Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Notatki zaginionego boga - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 marca 2025
49,99
4999 pkt
punktów Virtualo

Notatki zaginionego boga - ebook

„Notatki zaginionego boga” to niezwykła podróż do świata pełnego magii, maszyn parowych i wymyślnych, steampunkowych mechanizmów. Świata, którego każdy element wydaje się idealnie harmonizować z resztą. Do czasu… kiedy to chciwość sprawi, że Pożeracze Gwiazd przekroczą granicę, do której żaden humanoid nie powinien sięgać. Otworzą przejście do świata poza ich wyobrażeniem. A następnie wyrwą z niego… istotę o umyśle i mocy wykraczającymi poza ich pojmowanie. By upewnić się, że bóg pozostanie im posłuszny, umieszczą go w klatce, z którą nawet on nie będzie w stanie sobie poradzić. Uwięziony w prostym, ludzkim ciele, będzie musiał nauczyć się oddychać, myśleć i mówić, nim zrozumie otaczającą go rzeczywistość: mroczną, trudną, gdzie czerń i biel zwykle zlewają się w różne odcienie szarości. Zaginiony bóg trafi w końcu w ręce tajemniczych stworzeń z Ruiny. Ekscentryczna grupa będzie miała przed sobą jeden cel – spróbować odesłać zaginionego boga… Nim dla świata będzie za późno.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397420625
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Moim fan­ta­stycz­nym Po­dróż­ni­kom.

Wszyst­kim tym, któ­rzy wspie­ra­li mnie

pod­czas naj­trud­niej­szej wy­pra­wy w moim

ży­ciu. Przez lata mo­je­go dą­że­nia do by­cia

pi­sa­rzem, mo­głam li­czyć na ich po­moc.

Dali mi ener­gię, in­spi­ra­cję i pew­ność,

że wiem, co chcę ro­bić w ży­ciu.

A tak­że Mag­da­le­nie, mo­jej cu­dow­nej

re­dak­tor­ce, któ­ra była fa­la­mi,

pro­wa­dzą­cy­mi nasz sta­tek do celu.

Za­gi­nio­ne Uni­wer­sum po­trze­bo­wa­ło

ko­goś ta­kie­go, jak Wy.

Dzię­ku­ję, że we mnie uwie­rzy­li­ście.

Ta książ­ka nie po­wsta­ła­by, gdy­by nie po­moc wie­lu fan­ta­stycz­nych lu­dzi.

Po­dzię­ko­wa­nia z ogrom­ną wdzięcz­no­ścią kie­ru­ję do mo­jej re­dak­tor­ki - Mag­da­le­ny.

Za to, że za­chwy­ci­ła się tym świa­tem i dała mu szan­sę, by za­ist­nieć. Z ogrom­ną ener­gią zaj­mo­wa­ła się edy­cją, re­dak­cją, skła­dem i po­ma­ga­ła mi prak­tycz­nie na każ­dym stop­niu tej dro­gi.

A co naj­waż­niej­sze – przez mie­sią­ce in­ten­syw­nej pra­cy, cały czas mnie wspie­ra­ła i wie­rzy­ła, że ta hi­sto­ria jest war­ta wy­słu­cha­nia.

Dzię­ku­ję rów­nież Iza­be­li, mo­jej ko­rek­tor­ce, któ­ra w eks­pre­so­wym cza­sie mu­sia­ła wy­ko­nać swo­ją ro­bo­tę, wy­ła­pu­jąc każ­dy naj­mniej­szy błąd, aby nie za­bu­rzył ryt­mu me­cha­nicz­ne­go uni­wer­sum.

Moż­na po­wie­dzieć, że dziew­czy­ny we dwie były ca­łym moim szta­bem wy­daw­ni­czym. I naj­lep­szym, jaki tyl­ko mo­głam so­bie wy­ma­rzyć.

Ale nie tyl­ko one przy­czy­ni­ły się do pu­bli­ka­cji tej książ­ki.

W moim ży­ciu jest garst­ka osób, któ­rym chcia­ła­bym szcze­gól­nie po­dzię­ko­wać. Wspie­ra­li mnie, od kie­dy tyl­ko pa­mię­tam. Wśród se­tek gło­sów peł­nych wąt­pli­wo­ści, oni wie­rzy­li w moje sza­lo­ne ma­rze­nia i pla­ny. Może cza­sa­mi byli scep­tycz­ni, ale za­wsze po­zwa­la­li mi ma­rzyć i się­gać gwiazd.

Co­dzien­nym wspar­ciem i ma­ły­mi ge­sta­mi przy­po­mi­na­li mi, że war­to pró­bo­wać. I wie­rzy­li we mnie na­wet wte­dy, gdy ja nie mia­łam już na to siły.

Więc też spe­cjal­ne po­dzię­ko­wa­nia dla wszyst­kich mo­ich przy­ja­ciół i bli­skich, któ­rzy ni­g­dy nie zwąt­pi­li w moje ma­rze­nia.

Dzię­ku­ję Wam, że ta książ­ka mia­ła oka­zję za­ist­nieć.

Ka­mi­ruTo była naj­bar­dziej nie­sa­mo­wi­ta prze­pra­wa w moim ży­ciu.

Wy­da­nie tej książ­ki jest dla mnie do­słow­nie ni­czym lot w ko­smos. Jest to zre­ali­zo­wa­nie ma­rze­nia, któ­re było ze mną od za­wsze. Po dłu­gich la­tach pi­sa­nia dla sie­bie, w koń­cu mogę spra­wić, że ktoś to prze­czy­ta.

Dla­te­go dzię­ku­ję, Po­dróż­ni­ku, że się­gasz po tę hi­sto­rię i de­cy­du­jesz się wkro­czyć do Za­gi­nio­ne­go Uni­wer­sum. Cały ten świat prze­szedł dłu­gą dro­gę, by zna­leźć się w Two­ich rę­kach. A jed­no­cze­śnie – to wła­śnie dzię­ki To­bie ma on moż­li­wość za­ist­nieć.

Mam na­dzie­ję, że Cię za­chwy­ci i po­zwo­li, cho­ciaż na chwi­lę, ode­rwać się od co­dzien­nej rze­czy­wi­sto­ści. Może aku­rat w tej hi­sto­rii od­naj­dziesz to, cze­go szu­kasz?

Wol­ność, od­po­czy­nek, zro­zu­mie­nie?

No­tat­ki za­gi­nio­ne­go boga to tyl­ko pierw­szy krok na dłu­giej dro­dze, któ­ra nas cze­ka. Mam na­dzie­ję, że prze­bę­dzie­my ją ra­zem, Po­dróż­ni­ku.Wszech­świat jest jak zę­bat­ki do­brze zro­bio­ne­go ze­gar­ka kie­szon­ko­we­go – jed­na za­si­la ko­lej­ną, ta zaś jesz­cze ko­lej­ną i na­stęp­ną. Każ­de wgłę­bie­nie, każ­da wy­pust­ka, każ­dy otwór i każ­da zę­bat­ka tego me­cha­ni­zmu mają swój cel. Gdy­by za­brać naj­mniej­szą część, to wszyst­ko by ru­nę­ło. Ko­smos, ni­czym naj­bar­dziej skru­pu­lat­ny ze­gar­mistrz, za­dbał o to, by każ­dy ele­ment był na swo­im miej­scu, by wszyst­ko żyło w har­mo­nii. Ni­czym wy­traw­ny kon­struk­tor za­pla­no­wał dzia­ła­nie wszyst­kich try­bi­ków mi­lio­ny lat do przo­du, by nic nie za­bu­rzy­ło usta­lo­ne­go po­rząd­ku.

Uda­ło się…

Wszech­świat dzia­ła. I te­raz pro­ble­my ży­ją­cych w nim istot wy­da­ją się nie­istot­ne.

Nie­war­te jego uwa­gi.

Miesz­kań­cy Lug­ger­fell ma­wia­ją, że cy­wi­li­za­cja nie mo­gła­by ist­nieć, gdy­by nie kół­ka zę­ba­te i me­cha­ni­zmy pa­ro­we. Nie­któ­rzy, sły­sząc to stwier­dze­nie, wy­bu­chli­by za­pew­ne grom­kim śmie­chem i wy­cie­ra­jąc łzę roz­ba­wie­nia, stwier­dzi­li­by, że gdy­by nie para, to zo­sta­ło­by stwo­rzo­ne coś in­ne­go, może na­wet lep­sze­go. To ten typ lu­dzi, co przy­cho­dzi na wie­czor­ki po­etyc­kie, by ni­skim, gro­bo­wym gło­sem wy­gła­szać prze­mó­wie­nia o uto­pij­nym świe­cie przy­szło­ści. Pe­ro­ru­ją oni o tym, ile moż­na by zy­skać, wy­ko­rzy­stu­jąc ener­gię pio­ru­na, wia­tru czy na­wet słoń­ca za­miast pary.

Inni pew­nie za­sta­no­wi­li­by się nad tym dłu­żej. Wyj­rze­li­by przez okno albo ro­zej­rze­li­by się po po­ko­ju. Może ich wzrok padł­by na ze­ga­rek, ukry­ty w kie­sze­ni, za­wie­szo­ny na koń­cu zło­te­go łań­cusz­ka na­po­tka­nej przy­pad­kiem oso­by? Może spoj­rze­li­by na ja­kiś po­jazd, su­ną­cy po uli­cy ru­chem wę­żo­wym? Któ­re­go kie­row­ca, jak i cała apa­ra­tu­ra by­li­by ukry­ci pod gru­bą war­stwą mie­dzi i brą­zu, a tyl­ko wy­la­tu­ją­cy dym świad­czył­by o tym, jak na­pę­dza­ne jest urzą­dze­nie. A może ktoś wró­cił­by do domu z re­flek­sją o fun­da­men­tal­nym zna­cze­niu pary? Pa­trzył­by na zę­bat­ki ob­ra­ca­ją­ce się przy przy­ci­sku do drzwi, in­for­mu­ją­ce, że po dru­giej stro­nie roz­brzmiał wła­śnie we­so­ły dzwo­ne­czek. Gdy­by od­po­wie­dzia­ła mu ci­sza – może dzie­ci gra­ją w kar­ty pod szko­łą, a żona wy­bra­ła się na spo­tka­nie z przy­ja­ciół­ka­mi – wy­cią­gnął­by z ukry­tej w ma­ry­nar­ce kie­sze­ni klucz, sta­ran­nie rzeź­bio­ny przez miej­sco­we­go ślu­sa­rza, a jego szczęk w zam­ku po­prze­dzi­ło­by kil­ku­se­kun­do­we ob­ra­ca­nie się kół me­cha­ni­zmu…

Zgo­dził­by się…

Prak­tycz­nie każ­dy miesz­ka­niec Lug­ger­fell mu­siał­by fi­nal­nie przy­znać, że świat bez zę­ba­tek i pary był­by nie­moż­li­wy. W koń­cu na czymś cały me­cha­nizm musi się opie­rać. Na­wet naj­po­tęż­niej­sza ma­gia nie za­si­li wszyst­kich urzą­dzeń na pla­ne­cie. Może wy­star­czy­ła­by dla mniej roz­wi­nię­tych kul­tur, uwię­zio­nych w cza­sach śred­nich lub pry­mi­tyw­nych pla­net dru­gie­go rzę­du.

Któż to w sto­li­cy by pa­mię­tał o miej­scach, gdzie na­wet nie roz­wi­nę­ła się tech­no­lo­gia?

Któż to trosz­czy się o te czę­ści uni­wer­sum, gdzie miesz­kań­cy nie są w sta­nie bro­nić swo­jej kul­tu­ry i in­dy­wi­du­al­no­ści?

Czy kto­kol­wiek z Lug­ger­fell by się prze­jął po­rwa­niem nie­win­ne­go dziec­ka od swo­jej ro­dzi­ny, wy­tre­so­wa­niem go na nie­wol­ni­ka albo uczy­nie­niem z nie­go do­dat­ku do bo­ga­te­go wy­stro­ju sali ba­lo­wej?

No wła­śnie…

Nikt się tym nie przej­mu­je…

Od kó­łek zę­ba­tych wszyst­ko się za­czy­na i na kół­kach zę­ba­tych wszyst­ko się koń­czy. Jak we wszech­świe­cie, któ­ry sam jest so­bie po­cząt­kiem i koń­cem, per­fek­cyj­nie stwo­rzo­nym ze­ga­rem, któ­ry dzia­ła, bo wszyst­kie prze­kład­nie są na swo­im miej­scu.

Ze­ga­rem świa­ta.

Ide­al­nym urzą­dze­niem do cza­su, aż wrzu­co­ny do nie­go in­truz zmie­ni na za­wsze bieg hi­sto­rii, a do­sko­na­ły twór za­mie­ni na ko­lej­ną, skom­pli­ko­wa­ną kon­struk­cję.

W koń­cu każ­dy me­cha­nizm ma swo­je słab­sze stro­ny.

Szkla­ne po­zy­tyw­ki są zbyt de­li­kat­ne.

Współ­cze­sne au­to­ma­ty nie­po­ręcz­ne i skom­pli­ko­wa­ne.

A wszech­świat… dla rów­no­wa­gi po­trze­bu­je za­rów­no do­bra, jak i zła.

I tak…

Coś złe­go dzia­ło się w Ra­in­storm – mie­ście na pla­ne­cie Eather­ra – któ­re­go na­zwa tego wie­czo­ru wy­da­wa­ła się bar­dziej ade­kwat­na niż kie­dy­kol­wiek.

Czar­ne chmu­ry cał­ko­wi­cie skry­ły nie­śmia­łe pro­mie­nie księ­ży­ca, po­zo­sta­wia­jąc oko­li­cę w prze­ra­ża­ją­cym cie­niu. Gro­my grzmia­ły z siłą, któ­ra wpra­wia­ła w drże­nie szkło i po­wo­do­wa­ła, że dzie­ci ku­li­ły się gru­po­wo w ką­tach swo­ich le­go­wisk. Raz po raz oto­cze­nie roz­świe­tlał pio­run, da­jąc chwi­lo­we wra­że­nie za­własz­czo­ne­go dnia, ale za­raz złu­dze­nie to zni­ka­ło, jak za­wsty­dzo­ne cie­nie w kon­fron­ta­cji z mro­kiem. Na­wet zło­dzie­je, oszu­ści i pe­do­fi­le po­zo­sta­li tej nocy w swo­ich no­rach, jesz­cze bar­dziej po­głę­bia­jąc wra­że­nie na­wie­dzo­ne­go mia­sta.

Coś złe­go dzia­ło się pod mu­ra­mi sta­re­go ko­ścio­ła. Był już od daw­na za­mknię­ty, aby ustrzec się przed wi­zy­tą bez­dom­nych szu­ka­ją­cych na noc schro­nie­nia. Jed­nak zna­lazł się ktoś, kto wpu­ścił ta­jem­ni­czą gru­pę, gdy ta za­pu­ka­ła do tyl­nych drzwi.

Sta­ło tam dzie­więć po­sta­ci, wszyst­kie ubra­ne w ciem­ne, dłu­gie płasz­cze, z kap­tu­ra­mi za­rzu­co­ny­mi na tru­pio bla­de twa­rze. Woda prze­mo­czy­ła ich do cna, ale ża­den z osob­ni­ków nie wy­da­wał się tego do­strze­gać. Sta­li w mil­cze­niu, bez ru­chu, jak­by nie od­czu­wa­jąc zim­na i desz­czu.

Prze­ra­żo­ny mło­dy mnich za­drżał. Głów­ny ka­płan oso­bi­ście wy­dał mu po­le­ce­nia, jak ma po­stę­po­wać, wciąż jed­nak nie miał po­ję­cia, na co po­wi­nien być przy­go­to­wa­ny. Po­cią­gnął za że­liw­ne koło, otwie­ra­jąc drzwi przed przy­by­sza­mi. Z nie­po­ko­jem pa­trzył, jak do­stoj­nym kro­kiem wcho­dzą do środ­ka, prak­tycz­nie su­nąc w po­wie­trzu. I nie prze­szka­dza­ły im też ani sza­ty, tak mo­kre, że aż kle­iły się do ich ciał, ani ka­łu­że wody, któ­re po so­bie zo­sta­wia­li.

Na koń­cu zo­sta­ły dwie isto­ty po­ru­sza­ją­ce się wol­niej i mniej no­bli­wie. Po­wo­dem tego była drew­nia­na skrzy­nia, któ­rą nio­sły mię­dzy sobą. Po­kaź­nych roz­mia­rów ku­fer mu­siał nie­co wa­żyć. Mło­dy mnich na oko stwier­dził, że sam bez pro­ble­mu by się do ta­kie­go zmie­ścił, a gdy­by się po­sta­rać, we­szła­by tam na­wet do­ro­sła oso­ba, o ile by­ła­by w mia­rę szczu­pła, nie­zbyt wy­so­ka i mia­ła mak­sy­mal­nie, dwie pary rąk i nóg.

Gdy dwie za­kap­tu­rzo­ne po­sta­cie mi­nę­ły mło­dzień­ca, ten nie­pew­nie wyj­rzał zza drzwi, by do­kład­niej przyj­rzeć się skrzy­ni. Mia­ła dziur­kę od klu­cza, ale i tak ktoś za­mknął ją do­dat­ko­wo na so­lid­ną, mo­sięż­ną kłód­kę.

Le­d­wo zdu­sił krzyk prze­ra­że­nia, gdy ku­fer się za­trzą­snął, a po­kry­wa lek­ko unio­sła. To była se­kun­da, może spo­wo­do­wa­na hu­kiem na ze­wnątrz, może ude­rze­niem bły­ska­wi­cy, ale był pew­ny, że we­wnątrz skrzy­ni coś się po­ru­szy­ło.

– Chłop­cze…

Usły­szał nad sobą i po­czuł cięż­ką dłoń na ra­mie­niu. Zmro­zi­ło go. Uniósł gło­wę, by spoj­rzeć w twarz ta­jem­ni­czej po­sta­ci, ale ta nik­nę­ła w cie­niu.

Mów­ca kon­ty­nu­ował:

– Jest już póź­no, po­wi­nie­neś iść spać. Chłop­cy w two­im wie­ku są dość po­dat­ni na su­ge­stie. Chy­ba nie chciał­byś zo­ba­czyć cze­goś, cze­go nie po­wi­nie­neś? – oznaj­mił ni­ski głos, do­bie­ga­ją­cy jak­by z pust­ki.

To nie była przy­ja­ciel­ska rada.

To było ostrze­że­nie.

Chło­piec za­drżał, czu­jąc, jak jego ser­ce za­mie­ra. Spa­ra­li­żo­wa­ny ze stra­chu, na­wet nie miał od­wa­gi by spoj­rzeć na twarz skry­tą pod kap­tu­rem. W koń­cu po­słusz­nie przy­tak­nął.

Po­szli w stro­nę czę­ści miesz­kal­nej, za­trzy­mu­jąc się mię­dzy krę­co­ny­mi scho­da­mi pro­wa­dzą­cy­mi na górę a cięż­ki­mi, dę­bo­wy­mi drzwia­mi. Po­cze­ka­li, aż chło­piec znik­nie w swo­im do­rmi­to­rium. W tym cza­sie je­den z męż­czyzn wsu­nął dłoń pod płaszcz. Po­mię­dzy mo­kry­mi fał­da­mi ma­te­ria­łu wy­ma­cał le­d­wo wi­docz­ną kie­szon­kę, do któ­rej wci­śnię­ty był klucz.

Nie­mal­że rów­no­cze­śnie dało się sły­szeć chrzęst zam­ka i ude­rze­nie w spód wie­ka skrzy­ni oraz ci­che kli­ka­nie po­ru­sza­ją­cych się zę­ba­tek. Po chwi­li roz­legł się i jęk, któ­re­mu wtó­ro­wa­ło skrzyp­nię­cie za­wia­sów i ci­che za­wo­dze­nie wia­tru, gdy otwo­rzy­li przej­ście.

Ku­fer zo­stał prze­ka­za­ny dwóm na­stęp­nym po­sta­ciom, któ­re znio­sły go ko­lej­ny­mi scho­da­mi, tym ra­zem pro­wa­dzą­cy­mi na dół. Męż­czy­zna prze­pu­ścił po­zo­sta­łych, po czym za­mknął za nimi drzwi i de­li­kat­nie prze­je­chał pal­ca­mi, naj­pierw po su­chym drew­nie, a po­tem po me­ta­lo­wych za­wia­sach. Nie wie­dział jesz­cze, cze­go ma ocze­ki­wać, ale wo­lał się upew­nić, że co­kol­wiek na­sta­nie, wyj­ście po­zo­sta­nie za­mknię­te – za­rów­no dla lu­dzi, jak i dla dźwię­ków.

Wą­skie ścia­ny od­bi­ja­ły każ­dy krok oraz co­raz częst­sze i bar­dziej de­spe­rac­kie ude­rze­nia w wie­ko skrzy­ni. Co­kol­wiek było w środ­ku, chcia­ło się wy­do­stać.

U pod­nó­ża scho­dów znaj­do­wa­ła się sala. Wszy­scy wie­dzie­li, jak bę­dzie ona wy­glą­dać, ale i tak się za­trzy­ma­li, by chwi­lą ci­szy od­dać hołd jej pięk­nu. Pro­sty ka­mień słu­żył tu za ścia­ny i pod­ło­gę, spra­wia­jąc, że wszyst­ko to­nę­ło w sza­ro­ści. Świa­tło da­wa­ła je­dy­nie lam­pa za­wie­szo­na u su­fi­tu. Z da­le­ka mo­gła­by zo­stać uzna­na za naf­to­wą. Pa­da­ją­ce od niej świa­tło było zbyt ja­sne i agre­syw­ne, by w środ­ku mógł być praw­dzi­wy ogień.

Kom­na­ta była pra­wie pu­sta, czym tyl­ko po­tę­go­wa­ła wra­że­nie nie­po­ko­ju i ci­szy. W ką­tach po­usta­wia­no cięż­kie, mo­sięż­ne świecz­ni­ki, sta­ran­nie zdo­bio­ne skom­pli­ko­wa­ny­mi sym­bo­la­mi wy­ry­ty­mi na ca­łej ich dłu­go­ści. Ta­jem­ni­cze zna­ki w trud­ny do okre­śle­nia spo­sób wy­da­wa­ły się łą­czyć z płót­na­mi za­wie­szo­ny­mi na ścia­nach. Każ­de z płó­cien było w in­nym ko­lo­rze, ale przed­sta­wia­ło ten sam wzór – ze środ­ka koła wy­do­sta­wa­ła się plą­ta­ni­na nie­po­ko­ją­cych ma­cek. Jed­na z nich chwy­ta­ła się gra­nic ma­lo­wi­dła, wy­kra­cza­jąc poza jego ramy, jak­by wie­dzia­ła, że da­lej jest coś, do cze­go moż­na się­gnąć.

Coś, co moż­na znisz­czyć.

Naj­waż­niej­szy ele­ment kom­na­ty znaj­do­wał się na środ­ku – ka­mien­ny oł­tarz, stwo­rzo­ny z jed­ne­go, ide­al­nie oszli­fo­wa­ne­go ka­wał­ka gra­ni­tu. Każ­dy jego bok był lśnią­cy i gład­ki, tyl­ko na gó­rze wi­dać było bruz­dy i za­dra­pa­nia. Miej­sca­mi dało się też do­strzec czer­wo­ne pla­my, na do­wód po­świę­ce­nia, z ja­kim zo­stał wy­ko­na­ny. Do oł­ta­rza pro­wa­dził krwi­sty dy­wan, cią­gną­cy się już od wej­ścia.

Na ka­mien­nej po­sadz­ce do­oko­ła wy­ry­so­wa­ne były sym­bo­le. Okrąg wiel­ko­ści ca­łe­go po­miesz­cze­nia miał w so­bie trzy po­mniej­sze okrę­gi i kil­ka­na­ście skom­pli­ko­wa­nych fi­gur oraz na­pi­sów. Z bli­ska wy­da­wa­ło się to plą­ta­ni­ną przy­pad­ko­wych wzo­rów, ale gdy spoj­rza­ło się z da­le­ka… z bar­dzo, bar­dzo da­le­ka – moż­na było zo­ba­czyć w tym coś wię­cej:

Skrzy­nię po­sta­wio­no przy wej­ściu, na sa­mym po­cząt­ku dy­wa­nu. Drew­no co­raz czę­ściej wy­da­wa­ło bła­ga­nia w po­sta­ci hu­ków i skrzy­pie­nia, ale głos wciąż był przy­tłu­mio­ny.

Głów­ny ka­płan sta­nął przed swo­imi ludź­mi i wy­cią­gnął ręce spod płasz­cza. Jego skó­ra była sza­ra i nie­na­tu­ral­nie na­cią­gnię­ta na wy­sta­ją­ce ko­ści prze­sad­nie dłu­gich pal­ców. Zu­peł­nie jak­by na­tu­rze zo­sta­ło za dużo ko­ści oraz za mało skó­ry i w pa­ni­ce pró­bo­wa­ła to ja­koś po­łą­czyć. Pal­ce zgię­ły się, a spod mo­kre­go kap­tu­ra dało się sły­szeć kil­ka ci­chych i nie­wy­raź­nych słów, któ­re ni­czym dłu­ga nić dźwię­ków wy­pły­nę­ły z ust przy­by­sza i roz­nio­sły się wi­bra­cja­mi po ca­łym po­ko­ju.

Wszy­scy jak­by za­drże­li i na­wet skrzy­nia prze­sta­ła się po­ru­szać. Wi­szą­ce przy su­fi­cie lam­py zga­sły, a świecz­ki roz­bły­sły praw­dzi­wym ogniem. Woda wy­pa­ro­wa­ła z szat i pod­ło­gi, na­da­jąc wszyst­kie­mu sa­kral­ne­go cha­rak­te­ru. Kil­ka osób ob­li­za­ło su­che war­gi albo prze­łknę­ło śli­nę w za­schnię­tych gar­dłach.

– Już czas… – szep­nął sza­ro­skó­ry męż­czy­zna, by po chwi­li za­jąć swo­je miej­sce za ka­mien­nym sto­łem.

Ni­ska, zgar­bio­na po­stać zbli­ży­ła się do nie­go, wy­cią­ga­jąc spod płasz­cza drew­nia­ne pu­deł­ko. Uklę­kła obok i za­mar­ła z ni­sko spusz­czo­ną gło­wą oraz z ta­jem­ni­czym przed­mio­tem w wy­cią­gnię­tych rę­kach.

Trój­ka ko­lej­nych wy­brań­ców spoj­rza­ła po so­bie i kiw­nę­ła gło­wa­mi. Cięż­ko wy­obra­zić so­bie, co dzia­ło się te­raz w ich my­ślach, gdy po­wtó­rzy­li ten ruch w kie­run­ku po­zo­sta­łych człon­ków gru­py i wy­szli na­prze­ciw. Elek­ci uklę­kli przed swo­im przy­wód­cą, nim za­ję­li miej­sca w trzech krę­gach ota­cza­ją­cych stół.

Skrzy­nia zno­wu za­czę­ła drżeć i hu­czeć od ude­rzeń, ni­czym roz­bu­dzo­ne dzi­kie zwie­rzę.

Coś złe­go dzia­ło się w środ­ku.

– Za­cznij­my ry­tu­ał. – Głos przy­wód­cy był ni­ski i głę­bo­ki, pod­eks­cy­to­wa­ny i opa­no­wa­ny, ocze­ku­ją­cy na to, co za­raz się wy­da­rzy.

Nie… Go­to­wy na to, co się wy­da­rzy. Na­wet je­że­li nie wie­dział, co to do­kład­nie bę­dzie.

Kiw­nął gło­wą. W po­miesz­cze­niu na­gle zro­bi­ło się dusz­no. Jed­na z czwór­ki po­zo­sta­łych za­kap­tu­rzo­nych istot się­gnę­ła do koł­nie­rza i wy­cią­gnę­ła zza nie­go ukry­ty na łań­cusz­ku klucz. Po­chy­li­ła się nad wie­kiem skrzy­ni i otwo­rzy­ła kłód­kę. Me­cha­nizm za­zgrzy­tał ci­cho. Dwaj inni człon­ko­wie zgro­ma­dze­nia chwy­ci­li dol­ną część ku­fra i gwał­tow­nym szarp­nię­ciem wy­rzu­ci­li jego za­war­tość na zie­mię.

Nie­spo­koj­nie rzu­ca­ją­ce się w środ­ku stwo­rze­nie wy­pa­dło ze swo­je­go wię­zie­nia i po­to­czy­ło się po dy­wa­nie. W pierw­szej chwi­li było tyl­ko kup­ką szat sku­lo­nych w ob­cym miej­scu. W ko­lej­nej po­de­rwa­ło gło­wę i za­czę­ło się roz­glą­dać w pa­ni­ce.

Ni­czym wy­stra­szo­ne zwie­rzę – prze­mknę­ła myśl gdzieś po ka­te­drze.

Dzie­więć za­kap­tu­rzo­nych po­sta­ci. Jed­na za sto­łem ofiar­nym, dru­ga tuż obok niej, uno­szą­ca w ce­re­mo­nial­nym ge­ście drew­nia­ne pu­deł­ko, trzy w na­ry­so­wa­nych na zie­mi krę­gach, po­zo­sta­łe czte­ry sto­ją­ce z tyłu, ob­ser­wu­ją­ce w ci­szy wy­stra­szo­ną isto­tę mię­dzy nimi – sła­bą i bez­bron­ną, nie­mal to­ną­cą w prze­ra­sta­ją­cym ją roz­mia­rem płasz­czu. Ręce mia­ła zwią­za­ne za ple­ca­mi, a nogi całe ciem­ne od bru­du i unie­ru­cho­mio­ne w kost­kach.

Czło­wiek.

Obrzy­dli­wość.

Taka sła­ba rasa, po­zba­wio­na ja­kich­kol­wiek spe­cjal­nych zdol­no­ści. Po­wol­na, nie­po­rad­na, ni­ska, a jed­nak prze­ko­na­na o swo­jej wyż­szo­ści nad ca­łym świa­tem. Te­raz jej przed­sta­wi­ciel roz­glą­dał się w pa­ni­ce po po­miesz­cze­niu i drżał. Od­dech miał szyb­ki i nie­rów­ny, oczy za­szklo­ne, a po­licz­ki in­ten­syw­nie za­ru­mie­nio­ne. Ża­ło­sny wi­dok – na­wet jak na ludz­ką dziew­czy­nę. Twarz mia­ła przy­bru­dzo­ną zie­mią, a krót­kie wło­sy były w cał­ko­wi­tym nie­ła­dzie. Każ­dy ko­smyk ster­czał w inną stro­nę jak po po­ra­że­niu prą­dem. Na czo­le wid­niał czer­wo­ny ślad po ude­rze­niu.

Dziew­czy­na wy­da­wa­ła się taka bez­bron­na. Taka… ża­ło­sna. Jed­na z po­sta­ci po­de­szła do niej. Zdję­ła sznur z jej nóg, by umoż­li­wić jej cho­dze­nie, i oswo­bo­dzi­ła ręce, by mo­gli ją wy­god­nie po­ło­żyć na sto­le ofiar­nym. Za­kap­tu­rzo­ny stwór chwy­cił ra­mię dziew­czy­ny, skry­te pod zbyt du­żym płasz­czem, i szarp­nął w górę.

Lu­dzie są pro­ści. Strach ich pa­ra­li­żu­je. Strach spra­wia, że nie są zdol­ni do cze­go­kol­wiek. Strach po­wo­du­je, że prze­sta­ją my­śleć.

Mają za to moc sil­niej­szą niż strach.

Wolę prze­trwa­nia…

W sła­bym czło­wiecz­ku obu­dzi­ła się daw­no utra­co­na chęć ży­cia. Drżą­ce nogi od­zy­ska­ły wła­dzę. Dziew­czy­na od­sko­czy­ła, wy­ry­wa­jąc się z ob­jęć, któ­re opla­ta­ły całą jej rękę, i tyl­ko płaszcz zo­stał w gar­ści ta­jem­ni­czej po­sta­ci.

Te­raz, gdy sta­ła w cen­trum wy­da­rzeń, wy­da­wa­ła się jesz­cze mniej­sza. Skrom­ne i krót­kie ubra­nia mia­ła po­dar­te. Jej spodnie po­win­ny się­gać ko­lan, ale już daw­no się spru­ły i od­sła­nia­ły bla­de uda. Ko­szul­ka nie mia­ła rę­ka­wów, po­zo­sta­ły po nich tyl­ko wy­raź­ne strzę­py. Oca­la­ła część ubra­nia była jed­no­cze­śnie za duża i za krót­ka, przez co wy­glą­da­ła jesz­cze bar­dziej po­kracz­nie, nie­mal gro­te­sko­wo.

Kru­cha, drob­na, prze­ra­żo­na, pra­wie naga, drżą­ca z zim­na i stra­chu z tru­dem sta­ła na no­gach, ale jej spoj­rze­nie było peł­ne de­ter­mi­na­cji. Bo to wszyst­ko, co jej po­zo­sta­ło.

Po­stać znów wy­cią­gnę­ła rękę w jej stro­nę. Skó­ra tego osob­ni­ka nie była sza­ra­wa, a zie­lon­ka­wa, pra­wie prze­zro­czy­sta.

– Nie! – Roz­pacz­li­wy krzyk od­bił się echem od ścian, przy­po­mi­na­jąc te­raz pe­łen drwi­ny śmiech.

Rzu­ci­ła się do przo­du, wpa­da­jąc na jed­ne­go z człon­ków ce­re­mo­nii, pra­wie prze­wra­ca­jąc go na zie­mię. Za­chwiał się, jed­nak po­zo­stał na no­gach, wspar­ty o ukry­ty pod sza­ta­mi ogon. Nie­na­tu­ral­nie prze­chy­lił się do tyłu, prze­cząc tym sa­mym ja­kim­kol­wiek pra­wom gra­wi­ta­cji.

Dziew­czy­na cof­nę­ła się i za­czę­ła ner­wo­wo roz­glą­dać się wo­kół. Spoj­rze­nia ukry­te pod kap­tu­ra­mi ją przy­tła­cza­ły, pa­ra­li­żo­wa­ły. Daw­no jej ser­ce nie biło tak szyb­ko, na­wet po kra­dzie­ży bu­tel­ki wina od sta­re­go Hop­kin­sa, któ­ry rzu­cał w nią krze­sła­mi, gdy pró­bo­wa­ła ucie­kać.

Wte­dy się bała.

Te­raz była prze­ra­żo­na.

Pró­bo­wa­ła ukryć to za gniew­nym spoj­rze­niem, ale za nic nie mo­gła po­wstrzy­mać drże­nia rąk, gdy dzie­więć po­dej­rza­nych po­sta­ci ob­ser­wo­wa­ło ją z dy­stan­su. Na­wet nie pró­bo­wa­li do niej po­dejść. Jak­by prze­ko­na­ni o swo­jej wy­gra­nej, sy­ci­li się stra­chem słab­szej isto­ty. Pa­trzy­li na nią ni­czym na za­gu­bio­ne zwie­rząt­ko, któ­re pró­bo­wa­ło uciec z za­mknię­tej klat­ki.

Ona roz­glą­da­ła się z co­raz więk­szą pa­ni­ką. Wi­dać było, mimo bo­jo­wej po­sta­wy, jak jej oczy raz po raz ska­czą po ścia­nach, co­raz bar­dziej de­spe­rac­ko szu­ka­jąc wyj­ścia. Ja­kie­go­kol­wiek in­ne­go wyj­ścia niż to, przed któ­rym sta­ła czwór­ka za­kap­tu­rzo­nych istot.

Więc cóż jej po­zo­sta­ło? Bła­gać? Paść na ko­la­na i łu­dzić się, że po wsa­dze­niu jej do skrzy­ni, prze­wie­zie­niu i przy­go­to­wa­niu ja­kie­goś prze­ra­ża­ją­ce­go ry­tu­ału na­gle zmie­nią zda­nie?

Przy­po­mnia­ła so­bie, jak kie­dyś w prze­szło­ści z in­ny­mi dzie­cia­ka­mi zło­ży­li mysz w ofie­rze, bo ktoś po­wie­dział im, że tak moż­na spo­wo­do­wać, by spadł deszcz. Mysz też wte­dy pisz­cza­ła. Ona nie za­mie­rza­ła pisz­czeć. Za­ci­snę­ła pię­ści i zęby, aż po­czu­ła ból w szczę­ce. Poza tym… dzie­cia­ki z Eather­ry nie bła­ga­ją.

Rzu­ci­ła się do drzwi. Może się prze­drze, może będą otwar­te. Może, w naj­gor­szym wy­pad­ku, uda jej się zdo­być broń. Kil­ka szyb­kich my­śli przedar­ło się przez jej gło­wę, gdy bie­gła wprost na za­kap­tu­rzo­ną po­stać. Jej na­gie sto­py ude­rza­ły z pla­skiem o ka­mien­ną po­sadz­kę.

Trzy me­try.

Na czo­le po­czu­ła kro­plę potu.

Dwa me­try.

Wy­chy­li­ła bark, by zde­rzyć się z prze­ciw­ni­kiem.

Metr.

W pierw­szej chwi­li, gdy po­czu­ła szarp­nię­cie, a jej nogi stra­ci­ły kon­takt z pod­ło­gą, nie wie­dzia­ła co się dzie­je. Jej oczy po­wo­li się roz­sze­rza­ły. Wi­dzia­ła tyl­ko ra­mię po­sta­ci przed sobą, ale to wy­star­czy­ło, by po­czu­ła, jak jej wnętrz­no­ści się za­ci­ska­ją. Ra­mię było prze­raź­li­wie chu­de, cał­ko­wi­cie czar­ne i dłu­gie. Spusz­czo­ne wzdłuż tu­ło­wia za­pew­ne się­ga­ło­by do sa­mej zie­mi. Te­raz mo­gło utrzy­mać dziew­czy­nę na od­le­głość pra­wie dwóch me­trów od drzwi.

– Pusz­czaj! – krzyk­nę­ła.

Od­zy­skaw­szy od­dech, za­czę­ła wal­czyć. Chwy­ci­ła rękę stwo­ra, łu­dząc się, że da radę wy­rwać ko­szul­kę z pa­ję­cza­ko­wa­te­go uści­sku. Je­dy­ne, co po­czu­ła, to krót­kie, ostre jak szcze­ci­na wło­sy, wbi­ja­ją­ce się we wnę­trze jej dło­ni. Wiła się i ko­pa­ła no­ga­mi w po­wie­trzu. Pra­wie tak, jak­by fak­tycz­nie wie­rzy­ła, że się uwol­ni.

Rzu­co­no ją na zie­mię. Do­kład­nie w miej­scu, gdzie jesz­cze przed chwi­lą sta­ła, tuż obok skrzy­ni. Te­raz nie po­zwo­lo­no jej się wy­rwać. Pra­we ra­mię ugrzę­zło w ma­syw­nym ka­mien­nym uści­sku. Na le­wym po­czu­ła coś lo­do­wa­te­go i ośli­zgłe­go. Nie dali jej szans. Z ła­two­ścią po­sta­wi­li dziew­czy­nę na nogi. Stwór, któ­ry nią rzu­cił, sta­nął z tyłu. Dwie swo­je ręce oparł na ra­mio­nach czło­wie­ka, dwie na ta­lii i ko­lej­ne dwie na bio­drach, cał­ko­wi­cie unie­ru­cha­mia­jąc rzu­ca­ją­cą się ofia­rę. Gdy sta­ła tak bli­sko, mo­gli z tym więk­szą sa­tys­fak­cją pa­trzeć na nią z góry.

Jak na ludz­ką dziew­czy­nę była cał­kiem wy­so­ka, ale przy nich wy­da­wa­ła się fi­li­gra­no­wa. Cała się trzę­sła ze stra­chu i zim­na. Na na­gim cie­le czu­ła dresz­cze z wy­sił­ku mię­śni, ale i tak pró­bo­wa­ła się rzu­cać. Pró­bo­wa­ła się wy­rwać, gry­ząc i ko­piąc, ale uwię­zio­na w po­trza­sku, le­d­wo mo­gła się po­ru­szyć.

– Bra­cia! – Tu­bal­ny głos na chwi­lę zdu­sił pró­by pro­te­stu.

Dziew­czy­na pod­nio­sła gło­wę i spoj­rza­ła na głów­ne­go ka­pła­na, wciąż sto­ją­ce­go za ka­mien­nym oł­ta­rzem. Uniósł ręce w górę, a rę­ka­wy sza­ty opa­dły, od­sła­nia­jąc sza­rą skó­rę na­cią­gnię­tą na dłu­gie, ostre ko­ści. Roz­chy­lo­ne pal­ce były na tyle dłu­gie, że bez pro­ble­mu mo­gły­by ob­jąć gło­wę do­ro­słe­go czło­wie­ka.

– Przy­go­tuj­cie się! – rzekł pro­wa­dzą­cy ce­re­mo­nię. – Je­ste­ście świad­ka­mi wie­ko­pom­nej chwi­li! Dzi­siaj! Tu­taj! Koń­czy­my z obec­ną erą, wcho­dzi­my w przy­szłość! I to my je­ste­śmy pre­kur­so­ra­mi, któ­rzy do tego do­pro­wa­dzą!

Głos ka­pła­na od­bi­jał się echem od ścian, spra­wia­jąc, że kom­na­ta wy­da­wa­ła się lek­ko drżeć. Jego twarz wciąż skry­wał cień, ale spod kap­tu­ra wi­dać było prze­ni­ka­ją­ce je sza­leń­stwo. Gdy zno­wu się ode­zwał, szept był ostry, pra­wie wbi­jał się pod skó­rę, by zo­sta­wić tam nie­przy­jem­ne wra­że­nie chło­du.

– Za­czy­naj­my! – za­koń­czył prze­mo­wę.

Kom­na­tę wy­peł­ni­ły de­li­kat­ne po­mru­ki. Po­sta­cie usta­wio­ne w mniej­szych okrę­gach za­czę­ły mam­ro­tać. Ich sło­wa były zbyt zmie­sza­ne i ci­che, by moż­na było je zro­zu­mieć, ale dało się je po­czuć. Wy­peł­nia­ły po­miesz­cze­nie nie­przy­jem­nym drże­niem i ta­jem­ni­czym cie­płem.

– Zo­staw­cie! – krzy­cza­ła dziew­czy­na, pró­bu­jąc uwol­nić ja­ką­kol­wiek część swo­je­go cia­ła. Po­czu­ła pie­cze­nie oczu, ale nie po­zwo­li­ła so­bie na płacz. – Pie­prze­ni od­mień­cy! Za­sra­ni ko­smi­ci! To wy to zro­bi­li­ście mo­jej pla­ne­cie! Wal­cie się! Oby­ście zde­chli w ko­smicz­nej pu­st­ce! Oby was wszyst­kich ze­żar­ły ko­smicz­ne ro­ba­le! – wrzesz­cza­ła co­raz gło­śniej, szar­piąc się.

Czło­wiek po­wie­dział­by, że to do­wód siły. Hu­ma­no­id na­zwał­by to ostat­nim krzy­kiem de­spe­ra­cji. W oczach dziew­czy­ny była to po pro­stu wal­ka o ży­cie.

Po­kój drżał co­raz bar­dziej. Za­wiał lek­ki wiatr. Moc sprzę­żo­na w po­miesz­cze­niu za­czę­ła roz­ma­zy­wać ob­ra­zy. Na szczę­ście nikt nie mu­siał wi­dzieć nic wię­cej poza czer­wo­nym dy­wa­nem.

Po­szli do przo­du. Czło­nek zgro­ma­dze­nia o uchwy­cie twar­dym jak ka­mień, jego to­wa­rzysz, z dło­nią zie­lo­ną, ob­śli­zgłą i po­kry­tą łu­ska­mi, a mię­dzy nimi ża­ło­sny, sła­by czło­wie­czek, przy­trzy­my­wa­ny do­dat­ko­wo za ra­mio­na, ta­lię i bio­dra. Nie mu­sie­li jej na­wet szar­pać. Gdy pró­bo­wa­ła się za­trzy­mać, uno­si­li ją nad zie­mię. Wy­star­czy­ło, by koń­ce pal­ców dziew­czy­ny się­ga­ły dy­wa­nu. Bo co jej po­zo­sta­ło?

Mistrz ce­re­mo­nii za gra­ni­to­wym sto­łem mó­wił sło­wa gło­śno i wy­raź­nie, z rę­ko­ma wznie­sio­ny­mi do góry. Ro­bi­ło się co­raz go­rę­cej, wiatr się wzma­gał. Pod­ry­wał ster­czą­ce ko­smy­ki wło­sów czło­wie­ka i roz­wie­wał ma­je­sta­tycz­ne sza­ty wszyst­kich po­zo­sta­łych. Gło­sy mo­dli­twy ro­bi­ły się co­raz gło­śniej­sze. Pra­wie za­głu­sza­ły krzy­ki dziew­czy­ny, jak­by zno­wu ktoś ją za­mknął w skrzy­ni.

Gdy do­tar­li do sto­łu, nie wi­dzia­ła już nic. Krę­ci­ło jej się w gło­wie, wszyst­ko fa­lo­wa­ło, było nie­wy­raź­ne. Wciąż sza­leń­czo pró­bo­wa­ła się wy­szar­pać, de­spe­rac­ko wal­cząc o ży­cie. Nie chcia­ła się pod­da­wać, cho­ciaż gdzieś w głę­bi du­szy wie­dzia­ła, że to już jest ko­niec.

Uwol­ni­li jej ra­mio­na, ale to już nie mia­ło zna­cze­nia. Dłu­gie, czar­ne ręce unio­sły ją jak szma­cia­ną lal­kę i po­ło­ży­ły ple­ca­mi na zim­nym, ka­mien­nym bla­cie.

Jej osta­tecz­nym prze­zna­cze­niu.

Wi­dzie­li, jak jej usta się po­ru­sza­ją, jak rzu­ca się pa­nicz­nie, pró­bu­je wy­rwać ręce, któ­re przy­wią­za­li do sto­łu, ko­pie no­ga­mi, któ­rych kost­ki już były unie­ru­cho­mio­ne, ale nie sły­sze­li słów.

Ci­sza jesz­cze ni­g­dy nie była tak bo­le­śnie gło­śna. Ktoś wy­łą­czył dźwię­ki świa­ta, zo­sta­wił tyl­ko sło­wa mo­dli­twy.

Isto­ta klę­czą­ca przy mi­strzu ce­re­mo­nii wsta­ła z ko­lan i sta­nę­ła za nim. Wy­pro­sto­wa­ła zło­żo­ne pod płasz­czem nogi i ręce, wy­cią­gnę­ła tu­łów spod bro­dy, wy­su­nę­ła szczę­ki i spoj­rza­ła w górę. Te­raz była wyż­sza o gło­wę od głów­ne­go ka­pła­na, a pu­deł­ko, któ­re trzy­ma­ła, nie­mal­że się­ga­ło su­fi­tu.

Mo­dli­twy przy­bie­ra­ły na sile, bu­dzi­ły ja­kąś dziw­ną ener­gię. Ma­gię, któ­ra spra­wia­ła, że ka­mie­nie drża­ły. Na­gle… ka­wa­łek ścia­ny od­padł, ale… za­trzy­mał się metr ni­żej i po­now­nie sca­lił się z resz­tą.

Trzy po­sta­cie sto­ją­ce w okrę­gach wznio­sły gło­wy do su­fi­tu. Nikt nie wie, co się dzia­ło w ich umy­słach, gdy w jed­nej chwi­li skoń­czy­ły mo­dli­twę. W ko­lej­nej zni­kły, a na­le­żą­ce do nich sza­ty opa­dły bez­wied­nie na zie­mię.

Huk wstrzą­snął po­miesz­cze­niem, fala ude­rze­nio­wa ro­ze­szła się od ścian w stro­nę środ­ka okrę­gu. Pod wpły­wem mocy po­zo­sta­ła szóst­ka sto­ją­ca przy gra­ni­to­wym oł­ta­rzu za­chwia­ła się i nie­mal pa­dła na zie­mię.

Wszy­scy spoj­rze­li w su­fit.

Wy­peł­niał go oce­an.

Nie­bie­ska, fa­lu­ją­ca masa przy­sło­ni­ła całe skle­pie­nie. Lek­ko lśni­ła i błysz­cza­ła, a jej od­cień przy­wo­dził na myśl naj­pięk­niej­szą z wód, jaką kto­kol­wiek z nich wi­dział. Drew­nia­na szka­tuł­ka do­tknę­ła mazi, któ­rej ła­god­ne fale sku­pi­ły się na tym jed­nym punk­cie, dą­żąc do nie­go z każ­de­go kąta kom­na­ty.

– To dzia­ła… – szep­nął mistrz ce­re­mo­nii.

Wie­dział, że nikt go nie usły­szy, ale to nie mia­ło już zna­cze­nia. Nic nie mia­ło zna­cze­nia. Nie te­raz.

Za­milkł w ner­wo­wym ocze­ki­wa­niu. Było mu go­rą­co i dusz­no, po­czuł, że nie może od­dy­chać, ale pa­trzył w górę. Su­fit za­trzą­snął się i wy­giął, na­pie­ra­ny z dru­giej stro­ny. Wszyst­ko po­tem było ułam­kiem chwi­li.

Pa­mię­ta­li, że zo­ba­czy­li świa­tło, zgro­ma­dzo­ne w po­sta­ci kuli ener­gii, któ­ra wpa­dła do kom­na­ty jak su­ną­ca po nie­bie ko­me­ta. La­ta­ła nie­po­rad­nie we wszyst­kich kie­run­kach, obi­ja­jąc się o gra­ni­ce okrę­gu wy­ry­so­wa­ne­go na zie­mi. Wie­lo­ko­lo­ro­we i zmien­ne świa­tło mie­ni­ło się, jak­by pa­trzy­li na ka­lej­do­skop. Mistrz ce­re­mo­nii otwo­rzył pu­deł­ko i chwy­cił za zło­tą rę­ko­jeść szty­le­tu. W zie­lo­nym ostrzu zo­ba­czył swo­ją twarz. Uśmiech­nął się do od­bi­cia, nim uniósł broń nad sza­mo­czą­cą się dziew­czy­nę. Te­raz jej krzyk był aż na­zbyt wy­raź­ny.

Opu­ścił ostrze.

Krzyk ucichł.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij