- W empik go
Nowele i obrazki - ebook
Nowele i obrazki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 352 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DZIECI PANA RADCY.
(OBRAZEK Z ŻYCIA MIEJSKIEGO).
I.
Na pierwszem piętrze okazałego domu, przy jednej z najbogatszych i najludniejszych ulic Warszawy, we wszystkich prawie oknach zapuszczone były story.
Na bruku ulicznym, przed domem, rozesłano grubą warstwę słomy, w której gubił się turkot przejeżdżających wozów i dorożek.
Po kilka razy na dzień, przed bramą zatrzymywały się karety, należące do najpierwszych znakomitości medycznych w kraju. Zaraz po takiej wizycie, ktoś ze służby biegł do apteki, a po chwili powracał ztamtąd, niosąc świeży transport flaszek i pudełek.
Od czasu do czasu przyjeżdżali lub przychodzili znajomi; bez szelestu, po marmurowych, dywanem wysłanych schodach, wchodzili na piętro, zatrzymywali się tara przez chwilę, szeptali z domownikami i odchodzili kiwając smutnie głowami:
Agenci rywalizujących z sobą przedsiębiorstw pogrzebowych, skradali się przez tylne schody, wyczekiwali w bramie, usiłowali zawiązać znajomości ze służba w przewidywaniu korzystnej prowizyi.
W dużem mieście tak bywa. Cios dla jednych, jest źródłem zarobku dla drugich, a chciwość, lub głód może, nawet łzy i żałobę chętnie wyzyskuje.
W bramach sąsiednich domów i naprzeciwko, kucharki opowiadały sobie bardzo ciekawe szczegóły o bogatym panu, o skarbach, jakie po nim zostaną, o pełnej szafie pieniędzy, workach brylantów, – a wąsaty stróż sparł się na miotle, słuchał, kiwał głową, może nawet zazdrościł przez chwilę „bogaczowi,” ale wnet przyszła re-fleksya. Machnął ręką, splunął, a mruknąwszy: „ta i cóż mu to pomoże?” znowu zaczął zamiatać" ulicę…
Wieść o niebezpiecznej chorobie radcy Lubicza, rozeszła się szybko w kole znajomych i przyjaciół, których liczył bardzo wielu.
Trzeba też wiedziec, co to był za człowiek ten pan Józef Kalasanty Lubicz i jakiej używał opinii. Zajmując dość wysokie stanowisko społeczne, mając niezwykle rozległe stosunki, niejednemu chętnie przychodził z pomocą.
Dom Lubiczowie prowadzili wystawnie, po pańsku nawet, co tydzień w salonach ich zbierało się liczne a doborowe towarzystwo, w karnawale wyprawiali kilka hucznych balów, co rok niemal wyjeżdżali za granicę, dzieci kształcili bardzo starannie, a ponieważ wystarczało im na to wszystko, przeto mieli opinię ludzi zamożnych, nawet bogatych.
Pani Lubiczowa była trochę dumna i wyniosła, przyzwyczajona do wygodnego życia, niewiele sama zajmowała się sprawami domowemi i wychowaniem dzieci.
W pierwszych wyręczała ją uboga kuzynka, stara panna, w drugiem guwernantki i nauczyciele.
Do południa zwykle nie była widzialna, zamknięta w swoim buduarze, spala, czytała powieści, a może też pracowała nad podtrzymywaniem śladów świetnej niegdyś piękności, śladów, których nawet lata zupełnie zatrzeć nie mogły.
O południu dopiero zjawiała się w sa – łonie, rzuciła okiem, czy nie znajdzie zganić za co lokaja lub pokojówkę, zapytała kuzynki Justysi, co będzie na obiad, chwilkę porozmawiała z dziećmi i, albo wyjeżdżała sama na wizyty, albo też przyjmowała u siebie.
Radca inny znowuż tryb życia prowadził; przed dziesiątą wychodził do biura, zkąd dopiero o czwartej wracał na obiad. Po obiedzie spal godzinę lub dwie, po herbacie na partyjkę szedł, a w nocy zawsze jeszcze kiłka godzin przy biurku przepędzał, tak, że go świt częstokroć przy pracy zastawał.
Dzieci było troje: dwie córki i syn. Najstarsza, panna Janina, zaledwie jej długą sukienkę włożono, zaraz poszła za mąż i opuściła dom rodzicielski. Trafił się młody, świeżo z instytutu wypuszczony inżynier, z wielkiemi nadziejami na przyszłość, ładnym wąsikiem, ale bez żadnego stanowiska i funduszu. Ożeniwszy się z panną Janiną, stanowisko wnet znalazł, a funduszów spodziewał się po najdłuższem życiu rodziców żony. Teść wyrobił mu korzystną posadę na kolei i państwo młodzi zamieszkali na prowincyi.
Widocznie nieźle im się tam działo, bo pani Janina z każdym rokiem wyglądała okazalej, on zaś roztył się zupełnie, grywał świetnie w wista i nabrał tej pewności siebie i dumy, jaką „ z małemi wyjątkami, odznaczaj!; się prawie wszyscy dygnitarze prowincyonalni.
Zresztą był to człowiek średnich zdolności, rozumienia zaś o sobie wielkiego. Na otaczający go światek patrzył z wysoka, cierpienia i bóle ogólne nie obchodziły go całkiem, zbierał grosz do grosza, kupował listy zastawne i miał to głębokie przeświadczenie, że cały świat o nim tylko myśli i na niego ma oczy zwrócone.
Drugiem z kolei dzieckiem państwa Lubiczów był pan Czesław. W chwili, w której radca zachorował śmiertelnie, Czesław był na drugim kursie uniwersytetu, gdzie studyował nauki przyrodnicze. Do pracy przykładał się pilnie; wieczorami, chociaż w domu zbierali sie goście, on zamykał się w swoim pokoju nad książką.
Najmłodsza ośmnastoletnia córka, Stasia, niedawno ukończyła edukaoyg i została zainstalowana przez matkę, jako „panna na wydanm”. Pani radczyni zawiozła ją na jeden i drugi bal do resursy, wydala świetny wieczór u siebie, wnet piękna Stasia T. W tom VIII.
otoczona zostaią licznem gronem konkurentów i, nie namyślając się długo, zrobiła wybór.
Od dwóch miesięcy, na rączce jej błyszczał brylantowy pierścionek od narzeczonego.
Przez trzy, czy przez cztery dni, rozesłana słoma leżała na ulicy, zabłocone kopyta koni i koła powozów poczerniły ją, pocięły na sieczkę…
Pewnego dnia, wieczorem już późnym, gdy gaz zapalono w latarniach, nagle rolety na pierwszem piętrze podniesiono, dwa okna na oścież otwarto i, z ulicy dojrzeć" było można, sześć czy ośm zapalonych świec, których blade płomyki chwiały się pod tchnieniem wiatru wpadającego ze dworu.
Przebieglejszy z rywalizujących agentów, który zdołał zaraz do przedpokoju się dostać, wybiegł po chwili z uśmiechem tryumfu na ustach i, rzuciwszy na współzawodnika pełne sarkazmu spojrzenie, wskoczył w przejeżdżającą dorożkę i popędził do pryncypała, W pół godziny później, na ulicy nie było już ani ździebelka słomy, gwar i turkot rozlegał się jak zwykle, życie miejskie wrzało w całej pełni, a tam, na pierwszem piętrze, głuchy juz na to wszystko człowiek, spoczywał snem wiecznym, nieprzespanym.
W sąsiednich pokojach rozlegał się… płacz kobiet, a student, blady, to chodził po pokoju w zadumaniu, to zbliżał się do okna i czoło do chłodnej szyby przykładał.
Nie mówił nic do płaczących, nie pocieszał! sam tak był przygnębiony tą ciężką, aczkolwiek od kilku dni przewidzianą katastrofą, że z trudnością łzy cisnące się do oczu powstrzymywał. Może wolałby biedny chłopiec usiąść gdzie w ukryciu i pulcie wodze łzom żalu po ojcu, którego szczerze kochał, ale w obec kobiet, w domu, gdzie wszyscy płaczą i wszyscy głowy potracili, trzeba było kogoś przytomnego koniecznie.
Rozumiał to Czesław i usiłował panować nad sobą. Kobiety zebrały się w jedną grupę.
Matka, od godziny dopiero wdowa, blada, ze śladami cierpień i zmęczenia na twarzy, śladami świadczącem! o nocach spędzonych bezsennie, siedziała w wysokim fotelu z głową o poręcz opartą. Po twarzy jej spływały ciężkie, grube łzy, a z piersi dobywały się głośne jęki i łkania. Obok, klęcząc przy kolanach matki, panna Staniał*- wa zanosiła się od płaczu, a dalej nieco staią przerażona kuzynka, usiłując perswadować, pocieszać.
Po jakiejś chwili, Czesław rzeki, matkę w rękę całując:
– Marno kochana, dość płaczu. Cóż to pomoże? Ojciec nie usłyszy już naszych westchnień, nie wstanie.
Nowy, gwałtowniejszy jeszcze wybuch żalu był odpowiedzią na to.
– Matko! matko – powtórzył z odcieniem łagodnego wyrzutu w głosie–naradźmy się, trzeba pomyśleć o oddaniu mu ostatniej posługi.
– Mój Czesławie – odrzekła tłumiąc łkanie z trudnością – czy ja mam głowę do tego? Mężczyzną jesteś, myśl, rządź, rób co za potrzebne uważasz. Tyś silniejszy, tyś młodszy, a mnie… mnie serce pęka…
– Tak, tak braciszku, wtrąciła panna Stanisława, tyś silniejszy. Zajmij się, pan Kazimierz dopomoże ci… – szepnęła! Czy go tu niema jeszcze? Czy nikt nie dał mu znać o naszem nieszczęściu?
Czesław ramionami wzruszył.
– Twój pan Kazimierz – rzekł – nie pokazywał się tu już od dwóch dni. Zdaje mi sic, że on nie znosi smutnych widoków.
– A nie! nie! mylisz się mój Czesiu. Onby nas nie opuścił w takiem nieszczęściu. On przyjdzie.
– Jeżeli nie jest w teatrze – szepnął.
– Coś ty powiedział, Czesiu?
– Nic, powiedziałem tylko, że pana Kazimierza tu nie ma, a ponieważ go nie ma, więc się obejdziemy bez niego. Przecież nie sposób, żebym chodził go szukać*. Zresztą „ myślmy przedewszystkiem o naszem nieszczęściu.
To mówiąc, wskazał ręką na pokój, w którym leżały zwłoki ojca.
– Mateczko–zapytał nieśmiało–czy ojciec nie wydał jakich rozporządzeń przed śmiercią, czy nie wyjawił swojej ostatniej woli?
– Ja nie wiem moje dziecko, ja o niczem nie wiem, odpowiedziała z płaczem. Dopóki był zdrów, nie mówiłam z nim nigdy o tego rodzaju kwestyach, a potem, gdy zasłabł tak niespodziewanie i nagle, odrazu stracił przytomność i więcej już jej nio odzyskał. Co ja moge wiedzieć, moje dziecko, jestem jak oszalała, jak ogłuszona tem nieszczęściem… Boże! Boże, czyż będę mogła przeżyć taki cios?
Znowu nastała chwila milczenia, przerywana wybuchami spazmatycznego płaczu.
– Mateczko – odezwał się Czesław – wartoby jednak poszukać*, a przytem trzeba pieniędzy na różne wydatki. Może mateczka da troche, ja się z każdego grosza wyliczę.
– Czesławie – rzekła z wyrzutem – ja myśli zebrać nie moge, a ty mnie o pieniądze męczysz. Daj mi się wypłakać przynajmniej. Masz tu kluczyki od gabinetu i od biurka ojca. Idź, otwórz i poszukaj „ a potem pochowajcie go! albo nie! pochowajcie i jego i mnie! ja już nie nie mam po co żyć…
Panna Justyna, uboga kuzynka, pochyliła się do kolan ciotki, pocieszać i perswadować zaczęła.
– Stasiu – rzekł Czesław do siostry – chodź i ty ze mną, Justysia przy matce zostanie. Chodź, chodź, nie ociągaj się, poszukamy.
Panna Stanisława wstała, wzięła ze stołu kandelabr z zapalonemi świecami i w milczeniu udała się za bratem.
Gabinet ojca był w oczach dzieci pewnego rodzaju sanctuarium. Żadne z nich nie wchodziło tam nigdy prawie, chyba wyjątkowo, gdy radca sam zawezwał. Brat i siostra nie bez pewnej trwogi przestąpili próg gabinetu. Lufcik był otwarty, prąd wiatru poruszył płomienie świec w kandelabrach i po ścianach, sztychach, meblach, po kilku pięknych rzeźbach ozdabiających pokój, zamigotały cienie jakieś, chwiejące się, niepewne. Zdawało się, że w tym gabinecie unosi się jeszcze duch zmarłego, że gniewa się na tych, którzy mu spokój naruszają.
Panna Stanisława blada i drżąca, czuła, że ją siły opuszczają; nie śmiejąc usiąść postawiła kandelabr na biurku i oparła się o ścianę.
Czesław do biurka przystąpił.
Klucz zgrzytnął nieprzyjemnie w zamku, młody człowiek otworzył szufladę.
Było w niej pełno papierów, rozmaitych świstków, notatek. W drugiej, trzeciej, czwartej to samo. Listy, papiery zapisane mnóstwem cyfr, rachunki od kupców, recepty, powinszowania od dzieci z przed lat wielu, cenzurki szkolne, akta urzędowe…
W ostatniej dopiero szufladzie znalazł się pugilares skórzany i kilka sztuk dawnych monet, numizmatów.
Czesław pozamykał szuflady i rzekł do siostry:
– Stasiu, zdaje się, że znaleźliśmy eo potrzeba. Nie otwieram tego pugilaresu, nie patrzę co w nim jest, odniesiemy go matce! Patrz, że pozamykałem szuflady, że wszystko nietknięte zostaie Patrz, Stasiu…
– Dlaczego każesz mi patrzeć? czy jakich posądzeń się lękasz? Któżby śmiał?…
– Albo ja wiem, moja droga, coś mi szepcze, że ta ostrożność jest konieczna.
– Między rodzeństwem! cóż ty mówisz?!
– Nie wiem, nie wiem moja droga – rzekł obejmując ją i całując w czoło–moja ty biedna sieroto.
Dziewczyna wybuchnęła głośnym płaczem.
– Chodźmy do mamy, Stasiu – odezwał się znowu – otrzyj oczy… panuj nad sobą.
Zamknął gabinet i powrócili do matki.
– Oto cośmy znaleźli ze Stasia–rzekł podając pugilares matce.
– Zobacz co tam jest?
– Tu – odpowiedział – jest banknot sturublowy i kilkanaście rubli drobniej-szemi.
Spłakana kobieta zdawała się nie słyszeć tej odpowiedzi.
Trzy dni upłynęło, trzy dni bardzo ciężkich i smutnycłi. Zmarły spoczął w grobie rodzinnym, na Powązkach, w domu przywdziano żałobę.
Starsza córka z mężem przyjechała na pogrzeb, i ona bardzo boleśnie uczuła stratę ojca.
Była dziesiąta rano.
Cała rodzina zgromadziła się w jadalnym pokoju przy herbacie; stół zastawiony był wykwintną porcelaną, przy samowarze krzątała się Justysia, przez otwarte drzwi widać było wnętrze sąsiedniego salonu.
Dzień był piękny, słoneczny, potoki światła wpadały przez okno, a przy tej jasności słonecznej, można było spostrzedz, że meble, które tak świetnie podczas wieczornych przyjęć wyglądały, były już mocno zniszczone, dywany spłowiałe, bronzy poczerniałe bardzo. Błyszcząca nędza patrzyła z kątów wszystkich i zdawała się urągać pozorom.
Wszyscy milczeli. Zięć, prowincyo-nalny dygnitarz, delektował się cygarem i popijał harbatę.
Gdy skończył, odchrząknął kilkakrotnie i rzekł z wielką powagą, jakby ważąc każdy wyraz.
– Pani matko szanowna, umarli niech spoczywają w spokoju, żywi zaś muszą się sprawami życia zajmować; płakaliśmy przez trzy dni, a teraz pomyślmy o sobie. Ostatecznie, nie licząc matki, jestem tu najstarszy i, jak sądzę, moje zdanie…
Nie dokończył, gdyż w przedpokoju odezwał się dzwonek.
Czesław pobiegł otworzyć i wprowadził jakiegoś jegomościa o wybitnych rysach wschodnich, ubranego dość pretensyo-nalnie, z grubym złotym łańcuchem u zegarka.
– Ten pan pragnie się z mamą widzieć – rzekł Czesław.
Matka obejrzała się.
– Ah! to pan Fichtencwajg.
– Fichtencwajg! tak, Izydor Fichtencwajg–rzekł kłaniając się. Takie nieszczęście! Pani radczyni nie dałaby wiary, z jaką bolesnością ja się dowiedziałem o tem. Ktoby się spodziewa!? no, no! Tyle lat znałem pana radoego, tyle lat handlowałem z nim.
– Handlowałeś pan? podchwycił zięć, w jaki sposób, jeżeli wiedzieć wolno?
– W jaki sposób? Ha… pan inżynier mnie nie zna, ale ja pana dobrze znam.
– Być może, to wszakże nie objaśnia, jakiego rodzaju handel prowadziłeś pan z moim nieboszczykiem teściem.
– Jakiego rodzaju? Cala Warszawa wie, jakiego rodzaju handel prowadzi Izydor Fichtencwajg. Z nieboszczykiem panem radcą łączyły nas stosunki przyjaźni. On był mój przyjaciel, ja byłem jego przyjaciel, a gdzie w potrzebie pójść, jak nie do przyjaciela?
– Aha, mamy tedy i dlużki – szepnął pan inżynier do żony – dobrze się zaczyna! Panie Pichtenberg! – rzekł głośno.
– Przepraszam, Fichtencwajg! Izydor Fichtencwajg.. moje nazwisko jest tu bardzo znane.
– Tedy, panie Fichtencwajg, z okazyi owych przyjacielskich usług, pozostały zapewne jakieś rachuneczki.
– Bagatelka! Myśli pan, że ja po to przyszedłem? Ja przyszedłem odwiedzie państwa, zapytać o zdrowie po takiem cieżkiem zmartwieniu.
– Dziękujemy za pamięć, ale ponieważ właśnie mieliśmy mówić o interesacli z matką, więc nie od rzeczy będzie wiedzieć, ile ten rachunek wynosi?
– Bagatelka! całkiem mala rzecz.
– Ależ ile?
– Cala prawda… tysiąc dwieście rubelków.
– I to pan nazywasz bagatelką!
– A jak mam inaczej nazywać?…
– Panie Fichtencwajg, za pozwoleniem. Twierdzisz pan, że znałeś dawno mego nieboszczyka teścia?
– Mało dwadzieścia lat… może więcej
– Przypuszczam tedy, że i stan jego interesów nie jest panu obcy. Zresztą, wy, starozakonni, macie doskonałe wiadomości o takich rzeczach.
Fichtencwajg uśmiechnął się.
– Dla czego my mamy nie mieć doskonałych wiadomości?–zapytał – przecież to nasz fach.
– A więc powiedz mi, czy oprócz pana, jeszcze kto posiada rewersy ojca.
– Kto ma posiadać? Pan radca handlował tylko ze mną, a jak mnie brakło czasem pieniędzy, bo czasem może się przytrafić takie zdarzenie, to szwagier mój… Rosenwajn, pan zapewne zna pana Rosen wajn? więc pan Rosenwajn zastępował ranie niekiedy…
– Naturalnie i jemu także się coś należy.
– Ah! głupstwo… ktoby o takiej bagatelce wspominał. Pan inżynier myśli, że my jesteśmy ludzie bez serca, że my, w takiem nieszczęściu, będziemy upominać* się? naprzykrzać? Pfe! kto to słyszał? Kto takie paskudne pomyślenia by miał?… My, to jest ja i pan Rosenwajn, mój szwagier, będziemy czekali choćby rok cały… tylko…
– Co takiego?
– Tylko mała rzecz… pan inżynier niech położy godny swój podpis na wekslu…
Pan inżynier na matkę spojrzał.
– Czy mama – zapytał – wiedziała o tych długach?
– Nic a nic.
– Aj, aj, wtrącił Fichtencwajg, co pani miała wiedzieć? Nieboszczyk był taki delikatny, żeby jednem słowom nie chciał i nie śmiał pani zmartwić.
– Jeszcze jedno pytanie, rzekł inżynier, co się też dzieje z sumą, którą mama dostała po ciotce?
– Nie wiem, podobno ulokowana jest.
– To ja wiem także, wtrącił Fichten – cwajg, jest nie wielka suma, całkiem dziesięć tysięcy.
– Dobrze umieszczona?
– Ja to nie powiem… Ona, mnie się zdaje, spadnie.
Inżynier zaczął bębnić palcami po stole; przez jakiś czas milczenie przykre trwało.
Fichtencwajg rozglądał się po pokoju i, okiem znawcy, każdy najdrobniejsza nawet przedmiot oceniał.
– Panie Fichtencwajg – odezwał się nareszcie inżynier – właśnie dziś chcemy papiery po ojcu rozpatrzyć, zgłoś się pan za parę dni. Ja tu jeszcze będę.
– Ah! z całą przyjemnością… Słowo pana inżyniera warte jest tysiące, a podpis. ha! ha! co ten podpis wart!… Moje uszanowanie państwu, moje uszanowanie, proszę pamiętać, co Fichtencwajg jest najżyczliwszy przyjaciel.
Z temi słowy żyd, kłaniając się nizko( wyszedł.
Otyły pan inżynier wielkiemi krokami zaczął po pokoju chodzić, w zamyśleniu targał się za brodę," mówiąc półgłosem:
– Zwaryował żyd! jeszcze podpisywać mi każe! nabrałem tyle majątków! posagów! Zwaryował!
– Marno–rzekł–trzeba jednak zrobić jakiś porządek z tem wszystkiem.
– Owszem, mój Adolfie, proszę cię… masz oto klucze, idź, szukaj, przepatruj.
– Mama pójdzie ze mną?
– Nie, idź sam, proszę cię… zresztą może ci Czesio pomoże.
– Nie, mamo, ja na lekcyę śpieszę.
– Więc Janinka, Stasia…
Pani Adolfowa poszła powoli za mężem do gabinetu nieboszczyka. Stasia zaś stanęła przy oknie z wyrazem żalu w oczach i nieopisanej tęsknoty. Patrzyła na przejeżdżające powozy i dorożki, na ludzi śpieszących w różne strony, ale tego, którego widzieć pragnęła, nie było między nimi.
Dzwonek w przedpokoju milczał. Z licznych znajomych, z gości, którzy niedawno jeszcze dom ten odwiedzali, nikt nie zajrzał, nie przyszedł… Ten, który potrzebny byl ludziom dla protekcyi i stosunków, w grobie już spoczął, więc też i przyczyna czułości ustała.
Pan inżynier do samego wieczora przeglądał papiery po teściu. Robił to z wielką skrupulatnością, przeszukiwał, czytał, najmniejszego papierka nie ominął.
Od czasu do czŁ.su zrobił jakąś sarkastyczną uwagę, która w oczach towarzyszącej mu zony wywoływała łzy.
Skończywszy przeglądanie papierów, pan inżynier przeszedł do salonu, w którym znajdowała się już cala rodzina. Matka do najwyższego stopnia zgnębiona, nieprzytomna prawie, siedziała w fotelu, obok niej na krzesełku Stasia. Czesław stał przy oknie.
– No, moi państwo–odezwał się pan inżynier–przegląd skończony i bilans na poczekaniu zrobiłem… Stan czynny nie wiele wart.–Oprócz tych gratów, które tu widzimy, a które, prawdę powiedziawszy „ nic nie są warte, oprócz sumy hypotecznej pani matki, sumy, która ściśle biorąc, jest fikcyą… niema nic. Stan bierny, przedstawił nam rano… ten pan… jakże go tam?! ten mieniący się przyjacielem rodziny… pan Fichtencwajg. Jesteście ubodzy, w całem znaczeniu tego wyrazu!
– Przecież mamy ciebie, Adolfie – odezwała się matka.
– Zapewne, zapewne… ale przedewszystkiem, mama będzie miała emeryturę… jaką, to nie wiem, ale będzie… Stasia podobno wychodzi za mąż, a pan Czesław.
Czesław, który nigdy nie sympatyzował ze szwagrem, przerwał dość ostro:
– Pan Czesław–rzekł – potrafi myśleć o sobie, a w razie potrzeby i o innych.
– …Ślicznie, bardzo ślicznie!… ale jest to, właściwie mówiąc, deklamacya, która chleba nie da i, gdyby pan Czesław nie ufał zbytecznie swoim własnym siłom, a wobec starszych zachowywać się umiał z właściwym taktem…
– To co?
– To, przy protekcyi starszych – rzeki z naciskiem–przy poparciu osób mających jakie takie znaczenie, mógłby na początek otrzymać jakąś skromną posadkę na drodze żelaznej i…
– Dziękuję za łaskę starszym i osobom mającym jakie takie znaczenie… moja droga inna jest.
– Ab, naturalnie–naturalnie! – nikt się nie narzuca–odpowiedział pan inżynier. Ja szedłem przez całe życie przebojem… dorabiałem się krwawą procą…
– I niekrwawą protekcyą ojca – dorzucił Czesław.
– Czesiu! Czesiu! – zawołała matka z wyrzutem – bądźże uważniejszy.
T. W. tom VIII. 11
– Pozwoli mama, że potem co usłyszałem, rzekł z godnością, pan Adolf, cedząc każdy wyraz powoli – pozwoli mama, że mówiąc o interesach familijnych, unikać" będę wzmianki o panu Czesławie.
– Ależ bo zawsze między wami coś jest – wtrąciła pani Janina – ja nie pojmuję, doprawdy…
– Ty, moja żono, nie pojmujesz wygolę wielu rzeczy, ale wiedzieć powinnaś, że nie mam potrzeby myśleć o człowieku, który mnie obraża. Mam moje własne dzieci i obowiązki…
Czesław chciał coś odpowiedzieć, a rozmowa przybrałaby jeszcze drażliwszy charakter, gdyby nie wejście służącej, która przyszła oznajmić, że w kuchni czeka posłaniec.
Młody człowiek wyszedł, odebrał list, spojrzał na kopertę i zbladł. Pod wpływem silnego wrażenia, chwycił się oburącz za głowę, ale oprzytomniał szybko i rzekł do służącej:
– Jak się pani zapyta o mnie, to powiedz, że odebrałem bardzo pilny list od kolegi, że muszę zaraz do niego pójść i zapewne dopiero za jakie dwie godziny wrócę.
Skłamał, gdyż list nie był adresowany do niego, i nie pochodził wcale od kolegi…
Wyszedłszy na ulicę, udał się prosto przed siebie, nie patrząc na nikogo, potrącając przechodniów, nie wiedząc dokąd i po co się udaje… Przeszedłszy kilka ulic, znalazł się w Alejach Jerozolimskich i usiadł na ławce.
Wietrzyk nocny chłodził mu skronie, równowagę rozgorączkowanego umysłu przywracał… Czesław wyjął ów list fatalny z kieszeni i przypatrywał mu się uważnie przy bladem świetle latarni. Nie otwierał koperty, nie czytał… Po co miał czytać, gdy samo dotknięcie wskazywało, że w tym liście, do Stasi adresowanym, znajduje się pierścionek.
– Przeczuwałem to… przeczuwałem – szeptał sam do siebie – nie sądziłem jednak, żeby tak nagle… w pierwszej chwili…
Owinął list starannie w papier, schował do kieszeni i, pochodziwszy jeszcze troche w Alejach, powrócił do domu. Był spokojniejszy już, [z pierwszego wrażenia ochłonął, a może też jakieś postanowienie powziął…
Wszedł do salonu w tej samej chwili, gdy pan inżynier powiedziawszy matce dobranoc, dodał jeszcze:
– Ostatecznie, moja mamo, nie ma nieszczęścia, któregoby człowiek nie zniósł, jeżeli znosie je mosi; a co do biedy, to pamiętajmy o tem, że są ludzie stokroć od nas biedniejsi i żyją. Emeryturka, jaka tam będzie, to będzie, ale zawsze będzie. Ja mając sam dość szczupłe mieszkanie, nie moge wprawdzie mamy do siebie zapraszać, gdyż byłoby nam ciasno, ale tu, w Warszawie, łatwo będzie znaleźć jakieś dwa pokoiczki w oficynie. Dla mamy to dosyć, zwłaszcza gdy Stasia za mąż wyjdzie. Oszczędność przedewszystkiem, tylko oszczędność. Ja, oto naprzykład, oszczędzałem przez całe życie, zbierałem grosz do grosza i dziś mam. Naturalnie nie tyle, żebym się mogł z kim dzielić, albo się bawić w jakieś filantropie, ale nam na czarną godzinę wystarczy, a po mojej śmierci, żona nie będzie potrzebowała niczyjej łaski. Zawsze się trzymam tej zasady, że trzeba przewidywać i oszczędzać. Wziąłem pannę bez posagu, z wyprawką nieosobliwszą, ale tego nikomu nio wymawiam i, choćbym mogł dziesięć tysięcy razy lepszą partyę zrobić, jednak godzę się z losem i pracuję jak moge. Chciałbym – dodał, spoglądając na Czesława – aby pewne, niezupełnie jeszcze dojrzałe umysły, naśladowały ten przykład. No, ale dobranoc marniej jako człowiek czynu, muszę pamiętać o swojem zdrowiu i chodzić na spoczynek wcześnie, jeżeli nazajutrz mam wstać rano. Dobranoc mamie.
Pan inżynier i jego małżonka oddalili się do swego pokoju, matka także spać poszła, w salonie został tylko Czesław i Stasia.
– Moja droga – rzekł Czesław, ujmując siostrę za rękę, ten próżny samolub i blagier, szanowny nasz szwagierek, pomi-mowoli wypowiedział przed chwilą jedno rozsądne zdanie: a mianowicie: że nie ma nieszczęścia, któregoby człowiek nie zniósł, jeżeli je znieść musi; tylko zapomniał jeszcze dodać (o czem zresztą nie wiedział zapewne) jeżeli człowiek ma silną woię i serce kochające. Ty, Stasiu, masz i jedno i drugie. Ty potrafisz walczyć z nieszczęściem?
– Czy ja wiem? – szepnęła.
– O, wiesz, jestem tego pewny. Znajdziesz w sobie dość siły, gdy wspomnisz o tej nieszczęśliwej matce, która, prócz nas dwojga, nikogo już nie ma na świecie.
– A Janinka!?
– Ona już oderwana od nas, moja Stasiu. Ma swój dom, swoje dzieci, wreszcie ma męża, do którego woli stosować się; musi, my więc dwoje musimy być podporą dla matki i pomocą nawzajem dla siebie. Czy ufasz mi, siostro? czy będziesz wraz ze mną odważnie walczyła z nieszczęściem?
Stasia oparła główkę na ramieniu brata, on ucałował ją i uścisnął serdecznie.
Tej nocy w mieszkaniu pana radcy, nikt nie spał. Rozlegało się tylko w ciszy nocnej głośne chrapanie pana inżyniera „ który słusznie dowodził niedawno, że człowiek szanujący swe zdrowie, powinien sypiać dobrze i wszelkich silnych wzruszeń unikać.
II
W apartamencie zajmowanym niegdyś przez pana radcę Lubicza, uwijał' się rzemieślnicy. Malowali sufity, okna, naklejali nowe obicia, gdyż lokal ten wynajął jakiś kapitalista semickiego pochodzenia, lubiący się otaczać zbytkiem i jaskrawym przepychem.
Pani Lubiczowa z Czesławem i Stasia, wyprowadziła się od kwartału i zajęła bardzo skromne mieszkanko na Ogrodowej.
Były tam tylko dwa maleńkie pokoiki i kuchenka, umeblowano je resztkami dawniejszych ruchomości, które w trzech czwartych częściach, w drodze dobrowolnych układówr, zabrał za bardzo małe pieniądze pan Fichtencwajg i jego szwagier Ko-senwajn.
Pan Fichtencwajg rozczulił się nawet przy tranzakcyi i proponował Stasi, żeby jako osoba muzykalna, dawała jego córce lekcye na fortepianie, po czterdzieści groszy za godzinę.
Pani radczyni na tę propozycyę zrobiła wielkie oczy, ale Stasia odrzekła bardzo uprzejmie, że się namyśli i po jakim czasie da odpowiedź.
Mieszkanko na Ogrodowej było bardzo szczupłe, ale czyściutkie i przyjemne, przyzwyczajonej jednak do obszernych apartamentów kobiecie, wydało się ciasną klatką, więzieniem. Uskarżała się na duszność, żaliła, że nie ma kąta spokojnego, któryby wyłącznie tylko do niej nalegał. Nie mogło jej też dogodzić, przyjęta do posług dziewczyna, niezdolna co prawda do żadnej roboty, ale też zadawalniająca się bardzo małem wynagrodzeniem.
Z funduszami zaś trzeba było się liczyć. Radca nieboszczyk, nie dosłużył całowitej emerytury i wdowie po nim przyznano tylko czterysta kilkadziesiąt rubli rocznie. Wobec drożyzny wielkiego miasta i wobec czasów ciężkich, znaczyło to bardzo niewiele, tem bardziej, że przyzwy-z ajona do wykwintnego, prawie do zbytkownego życia kobieta, nie mogła się odrazu pogodzić z tą oszczędnością groszową bez której życie ludzi biednych byłoby niemożliwem.
Radczyni nawet w biedę swoją wierzyć nie chciała; zdawało się jej, że przez dawne stosunki i przez znajomości liczne, zdoła wyrobić Czesławowi świetną posadę, łudziła się, że Stasia za mąż wyjdzie, że wreszcie zięć, mający się tak dobrze pod materyalnym względem, chętnie z pomocą przyjdzie, a na wypadek braku, natychmiast sam z propozycyą pospieszy.
Odwiedzała dawne znajome domy, zapraszała do siebie, tłomacząc naturalnie, że szczupłe mieszkanko wzięła tylko chwilowo, dopóki lepszego i dogodniejszego nie wyszuka; żaliła się na brak lokali w Warszawie, zwłaszcza porządnych, dawała do zrozumienia, że spodziewa się jakichś sukcesyi, które pozwolą jej znowu dom otworzyć i na dawną skalę go prowadzić.
Przyjmowano ją wszędzie bardzo grzecznie, ale chłodno, z rewizytami nie spieszono. Na prośby o posadę dla syna odpowiadano wymijająco, tłomacząc, że wszędzie kandydatów pełno, że ludzie skończeni, z kalifikacyanii wyzszemi, po kilka lat wyczekiwać muszą, a cóż dopiero studencik, któremu właściwiej byłoby uczyć się i kursą kończyć, aniżeli na swoją rękę, samodzielnie pracować. Ten i ów przyrzekł, że pamiętać będzie i natem się skończyło.
Do zięcia pisała także, na stan zdrowia się skarżąc; donosiła, że lekarze zalecili jej za granicę do wód wyjechać, lecz chwilowy brak funduszów temu na przeszkodzie stoi. Wyrażała przytem nadzieję, że pan zięć, jako człowiek zamożny, a przywiązany do matki, przeszkodę tę usunie i chwilowy brak zażegna, mając doskonałą ewikcyę w ewentualnej posadzie Czesława, zamążpójściu Stasi, a wreszcie w jakimś bogatym wuju, mieszkającym za granicą, a bardzo już schorzałym i wiekowym.
Pan inżynier z odpowiedzią nie zwłóczył.–Natychmiast odpisał, że nad zdrowiem matki bardzo ubolewa, lecz nad swoje współczucie nic więcej ofiarować nie może. Dodał przytem, że wskutek nadmiernej pracy, sam cierpi na powiększenie wątroby, że mu zalecono Karlsbad, co pociągnie za sobą znaczne koszta i wydatki… Przytem dorzucił kilka słów o Oszczędności, o potrzebie liczenia się z każdym groszem, o czasach ciężkich i oświadczył wy raźnie, że na jego pomoc, matka nic liczyć nie może. Zresztą, pisał w końcu, matka ma emeryturę, na opędzenie jej potrzeb wystarczającą aż nadto, a Czesław i Stasia są już w tym wieku, że nie powinni być matce ciężarem.
Pani radczyni list ten odczytała kilkakrotnie, spłakała się, lecz ani Czesławowi, ani Stasi nie wspomniała o nim zupełnie. Przez kilka dni, na migrenę się skarżąc, przeleżała w łóżku i postanowiła więcej korespondencyi z zięciem nie wznawiać.
Na najstarszą córkę tez liczyć nie mogła. Janina bowiem bardzo powolnego i łagodnego usposobienia, była zupełnie pod wpływem męża, jego myślami myślała, jego frazesami mówiła; w sprawach zaś pieniężnych, w ważniejszych interesach, żadnego głosu nie miała i nie rozporządzała… niczem. Z tej więc strony, niczego się nie było można spodziewać.
Zatruwała też ciężkie chwile radczyni niepewność co do losu Stasi. Narzeczony nie pokazywał się i żadnego znaku życia o sobie nie dawał, a że w Warszawie staie mieszkał i znajomych wielu nie miał, więc nie było nawet kogo zapytać, co się z nim dzieje.
Stasia nie wspominaią o nim ani słowa, Czesław zapytywany o niego przez matkę, dawał odpowiedzi wymijające i niechętne. Nie chciał biednej kobiecie nowych zmartwień przysparzać.
Pani radczyni widząc, że od dzieci niewiele się dowie, postanowiła zbierać wiadomości na własną rękę. Przez kilka dni z rzędu, wychodziła do miasta, w nadziei, że spotka którą z dawnych znajomych i od niej informacyi zasięgnie.
Los w takich razach bywa szczególniej usłużny, a niepomyślna wiadomość przychodzi zazwyczaj bardzo szybko.
W głównej alei Saskiego ogrodu, jakoś przed samem południem, spotkała pani radczyni dobrą swoją znajomą, niedawno przyjaciółkę od serca, a niegdyś koleżankę z pensyi.
Panie rzuciły się jedna drugiej w objęcia, wycałowały serdecznie i powiedziały sobie tysiące komplementów na poczekaniu.
– Droga, kochana pani! pomimo tylu zmartwień i żałoby, zawsze prześliczna, zawsze zachwycająca! Niechże pani najdroższa siada; właśnie tu jest wolna ławeczka. Jakże synek? a Stasia! ta urocza Stasia! Nigdy nie zapomnę, jak wyglądała wtenczas w resursie! pamięta pani?
– Pamiętam… wybornie pamiętam, ale teraz…
– No, nic naturalniejszego, teraz żałoba.
– Zwinęłam też chwilowo dom, ale po uregulowaniu interesów, po skończeniu żałoby, będę musiała znowu otworzyć salony.
– Zamierza pani?
– Nie chciałabym, ale widzi pani, kto ma córkę dorosłą, musi prowadzić koniecznie dom otwarty; pani najlepiej wiesz o tem.
– Istotnie… dwie już wydałam, a trzecia ma kilku starających się… chociaż ja na to nic nie liczę… jestem pod tym względem niewierny Tomasz.
– Jakto?
– Nie wierzę starającym się, nie wierzę konkurentom, nie wierzę narzeczonym. Dopiero, jak ślub się odbędzie, matka może odetchnąć i powiedzieć, że wydała córkę za mąż. Od ołtarza się rozchodzą, a ta dzisiejsza młodzież jest tak chciwa grosza,_źe uwierzyć' trudno! Nieprawdaż, droga pani, nieprawda?
– Hm… zapewne.
– Ale cóż ja robię!? Wszczynam rozmowę, która właśnie dla pani szczególniej może być przykrą.
– Dla czego?
– Nie moge sobie darować tej nieuwagi i nie pojmuję, jak mogłam nawet popełnić taką nieostrożność. Pani wybaczy, ale zwróćmy rozmowę na inny przedmiot. Czy wie pani, że Alfonsowie kupili powóz?
– Nie słyszałam, ale…
– Ale to czyste szaleństwo, proszę, pani, bo jakże można, mając po same uszy długów, pozwalać sobie na takie zbytki. Założyłabym się, że to jej wymysł. To jej polityka, chce otumanić ludzi, żeby prędzej mogła wydać córki. Mają podobno widoki na pana Kazim. Ah! doprawdy, jakżem dziś roztargniona! popełniam same niedyskrecye, lepiej będzie chyba gdy pożegnam panią i odejdę.
– Słowa pani robią na mnie wrażenie szarad, logogryfów lub rebusów, do odgadywania których nie miałam i nie mam najmniejszej zdolności. W czem pani widzi swoją niedyskrecyę i nieostrożność? bo ja domyśleć się nie moge.
– Więc to wszystko nieprawda? Nieprawda to co mówią, co od kilku tygodni po całem mieście kursuje… Och! jakże jestem szczęśliwa! a tak mi żal było serdecznie tej biednej Stasi. Taka dobra, taka miła panienka… istna przylepeczka! Nie zapomnę nigdy, jak zachwycająco wyglądała w tenczas w resursie.
Pani radczyni zbladła, niezmordowana przyjaciółka zaś prawiła, niemal jednym tchem.
– Jak dzieci kocham, spadł mi kamień z serca, bo wierz mi pani, żem to bardzo, bardzo głęboko odczuła! Jakie to jednak plotkarskie miasto ta Warszawa. Co gadali! co opowiadali, to włosy na głowie stawały! Mnie było to podwójnie przykro. Raz, z powodu sympatyi, jaką mam dla pani i dla Stasi, a powtóre, że przed wyjazdem za granicę, pan Kazimierz złożył nam wizytę, z czego znów powstała plolka, że stara się o rękę naszej Kloci… Myślałam sobie, co też państwo powiecie, gdy ta bajka dojdzie do waszych uszu, jakie będziecie mieli o mnie wyobrażenie! Na szczęście pokazało się, że plotkom wierzyć nie można.
Radczyni zrozumiała dobrze, jakie to były plotki i domyśliła się, żc jest w nich tyle prawdy, że aż nadto wystarczy do ostatecznego zrujnowania jej zdrowia. Umiała jednak panować nad sobą i, w razie potrzeby, ukrywać wrażenia.
Przywołała na usta kwaśno-słodki, lecz peleu uprzejmości uśmiech i rzekła:
– Więc posądzają pana Kazimierza, że się stara o najmłodszą córeczkę pani?
– No tak, tak… ale zapewniam panią, że to jest plotka szkaradna.
– Mówią, że niema dymu bez ognia.
– Przysłowia nie zawsze mieszczą w sobie mądrość.
– Ostatecznie – rzekła radczyni – cóżby było w tem złego? Klocia jest zachwycająca panienka i każdemu może się podobać. Co do mnie, nie miałabym nic przeciwko temu.
– Pani?
– Tak jest, ja.
– A Stasia?
– Sądzą, że już zapomniała o tym projekcie…
– Więc to zerwane naprawdę…
Naturalnie… od dość dawna nawet.
– Niepodobieństwo!
– Zapewniam panią.
– Jakiż powód? na miłość Boską, jakiż powód? Przecież o ile wiem, Stasia była nim bardzo zajęta, a ze względów praktycznych, odrzuciwszy już kwestyę wzajemnych sympatyi, pan Kazimierz… to była partya, proszę pani.
– Jak dla kogo – rzekła radczyni, siląc się na spokój.
Przyjaciółka spuściła oczy i laseczką od parasolika zaczęła kreślić kółka i figury na piasku… Przez chwilę trwało milczenie.
Przerwała je pierwsza radczyni:
– Moja droga pani, rzekła, jak powiedziałam, stosunek nasz z panem Kazimierzem zerwany; jakie były do tego powody, powiem pani kiedyindziej, przy sposobności, szczegółowo. Nie przewidywałam, żeby Stasia mogła być w tym związku szczęśliwa i zerwałam. Właściwie więc nie ma o czem myśleć, lecz ciekawa jestem niezmiernie, jak ludzie o tem mówią, bo powiadam pani, że mówią. Już ten sam fakt – dodała z przekąsem – pochlebia mi bardzo.