-
promocja
Nowe zimne wojny. Chiny, Rosja i wyzwanie rzucone Ameryce - ebook
Nowe zimne wojny. Chiny, Rosja i wyzwanie rzucone Ameryce - ebook
Jak Ameryka rozgrywa ryzykowną rywalizację z dwoma innymi mocarstwami jądrowymi – Chinami Xi Jinpinga i Rosją Władimira Putina
David E. Sanger, zdobywca Nagrody Pulitzera, ujawnia, w jaki sposób Stany Zjednoczone zaangażowały się w rywalizację z dwoma głównymi rywalami. Przez lata USA były przekonane, że Rosja i Chiny dołączą kiedyś do zachodniego świata. Okazało się, że były to mrzonki.
Dziś te trzy mocarstwa biorą udział w rywalizacji o dominację militarną, gospodarczą, polityczną i technologiczną. Stawka jest wysoka, a państwa na całym świecie zmuszone są opowiedzieć się po jednej ze stron.
Opierając się na ogromnej liczbie wywiadów z wysoko postawionymi przedstawicielami administracji pięciu różnych prezydentów, amerykańskich agencji wywiadowczych, zagranicznych rządów i firm technologicznych, Sanger przedstawia pasjonującą opowieść skupioną wokół kluczowych pytań tej epoki:
·Czy błędy popełnione przez Putina podczas inwazji na Ukrainę będą oznaczać jego koniec i zmuszą go do sięgnięcia po arsenał jądrowy?
·Czy bezprecedensowo krótki czas uwagi Zachodu poświęcony wojnie w Ukrainie przełoży się na porażkę Kijowa?
·Czy Xi dokona inwazji na Tajwan?
·Czy przywódcy Chin i Rosji zacieśnią więzi, by wspólnie przełamać amerykańską dominację?
·I czy politycznie podzielona Ameryka wciąż jest w stanie przewodzić światu?
To podróż od pól bitew w Ukrainie do siedzib tajwańskich przedsiębiorstw produkujących najbardziej zaawansowane układy scalone, tworząca wyjątkowy obraz powrotu Stanów Zjednoczonych do konfliktu między supermocarstwami i konsekwencji, jakie ten konflikt ze sobą niesie.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Polityka |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8175-754-6 |
| Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WYBUCH PEŁNOSKALOWEJ WOJNY W EUROPIE pozbawił mieszkańców Starego Kontynentu złudzeń co do tego, że pokój i stabilność utrzymają się już po kres dziejów. Błyskawicznie musieli się oni przekonać, że to czas pokoju był wydarzeniem nienaturalnym, a wojna wraca jako swoiste przedłużenie polityki. W trzeciej dekadzie XXI wieku żyjemy w zupełnie innej rzeczywistości niż pod koniec ubiegłego stulecia. Stany Zjednoczone prawdopodobnie bezpowrotnie utraciły rangę światowego hegemona, stając się „zaledwie” jednym pośród co najmniej dwóch innych supermocarstw, które konsekwentnie dążą do podważenia pozycji Waszyngtonu. Publikacja Davida Sangera to przede wszystkim opis następujących po sobie rządów kolejnych amerykańskich prezydentów, których wspólną cechą jest brak zrozumienia dla radykalnie zmieniającej się rzeczywistości na szachownicy rywalizacji międzypaństwowej. To krótkowzroczność kolejnych gabinetów w Białym Domu doprowadziła do sytuacji, w której USA mogą poważnie obawiać się o to, czy za chwilę nie zostaną prześcignięte przez swoich rywali. Narracja autora urywa się nagle pod koniec 2023 roku, a to przecież kolejne miesiące pokazują, że sytuacja na arenie międzynarodowej w żadnym wypadku nie sprzyja Amerykanom. Pomimo ich szerokiego zaangażowania na rzecz Ukrainy Rosja jest dziś znacznie bliżej sukcesu niż przed dwoma laty. Bliski Wschód znowu staje w ogniu krwawych walk, a chińska gospodarka wyszła z covidowego kryzysu.
Chociaż autor przyrównuje współczesne warunki rywalizacji pomiędzy Waszyngtonem a Moskwą i Pekinem do okresu zimnej wojny, to nie jest to zestawienie idealne. Inaczej niż podczas tamtego konfliktu obecnie nie mamy do czynienia z państwami od siebie niezależnymi ani ze starciem sprzecznych wzajemnie ideologii, a zamiast tego obserwujemy niemal niedającą się przeciąć pętlę wzajemnych zależności (głównie gospodarczych). Nie ma też rywalizujących ze sobą bloków, a poszczególne państwa nie stoją przed zero-jedynkową decyzją co do wyboru stron, współpracując często ze wszystkimi jednocześnie. Wreszcie na polu rywalizacji technologicznej w wielu sferach USA wcale nie są niedoścignionym liderem. Wydaje się, że lepszą analogią będzie okres koncertu mocarstw. Główny problem polega na tym, że zakończył się on globalnym konfliktem zbrojnym, który pochłonął życie ponad 14 milionów ludzi. Może więc lepiej, by obecny wyścig mocarstw bardziej przypominał ograniczoną rywalizację ZSRR i USA sprzed kilkudziesięciu lat.
Założenia amerykańskich elit o zintegrowaniu się takich potęg jak Rosja i Chiny z Zachodem oraz potędze globalizacji okazały się niczym innym jak mrzonkami. Ukoronowaniem porażki tej tezy były ogłoszenie partnerstwa „bez ograniczeń” między Pekinem a Moskwą oraz kolejne coraz ostrzejsze działania obu stolic w celu radykalnej zmiany układu sił na arenie międzynarodowej. Amerykańskie dążenia do przemiany innych państw na własne podobieństwo raz po raz kończyły się niepowodzeniem. Dotyczyło to prób otwarcia i zmiany zarówno poprzez współpracę gospodarczą, czego przykładem są Rosja Putina oraz Chiny, jak i poprzez działania zbrojne, co udowodnił Afganistan.
Obserwowana przez nas obecnie rywalizacja supermocarstw jest wojną nowego rodzaju, toczoną nie tylko na lądzie poprzez tzw. wojny zastępcze, ale też w dużym stopniu w przestrzeni cyfrowej. Niebagatelną rolę odgrywają w niej prywatne firmy lub grupy hakerskie współpracujące z państwami, a jednym z narzędzi wpływu stają się globalnie funkcjonujące serwisy społecznościowe. Dynamicznie i wręcz radykalnie zmienia się również współczesne pole bitwy konwencjonalnej. Od zagonów pancernych i typowej walki manewrowej szybko wróciliśmy do działań pozycyjnych przypominających batalie Wielkiej Wojny, by niedługo później zobaczyć niemal wojnę przyszłości, w której kluczowym orężem stały się drony zdolne przełamywać obronę przeciwnika, ale też powstrzymywać działania zaczepne drugiej strony. Walka, którą obserwujemy na Wschodzie, jest więc jednocześnie wojną przeszłości i przyszłości, z ciągnącymi się okopami, rowami przeciwczołgowymi, a także latającymi nad głowami żołnierzy niewielkimi bezzałogowcami.
Sanger udowadnia, że przez ostatnie dekady amerykańskie założenia co do Rosji, Chin, ale też państw mniejszej rangi oparte były często na nadziejach, które raz po raz się rozwiewały. To właśnie wiara w jednobiegunowość i własną potęgę George’a W. Busha, słabość polityki prowadzonej przez Baracka Obamę, wycofanie i zachowawczość Joe Bidena oraz chaos i izolacjonizm Donalda Trumpa pozwoliły Władimirowi Putinowi i Xi Jinpingowi wykorzystać nadarzającą się okazję do wzmocnienia własnych państw i podkopania statusu USA. Bieżąca obserwacja nastawienia i działań Trumpa wobec Putina w kontekście wojny na Ukrainie nie wskazuje, by obecna administracja odeszła od tych błędnych założeń, które doprowadziły Stany Zjednoczone do utraty ich pozycji.
Przez ostatnie dekady zachodnia narracja polityczno-medialna zdominowana była przez koncepcje zbliżone do tych, które prezentował Francis Fukuyama, podsuwające odbiorcom mrzonki i błogą nieświadomość opartą na fałszywym przekonaniu o własnej wyjątkowości. Tymczasem Sanger w swojej pracy proponuje solidną dawkę rzeczywistości.
Michał Nowak
Analityk ds. międzynarodowych, specjalizujący się w obszarze konfliktów zbrojnych, redaktor Nowego Ładu i autor cyklu Raport z Frontu, w którym przedstawia wydarzenia na frontach wojny rosyjsko-ukraińskiej od pierwszego dnia po pełnoskalowej rosyjskiej inwazjiOBRAZ NOWYCH ZIMNYCH WOJEN
TO KSIĄŻKA o globalnym wstrząsie, którego Waszyngton się nie spodziewał: o odrodzeniu konfliktu między supermocarstwami.
Dziś wielu oficjeli w Waszyngtonie, Londynie i Berlinie twierdzi, że przewidzieli to znacznie wcześniej. Jednak ani Stany Zjednoczone, ani ich zachodni sojusznicy nie zachowywali się, jakby to była prawda. Przez ponad trzydzieści lat – od upadku muru berlińskiego do inwazji na Ukrainę – dominowało poczucie, że największym skutkiem ubocznym zwycięstwa Ameryki w zimnej wojnie była era niekończącego się pokoju między atomowymi mocarstwami.
Jeszcze przed upadkiem muru berlińskiego, a tym bardziej Związku Radzieckiego, zaczęły wybrzmiewać deklaracje, że wkroczyliśmy w nowy świat – świat, w którym demokracja odniosła ostateczne zwycięstwo. Amerykański politolog Francis Fukuyama napisał w 1989 roku słynne słowa: „Jesteśmy, być może, świadkami nie po prostu końca zimnej wojny czy też przemijania pewnego szczególnego okresu w powojennej historii świata, lecz końca historii jako takiej, to jest – końcowego punktu ideologicznej ewolucji ludzkości i uniwersalizacji zachodniej liberalnej demokracji jako ostatecznej formy rządu”.
Już wtedy nie wszyscy zgadzali się z tą opinią. W ciągu ostatnich piętnastu lat coraz częściej pojawiały się sygnały, że optymizm Fukuyamy był mocno przesadzony: inwazje na Gruzję i Krym, cyberataki sterowane przez Moskwę i Pekin, wkroczenie Putina do Syrii oraz jego próby wpływu na wybory w USA i destabilizacji kraju; determinacja Xi Jinpinga, by wykorzystać Nowy Jedwabny Szlak, a także Huawei oraz innych narodowych gigantów, by połączyć Europę, Afrykę i Amerykę Łacińską chińskimi sieciami 5G, umacniając światowe wpływy Pekinu. Lecz uwaga Ameryki była skierowana na dwie katastrofalne wojny na Bliskim Wschodzie, które kosztowały kraj życie tysięcy żołnierzy, biliony dolarów i przez które USA straciły z oczu większe zagrożenia strategiczne. Następnie mierzyliśmy się ze śmiertelną pandemią i wewnętrznymi sporami, które doprowadziły do próby podważenia wyników wyborów. Trudno było myśleć o roli Ameryki na globalnej arenie, gdy wszyscy skupieni byliśmy na demokracji, która została pozbawiona swoich fundamentów.
Byliśmy również przekonani, że wszystkie wstrząsy, traumy i niepokoje XXI wieku ostatecznie zostaną rozwiązane w przewidywalny sposób. Kluczowe było tu niemal powszechne założenie, że Rosja i Chiny – upadające i wschodzące mocarstwo – na swój sposób zintegrują się z Zachodem. Przemawiało za tym to, że oba te państwa miały duży interes w utrzymywaniu przepływu swoich dóbr, zysków i transakcji finansowych, nawet z rywalami geopolitycznymi. Ekonomia miała wygrać z nacjonalizmem i ambicjami terytorialnymi.
Zgodnie z tą myślą, nawet jeśli Władimir Putin faktycznie starałby się odbudować Imperium Rosyjskie Piotra Wielkiego, ostatecznie ważniejsze okazałyby się dla niego zyski ze sprzedaży ropy naftowej i gazu ziemnego niż imperialna ekspansja. W przypadku Chin, zgodnie z tą samą logiką, Xi Jinping miałby podążać śladami swoich poprzedników, Jiang Zemina i Hu Jintao, skupiając się na palącej kwestii utrzymania kryzysu jak najdalej od błyskawicznie rozwijającej się chińskiej gospodarki. Agencje wywiadowcze stwierdziły, że nie podjąłby ryzyka bezpośredniej konfrontacji z Ameryką i jej dominującą pozycją na arenie międzynarodowej. Gdy podróżowałem po świecie z pięcioma prezydentami USA – Billem Clintonem, George’em W. Bushem, Barackiem Obamą, Donaldem Trumpem i Joe Bidenem – często słyszałem to od nich lub ich najbliższych doradców. Jednak każdego roku w ich słowach pobrzmiewało coraz mniej przekonania.
Oczywiście nie obyło się bez zaskoczeń, takich jak cyberataki Putina na Zachód i inwazje na kraje ościenne, konsolidacja władzy przez Xi Jinpinga, jego starania o rozszerzenie zasięgu militarnego Chin na Morzu Południowochińskim czy próby, by opleść świat siecią chińskich technologii (czasami klienci Chin wybierali je samodzielnie, a czasami nie). Niemniej przez długie lata nic nie było w stanie zachwiać dominującego przekonania, że gdy Xi stanie przed wyborem między przejęciem kontroli nad Hongkongiem i Tajwanem a utrzymaniem przepływu zysków, technologii i idei, których Chiny potrzebowały do kolejnego wielkiego skoku naprzód, z całą pewnością wybierze to drugie.
Dopiero w ostatnich latach zaczęto uważać tę wiarę w moc globalizacji za mrzonkę amerykańskiej polityki zagranicznej początku XXI wieku. Obie główne amerykańskie partie polityczne zakładały, że epoka zakończonej zimnej wojny będzie trwać wiecznie, a potęga Ameryki pozostanie zasadniczo niezachwiana, niezależnie od wewnętrznych podziałów i wyzwań z zewnątrz – w tym agresywnego rozwoju Chin czy brutalnych rosyjskich machinacji.
Wszyscy ci prezydenci byli przekonani, że siła amerykańskiej gospodarki, technologii czy po prostu perswazji Białego Domu będą w stanie popchnąć historię na tory preferowane przez Waszyngton.
Byłem obecny przy tym, jak w 1998 roku Bill Clinton opowiadał studentom Uniwersytetu Pekińskiego, że internet wkrótce podważy pozycję Partii Komunistycznej, ponieważ pokaże młodym Chińczykom demokratyczne ideały i korupcję chińskiego systemu i tym samym położy fundamenty pod demokratyczną odnowę kraju.
George W. Bush był pewny, przynajmniej przez chwilę, że będzie w stanie połączyć siły z Putinem we wspólnej walce z terroryzmem i z czasem przekonać byłego oficera KGB, by dołączył do Unii Europejskiej – lub nawet NATO.
Barack Obama, choć wysoce nieufny wobec Putina, dziwnie ociągał się przed oskarżeniem go o cyberataki na Biały Dom, Pentagon, Departament Stanu i w końcu próby wpłynięcia na wyniki wyborów w 2016 roku. A gdy Putin zajął Krym, Obama jasno dał do zrozumienia, że choć Stany Zjednoczone są temu przeciwne, nie będą ryzykować wybuchu wojny o odległy kawałek ziemi, który przez stulecia był częścią Imperium Rosyjskiego.
Donald Trump tak mocno zabiegał o porozumienie z Chinami, że skarcił swojego sekretarza stanu, który skrytykował Komunistyczną Partię Chin za rozprzestrzenienie COVID-19 – choć już wkrótce, we wczesnej fazie pandemii, Trump zrozumiał, że piętnowanie twórców „chińskiego wirusa” jest znacznie bardziej opłacalne politycznie. Lecz do końca swojej kadencji – a nawet już po rozpoczęciu inwazji na Ukrainę na pełną skalę – nie mógł się oprzeć publicznemu wyrażaniu uznania dla siły Putina, wydawałoby się jedynej cechy, która robiła na nim wrażenie.
Każdy z prezydentów twierdził, że osiągnął znaczne postępy w integracji przeciwników USA z ładem światowym, ustanowionym i utrzymywanym przez Waszyngton od siedemdziesięciu pięciu lat. Clinton wprowadził Chiny do Światowej Organizacji Handlu. Bush sprawił, że Pekin i Moskwa stały się niechętnymi sojusznikami w walce z terroryzmem. Obama podpisał traktat o kontroli zbrojeń z Putinem i porozumienie klimatyczne z Xi. Chwalił się, że Rosja i Chiny dołączyły do Zachodu w negocjacjach dotyczących porozumienia atomowego z Iranem w 2015 roku i okresowo pomagały w uspokajaniu Korei Północnej. Trump ostatecznie podpisał skromne porozumienie handlowe z Xi w 2020 roku. Każde to zbliżenie zostało odtrąbione jako wielki sukces i znak, że najpotężniejsze państwa świata podążają w tym samym kierunku.
Jednak wcale tak nie było.
– Właściwie można powiedzieć, że zasadniczo linia postępowania różnych administracji była błędna – zdradził mi jeden z najbliższych doradców Bidena. W założeniu internet miał przynieść wolność polityczną, handel miał zliberalizować reżimy, tworząc jednocześnie miejsca pracy dla Amerykanów – i tak dalej. Lecz wiele z tych koncepcji było tylko mrzonkami.
Pozostałe były znacznie przesadzone. Tak zwany konsensus waszyngtoński głosił, że globalizacja zasadniczo prowadzi do rozwoju ekonomicznego i stabilizacji politycznej, pomimo wielu dowodów na to, że to przedstawiciele klasy średniej, a nie firmy technologiczne, byli jej głównymi ofiarami. Albo że wzajemna zależność ekonomiczna wcale nie gwarantuje, że inne państwa powstrzymają swoje zapędy do przejęcia władzy lub terytorium czy łamania praw człowieka.
– Ja też tak myślałem – podsumował doradca.
W końcu osiągnęliśmy jednak punkt, w którym dysonans poznawczy między spodziewaną przyszłością a zastaną rzeczywistością był zbyt duży, by móc go ignorować.
GDY PREZYDENT BIDEN rozpoczął swoją kadencję w styczniu 2021 roku, wydawało się, że amerykańska potęga jest w najgorszym stanie od dawna: COVID-19 sparaliżował państwo, poprzedni prezydent próbował odzyskać władzę, znaczenie Chin wciąż rosło, NATO było zagubione, a Rosjanie niemalże nie ponosili żadnych konsekwencji swoich ciągłych ingerencji.
Było raczej oczywiste, że Biden mierzy się z podobnymi wyzwaniami co Harry Truman, prezydent, który podjął decyzję o zrzuceniu bomby atomowej i przewodził państwu przez pierwsze lata zimnej wojny: jak przygotować kraj na nadchodzącą erę długoterminowej konfrontacji między supermocarstwami.
Tylko jak by to miało wyglądać?
Dużą pokusą było wpisanie nowej sytuacji w dobrze znany schemat. W Waszyngtonie i innych stolicach zaczęto mówić o „nowej zimnej wojnie” – jak gdyby historia zaczęła się powtarzać. A ta nigdy nie powtarza się dokładnie. Na początku 2021 roku fraza ta odnosiła się niemal wyłącznie do relacji między USA a Chinami; Rosja była wciąż kwestią poboczną, swego rodzaju honorowym supermocarstwem, o którym pamięta się tylko ze względu na jej arsenał sześciu tysięcy pocisków nuklearnych.
Administracja Bidena, wciąż szukająca gruntu pod nogami w pierwszym roku swojej kadencji, od razu sprzeciwiała się tej zimnowojennej narracji. Zdaniem jej przedstawicieli tamten wyścig dotyczył tego, kto pierwszy poleci w kosmos, kto zbuduje więcej międzykontynentalnych rakiet balistycznych, kto zgromadzi większy, bardziej śmiercionośny arsenał. Dziś, jak twierdzili Biden i jego doradcy, Chiny były strategicznym rywalem w potencjalnie dużo szerszym zakresie niż niegdyś Związek Radziecki. Stanowiły one zagrożenie technologiczne, militarne i ekonomiczne zarazem – choć jednocześnie pozostawały kluczowym partnerem handlowym. Biden, dystansując się od historycznych odniesień, ogłosił podczas swojej pierwszej wizyty w ONZ jako prezydent: „Nie chcemy nowej zimnej wojny ani świata podzielonego na ścisłe bloki”.
Jednak to właśnie sam Biden nadał tej konfrontacji wymiar ideologiczny i przedstawił ją jako starcie, w którym tylko jedna strona mogła odnieść zwycięstwo. Argumentował, że świat zmierza ku „punktowi zwrotnemu”. Fraza ta często padała z jego ust w kolejnych miesiącach.
– To bitwa o efektywność demokracji dwudziestego pierwszego wieku w zderzeniu z autokracją – powiedział na swojej pierwszej konferencji prasowej. – Musimy udowodnić, że demokracja działa.
Skupił się na Xi, którego nazwał „naprawdę bystrym facetem”, podczas gdy ten dzielił z Putinem przekonanie, że w obliczu wysoce skomplikowanego współczesnego świata „autokracja jest drogą przyszłości, a demokracja nie działa”.
Biden nie mógł wybrać na to gorszego momentu. Cały świat obserwował zamieszki, podczas których tłum wdarł się do Kapitolu, próbując podważyć wyniki wyborów prezydenckich. Był to zasadniczo pucz. Chińskie media przekazywały swojemu społeczeństwu obrazy najbardziej dramatycznych chwil ataku, wyraźnie sugerując, że droga do demokracji prowadzi przez chaos, zniszczenie i śmierć. Rosjanie zaś udostępniali te same treści poza granicami swojego kraju, by pokazać światu, że obłudni Amerykanie nie powinni pouczać nikogo – a zwłaszcza Rosjan – jak ma wyglądać prawdziwa demokratyczna władza.
Niemniej samo rozpoczęcie tej dyskusji przysporzyło Bidenowi nieco korzyści politycznych. Pojawiły się głosy, że nie chodziło o napiętnowanie autokratów pokroju Putina i Xi, ale raczej potwierdzenie siły amerykańskiej demokracji w jednym z jej najtrudniejszych momentów. Dla tych, którzy spodziewali się, że Biden będzie po prostu prezydentem opiekunem, łącznikiem między pełną napięć epoką Trumpa a jaśniejszą przyszłością, jego słowa sugerowały, że stawka jest znacznie większa.
Dychotomia ta drażniła amerykańskich sojuszników o autokratycznych tendencjach, takich jak Arabia Saudyjska czy Singapur, w związku z czym w trzecim roku rządów Bidena już rzadko kiedy można o niej było usłyszeć. Lecz wewnątrz kraju idea starcia między demokracją a autokracją pozwoliła prezydentowi wykorzystać obawy przed Pekinem i przekierować setki miliardów dolarów na rozwój technologii, badań i infrastruktury krajowej.
Administracja Bidena zaczynała od optymistycznych, dyplomatycznych zapewnień: „Będziemy współpracować, gdy tylko jest to możliwe; będziemy rywalizować, gdy jest to konieczne” – i przekonania, że jedynym sposobem na zachowanie konkurencyjności wobec Pekinu jest odbudowa amerykańskich możliwości produkcyjnych, przy jednoczesnym blokowaniu Chinom możliwości pozyskania zachodnich technologii, których pragnęły. Wdrożono nowe ograniczenia eksportowe, by nieco zyskać na czasie, pozbawiając Chiny dostępu do specjalistycznych urządzeń, niezbędnych do produkcji najbardziej zaawansowanych układów scalonych, w tym wysokiej klasy chipów wykorzystywanych w sztucznej inteligencji, bombowcach niewykrywalnych dla radarów, pociskach hipersonicznych i wszechobecnych systemach monitorowania. Gina Raimondo, sekretarz handlu w administracji Bidena, odpowiedzialna za wdrożenie blokad na najbardziej zaawansowane komponenty, ujęła to w prostych słowach: „Chcemy zdusić ich zdolności militarne”. Nic dziwnego, że Chińczycy nazwali to doktryną powstrzymywania.
Biden nie zaprzeczał, że przekazanie funduszy federalnych na odbudowę amerykańskiej zdolności do produkowania układów scalonych stanowiło klasyczną politykę przemysłową – wykorzystanie programów rządowych i pieniędzy podatników, by wpłynąć na sektor prywatny i odzyskać niegdysiejszą przewagę technologiczną. W 2022 roku naciskał na Kongres, by ten zatwierdził pakiet 52 miliardów dolarów dla producentów układów scalonych, aby dać im czas na odbudowę przewagi, którą Ameryka kiedyś miała, lecz którą zaprzepaściła. Jego doradcy byli zgodni, że może to zająć prawie dekadę.
Większość Republikanów przystała na ten plan, gdyż antychińską politykę było łatwo sprzedać w ich okręgach wyborczych – zwłaszcza jeśli przemilczeć słowa „interwencjonizm przemysłowy”. Wielu Amerykanom – a już z całą pewnością chińskim władzom – rządowe plany USA przypominały klasyczną doktrynę powstrzymywania (containmentu), prosto z minionej zimnej wojny. W tamtych czasach ta koncepcja oznaczała zapobieganie rozprzestrzenianiu się komunizmu w innych państwach; dziś zaś – odcinanie rywali Ameryki od kluczowych technologii, by utrzymać jej przewagę w dziedzinie sztucznej inteligencji, produkcji broni atomowej, w przestrzeni kosmicznej i cyberprzestrzeni.
Współczesny wyścig technologiczny ma nieporównanie większe znaczenie niż ten, który zdefiniował zimną wojnę. Ameryka nie była wtedy zależna od swojego głównego rywala w sferze kluczowych technologii czy łańcuchów zaopatrzenia, dzięki którym jej obywatele mają dostęp do żywności, odzieży czy możliwości komunikacji. Dzisiaj łańcuchy te bezpośrednio uzależniły amerykańskich konsumentów od decyzji chińskich władz. Przykładowo iPhone Apple’a – urządzenie wykorzystywane codziennie przez miliony Amerykanów do zarządzania finansami, sprawdzania historii medycznej czy nawet otwierania drzwi do domu – był od zawsze montowany w Chinach, a starania firmy, by zdywersyfikować swoją produkcję, przynosiły marginalne rezultaty.
– Być może przy odrobinie szczęścia bylibyśmy w stanie w ciągu pięciu lat przenieść z Chin dziesięć czy piętnaście procent produkcji – powiedział mi jeden z dyrektorów Apple’a.
W Waszyngtonie wiele osób obawiało się, że sukces Chin może wcale już nie być zależny od kradzieży zachodnich technologii, jak na przykład projektu myśliwca F-35 (chińska wersja bardzo przypomina amerykańską). Najpierw powoli, a potem bardzo gwałtownie chińscy inżynierowie zaczęli wygrywać z amerykańskimi, dostarczając na rynek jako pierwsi innowacyjne produkty, które wydawały się lepiej rozumieć amerykańskich konsumentów niż sami Amerykanie. TikTok, uzależniająca aplikacja zainstalowana przez 150 milionów Amerykanów – z początku z powodu filmików z tańcami, potem memów, a w końcu wiadomości – była pierwszym przypadkiem chińskiego oprogramowania, które podbiło Stany Zjednoczone. Wydawało się, że żadne amerykańskie przedsiębiorstwo nie jest w stanie zastąpić TikToka. Wszechobecność tej aplikacji spowodowała obawy o to, czy chiński rząd może wykorzystać ją do śledzenia nawyków i gustów obywateli USA – a następnie wpłynąć na nadchodzące wybory. Instytucje państwowe zaczęły w panice zabraniać korzystania z TikToka na rządowych telefonach – lecz oficjele wiedzieli, że nie byli w stanie odebrać go jednej trzeciej obywateli kraju.
* * *
A POTEM DOSZŁO DO inwazji na Ukrainę.
Nagle nie było już kłótni o to, czy Stany Zjednoczone znalazły się w stanie nowej zimnej wojny. Przynajmniej w przypadku Rosji było to oczywiste. Kryzys w Ukrainie był klasycznym bezpośrednim wyzwaniem rzuconym Zachodowi – wyzwaniem obrony wschodzącej, skorumpowanej demokracji przed ambicjami Putina, by odbudować złotą erę osiemnastowiecznego Imperium Rosyjskiego.
Ale stało za tym coś więcej. Jeśli Putinowi powiodłoby się w Ukrainie, kto wie, po co sięgnąłby kolejnym razem. A ponieważ wojna zmienia układy sił, Waszyngton szybko zaczął się obawiać o to, że konflikt ten przyspieszy połączenie sił przez Rosję i Chiny przeciwko Stanom Zjednoczonym. Wojna miała skalę regionalną, lecz jej stawka była globalna.
Gdy plany ujawnienia i pokrzyżowania planów Putina wobec Ukrainy nie zapobiegły wojnie, Biden stanął przed naglącym wyborem. Ukraina nie była członkiem NATO, a Stany Zjednoczone nie były zobowiązane żadnym traktatem, by bronić jej terytorium. Prezydent mógł odmówić mieszania się w tę wojnę – tak jak spodziewał się Putin – po prostu potępiając naruszenie suwerenności i nakładając na Rosję sankcje, tak jak to zrobił Obama po zajęciu przez nią Krymu w 2014 roku. Dla Bidena przekazanie Ukraińcom broni, danych wywiadowczych i pomoc w opracowaniu strategii wojskowej, by szybciej mogli się rozprawić z Rosjanami, było wyborem, a nie obowiązkiem.
Biden dał swojej administracji do zrozumienia, że jeśli Stany Zjednoczone porzucą Ukrainę, wszystko, co mówił o walce między demokracją a autokracją, okaże się pustym sloganem. Niemniej podjęcie działań, by powstrzymać supermocarstwo od podbicia innego państwa, wiązało się z ryzykiem, w tym eskalacji nuklearnej. Dlatego prezydent wyznaczył dwa częściowo sprzeczne cele: zrobić wszystko, co możliwe, by pomóc Ukrainie, i jednocześnie nie dać się wciągnąć w trzecią wojnę światową.
Strategia Bidena okazała się niespodziewanie skuteczna w pierwszym roku wojny i wbrew wcześniejszym obawom amerykańska potęga zdawała się odradzać. Porażki rosyjskich sił zbrojnych ujawniły system tak przegniły od środka, że nie był nawet w stanie produkować nowej amunicji czy zwyciężyć nad znacznie mniejszym, choć bardzo innowacyjnym, przeciwnikiem. Biden był w stanie zmobilizować sojuszników w NATO i zmienić percepcję tego, kto ma przewagę w starciu między Waszyngtonem a Moskwą. Z pewnością zaniepokoiło to wiele osób w Pekinie.
Perspektywy Chin również wyglądały nie najlepiej. Po raz pierwszy od wielu dziesięcioleci ich populacja zaczęła się kurczyć. Chiński upór, by korzystać z własnych technologii, odwiódł Xi od importu skutecznych zagranicznych szczepionek na COVID-19, przysparzając społeczeństwu wielu cierpień. Nagle państwo, które od dawna cieszyło się ciągłym wzrostem gospodarczym, musiało się zmierzyć z deflacją i tak wysokim bezrobociem wśród młodzieży, że Pekin przestał publikować statystyki. Owszem, Chiny wciąż były jedynym mocarstwem posiadającym technologię, gospodarkę i zdolności militarne, dzięki którym mogły stanowić długoterminowe zagrożenie dla amerykańskiej hegemonii – był to powód, dla którego wielu obawiało się, że konflikt w Ukrainie był tylko preludium do prawdziwego starcia. Tu i teraz Xi Jinping mierzył się z protestami, które eskalowałyby, jeśli nie przywróci niezwykłego wzrostu, napędzającego do tej pory chiński rozwój.
To wszystko było ważnym przypomnieniem, że rywale Ameryki nie są niezwyciężonymi gigantami. Oni również mieli słabości, nawet jeśli to amerykańskie były częściej wytykane. Pytanie jednak brzmiało, czy Chiny i Rosja osiągnęły już szczyt swoich możliwości, a teraz czeka je zastój lub nawet upadek, i do czego będą zdolne, by to powstrzymać.
JEŚLI ŻYJEMY W EPOCE nowych zimnych wojen – dwóch naraz – to jest to dużo bardziej złożona i niebezpieczna epoka niż to, z czym mierzyliśmy się niemal stulecie temu. Prawie wszystko, co czeka nas w nadchodzących dekadach – w jaki sposób powinniśmy się bronić, jak dbać o sojusze międzynarodowe, jak wydawać pieniądze w obliczu ponad 30 bilionów dolarów długu publicznego – było obiektem burzliwych debat, zarówno w kraju, jak i na całym świecie. W Waszyngtonie przekonanie o niezbędnej roli Stanów Zjednoczonych nie było już pewnikiem; znaczna część Partii Republikańskiej, która w trakcie zimnej wojny ogłaszała się obrońcą demokracji i indywidualnej wolności na całym świecie, porzuciła ten pogląd. A choć jeszcze kilka lat temu często można było usłyszeć, że przeciwdziałanie zmianom klimatycznym czy pandemiom wymaga współpracy między najpotężniejszymi państwami, dziś nawet powodzie, susze, pożary lasów i nowe wirusy nie są w stanie zjednoczyć krajów, które na co dzień podkopują swoje znaczenie. Nie była tego też w stanie zrobić walka z terroryzmem: w latach po ataku na World Trade Center wielkie mocarstwa działały w zasadniczo wspólnej sprawie. Gdy Hamas zabił tysiąc dwustu Izraelczyków, wywołując nowy konflikt na Bliskim Wschodzie, trudno było mówić o jakiejkolwiek jedności.
Jasne było, że „dywidendy z pokoju” – odbieranie funduszy armii, by przekazać je na projekty krajowe – które zdominowały retorykę Waszyngtonu od końca zimnej wojny, już się skończyły. (A z powodu wojen w Afganistanie i Iraku nigdy nie zostały tak naprawdę wypłacone). Fundusze, które mieliśmy nadzieję przeznaczyć na poprawę klimatu, edukacji lub zakończenie nierówności płacowych, zostaną pochłonięte przez wzmacnianie naszych sił w Europie, mimo wcześniejszego strategicznego przesunięcia uwagi w stronę Pacyfiku. Lecz skutki będą odczuwalne głębiej niż tylko na poziomie budżetu federalnego. Jednym z wielu czekających nas zagrożeń jest to, że innowacje – w świecie fizycznym i cyfrowym – mogą skupiać się na militariach: czeka nas autonomiczna broń, a nie autonomiczne samochody. Wszyscy mamy dużo do stracenia.
„Era postzimnowojenna z całą pewnością jest już za nami” – głosiła opublikowana pod koniec 2022 roku strategia bezpieczeństwa narodowego Bidena. Wojna w Ukrainie utknęła wtedy w impasie, „a między wielkimi mocarstwami trwa rywalizacja o to, kto wyznaczy przyszłość”.
Strategia ta nigdy nie wskazała kierunku; nie było jasne, jak miałoby wyglądać zwycięstwo. Niegdysiejsza zimna wojna miała wyraźny początek, trwała długo i zakończyła się niespodziewanie. Jeśli mamy nadzieję, że ta dzisiejsza podąży tymi samymi śladami – kończąc się upadkiem naszych rywali i wyraźnym zwycięstwem Zachodu – prawdopodobnie będziemy rozczarowani. A poza tym wcale nie ma gwarancji, że ta wojna pozostanie zimna.
Ta książka to opowieść o tym, jak myliliśmy się co do wydarzeń po zakończeniu ostatniej zimnej wojny. To także próba przewidzenia przyszłości w sytuacji niezwykłego zagrożenia.Rozdział 1 Rejs do Ermitażu
Kto stracił Rosję? To stary spór, ale zupełnie nie trafia w sedno. Żebyśmy mogli ją stracić, Rosja musiałaby kiedykolwiek być nasza.
Bill Burns, dyrektor CIA, 8 marca 2019 roku
TO BYŁA idealna biała noc nad Newą pod koniec maja w 2002 roku. Słońce dopiero co zaszło, a romans Władimira Putina ze Stanami Zjednoczonymi – i Zachodem – jak się wydawało, był na szczytowym poziomie. Szok po atakach na World Trade Center zaledwie osiem miesięcy wcześniej wciąż się utrzymywał. Ameryka prowadziła wojnę z Afganistanem, a George W. Bush wciąż starał się zdefiniować – w swojej głowie i w umysłach całego świata – jak miałaby wyglądać „wojna z terroryzmem”.
Bush odwiedził Moskwę, aby pozyskać pomoc rosyjskiego prezydenta. Chwilę przed północą Putin i jego ówczesna żona Ludmiła płynęli luksusowym jachtem przez Petersburg w dół Newy do Ermitażu, w którym na terenie Pałacu Zimowego Piotra Wielkiego znajduje się ogromna kolekcja carskich skarbów.
Ich gośćmi tego wieczora byli Bush ze swoją żoną Laurą i wianuszkiem doradców. Była wśród nich obecna również Condoleezza Rice, wówczas doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego (a później sekretarz stanu). Gdy jacht mijał spektakularne nabrzeże Petersburga skąpane w ciepłym, pomarańczowym świetle, goście cieszyli się posiłkiem na pokładzie, a dźwięki tradycyjnej rosyjskiej muzyki i śmiechy rozbrzmiewały wzdłuż rzeki.
Menu zawierało czarny kawior z siekanymi jajkami, foie gras i filety wołowe – elegancko podawane przez ponurego mężczyznę w ciemnym garniturze. Tej nocy na jachcie New Island wiedzieliśmy tylko, że to ulubiony kucharz Putina. Lata później dowiedziałem się, że był to Jewgienij Prigożyn, były więzień i restaurator. Oczywiście odegrał później kluczową rolę w rozgrywkach między Moskwą a Waszyngtonem, od próby ingerencji w wybory prezydenckie w USA w 2016 roku po rekrutowanie więźniów do założonej przez siebie prywatnej armii – armii, która przez krótką chwilę była zwrócona przeciwko reżimowi samego Putina. Lecz wówczas, tamtej nocy, był tylko kucharzem Putina.
Zaledwie kilka godzin wcześniej Putinowie i Bushowie byli w Teatrze Maryjskim na Dziadku do orzechów. Nie była to lekka wersja, którą często ogląda się przed Bożym Narodzeniem, ale dużo mroczniejsza adaptacja. Scenografia, kostiumy i produkcja były dziełem byłego radzieckiego dysydenta, który uciekł do Stanów Zjednoczonych w czasach zimnej wojny i wrócił po upadku ZSRR.
Oczywiście prezydencka wizyta była zaplanowana tak pieczołowicie jak choreografia spektaklu. Scenariusz wieczora był taki, że zimna wojna się skończyła i już nigdy nie wróci. Podobnie jak rzeka Newa, Rosja kierowała się ku Europie, by wkrótce płynnie się z nią połączyć.
Putin skorzystał z tej wizji, by pokazać, że jest właściwą osobą do przewodzenia temu przedsięwzięciu – pomocy Bushowi w walce z terroryzmem i pokierowania Rosji ku międzynarodowym rynkom. Tego wieczora odgrywał rolę szczodrego gospodarza, rozmawiając z Laurą Bush i żartując sobie z prezydentem USA.
Wcześniej tego samego dnia obaj liderzy podpisali traktat o kontroli zbrojeń – nie był szczególnie istotny sam w sobie, ale jego podpisanie było dużym osiągnięciem, biorąc pod uwagę, że Bush dopiero co porzucił traktat o obronie antyrakietowej ABM, obawiając się, że może on utrudnić obronę przed możliwymi atakami Korei Północnej. Chęć Putina, by wynegocjować nowy traktat wprowadzający drobne ograniczenia arsenału nuklearnego obu stron, była sygnałem, że te dwa państwa są w stanie wciąż współpracować w kwestii tego śmiercionośnego uzbrojenia. Jednak rozmowy tego dnia dotyczyły w mniejszym stopniu ograniczania broni nuklearnej, a bardziej obopólnej zgody, że obecnie największym zagrożeniem jest terroryzm. Luźno wspomniano o możliwościach dalszego ograniczenia arsenałów jądrowych.
Następnie obaj przywódcy skierowali się do ogromnej sali wykładowej Petersburskiego Uniwersytetu Państwowego, gdzie studenci mogli zadać im dowolne pytania – kolejny starannie wyreżyserowany sygnał, że rozpoczęła się nowa epoka.
To, jak swobodnie obaj prezydenci zachowywali się na scenie, żartując z siebie nawzajem i nazywając się po imieniu, było szokiem dla każdego, kto pamiętał pełne napięcia spotkania liderów USA i Związku Radzieckiego w czasach zimnej wojny. Studenci nie zadali ani jednego pytania o podpisany tego dnia traktat o kontroli zbrojeń, który najprawdopodobniej był dla nich reliktem minionej epoki. Byli za to bardzo zainteresowani integracją Rosji z Europą – i swoimi perspektywami na zagraniczne studia, umożliwiające później zdobycie lukratywnych posad po powrocie do Rosji.
Zarówno tego wieczora, jak i podczas całej wizyty panowało przekonanie, że zimna wojna nie tylko się skończyła, ale że przy odrobinie wysiłku mogłaby być w ogóle wymazana z kart historii. Wizyta amerykańskiego prezydenta – jedno z ponad dwudziestu spotkań, które odbył z Putinem w trakcie swojej kadencji, w najróżniejszych miejscach – od kremlowskich komnat po ranczo Busha w Crawford w Teksasie – stała się symbolem nie tylko minionej epoki, lecz również utraconej szansy. Te spotkania, gesty, wspólny spacer do grobów carów w Soborze Pietropawłowskim były częścią złożonych, starannie zaplanowanych prób obu państw, by przekonać siebie nawzajem i resztę świata, że Rosja zmierza ku Zachodowi i jest przez niego ciepło przyjmowana.
Podczas briefingu przed spotkaniem członkowie administracji przedstawili nawet spodziewany przebieg tego procesu: Rosja dołączy do Światowej Organizacji Handlu, tak jak wcześniej zrobiły to Chiny. A następnie może do Unii Europejskiej. A potem – być może – nawet do NATO, organizacji, która powstała, by powstrzymać, a ostatecznie pokonać Związek Radziecki. Wciąż istniały pewne kwestie sporne, jak na przykład prozachodni zwrot państw byłego Związku Radzieckiego. Niemniej myśl, że Rosja podąży za nimi do NATO, nie wydawała się wtedy niedorzeczna.
Rosjanie narzekali później, że to wszystko było ustawione, że była to wielka mistyfikacja ze strony USA, by zneutralizować ich państwo. Według nich Ameryka nigdy tak naprawdę nie chciała zaprosić Rosji do swojego klubu, a jedynie kusiła ją obietnicą, by ją sobie podporządkować. Rosjanie podejrzewali – a jak twierdzili potem niektórzy, wręcz wiedzieli – że w prywatnych rozmowach Amerykanie woleli myśleć o Rosji jako o zwyciężonym byłym supermocarstwie. Często powtarzany żart brzmiał, że Rosja to „Włochy, ale z bronią atomową”.
Nie bawił on Rosjan. Nawet podczas wspomnianej wizyty w 2002 roku za przyjazną fasadą wyczuwalne było pewne napięcie – nawet jeśli nikt nie powiedział o tym głośno. Mój współpracownik z „New York Timesa” Michael Wines napisał kilka dni wcześniej, że Stany Zjednoczone nie były szczególnie łaskawym zwycięzcą: „Amerykańscy oficjele nie oszczędzają Rosjan”. Zacytował on jednego z czołowych rosyjskich ekspertów do spraw amerykańskich, Anatolija I. Utkina: „Przez pięć stuleci Rosja nigdy nie płaciła nikomu trybutu. Teraz po raz pierwszy stała się podległym partnerem. Ty jesteś szefem; my jesteśmy partnerem”.
Lata później w Waszyngtonie panowało powszechne przekonanie, że w 2002 roku Putin rozgrywał pierwszy akt swojego własnego dramatu. A spektakl ten był dużo mroczniejszy niż fantazje Dziadka do orzechów. Pojawiały się też głosy, że w owym czasie Putin był inną osobą – przekonaną, że jest w stanie zrealizować swoją agendę bez potrzeby bezpośredniej konfrontacji. Być może obie strony miały częściowo rację i rosyjski prezydent chciał po prostu wycisnąć z Zachodu co się da, póki jego kraj się umacniał.
OSIEM MIESIĘCY PRZED tą gwieździstą nocą na Newie Bush i Putin znaleźli wspólny grunt po ataku z jedenastego września. Rosyjski przywódca był pierwszą osobą, która zadzwoniła do Busha po ataku – amerykański prezydent często wspominał później ten gest dobrej woli.
Gdy Pentagon i wieże World Trade Center płonęły, prezydent Rosji zgodził się utrzymać minimalny poziom gotowości nuklearnej. Był to ten rodzaj odpowiedzialnej decyzji, którą liderzy podejmują, by upewnić się, że manewry wojskowe nie zostaną błędnie zinterpretowane i nie doprowadzą do niezamierzonej eskalacji. Lecz był to również sygnał, że obaj przywódcy, w których rękach znajdowało się ponad 90 procent światowych zapasów broni jądrowej, nie widzieli w atakach nawet śladu obecności któregoś z supermocarstw.
– Przez krótką chwilę pomyślałam: zimna wojna naprawdę się skończyła – powiedziała mi lata później Condoleezza Rice.
Ta deklaracja wiele znaczyła w ustach Rice. Na długo zanim została prawą ręką George’a W. Busha w sprawach polityki zagranicznej, była znana w Waszyngtonie jako jedna z najbardziej prominentnych młodych ekspertek do spraw Rosji w kręgach rządowych. Jej praca doktorska, obroniona w wieku dwudziestu sześciu lat, dotyczyła wojskowości i polityki Czechosłowacji. Studiowała filologię rosyjską na Uniwersytecie Moskiewskim. Jej opiekun wydziałowy na Uniwersytecie w Denver, Josef Korbel, był ojcem Madeleine Albright. Condoleezza pracowała dla ojca Busha i Brenta Scowcrofta, którego wielu uważa za wzór doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego.
Bush polegał na Rice, jeszcze zanim objął władzę w 2001 roku, niezależnie czy potrzebował porad, czy napomnień. Jej obecność tamtej nocy na jachcie – jako doradcy i okazjonalnego tłumacza – nie była więc zaskoczeniem. Gdy rozmawialiśmy o tych wydarzeniach prawie dwadzieścia lat później, wspominała tę wycieczkę – i całą epokę – niemal sentymentalnie.
Po czasie określiła podejście Busha do Putina – a przez to i całej poobijanej Rosji – w pierwszych latach tego stulecia jako próbę znalezienia wspólnych interesów i nawiązania „strategicznej współpracy”. Jednym z takich kanałów była odpowiedź na atak na World Trade Center.
– Putin naprawdę sądził, że znalazł nowy sposób na strategiczne relacje między Stanami Zjednoczonymi a Rosją: terroryzm – tłumaczyła Rice z perspektywy dwóch dekad.
Gdy Ameryka wciąż mierzyła się ze skutkami wydarzeń z jedenastego września, polowała na Osamę bin Ladena i nasilała swoją globalną wojnę z terroryzmem, Rosja miała własne problemy – była ofiarą serii brutalnych ataków terrorystycznych, w tym licznych ataków bombowych w Moskwie w 1999 roku. Później, w 2002 roku, około ośmiuset Rosjan zostało wziętych jako zakładnicy w czeczeńskim ataku na moskiewski teatr. Oblężenie to kosztowało życie większości napastników i ponad setki zakładników. Większość z nich zginęła w wyniku rozpylenia przez policję gazu. Bush przekazał Rosji kondolencje i zapewnił o swoim wsparciu, podobnie jak Putin wobec niego rok wcześniej.
Przez chwilę koncepcja terroryzmu jako motywu jednoczącego sprawiała wrażenie całkiem realistycznej. W pierwszych latach administracji wydawało się, że relacje między Stanami Zjednoczonymi a Rosją są najlepsze od dawna.
– Moskwa porównała współpracę w zakresie antyterroryzmu do koalicji przeciwko Hitlerowi podczas II wojny światowej – powiedziała Angela Stent, była oficer wywiadu do spraw Rosji i biografka Putina. – Islamski fundamentalizm był wspólnym wrogiem, którego miały pokonać dwa wielkie mocarstwa.
Po ataku na World Trade Center Rosja udostępniła informacje logistyczne, które pomogły siłom amerykańskim nawigować w afgańskich górskich jaskiniach, gdy poszukiwali w nich Osamy bin Ladena. Wkrótce oba państwa rozszerzyły swoją współpracę, by promować stabilność na środkowym Kaukazie.
Powstało coś, co Stephen Hadley, wicedoradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Busha, określił jako „listę zadań”, na bazie której sekretarze gabinetu prezydenta USA mogli pracować ze swoimi kremlowskimi odpowiednikami nad wspólnymi projektami.
– Przygotowywali raporty kwartalne o swoich postępach, zaadresowane do obu prezydentów – informował Hadley. – Do tej pory to było niespotykane.
Założenia tego projektu były dość płynne. Za główny cel można uznać poczucie Waszyngtonu i Moskwy, że realizują wspólną misję – i przez jakiś czas ten plan wydawał się działać. Jak wspominała Rice z perspektywy swojego biura w zachodnim skrzydle Białego Domu, Stany Zjednoczone przeżywały okres najlepszych jednoczesnych relacji z Rosją i Chinami w historii. Z dzisiejszego punktu widzenia prawdopodobnie miała rację.
Jednak z biegiem lat wzajemna życzliwość zaczęła słabnąć. Koncepcja wojny z terroryzmem działała dopóty, dopóki nie zaczęto się nad nią zbyt mocno lub zbyt długo zastanawiać. Bush myślał, że wyświadcza Putinowi przysługę, robiąc porządek w Afganistanie – kraju, w którym Związek Radziecki interweniował tylko po to, by ostatecznie zostać zmuszonym do upokarzającego (i poniekąd proroczego) odwrotu. Z kolei Putin sądził, że nawiązuje ze Stanami Zjednoczonymi współpracę jako równy partner, przywracając Rosji status globalnego supermocarstwa jak w czasach sprzed upadku Związku Radzieckiego.
Jednak wkrótce stało się jasne, że każdy ma własną definicję terrorysty i własny pomysł na to, co z nim zrobić. Dla Busha problemem były Al-Kaida i jej siostrzane organizacje, a dla Putina terroryzm oznaczał Czeczenów – muzułmańską grupę etniczną z Kaukazu. Rosjanie, podobnie jak Chińczycy, chcieli nadać swoim najbardziej niechcianym mniejszościom status terrorystów, tym samym umożliwiając reżimowi rozprawienie się z nimi tak brutalnie, jak tylko zechce.
Potem nadeszła wojna w Iraku. Putin usilnie sprzeciwiał się wspólnej inwazji i otwarcie odrzucił koncepcję, że eliminując Saddama Husajna, Zachód pozbawi terrorystów bezpiecznego schronienia. Jednocześnie unikał bezpośredniego oskarżania Busha o porażki w Iraku, nawet jeśli jasno dawał do zrozumienia, że nie popiera inwazji. Putin miał nadzieję, że jeśli przyłączy się do amerykańskich działań wymierzonych w terroryzm, to Zachód przymknie oko na naruszanie praw człowieka w Rosji.
Wtedy relacje zaczęły się rozpadać. Bush jasno dał do zrozumienia, że nie pochwala konfliktu w Czeczenii, a jego administracja nawet zorganizowała spotkanie z „umiarkowanym” przywódcą separatystów. Zaczęły się pojawiać głosy, w tym samego Putina, że Stany Zjednoczone uzbrajają i trenują czeczeńskich terrorystów. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że działania antyterrorystyczne nie będą pomostem między oboma państwami, na który liczyli niegdyś Bush i Putin.
Jednak mało kto na Zachodzie – a prawdopodobnie i w Rosji – wyobrażał sobie, że te relacje tak szybko się ochłodzą. Może z wyjątkiem Paula Kolbego.