: u niego czy u niej? Jeśli zechcecie oboje zadowolić, spotkacie się wnet z protestem: – Skoro pan kupuje, niech pan kupi u jednego z nas! Nie tańczy się równocześnie na dwóch weselach… A jeśli zamierzacie postąpić sprawiedliwie i kupujecie raz u niego, a innym razem u niej, to wysuną przeciwko wam mnóstwo pretensji: – Cóż, dzisiaj się panu nie podobam? Albo: – W ubiegłym tygodniu kupił pan u mnie towar i, zdaje się, nie udławił się pan ani nie otruł!
Gdy zaś zaczynacie im prawić morały i dowodzić, że każdy musi żyć – jak to powiada Niemiec: Leben und leben lassen – z miejsca otrzymujecie odpowiedź. Nie po niemiecku, lecz w prostym, zrozumiałym języku żydowskim:
– Wujaszku! Nie siada się na dwóch krzesłach…
Tak jest, drogi przyjacielu! Nigdy nie uda ci się zadowolić wszystkich. Nie próbuj też wszystkich godzić, bo ci to wyjdzie bokiem! Wiem o tym z własnego doświadczenia. Mógłbym ci opowiedzieć, jak to pewnego razu chciałem pogodzić zwaśnioną parę, a w rezultacie oberwałem burę – i to od własnej żony. Nie chcę jednak mieszać dwóch historii, choć w interesach nieraz tak bywa, że mówi się o jednym towarze, a sprzedaje inny. Zresztą, wróćmy do naszego opowiadania.
Pewnego razu – było to w dżdżysty, jesienny dzień – niebo rozpłakało się, ziemia była naga i błotnista, a na stacjach tłoczyli się ludzie. Na każdym postoju tłumy pasażerów. Wszyscy biegną, popychają się, a Żydzi bardziej niż inni. Każdy chce pierwszy wejść do wagonu. Każdy obładowany walizami, paczkami, pościelą.
Zgiełk, ścisk. A wśród największej ciżby – on i ona. Oboje z pełnymi koszami i pchają się jak zazwyczaj jednym wejściem. Nagle… Co się stało? Obydwa kosze leżą na ziemi. Obwarzanki, jajka, butelki z wodą sodową i pomarańcze poniewierają się w błocie. Krzyki, piski i jęki mieszają się ze śmiechem konduktorów i wrzawą podróżnych. Dzwonek, gwizd lokomotywy.
Po chwili jedziemy…
W wagonie gwar: wszyscy gadają jednocześnie jak kobiety w bóżnicy lub gęsi na jarmarku. Trudno uchwycić treść słów. Słychać tylko urywane zdania:
– Zamach na obwarzanki…
– Pogrom jajek…
– Co im zawiniły pomarańcze?
– Szkoda słów!
– Jakie straty ponieśli?
– Dobrze im tak! Niech się nie pchają na siłę i nie plączą pod nogami!
– Cóż mają począć? Żyd szuka zarobku!
– Cha, cha, cha! – rozlega się basowy głos. – Żydowskie zarobki!
– Żydowskie zarobki? – odzywa się.młody, piskliwy głos. – Czy macie lepsze? Dajcie im – chętnie wezmą!
– Młody człowieku! Nie do pana się mówi! – grzmi basowy głos.
– Nie do mnie pan mówi? Ale ja mówię do pana! Ma pan dla nich lepszą pracę? Aha, zamilkł pan? Dlaczego pan zamilkł?
– Czego chce ode minie ten młody człowiek?
– Czego chce? Powiada pan: żydowskie zarobki? Dobrze. Czy ma pan lepsze? Proszę, wymień pan.
– Proszę, jak się wam podoba? Przyczepił się…
– Cicho, Żydzi! Zamilknijcie już… Przyszła ona…
– Jaka ona?
– Ta handlarka.
– I gdzież ta ślicznotka?
– O, tutaj…
Skulona, czerwona na twarzy, z zapuchniętymi od płaczu oczyma, z pustym koszem przepycha się przez ciżbę, szukając wolnego miejsca. Siada wreszcie na koszu, zasłania oczy podartym szalem i popłakuje z cicha.
Dziwna jakaś cisza zapadła w wagonie. Słowa się wyczerpały, skołowaciały języki. Nagle zrywa się pasażer i woła niskim, basowym głosem:
– Żydzi! Dlaczego milczycie?
– Co tu gadać?
– Trzeba jej pomóc…
Niebywałe! Wiecie, kto to zaproponował? Ten właśnie, który przed chwilą wyśmiewał "żydowskie zarobki". Pasażer w dziwacznej czapce na głowie. Jest to rodzaj kaszkietu z błyszczącym daszkiem. Nosi przy tym niebieskie okulary, zza których nie widać mu oczu. Uwydatnia się tylko nos mięsisty, gruby, podobny do bulwy.
Niedługo myśląc zdejmuje kaszkiet, wrzuca doń kilka srebrnych monet, podchodzi po kolei do każdego pasażera i grzmi basowym głosem: – Ofiarujcie, Żydzi, ile kto może! Ziarnko do ziarnka, zbierze się miarka. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby…
Ludzie sięgają do kieszeni, otwierają portmonetki. Dzwonią srebrne i miedziane monety. Wśród pasażerów znajdował się również kacap w wysokich butach, ze srebrnym łańcuchem na szyi. Przeżegnał się i wrzucił pieniądz. Jeden tylko pasażer odmówił i nie chciał dać ani grosza. Był to ten sam, co ujął się za "żydowskimi zarobkami". Młody inteligent o tłustych policzkach, z żółtą, spiczastą bródką, w złotych binoklach. Jeden z tych, którzy mają zamożnych rodziców i bogatego teścia, sami opływają w dostatki, a jeżdżą trzecią klasą, gdyż żałują pieniędzy.
– Młodzieńcze, wrzuć coś do czapki! – mówi doń pasażer w niebieskich okularach.
– Nie daję – powiada inteligent.
– Dlaczego?
– Tak sobie. Mam taką zasadę.
– Domyślałem się tego.
– Na jakiej podstawie?
– Poznać to po panu. Przysłowie uczy: "Poznać pana po cholewach."
Młody człowiek, inteligenta poczerwieniał z gniewu. Binokle spadły mu z nosa. Zerwał się z miejsca i podszedł do pasażera w niebieskich okularach.
– Jesteś pan nieuk, cham, grubianin, a do tego wstrętna świnia!
– Bogu dzięki! Bylebyś pan trzymał ręce z daleka…
Tak odpowiedział mu ów z kartoflanym nosem i o grzmiącym głosie – tym razem, jakby na przekór, łagodnym tonem – i zbliżył się do płaczącej kobiety.
– Ciotuchno, starczy na dziś płaczu! Psujesz sobie tylko oczy. Podaj torbę, wsypiemy ci trochę grosiwa.
Dziwna niewiasta! Sądzicie zapewne, że na widok pieniędzy zerwała się na nogi i jęła rozpływać się w podziękowaniach? Nic podobnego. Zamiast podziękowań, z ust jej posypał się grad przekleństw. Trysnęła fontanna klątw.
– Wszystkiemu on winien – oby ręce i nogi połamał! Miły Boże, wszystko złe od niego pochodzi – niechaj go ziemia pochłonie! Ojcze w niebie, niech nie doczeka powrotu do domu! Niech go cholera zabierze, niech się żywcem spali, niech go robactwo stoczy! Oby zginął marnie, oby kark skręcił!…
O rety! Skąd też nabrała tyle przekleństw? Całe szczęście, że przerwał jej pasażer w niebieskich okularach:
– Dość tych błogosławieństw, niewiasto! Opowiedz lepiej, czego chcieli od was konduktorzy?
– Wszystko przez niego, niech go diabli porwą! Bał się, że zabiorę mu klientów, więc chciał pierwszy wepchnąć się do wagonu. Idę naprzód, a on chwyta za mój kosz. Zaczynam krzyczeć, aż tu zjawia się żandarm i daje znak konduktorom. Przychodzą konduktorzy i wysypują towar z obydwu koszów do błota… Oby im kości spróchniały! Możecie mi wierzyć, że odkąd jeżdżę po tej linii i handluję tym towarem, nikt mnie jeszcze nie zaczepił. A jak się wam zdaje, dlaczego? Może sądzicie, że tacy dobrzy z nich ludzie? Oby dotknęło go tyle plag, ile obwarzanków i jajek rozdaje się na stacjach! Każdemu trzeba zatkać gębę. Co dzień trzeba dawać – taki to podły naród! Starszy konduktor bierze należną mu część zakąsek, a pozostali konduktorzy dzielą się: temu daj obwarzanki, tamtemu jajko, innemu pomarańczę.
Czegóż wam jeszcze potrzeba? Nawet ten, który pali w piecach – niech go cholera wykończy! – również jest amatorem zakąsek. Takie nieszczęście! Grozi mi, że jeśli mu nic nie dam, to poskarży żandarmowi… A nie wie, że sam żandarm jest posmarowany. Zgarnia co niedziela tuzin pomarańczy. I wybiera najładniejsze, największe, najlepsze…
– Ciotuniu – przerywa jej pasażer w niebieskich okularach. – Sądząc z waszych interesów, musicie dużo zarabiać?
Kobieta, jak oparzona, zrywa się z miejsca.
– Kto panu to powiedział?! Ledwo można związać koniec z końcem. A zdarza się też, że dokładam. Ot, pcha się biedę…
– Więc po co się tym zajmujecie?
– A co mam począć? Może kraść? Trzeba wyżywić pięcioro dzieci – pięć choler niech moim wrogom wlezie do wnętrzności! Zaś sama jestem chora – żeby on chorował choćby od dzisiaj do przyszłego roku! Przecież on wszystko zmarnował, pogrzebał interes – oby jego jak najrychlej pogrzebali! I jaki interes! Jaki dobry interes!
– Dobry interes?
– Złoty interes, łatwy zarobek… Jak to powiadają, chleb z masłem.
– Dopiero co słyszeliśmy, że klepiecie biedę!
– A co można zarobić, jeśli połowę towaru oddaje się konduktorom i co niedziela żandarmowi? Cóż to? Czy mam krynicę, studnię bez dna? Czy kradnę pieniądze?
Pasażer w.niebieskich okularach i z nosem w kształcie ogórka stracił w końcu cierpliwość. – Ciotuchno, pleciecie coś trzy po trzy…
– Ja plotę? To zmartwienia moje plotą – a niechże on się nimi udławi! Niech go Bóg skarzę!
Był krawcem, łaciarzem i - jak to powiadają – zarabiał na wodę do kaszy. Ale zazdrość go opadła, gdy ujrzał – oby mu oczy na wierzch wylazły! – że zarabiam na kawałek chleba i utrzymuję tym oto koszem pięcioro dzieci… Niechże mu sól dostanie się do oka, a kamienie do serca! I oto opuszcza mieszkanie – oby dusza go opuściła! – i również kupuje kosz – obym mu rychło kupiła śmiertelną koszulę! Pytam go: "Co to znaczy?" "To znaczy – powiada – że ja mam również pięcioro dzieci, które chcą jeść… Ty ich nie będziesz karmiła twoim chlebem…" No i cóż poradzisz? Włóczy się za mną z koszem, wyrywa mi z rąk klientów – oby mu wszystkie zęby wyrwano! – i każdy kęs z ust mi wydziera – oby go posiekano na kawałki!
Pasażer w niebieskich okularach zadaje jej wobec tego ze wszech miar zrozumiałe pytanie:
– Więc po cóż chodzicie razem?! Kobieta wlepia weń zapłakane oczy.
– A cóż mamy począć?
– Niechaj każde z was handluje osobno. Linia jest przecież długa!
– A on?
– Kto?
– On, mój mąż!
– Czyj mąż?
– Mój drugi mąż.
– Czyj drugi mąż?
Kobieta zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
– Jak to, czyj drugi mąż? To on właśnie, ten łazęga – o biada mi! – jest moim drugim mężem! Wszyscy zrywamy się z miejsc.
– On, ten konkurent, jest waszym drugim mężem!?