Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nowa Rzeczywistość. Nowy Głos - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nowa Rzeczywistość. Nowy Głos - ebook

Cztery przyjaciółki z małego miasteczko Nowogłos dorastały razem, odliczając czas do osiągnięcia upragnionej dorosłości i wolności. Ta jednak nie nadeszła. W dniu, kiedy zaczynamy śledzić ich losy, żyją już w nowej rzeczywistości- restrykcje i obostrzenia, konieczność planowania codziennych spraw z wyprzedzeniem- począwszy od restauracji po trasy spacerów to dla nich codzienność. W 2035 roku spontaniczne wyjazdy czy spotkania w większym gronie są niemal niemożliwe. Wanda, Zuza, Matylda i Hanna żyją w zastraszonym, nieustannie inwigilowanym społeczeństwie. Aby stworzyć sobie namiastkę niezależności, zaczynają działać w podziemnym ruchu oporu. Kim są wykluczeni, którym chcą pomóc? Czy to naprawdę niebezpieczni obłąkani? A może wykluczonym jest każdy, kto nie potrafi odnaleźć się w otaczającym świecie, niezależnie od daty i ustroju politycznego? Oto przed wami wizja rzeczywistości, w której nikt nie może być pewny, co przyniesie jutro!

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 884 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Obudziła się pięć minut przed codziennym budzikiem. Ro­zejrzała po mieszkaniu – na tacy obok stał kieliszek pełny białego wina i butelka wody gazowanej, a bliżej okna, na pa­ rapecie, popielnica i kilka niedopałków. Spojrzała na tele­ fon – 1 stycznia 2035 roku, godzina 7:02. Kolejny Sylwester spędzony w domu, na wirtualnej imprezie z paczką znajo­mych. A tak liczyła, że tym razem będzie inaczej… Bezpod­stawna kwarantanna skończyła się właśnie dzisiaj.

Ostatni wieczór w roku rząd umilił retransmisją telewi­zyjną programu sylwestrowego z dziewięćdziesiątego siódmego roku, podczas którego jedna z prezenterek totalnie upiła się na wizji. Teraz trudno sobie coś takiego wyobrazić, ponieważ wszystkie programy na żywo były nagrywane wcześniej. Telewizja Narodowa nawet tego skrzętnie nie tuszowała – przecież obywatele i tak się temu nie sprzeci­wią, nie zmienią kanału, bo właściwie nie mają wielkiego wyboru. Inne stacje telewizyjne były zablokowane, można je oglądać wyłącznie nielegalnie.

W tych niby niezależnych stacjach telewizyjnych, ale kon­trolowanych przez rząd, puszczano tylko filmy i to w kółko te same. W Narodowej przynajmniej miało się wrażenie tego, że ogląda się, jak kraj świętuje. Kraj… Kraj świętował wtedy, gdy można było wyjść na ulice, na imprezy, kon­certy… Kiedy to było?

Imprezy sylwestrowe sprzed pierwszej fali wirusa led­wo co pamiętała. Słyszała jeszcze wspomnienia rodziców – co roku ci sami artyści, którzy przestali się starzeć w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, wystąpienia rządzących, życzenia noworoczne. Ani słowa o wirusie. Jeszcze w 2019 było podobno normalnie – fajerwerki, imprezy plenerowe, bale w lokalach, domówki. Dowolna liczba ludzi, dowolna forma rozrywki. Od 2020 wszystko się zmieniło. Ludzie my­śleli, że to tylko jeden rok z wirusem i bez dużych, hucznych zabaw. Trwało to jednak parę lat, które zupełnie wystar­czyły, by zmienić ich mentalność. Mimo że wirus nie atako­wał mózgu, to wpływał na psychikę bardziej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Mówiło się o przypadkach depre­sji, problemach z socjalizacją… Trudno się dziwić, skoro ona sama miała parę lat przerwy od normalnej szkoły – większość podstawówki spędziła na zdalnym nauczaniu, dopiero do liceum poszła normalnie. „Normalnie” w rozu­mieniu na przykład jej rodziców. Dla niej szkoła pełna lu­dzi, spędzanie kilku godzin dziennie nie przed monitorem, a przed tablicą, przerwy z koleżankami, nie online, a tak naprawdę twarzą w twarz… To dla niej nie było normalne, to było przedziwne.

Prawie każdy z jej rocznika musiał spędzić kilka godzin u psychologa, by poradzić sobie z tym że kontakt z ludźmi nie jest zabroniony. Wręcz przeciwnie – te kilka lat pomię­dzy jedną a drugą falą wirusa, obfitowało w pasmo wy­mogów i nakazów, by się socjalizować. Nie było już hasła „Zostań w domu”, a „Wyjdź z domu”. Każdy uczeń poza zajęciami szkolnymi musiał chodzić na przynajmniej jedne dodatkowe – w większych miastach były większe możliwo­ści, ale nie tutaj – poza siatkówką, pływaniem, crossfitem i klubem szachowym nie było zbyt wielu opcji. Nie można było wybierać zajęć online, bo rząd chciał doprowadzić do zacieśnienia więzi społecznych, które zostały mocno nadwyrężone po paru latach covida.

Druga fala wirusa nadeszła jeszcze przed maturą, ale lo­ckdown ogłosili w ostatni dzień egzaminów. Zrobiło się dużo trudniej i dużo bardziej złowrogo. Ludzie myśleli, że znają chorobę i wiedzą, jak się zachować. Nie tak łatwo było nimi sterować. Tylko że… to nie był ten sam wirus, co na początku lat dwudziestych. Rząd potwierdził, że dotychczasowe szczepionki przed nim nie chronią. Był gorszy, zmutowany, a jeśli dopadł kogoś, kto chorował ostatnim razem…

Świat się zmienił. Nie chodziło o zrujnowaną gospo­darkę, o niż demograficzny czy duże upośledzenie społe­czeństwa w kwestii kontaktów, nomen omen, społecznych. Było jak w filmie postapokaliptycznym – mniej ludzi, bar­ dziej lub mniej określone zło, które zabija albo bezpowrot­nie zmienia człowieka. Co najgorsze, wszyscy się do tego już przyzwyczaili. Do inwigilacji, do konieczności zgłaszania wszelkich aktywności, zapisywania się na wizyty w takich miejscach, jak restauracja, sklep czy kościół. Każdy miał swoje patenty, by oszukać system, w podziemiu krążyły bardziej lub mniej skuteczne leki na objawy wirusa.

Właściwa szczepionka podobno jeszcze nie istniała, cho­ciaż średnio raz na pół roku mówiono o innowacyjnych okryciach, które okazywały się totalnym fiaskiem.

Przeciągnęła się na łóżku.

Nowy rok, dawna rutyna, pomyślała.

Zajmowała małe mieszkanie na parterze kamienicy przy jednej z głównych ulic miasta. Pamiętała czasy, gdy było umeblowane zupełnie inaczej – jakieś kilkanaście lat temu, gdy mieszkała tu jej matka chrzestna.

Miało niewiele ponad czterdzieści metrów kwadrato­wych. Wchodziło się do niego przez ciemny przedpokój z ol­brzymią szafą na buty i płaszcze. Przy drzwiach znajdował się wieszak na maseczki i stolik z płynem do dezynfekcji. Znalazło się tu także miejsce na kuwetę dla kota – tuż przy drzwiach do łazienki.

Łazienka była niewielka, z nieproporcjonalnie ogromną wanną. Można było stamtąd przejść do mniejszego pokoju, który pierwotnie pełnił rolę sypialni, jednak od kilku lat była to piękna, kobieca garderoba, pełna ubrań. Po jednej stronie wisiały eleganckie koszule i marynarki, a po był drugiej istny miszmasz kolorów i wzorów. W garderobie nie panował bałagan, ale było widać, że porządek nie był najistotniejszy w tym pomieszczeniu. Na środku stał okrą­gły puf, na którym leżało kilka sukienek, które musiały być mierzone przed internetową imprezą sylwestrową. Mimo że odbyła się w formie online, to jednak trzeba znaleźć okazję do włożenia imprezowych stylizacji. Chociaż w ten sposób można było zachować normalność. Przy drugich drzwiach, które były przejściem do salonu, połączonego z kuchnią, stała niewielka toaletka, a na niej mały kufe­rek – zapakowany jakby do wyjazdu.

Salon był dobrze oświetlonym, białym pomieszczeniem. Teraz duży pokój dzienny do przyjmowania gości był zu­pełnie niepotrzebny, ponieważ rzadko były do tego okazje.

Zamiast pokaźnego narożnika, jak kiedyś, w centralnym miejscu pomieszczenia stało wysokie łóżko. Pościel – dość infantylna, jak na dwudziestokilkuletnią właścicielkę, już była przykryta ciężką narzutą w kolorze ecru.

Dziś miało być wyjątkowo, nie było czasu na marnowanie wolnego dnia – rząd zezwolił wszystkim niezainfekowanym obywatelom na dodatkowe wyjście lub wyjazd. Oczywiście na spontaniczną wizytę w restauracji czy kinie na co dzień nie było opcji – na to trzeba się zapisać odpowiednio wcześ­niej. Dużo łatwiej było wyjechać na wieś do rodziców. Wy­jazd za miasto, zmiana krajobrazu i… I wyjście na zewnątrz bez maseczki. Ratanowicze to jedno z niewielu miejsc, gdzie można było poczuć się naprawdę swobodnie.

Wstała, założyła szlafrok, przywitała się z kotem Harrym, otworzyła lodówkę… Sadzone czy w koszulce? Włączając ekspres do kawy stojący na parapecie w części kuchennej, zastanawiała się, jak inaczej i nietypowo byłoby spędzać Sylwestra w prawdziwym towarzystwie, a nie na konferencji online. Pamięta czasy, kiedy rodzice organizowali przyjęcia u siebie, ale tylko kilka razy, w przerwie pomiędzy falami wirusa. Ona była wtedy dzieckiem, bawiła się z nimi, cze­kała na zimne ognie i życzenia noworoczne, a teraz… Mu­siała przyzwyczaić się do imprez przez internet. Podobnie jak do programów sylwestrowych z kroniki telewizyjnej w Telewizji Narodowej. Czemu to służyło? Miało pokazać, że kiedyś było normalnie? Nie, dla rządu dopiero teraz było normalnie, a hasła typu: „Masowe imprezy bez żadnego reżimu sanitarnego ani społecznego były pożywką dla bak­terii, wirusów oraz eksponowania różnych dewiacji” miały to tylko podkreślać i wmawiać ludziom, że teraz jest lepiej i to bardziej niż kiedykolwiek.

Siedząc przy szklanym stole, na jednym z czterech róż­nych, na pozór niepasujących do siebie krzeseł, przyglądała się temu, co dzieje się za oknem. Jak na noworoczny pora­ nek było bardzo słonecznie i ciepło. Chodnikiem przeszło kilka osób – wszystkie z psami. No tak, spacery z psem nigdy nie były zabronione, a w dniu, gdy wszystkie sklepy zamknięto, to była niemal jedyna forma wyjścia, której nie kontrolowały policja, straż miejska ani Służby Sani­tarne. Pomachała przez szybę do sąsiadki, której często pomagała, a która dzisiaj sama wyszła na spacer ze swoim pudlem Koko.

Po zjedzonym śniadaniu weszła do garderoby, by przygo­tować niewielką torbę na wyjazd. Włożyła bluzę po swojej mamie, luźne jeansy i sportowe buty. Spakowała Harry’ego do transportera, włożyła kurtkę i maskę, wyszła z miesz­kania i skierowała kroki w kierunku samochodu. Samo­ chód też był po mamie. Było to jej pierwsze auto, ale nadal w całkiem niezłym stanie. Zresztą, dalsze trasy rzadko wchodziły w grę, więc zielony volkswagen beetle wydawał się idealny.

Włączyła muzykę, bo słuchanie radia i informacji o ko­ lejnych zakażeniach, zapewne wynikających z nielegalnych zgromadzeń w święta, w ogóle nie poprawiłyby jej nastro­ju. Skierowała się w stronę wschodniego wyjazdu z miasta. Ulice wyglądały jak zawsze, a ona robiła to co zwy­kle – liczyła napotkanych ludzi. Na głównej krzyżówce minęła jakąś parę i starszego pana z pieskiem, a koło swojego dawnego liceum dostrzegła trzyosobową grupkę nastolatków – jeszcze nikt nie zwrócił uwagi na podej­rzane nielegalne zgromadzenie. Służby Sanitarne, nazy­wane także Eskami, mogły określić takim mianem nawet tak małe grupy.

Przy miejskim szpitalu jak zwykle było więcej funkcjona­riuszy i ratowników w ochronnych skafandrach niż potrze­bujących, a na skraju miasta, na przystanku autobusowym minęła grupę ludzi najprawdopodobniej kończących pracę w lokalnej hucie szkła. Poza tym miasto wyglądało na zupeł­nie opustoszałe. Wiedziała, że to nie wynik hucznej zabawy sylwestrowej i syndromu dnia kolejnego, tylko przykrej codzienności i obostrzeń zabraniających swobodnego po­ruszania się po ulicach.

Zjechała z ronda i skierowała się w stronę granicy Nowogłosu.

Wyjazd z miasta wiązał się z przejechaniem przez spe­cjalne bramki, podobne do tych na autostradach, okaza­niem dowodu tożsamości i sprawdzeniem stanu zdrowia, by nie było wątpliwości, że miasto opuszcza czysta.

- Dokąd to? – zapytał zza pancernej szyby tęgi pracow­ nik o ciemnych oczach w ochronnym kombinezonie.

- Do rodziców, do Ratanowiczów – odpowiedziała me­ chanicznie. – Na jedną, może dwie noce.

- To na jedną czy na dwie?

- W takim razie na pewno na dwie – odparła lekko po­irytowana, ale stwierdziła, że lepiej nie wchodzić w jaką­kolwiek polemikę, bo to przedstawiciel Ochrony Granic jest górą i może bez podania powodu cofnąć jej zgodę na wy­jazd z miasta.

- Rodzice zdrowi? – zapytał podejrzliwie.

Nie było w tym ani krzty troski, to rutynowe pytanie. Chodziło o to, by żaden mieszkaniec miasta, wracając, nie przywiózł doń wirusa.

Prawda była taka, że wszystkie dane dotyczące stanu zdrowia wszystkich obywateli były w wirtualnej bazie, więc prędzej ona dowiedziałaby się o chorobie rodziców od Służb niż Służby od niej. Najwyraźniej chciano zachować pozory prawa do prywatności obywateli.

- Oczywiście.

- Nazwisko rodziców i dokładny adres?

- Dokładnie taki jak ten zarejestrowany w dowodzie jako adres rodziców.

- Panią pytam.

Oho, chyba pan ma gorszy dzień, pomyślała.

Odpowiedziała spokojnie i szczegółowo, bojąc się, że po­ proszą ją o zrobienie dodatkowych badań przed wyjazdem z miasta. Trwałoby to za długo, z resztą kontakt ze Eskami to nic miłego… Ostatnio badała się zgodnie z wymaganiami niewiele ponad tydzień temu, przed Wigilią, ponieważ za­ prosiła rodziców do Nowogłosu. Wedle procedury, należało wprowadzić do Panelu Aktywności informacje na temat stanu zdrowia ich wszystkich. Mimo że jej mieszkanie było dużo mniejsze i nie tak komfortowe jak dom rodziców, akurat wtedy było dużo łatwiej zaprosić ich do miasta niż z miasta wyjechać. W okresach wyjazdowych, na przykład w święta, rząd kontrolował każdy ruch. Bezpieczniej, a ra­czej wygodniej i dla świętego spokoju, było zostać w mieście. Wtedy było w nim mniej ludzi, więc istniała możliwość za­ proszenia kogoś spoza Nowogłosu, a nawet wyjścia na spa­cer bez konieczności wcześniejszego informowania o trasie. Rodzice, jako prawni właściciele mieszkania, mogli przyjeżdżać do córki, ale jedynie po uprzednim zgłoszeniu wizyty i wykonaniu badań kontrolnych.

***

Mijała kolejne, osnute marazmem wioski, pogrążona w po­nurych myślach o tym, że kolejny rok zapewne nie przy­ niesie zmian w kraju, a co za tym idzie w jej prywatnym życiu również. Nadal będzie musiała odnajdywać się w tej niekomfortowej rzeczywistości i szukać w niej miejsca dla siebie. Czy uśmiechnie się do niej szczęście? Oto jest wyzwanie – w nowej rzeczywistości zapewnić je sobie na co dzień. Do tej pory często bywała szczęśliwa, nawet w takim świecie. Znała go lepiej niż normalny świat sprzed wirusa. Jednak czuła, że czegoś jej brakuje, że nie jest całkiem spełniona. A przecież dopiero samoakceptacja i spełnienie to gwarancja szczęścia – trwającego cały czas, a nie tylko chwilami. Czy można to osiągnąć w dzisiejszych czasach?

Po pół godzinie leniwej jazdy była pod bramą wjazdową do Ośrodka Ratanowicze. Rodzice prowadzili bazę tury­styczną, do której regularnie przyjeżdżali rozchwiani emo­cjonalnie ludzie z większych miast, by popracować zdalnie w otoczeniu pięknych widoków Pogórza Karpackiego. Mieli tutaj kilka małych domków i jurt, budynek do prowadzenia warsztatów tematycznych – wirus nie panoszył się tu tak bardzo, więc pozwalano na ich organizację, by zachować pozory normalności i dać ludziom możliwość socjaliza­cji. Ostatnie takie zajęcia odbyły się kilka miesięcy temu, sezony jesienno­zimowe są najbardziej niebezpieczne, a obostrzenia największe.

Dom rodziców stał pośrodku posesji, u podnóża nie­wielkiego wzniesienia. Wokół las. Brama Bieszczad, a dla przyjezdnych z innych części kraju praktycznie góry.

- No dzień dobry, Wanda! Nie spodziewaliśmy się ciebie tak szybko, mama szaleje w kuchni na twój przyjazd – przy­ witał ją ojciec bawiący się z psami obok drewutni.

- Hej tatuś! – wykrzyknęła z samochodu, podjeżdżając przed sam dom.

W pierwszej chwili chciała wykonać gest przypomina­jący o maseczce, ale od razu się zreflektowała, że tutaj ma­seczka jest zbędna – mimo że to teren ośrodka, obowiązek jej noszenia był nakładany tylko na część, gdzie mogło być na raz więcej gości. I to głównie w pomieszczeniach za­mkniętych, zależnie od liczby wczasowiczów.

Zaparkowała pod gankiem. Przy samochodzie już krę­ciły się psy, Bongo i Łapa, które uwielbiała. Oba mieszkały u niej, gdy były mniejsze – stanowiły przepustkę na spacery dla Wandy i często jedyne towarzystwo przez całe dnie.

W miastach na każdego psa przypadała określona liczba kilometrów do dziennego spaceru, często też można było zdobyć zgodę na wyjścia bez limitu, a każde zwierzę po­siadało przy obroży specjalny czip synchronizowany tylko z osobami zgłoszonymi do opieki nad nim. Gdy dalmatyń­czyki dorosły, zostały przewiezione do Ratanowiczów, a ona zdecydowała się na kota. Teraz wyprowadzała psa sąsiadki, która nie wyrabiała limitu spacerów ze swoją Koko i mogła do opieki zgłosić kolejną osobę. Dodatkowe dwa, trzy ki­lometry dziennie i zupełna dowolność w wyborze trasy – to prawie jak niezależność.

Lekko przytuliła tatę. Uśmiechnęli się do siebie poro­zumiewawczo. Ojciec nigdy zbyt wiele nie mówił, ale gdy zobaczyła znajomy błysk w jego szarych, nieco smutnych oczach, wiedziała, że wszystko dobrze, a, odwzajemniając go, przekazała, że u niej też.

Z samochodu wyjęła kota i torbę z ubraniami, a w progu domu automatycznie zdezynfekowała dłonie i z zaskocze­niem odkryła, że wcale nie musi zdejmować maseczki – przecież to strefa wolna od nich i nie ma żadnej na sobie…

- Mamuś! Jestem!

- No widzę, widzę, że jesteś, beetelka słychać od bramy! – odezwała się w progu kuchni Maria, ściągając fartuch ku­charski i wycierając ręce w białą ściereczkę.

Kobieta miała na oko czterdzieści kilka lat. Dbała o to, by jej styl był niemal młodzieżowy – kolorowy komplet dzianinowych dresów i śmieszne futrzane klapki. No i jak zwykle lekko zabrudzone okulary – z roku na rok szkła były coraz grubsze, a oprawki coraz bardziej ekstrawaganckie. Uwielbiała je i traktowała jako swój znak rozpoznawczy, podobnie z resztą jak córka.

Przytuliły się akurat przy dużym, wysokim do samego sufitu, lustrze. Spojrzały na siebie. Nikt nie mógł mieć wąt­pliwości, że w tafli odbijają się matka i córka.

Były do siebie bardzo podobne. Wanda była ewidentnie młodszą wersją swojej matki.

Nieco niższa od niej – brakowało jej dobrych dziesię­ciu centymetrów do wzrostu modelki wybiegowej. Była szczupłą i drobną blondynką z włosami opadającymi do po­ łowy pleców, niesfornie układającymi się w nieregularne fale. Jej twarz przypominała delikatną, porcelanową lalkę z dużymi brązowymi oczami i wydatnymi ustami.

Wanda lubiła siebie. Lubiła swoje okulary, wiecznie nieułożone włosy i dość chłopięcą sylwetkę. Mimo że najbardziej lubiła nosić luźne ubrania i daleko jej było do hołdowania tym kanonom piękna i stylu, które rząd nie nazywał kobiecymi, a bezpruderyjnymi, miała w sobie dużo powabu i swoistej słodyczy, którą potrafiła przekuć w nieoczywisty seksapil.

-Wypuścili cię bez problemu? – zapytała, tuląc ją znacz­nie mocniej niż ojciec.

Jasne, powiedziałam, że mama szaleje z tęsknoty, bo nie widziała mnie kilka dni, poza tym muszę zrobić ob­chód po wszystkich zakamarkach ośrodka, mając serdecznie gdzieś noszenie maseczki i zgłaszanie liczby kroków, które zamierzam przejść – odpowiedziała z uśmiechem Wanda.

To, za co kochała mamę najbardziej, to jej emocjonal­ność, dokładnie taka jak jej. Uściski zawsze musiały być tak mocne, jakby jutro mieli wprowadzić kolejny reżim, wzru­szenia tak silne, jakby można było limit łez smutku prze­łożyć na łzy wzruszenia. Obie potrafiły popłakać się nawet przy archiwalnych programach kulinarnych czy podczas oglądania setny raz ich ulubionego serialu, który przenosił ich myślami do starej rzeczywistości…

W domu Wandy nikt nigdy nie wstydził się łez. Ani tych, w których objawiał się ból i troska, ani tym bardziej łez szczęścia i rozrzewnienia. Mimo że od lat sytuacja na świe­cie jakby nakazywała nałożyć na siebie zbroję i odstawić emocjonalność na bok, rodzice Wandy zawsze pielęgno­wali w niej to, by mówić i okazywać uczucia, nie pozwalać na tłumienie ich w sobie, niezależnie czy są pozytywne czy negatywne.

W świecie, gdzie masowa śmierć i choroba stanowiły codzienność, trzeba było starać się to zrozumieć, a nie wypierać. W świecie, gdzie propaganda i inwigilacja nie były już nawet maskowane, tym bardziej trzeba było znać swoje emocje i umieć je przekazywać bez słów. Wandzie wystarczyło tylko spojrzeć na rodziców i wiedziała, jak jest. Oni z kolei dbali o swoją, jak to często mówiła mama, hi­gienę psychiczną, starając się jak najmniej angażować w to, co dzieje się w Polityce Wirusowej, mieli swoje zajęcia, mieli siebie. Tryskali szczęściem jak para nastolatków, patrząc na siebie z płomienną miłością, której dziewczyna czasem wręcz im zazdrościła.

Maria i Łukasz poznali się w czasach, kiedy wirusa w ogóle nie było. Mogli się spotykać i zaznajamiać ze sobą do woli. Wanda nie mogła uwierzyć w ich opowieści, zwłasz­cza te, że za ich czasów praktycznie nie było zbyt wielu aplikacji do wirtualnego kontaktu. Mogli się odwiedzać, pomieszkiwać u siebie, gdy studiowali, zamieszkać razem bez konieczności wzięcia ślubu ani określania jakiejkolwiek relacji między nimi.

- Wanda, coś w pracy? – zapytała mama popijając kawę, przyglądając się badawczo córce.

- W której pracy, mamo? Sprzedaż pewnie spadnie na chwilę w styczniu, ale wiesz, że jest super. Biznes online zawsze jest super. A w gazecie… piszę niemal tylko to, co mi każą, więc trudno popełnić błąd – odpowiedziała zdawkowo.

- Piszesz, co ci każą, a nie jest to zgodne z prawdą? – dopytywała.

To z kolei denerwowało ją w matce – ona zawsze wie­ działa, kiedy Wanda miała gorsze dni. A jeśli nie była co do tego pewna, nie krępowała się dopytywać i dociekać.

- No… wydaje mi się, że naczelny dostaje tematy i roz­winięcia chwilę przed kolegium i sam przed sobą udaje, że wszystko jest w porządku. Ale przecież od lokalnej ga­zety do niezależnej prasy jest spory kawałek, prawda? Ja to wiem, ty to wiesz, redakcja też. A moje propozycje innych tematów na stronie internetowej… Nie przejdzie. Ale chyba nikogo to nie dziwi – ucięła temat.

- Czyli nie chodzi o pracę – wtrącił bawiący się smartfonem ojciec.

- Rodzice… wszystko po staremu. Nadal. Nic się nie zmieniło od kilku dni. Nadal mieszkam sama, między świę­tami nie mogłam się z nikim spotkać. Brakuje mi Matyldy, Hanki, Zuzy…

- No to wzywaj je tutaj! – wykrzyknęła mama. – Mogą przyjechać, mamy paru gości, stołówka jest zamknięta, zameldujemy je w osobnych domkach, spędzicie razem trochę czasu, a ja wproszę się na lampkę wina albo prak­tykę jogi.

- Nie wiem, czy mają wolne dni na wyjazd, musiałbym się dopytać i ustalić termin… – odpowiedziała, uświadamia­jąc sobie, że to naprawdę dobry pomysł, a nawet lepiej – pomysł genialny, możliwy do zrealizowania.

Od razu zadzwoniła do swoich najbliższych przyjaciółek, ogłaszając, że jeśli nie spotkają się na żywo możliwie jak najszybciej, ona rozsypie się psychicznie, a pyszne słoiki od jej matki do nich nie dotrą.

Przyjaciółki miały sprawdzić kalendarz i wybrać najbliż­szy wolny termin, w którym w ośrodku w Ratanowiczach nie będzie wielu gości, po czym jak najszybciej zgłosić wy­ jazd w Panelu Aktywności. Padło na drugi weekend stycznia.

Matylda miała dojechać jeszcze dzisiaj wieczorem, korzy­stając z rządowego dnia wolnego z okazji Nowego Roku. Zuza była na wyjeździe ze swoimi rodzicami, który zgło­sili kilka miesięcy temu. Miała wrócić w przyszłym tygo­dniu do Rzeszowa, gdzie mieszkała na co dzień, ale także nie mogła doczekać się spotkania w Ratanowiczach.

Hanna nie miała pewności, czy uda jej się w ogóle przy­jechać – była pod Krakowem u rodziców, wysłała Wandzie wiadomość, że w Małopolsce jest sporo nowych zakażeń, a odkażanie powietrza nie przynosi zadowalających skut­ków, ze względu na to, że środek na wirusa działa mniej intensywnie przez smog. W Nowogłosie też był taki prob­lem jakiś czas temu. Nim go rozwiązali, miasto było objęte wszelkimi restrykcjami, a obywatele pozbawieni jakichkol­wiek wolności.

- Tutaj na wsi robią odkażanie raz na dwa, nawet trzy miesiące, omijając las i pola. Zakaz wyjścia jest tylko przez dobę po rozpylaniu. Ale spokojnie, do odkażania jeszcze jakieś trzy, no może dwa tygodnie… – urwał tata. Dołożył sobie frytek, po chwili przemówił ponownie, bo zobaczył niepokój na twarzy córki. – Nigdy nie latają w weekend. Na pewno będą rozpylać odtrutkę po weekendzie, zwłasz­cza że zobaczą, że w regionie będzie więcej osób, tutaj to biorą pod uwagę. Wrócicie bezpiecznie. A nawet jeśli miałoby być inaczej, zawsze wcześniej informują, by przy­gotować się do zamknięcia.

- A w razie czego zostaniecie o noc dłużej – podsu­mowała z uśmiechem mama. – Wiesz, że uwielbiam, jak dziewczyny przyjeżdżają, a przy okazji będę miała grono recenzentek…

- Recenzentek? Piszesz czy projektujesz? – zapytała ożywiona Wanda.

Jej matka była pisarką oraz od lat pracowała w branży modowej. Razem ze swoją przyjaciółką, a jednocześnie matką Hani, wiele lat temu, gdy pierwsza fala wirusa dopiero atakowała świat, założyły sklep online z ubraniami z dru­giej ręki. Później przerodziło się to w platformę do sprze­daży ciuchów i innych rzeczy używanych. Obok powstała ich marka odzieżowa. Dodatkowo mama od lat pisała – głów­ nie o kuchni i o modzie, ale, znając ją, w tym czasie mogła zmienić branżę.

- Zaczęłam myśleć o kolejnej kolekcji. Linię na wiosnę mam już gotową, ale chcę popracować nad kolekcją letnią, może uda się to zrobić na luzie i jak za dawnych lat. Mam pomysł, jak ominąć wymogi wirusowe.

No tak… Wymogi sanitarne od kilku lat uderzały nawet w branżę modową – rząd dyktował, w co się ubierać, ile procent ciała zasłaniać… Mówili, że jest to podyktowane bezpieczeństwem, ponieważ wirus oraz preparaty do odka­żania powietrza mogą wpływać na skórę i organizm czło­wieka. Tak naprawdę, chodziło o to, by wpływać na ludzi oraz nie pozwalać na budzące tak zwane oburzenie społeczne, negliż i bezpruderyjność.

Poza tym, te najbardziej zgodne z wymogami ubrania, były produkowane przez tak zwane firmy narodowe, co wcale nie było synonimem polskich producentów. Były to ogromne koncerny, których dochody zostały przekazywane państwu, a państwo z kolei wykorzystywało je, oczywiście tylko ofi­cjalnie, na walkę z wirusem. Dla większości obywateli sta­nowiło to synonim do pogłębiania inwigilacji.

Wanda od kilku lat pracowała z mamą. Gdy rodzice na dobre wyprowadzili się z miasta, przejęła część obo­wiązków, jak na przykład wysyłkę, obsługę klienta i inne sprawy biurowe. Wiedziała, że być może to pójście na ła­twiznę, taka praca z mamą, jednak dziewczyna była pewna, że to, co stworzyły jej Maria z ciotką Lilianą, było tym, co ona sama kochała i doskonale zna.

Studiowała na jednej z uczelni w Krakowie, ale przez lata bywała tam sporadycznie – studia były online. Życie studenckie istniało tylko w sieci, ze znajomymi z roku wi­ działa się na żywo dosłownie kilka razy. To było dla niej niemal naturalne.

Raz na jakiś czas obostrzenia były luźniejsze, ale mimo to problematycznym było zapisać się na wyjście do knajpy w większej grupie, zwłaszcza na dłużej. Wyjście do kina, teatru czy do muzeum było znacznie łatwiejsze. Jednak od kilku lat krajowa kinematografia, stała praktycznie w miejscu. Powstawały przede wszystkim filmy na zlecenie rządu. A że rząd miał wpływ na to, co jest wyświetlane w kinach, zamiast zagranicznych nowości, emitowano wyłącz­nie filmy z propagandowym przekazem – od dotyczących epidemii, przez biografie polityków i innych zasłużonych dla kraju, ale tylko w kontekście obecnego ustroju, po filmy hołdujące wprost aktualnej polityce i postawie prorządowej. Na szczęście od czasu do czasu na peryferiach Nowo­ głosu organizowano kina samochodowe – puszczano tam filmowe klasyki. Podczas takich seansów ważniejsze było to, że stanowiły okazję do spotkań towarzyskich, choć tylko dla posiadaczy aut. Nie były to wydarzenia legalne, jednak względnie tolerowane przez Służby.

Wanda cieszyła się, że wczesne lata nastoletnie spędziła w starej rzeczywistości. Obecna młodzież miewała ogromne kłopoty ze znalezieniem okazji do socjalizacji. Co prawda kontrolowanie osób do końca szkoły podstawowej było mniejsze, ale to dlatego, że dzieci były młodsze i opiekę spra­wiali nad nimi rodzice bądź opiekunowie, których to ewen­tualne dosięgały kary za wybryki ich podopiecznych. Później nastolatkowie mieli utrudnione możliwości spotkania. Oczywiście organizowano różne zajęcia sportowe na świe­żym powietrzu, do których zapisy były obowiązkowe, jednak treningi często zawieszano, gdy ilość wirusa w powietrzu była za wysoka albo trenujący lub trenerzy chorowali.

Co do spontanicznych wyjść i spacerów młodzieży – nie było jednoznacznego zakazu, jednak Eski miały prawo do rozgonienia spacerowiczów – bez podania uzasadnienia, nawet jeśli były to dwie, trzy osoby. Oczywiście powstało wiele sposobów na oszukiwanie przymusowych nawigacji. Pocztą pantoflową roznosiły się adresy miejsc, gdzie za­sięg rządowej nawigacji był słabszy, ale też gdzie nadajniki nie były zbyt wiarygodne, na przykład w miejscach, gdzie zawsze jest dużo osób – albo w biurowcach lub innych bu­dynkach publicznych bądź na blokowiskach, gdzie elek­troniczny system wariował. Jednak w Nowogłosie poza dużymi zakładami produkcyjnymi nie było zbyt wiele biu­rowców, a na osiedlach często patrolowały Służby, policja lub straż miejska.

Z terenami podmiejskimi bywało różnie. Wszystko zależało od gęstości zaludnienia i ilości wirusa i smogu w powietrzu. Codziennie rano trzeba było sprawdzać jego jakość przez specjalny nadajnik, który każdy musiał mieć w swoim mieszkaniu. Wiele osób liczyło się z tym, że poza pomiarem czystości powietrza, takie urządzenie może mieć także funkcję kontrolowania obywateli. Sygnał nadajnika był wrażliwy na niektóre słowa i sformułowania. Można to było zaobserwować, oglądając dzienniki informacyjne Telewizji Narodowej, gdy niewygodni politycy czy nawet zwykli obywatele byli oskarżani o rzeczy, do których te­lewizja dotarła dzięki „niezależnemu źródłu”. Podejrzane było też, jak Służby Sanitarne docierały do osób z objawami chorobowymi, gdy osoba jeszcze nigdzie się nie zgłosiła. Coś takiego zdarzyło się parę dni temu Matyldzie, gdy zadzwoniła do Wandy i poprosiła o zrobienie zakupów, bo sama źle się czuła. Miała okres, a przez to gorączkę, która musiała być słowem kluczem dla nadajnika. Eski pojawiły się z testem na wirusa szybciej niż Wanda z tamponami.

Dziewczyna od razu została eskortowana do domu i na obie, bez przeprowadzenia żadnych badań, została nałożona absurdalna, kilkudniowa kwarantanna – dla­ tego dziewczęta musiały spędzić Sylwestra osobno i bez towarzystwa.

By przekazywać między sobą informacje, trzeba było na­uczyć się używać odpowiednich szyfrów i obchodzić bokiem niektóre tematy, kiedy miało się obok nadajnik. Podobnie było z telefonami i najpopularniejszymi komunikatorami internetowymi.

Bycie szczerym i prawdziwym, prowadząc rozmowy w czasach nowej rzeczywistości stanowiło wyjątkowe wy­zwanie. Przez łącza trzeba było uważać na słowa, a na żywo nie zawsze można było zdjąć maseczkę więc nawet mimika i wyraz twarzy nie pomagały.

- Córeczko, co powiesz na mały spacer? – zagadnęła Maria pogrążoną we własnych myślach Wandę.

Ojciec stał już w przedpokoju, ściągał z wieszaka po­dwójną smycz dla psów, które czekały, grzecznie siedząc przy nim. Kobiety prędko się ubrały. Wyszli i ruszyli w stro­nę wzgórza, na którym stały domki i gościnne jurty.

Teren należący do Marii i Łukasza kończył się na po­lanie, na górce, dalej był las – ojciec znał go jak własną kieszeń i traktował jak własny. Gdy kilka lat temu, chwilę po nadejściu drugiej fali, pojawił się nakaz zapisów na spa­ cery po lesie oraz wchodzenia do nich po pomiarach tem­peratury i wydolności płuc oraz noszenia na ich terenach maseczek ochronnych, ojciec bardzo aktywnie wspoma­gał strajki przeciwko tym restrykcjom. Rząd powoływał się na obostrzenia z 2020 roku oraz na nieporównywalnie niższy wskaźnik zachorowań, co było zupełnie nielogiczne, bo od tamtych czasów wirus przybrał zupełnie inną postać, prawie każdy był w jakiś sposób zainfekowany, a poza tym szkodliwe były też niektóre składniki wirusobójcze, których nawet w lasach nie rozpylano.

Strajkujący walczyli o możliwość odwiedzania terenów zielonych bez maseczek, tym bardziej że pozostało na­ prawdę niewiele obszarów, gdzie można było pooddychać nieskażonym przez wirusowe chemikalia, powietrzem.

Wrócili dopiero o zmroku, gdy Wanda dostała informa­cję od przyjaciółki, że pomyślnie przeszła test i wyjechała z miasta. Czuła lekki zawrót głowy, chyba właśnie od świe­żego powietrza.

- Też tak miałam, jak przyjeżdżałam ze studiów z Kra­kowa na Podkarpacie – powiedziała mama, wkładając cytrynowca do piekarnika. – Tylko że wtedy w Krako­wie problemem był jedynie smog. To było dla mnie takie śmieszne, jak niektórzy nosili maski smogowe i sprawdzali jakość powietrza… A teraz nie zaczynam bez tego dnia – westchnęła, po czym uśmiechnęła się i palcem wskazała na okno. Wanda obejrzała się natychmiast.

Za oknem zobaczyła światła samochodu, usłyszała dźwięk klaksonu i jednocześnie telefonu. Dzwoniła, by ją wpuścić.

- Matylda!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: