Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nowele i obrazki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nowele i obrazki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 352 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

i - boss"

DZIE­CI PANA RAD­CY.

(OB­RA­ZEK Z ŻY­CIA MIEJ­SKIE­GO).

I.

Na pierw­szem pię­trze oka­za­łe­go domu, przy jed­nej z naj­bo­gat­szych i naj­lud­niej­szych ulic War­sza­wy, we wszyst­kich pra­wie oknach za­pusz­czo­ne były sto­ry.

Na bru­ku ulicz­nym, przed do­mem, ro­ze­sła­no gru­bą war­stwę sło­my, w któ­rej gu­bił się tur­kot prze­jeż­dża­ją­cych wo­zów i do­ro­żek.

Po kil­ka razy na dzień, przed bra­mą za­trzy­my­wa­ły się ka­re­ty, na­le­żą­ce do naj­pierw­szych zna­ko­mi­to­ści me­dycz­nych w kra­ju. Za­raz po ta­kiej wi­zy­cie, ktoś ze służ­by biegł do ap­te­ki, a po chwi­li po­wra­cał ztam­tąd, nio­sąc świe­ży trans­port fla­szek i pu­de­łek.

Od cza­su do cza­su przy­jeż­dża­li lub przy­cho­dzi­li zna­jo­mi; bez sze­le­stu, po mar­mu­ro­wych, dy­wa­nem wy­sła­nych scho­dach, wcho­dzi­li na pię­tro, za­trzy­my­wa­li się tara przez chwi­lę, szep­ta­li z do­mow­ni­ka­mi i od­cho­dzi­li ki­wa­jąc smut­nie gło­wa­mi:

Agen­ci ry­wa­li­zu­ją­cych z sobą przed­się­biorstw po­grze­bo­wych, skra­da­li się przez tyl­ne scho­dy, wy­cze­ki­wa­li w bra­mie, usi­ło­wa­li za­wią­zać zna­jo­mo­ści ze służ­ba w prze­wi­dy­wa­niu ko­rzyst­nej pro­wi­zyi.

W du­żem mie­ście tak bywa. Cios dla jed­nych, jest źró­dłem za­rob­ku dla dru­gich, a chci­wość, lub głód może, na­wet łzy i ża­ło­bę chęt­nie wy­zy­sku­je.

W bra­mach są­sied­nich do­mów i na­prze­ciw­ko, ku­char­ki opo­wia­da­ły so­bie bar­dzo cie­ka­we szcze­gó­ły o bo­ga­tym panu, o skar­bach, ja­kie po nim zo­sta­ną, o peł­nej sza­fie pie­nię­dzy, wor­kach bry­lan­tów, – a wą­sa­ty stróż sparł się na mio­tle, słu­chał, ki­wał gło­wą, może na­wet za­zdro­ścił przez chwi­lę „bo­ga­czo­wi,” ale wnet przy­szła re-flek­sya. Mach­nął ręką, splu­nął, a mruk­nąw­szy: „ta i cóż mu to po­mo­że?” zno­wu za­czął za­mia­tać" uli­cę…

Wieść o nie­bez­piecz­nej cho­ro­bie rad­cy Lu­bi­cza, ro­ze­szła się szyb­ko w kole zna­jo­mych i przy­ja­ciół, któ­rych li­czył bar­dzo wie­lu.

Trze­ba też wie­dziec, co to był za czło­wiek ten pan Jó­zef Ka­la­san­ty Lu­bicz i ja­kiej uży­wał opi­nii. Zaj­mu­jąc dość wy­so­kie sta­no­wi­sko spo­łecz­ne, ma­jąc nie­zwy­kle roz­le­głe sto­sun­ki, nie­jed­ne­mu chęt­nie przy­cho­dził z po­mo­cą.

Dom Lu­bi­czo­wie pro­wa­dzi­li wy­staw­nie, po pań­sku na­wet, co ty­dzień w sa­lo­nach ich zbie­ra­ło się licz­ne a do­bo­ro­we to­wa­rzy­stwo, w kar­na­wa­le wy­pra­wia­li kil­ka hucz­nych ba­lów, co rok nie­mal wy­jeż­dża­li za gra­ni­cę, dzie­ci kształ­ci­li bar­dzo sta­ran­nie, a po­nie­waż wy­star­cza­ło im na to wszyst­ko, prze­to mie­li opi­nię lu­dzi za­moż­nych, na­wet bo­ga­tych.

Pani Lu­bi­czo­wa była tro­chę dum­na i wy­nio­sła, przy­zwy­cza­jo­na do wy­god­ne­go ży­cia, nie­wie­le sama zaj­mo­wa­ła się spra­wa­mi do­mo­we­mi i wy­cho­wa­niem dzie­ci.

W pierw­szych wy­rę­cza­ła ją ubo­ga ku­zyn­ka, sta­ra pan­na, w dru­giem gu­wer­nant­ki i na­uczy­cie­le.

Do po­łu­dnia zwy­kle nie była wi­dzial­na, za­mknię­ta w swo­im bu­du­arze, spa­la, czy­ta­ła po­wie­ści, a może też pra­co­wa­ła nad pod­trzy­my­wa­niem śla­dów świet­nej nie­gdyś pięk­no­ści, śla­dów, któ­rych na­wet lata zu­peł­nie za­trzeć nie mo­gły.

O po­łu­dniu do­pie­ro zja­wia­ła się w sa – ło­nie, rzu­ci­ła okiem, czy nie znaj­dzie zga­nić za co lo­ka­ja lub po­ko­jów­kę, za­py­ta­ła ku­zyn­ki Ju­sty­si, co bę­dzie na obiad, chwil­kę po­roz­ma­wia­ła z dzieć­mi i, albo wy­jeż­dża­ła sama na wi­zy­ty, albo też przyj­mo­wa­ła u sie­bie.

Rad­ca inny zno­wuż tryb ży­cia pro­wa­dził; przed dzie­sią­tą wy­cho­dził do biu­ra, zkąd do­pie­ro o czwar­tej wra­cał na obiad. Po obie­dzie spal go­dzi­nę lub dwie, po her­ba­cie na par­tyj­kę szedł, a w nocy za­wsze jesz­cze kił­ka go­dzin przy biur­ku prze­pę­dzał, tak, że go świt czę­sto­kroć przy pra­cy za­sta­wał.

Dzie­ci było tro­je: dwie cór­ki i syn. Naj­star­sza, pan­na Ja­ni­na, za­le­d­wie jej dłu­gą su­kien­kę wło­żo­no, za­raz po­szła za mąż i opu­ści­ła dom ro­dzi­ciel­ski. Tra­fił się mło­dy, świe­żo z in­sty­tu­tu wy­pusz­czo­ny in­ży­nier, z wiel­kie­mi na­dzie­ja­mi na przy­szłość, ład­nym wą­si­kiem, ale bez żad­ne­go sta­no­wi­ska i fun­du­szu. Oże­niw­szy się z pan­ną Ja­ni­ną, sta­no­wi­sko wnet zna­lazł, a fun­du­szów spo­dzie­wał się po naj­dłuż­szem ży­ciu ro­dzi­ców żony. Teść wy­ro­bił mu ko­rzyst­ną po­sa­dę na ko­lei i pań­stwo mło­dzi za­miesz­ka­li na pro­win­cyi.

Wi­docz­nie nie­źle im się tam dzia­ło, bo pani Ja­ni­na z każ­dym ro­kiem wy­glą­da­ła oka­za­lej, on zaś roz­tył się zu­peł­nie, gry­wał świet­nie w wi­sta i na­brał tej pew­no­ści sie­bie i dumy, jaką „ z ma­łe­mi wy­jąt­ka­mi, od­zna­czaj!; się pra­wie wszy­scy dy­gni­ta­rze pro­win­cy­onal­ni.

Zresz­tą był to czło­wiek śred­nich zdol­no­ści, ro­zu­mie­nia zaś o so­bie wiel­kie­go. Na ota­cza­ją­cy go świa­tek pa­trzył z wy­so­ka, cier­pie­nia i bóle ogól­ne nie ob­cho­dzi­ły go cał­kiem, zbie­rał grosz do gro­sza, ku­po­wał li­sty za­staw­ne i miał to głę­bo­kie prze­świad­cze­nie, że cały świat o nim tyl­ko my­śli i na nie­go ma oczy zwró­co­ne.

Dru­giem z ko­lei dziec­kiem pań­stwa Lu­bi­czów był pan Cze­sław. W chwi­li, w któ­rej rad­ca za­cho­ro­wał śmier­tel­nie, Cze­sław był na dru­gim kur­sie uni­wer­sy­te­tu, gdzie stu­dy­ował na­uki przy­rod­ni­cze. Do pra­cy przy­kła­dał się pil­nie; wie­czo­ra­mi, cho­ciaż w domu zbie­ra­li sie go­ście, on za­my­kał się w swo­im po­ko­ju nad książ­ką.

Naj­młod­sza ośm­na­sto­let­nia cór­ka, Sta­sia, nie­daw­no ukoń­czy­ła edu­ka­oyg i zo­sta­ła za­in­sta­lo­wa­na przez mat­kę, jako „pan­na na wy­danm”. Pani rad­czy­ni za­wio­zła ją na je­den i dru­gi bal do re­sur­sy, wy­da­la świet­ny wie­czór u sie­bie, wnet pięk­na Sta­sia T. W tom VIII.

oto­czo­na zo­sta­ią licz­nem gro­nem kon­ku­ren­tów i, nie na­my­śla­jąc się dłu­go, zro­bi­ła wy­bór.

Od dwóch mie­się­cy, na rącz­ce jej błysz­czał bry­lan­to­wy pier­ścio­nek od na­rze­czo­ne­go.

Przez trzy, czy przez czte­ry dni, ro­ze­sła­na sło­ma le­ża­ła na uli­cy, za­bło­co­ne ko­py­ta koni i koła po­wo­zów po­czer­ni­ły ją, po­cię­ły na siecz­kę…

Pew­ne­go dnia, wie­czo­rem już póź­nym, gdy gaz za­pa­lo­no w la­tar­niach, na­gle ro­le­ty na pierw­szem pię­trze pod­nie­sio­no, dwa okna na oścież otwar­to i, z uli­cy doj­rzeć" było moż­na, sześć czy ośm za­pa­lo­nych świec, któ­rych bla­de pło­my­ki chwia­ły się pod tchnie­niem wia­tru wpa­da­ją­ce­go ze dwo­ru.

Prze­bie­glej­szy z ry­wa­li­zu­ją­cych agen­tów, któ­ry zdo­łał za­raz do przed­po­ko­ju się do­stać, wy­biegł po chwi­li z uśmie­chem try­um­fu na ustach i, rzu­ciw­szy na współ­za­wod­ni­ka peł­ne sar­ka­zmu spoj­rze­nie, wsko­czył w prze­jeż­dża­ją­cą do­roż­kę i po­pę­dził do pryn­cy­pa­ła, W pół go­dzi­ny póź­niej, na uli­cy nie było już ani ździe­bel­ka sło­my, gwar i tur­kot roz­le­gał się jak zwy­kle, ży­cie miej­skie wrza­ło w ca­łej peł­ni, a tam, na pierw­szem pię­trze, głu­chy juz na to wszyst­ko czło­wiek, spo­czy­wał snem wiecz­nym, nie­prze­spa­nym.

W są­sied­nich po­ko­jach roz­le­gał się… płacz ko­biet, a stu­dent, bla­dy, to cho­dził po po­ko­ju w za­du­ma­niu, to zbli­żał się do okna i czo­ło do chłod­nej szy­by przy­kła­dał.

Nie mó­wił nic do pła­czą­cych, nie po­cie­szał! sam tak był przy­gnę­bio­ny tą cięż­ką, acz­kol­wiek od kil­ku dni prze­wi­dzia­ną ka­ta­stro­fą, że z trud­no­ścią łzy ci­sną­ce się do oczu po­wstrzy­my­wał. Może wo­lał­by bied­ny chło­piec usiąść gdzie w ukry­ciu i pul­cie wo­dze łzom żalu po ojcu, któ­re­go szcze­rze ko­chał, ale w obec ko­biet, w domu, gdzie wszy­scy pła­czą i wszy­scy gło­wy po­tra­ci­li, trze­ba było ko­goś przy­tom­ne­go ko­niecz­nie.

Ro­zu­miał to Cze­sław i usi­ło­wał pa­no­wać nad sobą. Ko­bie­ty ze­bra­ły się w jed­ną gru­pę.

Mat­ka, od go­dzi­ny do­pie­ro wdo­wa, bla­da, ze śla­da­mi cier­pień i zmę­cze­nia na twa­rzy, śla­da­mi świad­czą­cem! o no­cach spę­dzo­nych bez­sen­nie, sie­dzia­ła w wy­so­kim fo­te­lu z gło­wą o po­ręcz opar­tą. Po twa­rzy jej spły­wa­ły cięż­kie, gru­be łzy, a z pier­si do­by­wa­ły się gło­śne jęki i łka­nia. Obok, klę­cząc przy ko­la­nach mat­ki, pan­na Sta­niał*- wa za­no­si­ła się od pła­czu, a da­lej nie­co sta­ią prze­ra­żo­na ku­zyn­ka, usi­łu­jąc per­swa­do­wać, po­cie­szać.

Po ja­kiejś chwi­li, Cze­sław rze­ki, mat­kę w rękę ca­łu­jąc:

– Mar­no ko­cha­na, dość pła­czu. Cóż to po­mo­że? Oj­ciec nie usły­szy już na­szych wes­tchnień, nie wsta­nie.

Nowy, gwał­tow­niej­szy jesz­cze wy­buch żalu był od­po­wie­dzią na to.

– Mat­ko! mat­ko – po­wtó­rzył z od­cie­niem ła­god­ne­go wy­rzu­tu w gło­sie–na­radź­my się, trze­ba po­my­śleć o od­da­niu mu ostat­niej po­słu­gi.

– Mój Cze­sła­wie – od­rze­kła tłu­miąc łka­nie z trud­no­ścią – czy ja mam gło­wę do tego? Męż­czy­zną je­steś, myśl, rządź, rób co za po­trzeb­ne uwa­żasz. Tyś sil­niej­szy, tyś młod­szy, a mnie… mnie ser­ce pęka…

– Tak, tak bra­cisz­ku, wtrą­ci­ła pan­na Sta­ni­sła­wa, tyś sil­niej­szy. Zaj­mij się, pan Ka­zi­mierz do­po­mo­że ci… – szep­nę­ła! Czy go tu nie­ma jesz­cze? Czy nikt nie dał mu znać o na­szem nie­szczę­ściu?

Cze­sław ra­mio­na­mi wzru­szył.

– Twój pan Ka­zi­mierz – rzekł – nie po­ka­zy­wał się tu już od dwóch dni. Zda­je mi sic, że on nie zno­si smut­nych wi­do­ków.

– A nie! nie! my­lisz się mój Cze­siu. Onby nas nie opu­ścił w ta­kiem nie­szczę­ściu. On przyj­dzie.

– Je­że­li nie jest w te­atrze – szep­nął.

– Coś ty po­wie­dział, Cze­siu?

– Nic, po­wie­dzia­łem tyl­ko, że pana Ka­zi­mie­rza tu nie ma, a po­nie­waż go nie ma, więc się obej­dzie­my bez nie­go. Prze­cież nie spo­sób, że­bym cho­dził go szu­kać*. Zresz­tą „ myśl­my przedew­szyst­kiem o na­szem nie­szczę­ściu.

To mó­wiąc, wska­zał ręką na po­kój, w któ­rym le­ża­ły zwło­ki ojca.

– Ma­tecz­ko–za­py­tał nie­śmia­ło–czy oj­ciec nie wy­dał ja­kich roz­po­rzą­dzeń przed śmier­cią, czy nie wy­ja­wił swo­jej ostat­niej woli?

– Ja nie wiem moje dziec­ko, ja o ni­czem nie wiem, od­po­wie­dzia­ła z pła­czem. Do­pó­ki był zdrów, nie mó­wi­łam z nim nig­dy o tego ro­dza­ju kwe­sty­ach, a po­tem, gdy za­słabł tak nie­spo­dzie­wa­nie i na­gle, od­ra­zu stra­cił przy­tom­ność i wię­cej już jej nio od­zy­skał. Co ja moge wie­dzieć, moje dziec­ko, je­stem jak osza­la­ła, jak ogłu­szo­na tem nie­szczę­ściem… Boże! Boże, czyż będę mo­gła prze­żyć taki cios?

Zno­wu na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia, prze­ry­wa­na wy­bu­cha­mi spa­zma­tycz­ne­go pła­czu.

– Ma­tecz­ko – ode­zwał się Cze­sław – war­to­by jed­nak po­szu­kać*, a przy­tem trze­ba pie­nię­dzy na róż­ne wy­dat­ki. Może ma­tecz­ka da tro­che, ja się z każ­de­go gro­sza wy­li­czę.

– Cze­sła­wie – rze­kła z wy­rzu­tem – ja my­śli ze­brać nie moge, a ty mnie o pie­nią­dze mę­czysz. Daj mi się wy­pła­kać przy­najm­niej. Masz tu klu­czy­ki od ga­bi­ne­tu i od biur­ka ojca. Idź, otwórz i po­szu­kaj „ a po­tem po­cho­waj­cie go! albo nie! po­cho­waj­cie i jego i mnie! ja już nie nie mam po co żyć…

Pan­na Ju­sty­na, ubo­ga ku­zyn­ka, po­chy­li­ła się do ko­lan ciot­ki, po­cie­szać i per­swa­do­wać za­czę­ła.

– Sta­siu – rzekł Cze­sław do sio­stry – chodź i ty ze mną, Ju­sty­sia przy mat­ce zo­sta­nie. Chodź, chodź, nie ocią­gaj się, po­szu­ka­my.

Pan­na Sta­ni­sła­wa wsta­ła, wzię­ła ze sto­łu kan­de­labr z za­pa­lo­ne­mi świe­ca­mi i w mil­cze­niu uda­ła się za bra­tem.

Ga­bi­net ojca był w oczach dzie­ci pew­ne­go ro­dza­ju sanc­tu­arium. Żad­ne z nich nie wcho­dzi­ło tam nig­dy pra­wie, chy­ba wy­jąt­ko­wo, gdy rad­ca sam za­we­zwał. Brat i sio­stra nie bez pew­nej trwo­gi prze­stą­pi­li próg ga­bi­ne­tu. Luf­cik był otwar­ty, prąd wia­tru po­ru­szył pło­mie­nie świec w kan­de­la­brach i po ścia­nach, szty­chach, me­blach, po kil­ku pięk­nych rzeź­bach ozda­bia­ją­cych po­kój, za­mi­go­ta­ły cie­nie ja­kieś, chwie­ją­ce się, nie­pew­ne. Zda­wa­ło się, że w tym ga­bi­ne­cie uno­si się jesz­cze duch zmar­łe­go, że gnie­wa się na tych, któ­rzy mu spo­kój na­ru­sza­ją.

Pan­na Sta­ni­sła­wa bla­da i drżą­ca, czu­ła, że ją siły opusz­cza­ją; nie śmie­jąc usiąść po­sta­wi­ła kan­de­labr na biur­ku i opar­ła się o ścia­nę.

Cze­sław do biur­ka przy­stą­pił.

Klucz zgrzyt­nął nie­przy­jem­nie w zam­ku, mło­dy czło­wiek otwo­rzył szu­fla­dę.

Było w niej peł­no pa­pie­rów, roz­ma­itych świst­ków, no­ta­tek. W dru­giej, trze­ciej, czwar­tej to samo. Li­sty, pa­pie­ry za­pi­sa­ne mnó­stwem cyfr, ra­chun­ki od kup­ców, re­cep­ty, po­win­szo­wa­nia od dzie­ci z przed lat wie­lu, cen­zur­ki szkol­ne, akta urzę­do­we…

W ostat­niej do­pie­ro szu­fla­dzie zna­lazł się pu­gi­la­res skó­rza­ny i kil­ka sztuk daw­nych mo­net, nu­mi­zma­tów.

Cze­sław po­za­my­kał szu­fla­dy i rzekł do sio­stry:

– Sta­siu, zda­je się, że zna­leź­li­śmy eo po­trze­ba. Nie otwie­ram tego pu­gi­la­re­su, nie pa­trzę co w nim jest, od­nie­sie­my go mat­ce! Patrz, że po­za­my­ka­łem szu­fla­dy, że wszyst­ko nie­tknię­te zo­sta­ie Patrz, Sta­siu…

– Dla­cze­go ka­żesz mi pa­trzeć? czy ja­kich po­są­dzeń się lę­kasz? Któż­by śmiał?…

– Albo ja wiem, moja dro­ga, coś mi szep­cze, że ta ostroż­ność jest ko­niecz­na.

– Mię­dzy ro­dzeń­stwem! cóż ty mó­wisz?!

– Nie wiem, nie wiem moja dro­ga – rzekł obej­mu­jąc ją i ca­łu­jąc w czo­ło–moja ty bied­na sie­ro­to.

Dziew­czy­na wy­buch­nę­ła gło­śnym pła­czem.

– Chodź­my do mamy, Sta­siu – ode­zwał się zno­wu – otrzyj oczy… pa­nuj nad sobą.

Za­mknął ga­bi­net i po­wró­ci­li do mat­ki.

– Oto co­śmy zna­leź­li ze Sta­sia–rzekł po­da­jąc pu­gi­la­res mat­ce.

– Zo­bacz co tam jest?

– Tu – od­po­wie­dział – jest bank­not stu­ru­blo­wy i kil­ka­na­ście ru­bli drob­niej-sze­mi.

Spła­ka­na ko­bie­ta zda­wa­ła się nie sły­szeć tej od­po­wie­dzi.

Trzy dni upły­nę­ło, trzy dni bar­dzo cięż­kich i smut­ny­cłi. Zmar­ły spo­czął w gro­bie ro­dzin­nym, na Po­wąz­kach, w domu przy­wdzia­no ża­ło­bę.

Star­sza cór­ka z mę­żem przy­je­cha­ła na po­grzeb, i ona bar­dzo bo­le­śnie uczu­ła stra­tę ojca.

Była dzie­sią­ta rano.

Cała ro­dzi­na zgro­ma­dzi­ła się w ja­dal­nym po­ko­ju przy her­ba­cie; stół za­sta­wio­ny był wy­kwint­ną por­ce­la­ną, przy sa­mo­wa­rze krzą­ta­ła się Ju­sty­sia, przez otwar­te drzwi wi­dać było wnę­trze są­sied­nie­go sa­lo­nu.

Dzień był pięk­ny, sło­necz­ny, po­to­ki świa­tła wpa­da­ły przez okno, a przy tej ja­sno­ści sło­necz­nej, moż­na było spo­strzedz, że me­ble, któ­re tak świet­nie pod­czas wie­czor­nych przy­jęć wy­glą­da­ły, były już moc­no znisz­czo­ne, dy­wa­ny spło­wia­łe, bron­zy po­czer­nia­łe bar­dzo. Błysz­czą­ca nę­dza pa­trzy­ła z ką­tów wszyst­kich i zda­wa­ła się urą­gać po­zo­rom.

Wszy­scy mil­cze­li. Zięć, pro­win­cyo-na­lny dy­gni­tarz, de­lek­to­wał się cy­ga­rem i po­pi­jał har­ba­tę.

Gdy skoń­czył, od­chrząk­nął kil­ka­krot­nie i rzekł z wiel­ką po­wa­gą, jak­by wa­żąc każ­dy wy­raz.

– Pani mat­ko sza­now­na, umar­li niech spo­czy­wa­ją w spo­ko­ju, żywi zaś mu­szą się spra­wa­mi ży­cia zaj­mo­wać; pła­ka­li­śmy przez trzy dni, a te­raz po­myśl­my o so­bie. Osta­tecz­nie, nie li­cząc mat­ki, je­stem tu naj­star­szy i, jak są­dzę, moje zda­nie…

Nie do­koń­czył, gdyż w przed­po­ko­ju ode­zwał się dzwo­nek.

Cze­sław po­biegł otwo­rzyć i wpro­wa­dził ja­kie­goś je­go­mo­ścia o wy­bit­nych ry­sach wschod­nich, ubra­ne­go dość pre­ten­syo-na­lnie, z gru­bym zło­tym łań­cu­chem u ze­gar­ka.

– Ten pan pra­gnie się z mamą wi­dzieć – rzekł Cze­sław.

Mat­ka obej­rza­ła się.

– Ah! to pan Fich­ten­cwajg.

– Fich­ten­cwajg! tak, Izy­dor Fich­ten­cwajg–rzekł kła­nia­jąc się. Ta­kie nie­szczę­ście! Pani rad­czy­ni nie da­ła­by wia­ry, z jaką bo­le­sno­ścią ja się do­wie­dzia­łem o tem. Kto­by się spo­dzie­wa!? no, no! Tyle lat zna­łem pana ra­do­ego, tyle lat han­dlo­wa­łem z nim.

– Han­dlo­wa­łeś pan? pod­chwy­cił zięć, w jaki spo­sób, je­że­li wie­dzieć wol­no?

– W jaki spo­sób? Ha… pan in­ży­nier mnie nie zna, ale ja pana do­brze znam.

– Być może, to wszak­że nie ob­ja­śnia, ja­kie­go ro­dza­ju han­del pro­wa­dzi­łeś pan z moim nie­bosz­czy­kiem te­ściem.

– Ja­kie­go ro­dza­ju? Cala War­sza­wa wie, ja­kie­go ro­dza­ju han­del pro­wa­dzi Izy­dor Fich­ten­cwajg. Z nie­bosz­czy­kiem pa­nem rad­cą łą­czy­ły nas sto­sun­ki przy­jaź­ni. On był mój przy­ja­ciel, ja by­łem jego przy­ja­ciel, a gdzie w po­trze­bie pójść, jak nie do przy­ja­cie­la?

– Aha, mamy tedy i dluż­ki – szep­nął pan in­ży­nier do żony – do­brze się za­czy­na! Pa­nie Pich­ten­berg! – rzekł gło­śno.

– Prze­pra­szam, Fich­ten­cwajg! Izy­dor Fich­ten­cwajg.. moje na­zwi­sko jest tu bar­dzo zna­ne.

– Tedy, pa­nie Fich­ten­cwajg, z oka­zyi owych przy­ja­ciel­skich usług, po­zo­sta­ły za­pew­ne ja­kieś ra­chu­necz­ki.

– Ba­ga­tel­ka! My­śli pan, że ja po to przy­sze­dłem? Ja przy­sze­dłem od­wie­dzie pań­stwa, za­py­tać o zdro­wie po ta­kiem cież­kiem zmar­twie­niu.

– Dzię­ku­je­my za pa­mięć, ale po­nie­waż wła­śnie mie­li­śmy mó­wić o in­te­re­sac­li z mat­ką, więc nie od rze­czy bę­dzie wie­dzieć, ile ten ra­chu­nek wy­no­si?

– Ba­ga­tel­ka! cał­kiem mala rzecz.

– Ależ ile?

– Cala praw­da… ty­siąc dwie­ście ru­bel­ków.

– I to pan na­zy­wasz ba­ga­tel­ką!

– A jak mam in­a­czej na­zy­wać?…

– Pa­nie Fich­ten­cwajg, za po­zwo­le­niem. Twier­dzisz pan, że zna­łeś daw­no mego nie­bosz­czy­ka te­ścia?

– Mało dwa­dzie­ścia lat… może wię­cej

– Przy­pusz­czam tedy, że i stan jego in­te­re­sów nie jest panu obcy. Zresz­tą, wy, sta­ro­za­kon­ni, ma­cie do­sko­na­łe wia­do­mo­ści o ta­kich rze­czach.

Fich­ten­cwajg uśmiech­nął się.

– Dla cze­go my mamy nie mieć do­sko­na­łych wia­do­mo­ści?–za­py­tał – prze­cież to nasz fach.

– A więc po­wiedz mi, czy oprócz pana, jesz­cze kto po­sia­da re­wer­sy ojca.

– Kto ma po­sia­dać? Pan rad­ca han­dlo­wał tyl­ko ze mną, a jak mnie bra­kło cza­sem pie­nię­dzy, bo cza­sem może się przy­tra­fić ta­kie zda­rze­nie, to szwa­gier mój… Ro­sen­wajn, pan za­pew­ne zna pana Ro­sen wajn? więc pan Ro­sen­wajn za­stę­po­wał ra­nie nie­kie­dy…

– Na­tu­ral­nie i jemu tak­że się coś na­le­ży.

– Ah! głup­stwo… kto­by o ta­kiej ba­ga­tel­ce wspo­mi­nał. Pan in­ży­nier my­śli, że my je­ste­śmy lu­dzie bez ser­ca, że my, w ta­kiem nie­szczę­ściu, bę­dzie­my upo­mi­nać* się? na­przy­krzać? Pfe! kto to sły­szał? Kto ta­kie pa­skud­ne po­my­śle­nia by miał?… My, to jest ja i pan Ro­sen­wajn, mój szwa­gier, bę­dzie­my cze­ka­li choć­by rok cały… tyl­ko…

– Co ta­kie­go?

– Tyl­ko mała rzecz… pan in­ży­nier niech po­ło­ży god­ny swój pod­pis na we­kslu…

Pan in­ży­nier na mat­kę spoj­rzał.

– Czy mama – za­py­tał – wie­dzia­ła o tych dłu­gach?

– Nic a nic.

– Aj, aj, wtrą­cił Fich­ten­cwajg, co pani mia­ła wie­dzieć? Nie­bosz­czyk był taki de­li­kat­ny, żeby jed­nem sło­wom nie chciał i nie śmiał pani zmar­twić.

– Jesz­cze jed­no py­ta­nie, rzekł in­ży­nier, co się też dzie­je z sumą, któ­rą mama do­sta­ła po ciot­ce?

– Nie wiem, po­dob­no ulo­ko­wa­na jest.

– To ja wiem tak­że, wtrą­cił Fich­ten – cwajg, jest nie wiel­ka suma, cał­kiem dzie­sięć ty­się­cy.

– Do­brze umiesz­czo­na?

– Ja to nie po­wiem… Ona, mnie się zda­je, spad­nie.

In­ży­nier za­czął bęb­nić pal­ca­mi po sto­le; przez ja­kiś czas mil­cze­nie przy­kre trwa­ło.

Fich­ten­cwajg roz­glą­dał się po po­ko­ju i, okiem znaw­cy, każ­dy naj­drob­niej­sza na­wet przed­miot oce­niał.

– Pa­nie Fich­ten­cwajg – ode­zwał się na­resz­cie in­ży­nier – wła­śnie dziś chce­my pa­pie­ry po ojcu roz­pa­trzyć, zgłoś się pan za parę dni. Ja tu jesz­cze będę.

– Ah! z całą przy­jem­no­ścią… Sło­wo pana in­ży­nie­ra war­te jest ty­sią­ce, a pod­pis. ha! ha! co ten pod­pis wart!… Moje usza­no­wa­nie pań­stwu, moje usza­no­wa­nie, pro­szę pa­mię­tać, co Fich­ten­cwajg jest naj­życz­liw­szy przy­ja­ciel.

Z temi sło­wy żyd, kła­nia­jąc się niz­ko( wy­szedł.

Oty­ły pan in­ży­nier wiel­kie­mi kro­ka­mi za­czął po po­ko­ju cho­dzić, w za­my­śle­niu tar­gał się za bro­dę," mó­wiąc pół­gło­sem:

– Zwa­ry­ował żyd! jesz­cze pod­pi­sy­wać mi każe! na­bra­łem tyle ma­jąt­ków! po­sa­gów! Zwa­ry­ował!

– Mar­no–rzekł–trze­ba jed­nak zro­bić ja­kiś po­rzą­dek z tem wszyst­kiem.

– Owszem, mój Adol­fie, pro­szę cię… masz oto klu­cze, idź, szu­kaj, prze­pa­truj.

– Mama pój­dzie ze mną?

– Nie, idź sam, pro­szę cię… zresz­tą może ci Cze­sio po­mo­że.

– Nie, mamo, ja na lek­cyę śpie­szę.

– Więc Ja­nin­ka, Sta­sia…

Pani Adol­fo­wa po­szła po­wo­li za mę­żem do ga­bi­ne­tu nie­bosz­czy­ka. Sta­sia zaś sta­nę­ła przy oknie z wy­ra­zem żalu w oczach i nie­opi­sa­nej tę­sk­no­ty. Pa­trzy­ła na prze­jeż­dża­ją­ce po­wo­zy i do­roż­ki, na lu­dzi śpie­szą­cych w róż­ne stro­ny, ale tego, któ­re­go wi­dzieć pra­gnę­ła, nie było mię­dzy nimi.

Dzwo­nek w przed­po­ko­ju mil­czał. Z licz­nych zna­jo­mych, z go­ści, któ­rzy nie­daw­no jesz­cze dom ten od­wie­dza­li, nikt nie zaj­rzał, nie przy­szedł… Ten, któ­ry po­trzeb­ny byl lu­dziom dla pro­tek­cyi i sto­sun­ków, w gro­bie już spo­czął, więc też i przy­czy­na czu­ło­ści usta­ła.

Pan in­ży­nier do sa­me­go wie­czo­ra prze­glą­dał pa­pie­ry po te­ściu. Ro­bił to z wiel­ką skru­pu­lat­no­ścią, prze­szu­ki­wał, czy­tał, naj­mniej­sze­go pa­pier­ka nie omi­nął.

Od cza­su do czŁ.su zro­bił ja­kąś sar­ka­stycz­ną uwa­gę, któ­ra w oczach to­wa­rzy­szą­cej mu zony wy­wo­ły­wa­ła łzy.

Skoń­czyw­szy prze­glą­da­nie pa­pie­rów, pan in­ży­nier prze­szedł do sa­lo­nu, w któ­rym znaj­do­wa­ła się już cala ro­dzi­na. Mat­ka do naj­wyż­sze­go stop­nia zgnę­bio­na, nie­przy­tom­na pra­wie, sie­dzia­ła w fo­te­lu, obok niej na krze­seł­ku Sta­sia. Cze­sław stał przy oknie.

– No, moi pań­stwo–ode­zwał się pan in­ży­nier–prze­gląd skoń­czo­ny i bi­lans na po­cze­ka­niu zro­bi­łem… Stan czyn­ny nie wie­le wart.–Oprócz tych gra­tów, któ­re tu wi­dzi­my, a któ­re, praw­dę po­wie­dziaw­szy „ nic nie są war­te, oprócz sumy hy­po­tecz­nej pani mat­ki, sumy, któ­ra ści­śle bio­rąc, jest fik­cyą… nie­ma nic. Stan bier­ny, przed­sta­wił nam rano… ten pan… jak­że go tam?! ten mie­nią­cy się przy­ja­cie­lem ro­dzi­ny… pan Fich­ten­cwajg. Je­ste­ście ubo­dzy, w ca­łem zna­cze­niu tego wy­ra­zu!

– Prze­cież mamy cie­bie, Adol­fie – ode­zwa­ła się mat­ka.

– Za­pew­ne, za­pew­ne… ale przedew­szyst­kiem, mama bę­dzie mia­ła eme­ry­tu­rę… jaką, to nie wiem, ale bę­dzie… Sta­sia po­dob­no wy­cho­dzi za mąż, a pan Cze­sław.

Cze­sław, któ­ry nig­dy nie sym­pa­ty­zo­wał ze szwa­grem, prze­rwał dość ostro:

– Pan Cze­sław–rzekł – po­tra­fi my­śleć o so­bie, a w ra­zie po­trze­by i o in­nych.

– …Ślicz­nie, bar­dzo ślicz­nie!… ale jest to, wła­ści­wie mó­wiąc, de­kla­ma­cya, któ­ra chle­ba nie da i, gdy­by pan Cze­sław nie ufał zby­tecz­nie swo­im wła­snym si­łom, a wo­bec star­szych za­cho­wy­wać się umiał z wła­ści­wym tak­tem…

– To co?

– To, przy pro­tek­cyi star­szych – rze­ki z na­ci­skiem–przy po­par­ciu osób ma­ją­cych ja­kie ta­kie zna­cze­nie, mógł­by na po­czą­tek otrzy­mać ja­kąś skrom­ną po­sad­kę na dro­dze że­la­znej i…

– Dzię­ku­ję za ła­skę star­szym i oso­bom ma­ją­cym ja­kie ta­kie zna­cze­nie… moja dro­ga inna jest.

– Ab, na­tu­ral­nie–na­tu­ral­nie! – nikt się nie na­rzu­ca–od­po­wie­dział pan in­ży­nier. Ja sze­dłem przez całe ży­cie prze­bo­jem… do­ra­bia­łem się krwa­wą pro­cą…

– I nie­kr­wa­wą pro­tek­cyą ojca – do­rzu­cił Cze­sław.

– Cze­siu! Cze­siu! – za­wo­ła­ła mat­ka z wy­rzu­tem – bądź­że uważ­niej­szy.

T. W. tom VIII. 11

– Po­zwo­li mama, że po­tem co usły­sza­łem, rzekł z god­no­ścią, pan Adolf, ce­dząc każ­dy wy­raz po­wo­li – po­zwo­li mama, że mó­wiąc o in­te­re­sach fa­mi­lij­nych, uni­kać" będę wzmian­ki o panu Cze­sła­wie.

– Ależ bo za­wsze mię­dzy wami coś jest – wtrą­ci­ła pani Ja­ni­na – ja nie poj­mu­ję, do­praw­dy…

– Ty, moja żono, nie poj­mu­jesz wy­go­lę wie­lu rze­czy, ale wie­dzieć po­win­naś, że nie mam po­trze­by my­śleć o czło­wie­ku, któ­ry mnie ob­ra­ża. Mam moje wła­sne dzie­ci i obo­wiąz­ki…

Cze­sław chciał coś od­po­wie­dzieć, a roz­mo­wa przy­bra­ła­by jesz­cze draż­liw­szy cha­rak­ter, gdy­by nie wej­ście słu­żą­cej, któ­ra przy­szła oznaj­mić, że w kuch­ni cze­ka po­sła­niec.

Mło­dy czło­wiek wy­szedł, ode­brał list, spoj­rzał na ko­per­tę i zbladł. Pod wpły­wem sil­ne­go wra­że­nia, chwy­cił się obu­rącz za gło­wę, ale oprzy­tom­niał szyb­ko i rzekł do słu­żą­cej:

– Jak się pani za­py­ta o mnie, to po­wiedz, że ode­bra­łem bar­dzo pil­ny list od ko­le­gi, że mu­szę za­raz do nie­go pójść i za­pew­ne do­pie­ro za ja­kie dwie go­dzi­ny wró­cę.

Skła­mał, gdyż list nie był ad­re­so­wa­ny do nie­go, i nie po­cho­dził wca­le od ko­le­gi…

Wy­szedł­szy na uli­cę, udał się pro­sto przed sie­bie, nie pa­trząc na ni­ko­go, po­trą­ca­jąc prze­chod­niów, nie wie­dząc do­kąd i po co się uda­je… Prze­szedł­szy kil­ka ulic, zna­lazł się w Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich i usiadł na ław­ce.

Wie­trzyk noc­ny chło­dził mu skro­nie, rów­no­wa­gę roz­go­rącz­ko­wa­ne­go umy­słu przy­wra­cał… Cze­sław wy­jął ów list fa­tal­ny z kie­sze­ni i przy­pa­try­wał mu się uważ­nie przy bla­dem świe­tle la­tar­ni. Nie otwie­rał ko­per­ty, nie czy­tał… Po co miał czy­tać, gdy samo do­tknię­cie wska­zy­wa­ło, że w tym li­ście, do Sta­si ad­re­so­wa­nym, znaj­du­je się pier­ścio­nek.

– Prze­czu­wa­łem to… prze­czu­wa­łem – szep­tał sam do sie­bie – nie są­dzi­łem jed­nak, żeby tak na­gle… w pierw­szej chwi­li…

Owi­nął list sta­ran­nie w pa­pier, scho­wał do kie­sze­ni i, po­cho­dziw­szy jesz­cze tro­che w Ale­jach, po­wró­cił do domu. Był spo­koj­niej­szy już, [z pierw­sze­go wra­że­nia ochło­nął, a może też ja­kieś po­sta­no­wie­nie po­wziął…

Wszedł do sa­lo­nu w tej sa­mej chwi­li, gdy pan in­ży­nier po­wie­dziaw­szy mat­ce do­bra­noc, do­dał jesz­cze:

– Osta­tecz­nie, moja mamo, nie ma nie­szczę­ścia, któ­re­go­by czło­wiek nie zniósł, je­że­li zno­sie je mosi; a co do bie­dy, to pa­mię­taj­my o tem, że są lu­dzie sto­kroć od nas bied­niej­si i żyją. Eme­ry­tur­ka, jaka tam bę­dzie, to bę­dzie, ale za­wsze bę­dzie. Ja ma­jąc sam dość szczu­płe miesz­ka­nie, nie moge wpraw­dzie mamy do sie­bie za­pra­szać, gdyż by­ło­by nam cia­sno, ale tu, w War­sza­wie, ła­two bę­dzie zna­leźć ja­kieś dwa po­ko­icz­ki w ofi­cy­nie. Dla mamy to do­syć, zwłasz­cza gdy Sta­sia za mąż wyj­dzie. Oszczęd­ność przedew­szyst­kiem, tyl­ko oszczęd­ność. Ja, oto na­przy­kład, oszczę­dza­łem przez całe ży­cie, zbie­ra­łem grosz do gro­sza i dziś mam. Na­tu­ral­nie nie tyle, że­bym się mogł z kim dzie­lić, albo się ba­wić w ja­kieś fi­lan­tro­pie, ale nam na czar­ną go­dzi­nę wy­star­czy, a po mo­jej śmier­ci, żona nie bę­dzie po­trze­bo­wa­ła ni­czy­jej ła­ski. Za­wsze się trzy­mam tej za­sa­dy, że trze­ba prze­wi­dy­wać i oszczę­dzać. Wzią­łem pan­nę bez po­sa­gu, z wy­praw­ką nie­oso­bliw­szą, ale tego ni­ko­mu nio wy­ma­wiam i, choć­bym mogł dzie­sięć ty­się­cy razy lep­szą par­tyę zro­bić, jed­nak go­dzę się z lo­sem i pra­cu­ję jak moge. Chciał­bym – do­dał, spo­glą­da­jąc na Cze­sła­wa – aby pew­ne, nie­zu­peł­nie jesz­cze doj­rza­łe umy­sły, na­śla­do­wa­ły ten przy­kład. No, ale do­bra­noc mar­niej jako czło­wiek czy­nu, mu­szę pa­mię­tać o swo­jem zdro­wiu i cho­dzić na spo­czy­nek wcze­śnie, je­że­li na­za­jutrz mam wstać rano. Do­bra­noc ma­mie.

Pan in­ży­nier i jego mał­żon­ka od­da­li­li się do swe­go po­ko­ju, mat­ka tak­że spać po­szła, w sa­lo­nie zo­stał tyl­ko Cze­sław i Sta­sia.

– Moja dro­ga – rzekł Cze­sław, uj­mu­jąc sio­strę za rękę, ten próż­ny sa­mo­lub i bla­gier, sza­now­ny nasz szwa­gie­rek, pomi-mo­wo­li wy­po­wie­dział przed chwi­lą jed­no roz­sąd­ne zda­nie: a mia­no­wi­cie: że nie ma nie­szczę­ścia, któ­re­go­by czło­wiek nie zniósł, je­że­li je znieść musi; tyl­ko za­po­mniał jesz­cze do­dać (o czem zresz­tą nie wie­dział za­pew­ne) je­że­li czło­wiek ma sil­ną woię i ser­ce ko­cha­ją­ce. Ty, Sta­siu, masz i jed­no i dru­gie. Ty po­tra­fisz wal­czyć z nie­szczę­ściem?

– Czy ja wiem? – szep­nę­ła.

– O, wiesz, je­stem tego pew­ny. Znaj­dziesz w so­bie dość siły, gdy wspo­mnisz o tej nie­szczę­śli­wej mat­ce, któ­ra, prócz nas dwoj­ga, ni­ko­go już nie ma na świe­cie.

– A Ja­nin­ka!?

– Ona już ode­rwa­na od nas, moja Sta­siu. Ma swój dom, swo­je dzie­ci, wresz­cie ma męża, do któ­re­go woli sto­so­wać się; musi, my więc dwo­je mu­si­my być pod­po­rą dla mat­ki i po­mo­cą na­wza­jem dla sie­bie. Czy ufasz mi, sio­stro? czy bę­dziesz wraz ze mną od­waż­nie wal­czy­ła z nie­szczę­ściem?

Sta­sia opar­ła głów­kę na ra­mie­niu bra­ta, on uca­ło­wał ją i uści­snął ser­decz­nie.

Tej nocy w miesz­ka­niu pana rad­cy, nikt nie spał. Roz­le­ga­ło się tyl­ko w ci­szy noc­nej gło­śne chra­pa­nie pana in­ży­nie­ra „ któ­ry słusz­nie do­wo­dził nie­daw­no, że czło­wiek sza­nu­ją­cy swe zdro­wie, po­wi­nien sy­piać do­brze i wszel­kich sil­nych wzru­szeń uni­kać.

II

W apar­ta­men­cie zaj­mo­wa­nym nie­gdyś przez pana rad­cę Lu­bi­cza, uwi­jał' się rze­mieśl­ni­cy. Ma­lo­wa­li su­fi­ty, okna, na­kle­ja­li nowe obi­cia, gdyż lo­kal ten wy­na­jął ja­kiś ka­pi­ta­li­sta se­mic­kie­go po­cho­dze­nia, lu­bią­cy się ota­czać zbyt­kiem i ja­skra­wym prze­py­chem.

Pani Lu­bi­czo­wa z Cze­sła­wem i Sta­sia, wy­pro­wa­dzi­ła się od kwar­ta­łu i za­ję­ła bar­dzo skrom­ne miesz­kan­ko na Ogro­do­wej.

Były tam tyl­ko dwa ma­leń­kie po­ko­iki i ku­chen­ka, ume­blo­wa­no je reszt­ka­mi daw­niej­szych ru­cho­mo­ści, któ­re w trzech czwar­tych czę­ściach, w dro­dze do­bro­wol­nych ukła­dówr, za­brał za bar­dzo małe pie­nią­dze pan Fich­ten­cwajg i jego szwa­gier Ko-sen­wajn.

Pan Fich­ten­cwajg roz­czu­lił się na­wet przy tran­zak­cyi i pro­po­no­wał Sta­si, żeby jako oso­ba mu­zy­kal­na, da­wa­ła jego cór­ce lek­cye na for­te­pia­nie, po czter­dzie­ści gro­szy za go­dzi­nę.

Pani rad­czy­ni na tę pro­po­zy­cyę zro­bi­ła wiel­kie oczy, ale Sta­sia od­rze­kła bar­dzo uprzej­mie, że się na­my­śli i po ja­kim cza­sie da od­po­wiedź.

Miesz­kan­ko na Ogro­do­wej było bar­dzo szczu­płe, ale czy­ściut­kie i przy­jem­ne, przy­zwy­cza­jo­nej jed­nak do ob­szer­nych apar­ta­men­tów ko­bie­cie, wy­da­ło się cia­sną klat­ką, wię­zie­niem. Uskar­ża­ła się na dusz­ność, ża­li­ła, że nie ma kąta spo­koj­ne­go, któ­ry­by wy­łącz­nie tyl­ko do niej na­le­gał. Nie mo­gło jej też do­go­dzić, przy­ję­ta do po­sług dziew­czy­na, nie­zdol­na co praw­da do żad­nej ro­bo­ty, ale też za­da­wal­nia­ją­ca się bar­dzo ma­łem wy­na­gro­dze­niem.

Z fun­du­sza­mi zaś trze­ba było się li­czyć. Rad­ca nie­bosz­czyk, nie do­słu­żył ca­ło­wi­tej eme­ry­tu­ry i wdo­wie po nim przy­zna­no tyl­ko czte­ry­sta kil­ka­dzie­siąt ru­bli rocz­nie. Wo­bec dro­ży­zny wiel­kie­go mia­sta i wo­bec cza­sów cięż­kich, zna­czy­ło to bar­dzo nie­wie­le, tem bar­dziej, że przy­zwy-z ajo­na do wy­kwint­ne­go, pra­wie do zbyt­kow­ne­go ży­cia ko­bie­ta, nie mo­gła się od­ra­zu po­go­dzić z tą oszczęd­no­ścią gro­szo­wą bez któ­rej ży­cie lu­dzi bied­nych by­ło­by nie­moż­li­wem.

Rad­czy­ni na­wet w bie­dę swo­ją wie­rzyć nie chcia­ła; zda­wa­ło się jej, że przez daw­ne sto­sun­ki i przez zna­jo­mo­ści licz­ne, zdo­ła wy­ro­bić Cze­sła­wo­wi świet­ną po­sa­dę, łu­dzi­ła się, że Sta­sia za mąż wyj­dzie, że wresz­cie zięć, ma­ją­cy się tak do­brze pod ma­te­ry­al­nym wzglę­dem, chęt­nie z po­mo­cą przyj­dzie, a na wy­pa­dek bra­ku, na­tych­miast sam z pro­po­zy­cyą po­spie­szy.

Od­wie­dza­ła daw­ne zna­jo­me domy, za­pra­sza­ła do sie­bie, tło­ma­cząc na­tu­ral­nie, że szczu­płe miesz­kan­ko wzię­ła tyl­ko chwi­lo­wo, do­pó­ki lep­sze­go i do­god­niej­sze­go nie wy­szu­ka; ża­li­ła się na brak lo­ka­li w War­sza­wie, zwłasz­cza po­rząd­nych, da­wa­ła do zro­zu­mie­nia, że spo­dzie­wa się ja­kichś suk­ce­syi, któ­re po­zwo­lą jej zno­wu dom otwo­rzyć i na daw­ną ska­lę go pro­wa­dzić.

Przyj­mo­wa­no ją wszę­dzie bar­dzo grzecz­nie, ale chłod­no, z re­wi­zy­ta­mi nie spie­szo­no. Na proś­by o po­sa­dę dla syna od­po­wia­da­no wy­mi­ja­ją­co, tło­ma­cząc, że wszę­dzie kan­dy­da­tów peł­no, że lu­dzie skoń­cze­ni, z ka­li­fi­ka­cy­anii wy­zsze­mi, po kil­ka lat wy­cze­ki­wać mu­szą, a cóż do­pie­ro stu­den­cik, któ­re­mu wła­ści­wiej by­ło­by uczyć się i kur­są koń­czyć, ani­że­li na swo­ją rękę, sa­mo­dziel­nie pra­co­wać. Ten i ów przy­rzekł, że pa­mię­tać bę­dzie i na­tem się skoń­czy­ło.

Do zię­cia pi­sa­ła tak­że, na stan zdro­wia się skar­żąc; do­no­si­ła, że le­ka­rze za­le­ci­li jej za gra­ni­cę do wód wy­je­chać, lecz chwi­lo­wy brak fun­du­szów temu na prze­szko­dzie stoi. Wy­ra­ża­ła przy­tem na­dzie­ję, że pan zięć, jako czło­wiek za­moż­ny, a przy­wią­za­ny do mat­ki, prze­szko­dę tę usu­nie i chwi­lo­wy brak za­że­gna, ma­jąc do­sko­na­łą ewik­cyę w ewen­tu­al­nej po­sa­dzie Cze­sła­wa, za­mąż­pój­ściu Sta­si, a wresz­cie w ja­kimś bo­ga­tym wuju, miesz­ka­ją­cym za gra­ni­cą, a bar­dzo już scho­rza­łym i wie­ko­wym.

Pan in­ży­nier z od­po­wie­dzią nie zwłó­czył.–Na­tych­miast od­pi­sał, że nad zdro­wiem mat­ki bar­dzo ubo­le­wa, lecz nad swo­je współ­czu­cie nic wię­cej ofia­ro­wać nie może. Do­dał przy­tem, że wsku­tek nad­mier­nej pra­cy, sam cier­pi na po­więk­sze­nie wą­tro­by, że mu za­le­co­no Karls­bad, co po­cią­gnie za sobą znacz­ne kosz­ta i wy­dat­ki… Przy­tem do­rzu­cił kil­ka słów o Oszczęd­no­ści, o po­trze­bie li­cze­nia się z każ­dym gro­szem, o cza­sach cięż­kich i oświad­czył wy raź­nie, że na jego po­moc, mat­ka nic li­czyć nie może. Zresz­tą, pi­sał w koń­cu, mat­ka ma eme­ry­tu­rę, na opę­dze­nie jej po­trzeb wy­star­cza­ją­cą aż nad­to, a Cze­sław i Sta­sia są już w tym wie­ku, że nie po­win­ni być mat­ce cię­ża­rem.

Pani rad­czy­ni list ten od­czy­ta­ła kil­ka­krot­nie, spła­ka­ła się, lecz ani Cze­sła­wo­wi, ani Sta­si nie wspo­mnia­ła o nim zu­peł­nie. Przez kil­ka dni, na mi­gre­nę się skar­żąc, prze­le­ża­ła w łóż­ku i po­sta­no­wi­ła wię­cej ko­re­spon­den­cyi z zię­ciem nie wzna­wiać.

Na naj­star­szą cór­kę tez li­czyć nie mo­gła. Ja­ni­na bo­wiem bar­dzo po­wol­ne­go i ła­god­ne­go uspo­so­bie­nia, była zu­peł­nie pod wpły­wem męża, jego my­śla­mi my­śla­ła, jego fra­ze­sa­mi mó­wi­ła; w spra­wach zaś pie­nięż­nych, w waż­niej­szych in­te­re­sach, żad­ne­go gło­su nie mia­ła i nie roz­po­rzą­dza­ła… ni­czem. Z tej więc stro­ny, ni­cze­go się nie było moż­na spo­dzie­wać.

Za­tru­wa­ła też cięż­kie chwi­le rad­czy­ni nie­pew­ność co do losu Sta­si. Na­rze­czo­ny nie po­ka­zy­wał się i żad­ne­go zna­ku ży­cia o so­bie nie da­wał, a że w War­sza­wie sta­ie miesz­kał i zna­jo­mych wie­lu nie miał, więc nie było na­wet kogo za­py­tać, co się z nim dzie­je.

Sta­sia nie wspo­mi­na­ią o nim ani sło­wa, Cze­sław za­py­ty­wa­ny o nie­go przez mat­kę, da­wał od­po­wie­dzi wy­mi­ja­ją­ce i nie­chęt­ne. Nie chciał bied­nej ko­bie­cie no­wych zmar­twień przy­spa­rzać.

Pani rad­czy­ni wi­dząc, że od dzie­ci nie­wie­le się do­wie, po­sta­no­wi­ła zbie­rać wia­do­mo­ści na wła­sną rękę. Przez kil­ka dni z rzę­du, wy­cho­dzi­ła do mia­sta, w na­dziei, że spo­tka któ­rą z daw­nych zna­jo­mych i od niej in­for­ma­cyi za­się­gnie.

Los w ta­kich ra­zach bywa szcze­gól­niej usłuż­ny, a nie­po­myśl­na wia­do­mość przy­cho­dzi za­zwy­czaj bar­dzo szyb­ko.

W głów­nej alei Sa­skie­go ogro­du, ja­koś przed sa­mem po­łu­dniem, spo­tka­ła pani rad­czy­ni do­brą swo­ją zna­jo­mą, nie­daw­no przy­ja­ciół­kę od ser­ca, a nie­gdyś ko­le­żan­kę z pen­syi.

Pa­nie rzu­ci­ły się jed­na dru­giej w ob­ję­cia, wy­ca­ło­wa­ły ser­decz­nie i po­wie­dzia­ły so­bie ty­sią­ce kom­ple­men­tów na po­cze­ka­niu.

– Dro­ga, ko­cha­na pani! po­mi­mo tylu zmar­twień i ża­ło­by, za­wsze prze­ślicz­na, za­wsze za­chwy­ca­ją­ca! Nie­chże pani naj­droż­sza sia­da; wła­śnie tu jest wol­na ła­wecz­ka. Jak­że sy­nek? a Sta­sia! ta uro­cza Sta­sia! Nig­dy nie za­po­mnę, jak wy­glą­da­ła wten­czas w re­sur­sie! pa­mię­ta pani?

– Pa­mię­tam… wy­bor­nie pa­mię­tam, ale te­raz…

– No, nic na­tu­ral­niej­sze­go, te­raz ża­ło­ba.

– Zwi­nę­łam też chwi­lo­wo dom, ale po ure­gu­lo­wa­niu in­te­re­sów, po skoń­cze­niu ża­ło­by, będę mu­sia­ła zno­wu otwo­rzyć sa­lo­ny.

– Za­mie­rza pani?

– Nie chcia­ła­bym, ale wi­dzi pani, kto ma cór­kę do­ro­słą, musi pro­wa­dzić ko­niecz­nie dom otwar­ty; pani naj­le­piej wiesz o tem.

– Istot­nie… dwie już wy­da­łam, a trze­cia ma kil­ku sta­ra­ją­cych się… cho­ciaż ja na to nic nie li­czę… je­stem pod tym wzglę­dem nie­wier­ny To­masz.

– Jak­to?

– Nie wie­rzę sta­ra­ją­cym się, nie wie­rzę kon­ku­ren­tom, nie wie­rzę na­rze­czo­nym. Do­pie­ro, jak ślub się od­bę­dzie, mat­ka może ode­tchnąć i po­wie­dzieć, że wy­da­ła cór­kę za mąż. Od oł­ta­rza się roz­cho­dzą, a ta dzi­siej­sza mło­dzież jest tak chci­wa gro­sza,_źe uwie­rzyć' trud­no! Nie­praw­daż, dro­ga pani, nie­praw­da?

– Hm… za­pew­ne.

– Ale cóż ja ro­bię!? Wsz­czy­nam roz­mo­wę, któ­ra wła­śnie dla pani szcze­gól­niej może być przy­krą.

– Dla cze­go?

– Nie moge so­bie da­ro­wać tej nie­uwa­gi i nie poj­mu­ję, jak mo­głam na­wet po­peł­nić taką nie­ostroż­ność. Pani wy­ba­czy, ale zwróć­my roz­mo­wę na inny przed­miot. Czy wie pani, że Al­fon­so­wie ku­pi­li po­wóz?

– Nie sły­sza­łam, ale…

– Ale to czy­ste sza­leń­stwo, pro­szę, pani, bo jak­że moż­na, ma­jąc po same uszy dłu­gów, po­zwa­lać so­bie na ta­kie zbyt­ki. Za­ło­ży­ła­bym się, że to jej wy­mysł. To jej po­li­ty­ka, chce otu­ma­nić lu­dzi, żeby prę­dzej mo­gła wy­dać cór­ki. Mają po­dob­no wi­do­ki na pana Ka­zim. Ah! do­praw­dy, jak­żem dziś roz­tar­gnio­na! po­peł­niam same nie­dy­skre­cye, le­piej bę­dzie chy­ba gdy po­że­gnam pa­nią i odej­dę.

– Sło­wa pani ro­bią na mnie wra­że­nie sza­rad, lo­go­gry­fów lub re­bu­sów, do od­ga­dy­wa­nia któ­rych nie mia­łam i nie mam naj­mniej­szej zdol­no­ści. W czem pani wi­dzi swo­ją nie­dy­skre­cyę i nie­ostroż­ność? bo ja do­my­śleć się nie moge.

– Więc to wszyst­ko nie­praw­da? Nie­praw­da to co mó­wią, co od kil­ku ty­go­dni po ca­łem mie­ście kur­su­je… Och! jak­że je­stem szczę­śli­wa! a tak mi żal było ser­decz­nie tej bied­nej Sta­si. Taka do­bra, taka miła pa­nien­ka… ist­na przy­le­pecz­ka! Nie za­po­mnę nig­dy, jak za­chwy­ca­ją­co wy­glą­da­ła w ten­czas w re­sur­sie.

Pani rad­czy­ni zbla­dła, nie­zmor­do­wa­na przy­ja­ciół­ka zaś pra­wi­ła, nie­mal jed­nym tchem.

– Jak dzie­ci ko­cham, spadł mi ka­mień z ser­ca, bo wierz mi pani, żem to bar­dzo, bar­dzo głę­bo­ko od­czu­ła! Ja­kie to jed­nak plot­kar­skie mia­sto ta War­sza­wa. Co ga­da­li! co opo­wia­da­li, to wło­sy na gło­wie sta­wa­ły! Mnie było to po­dwój­nie przy­kro. Raz, z po­wo­du sym­pa­tyi, jaką mam dla pani i dla Sta­si, a po­wtó­re, że przed wy­jaz­dem za gra­ni­cę, pan Ka­zi­mierz zło­żył nam wi­zy­tę, z cze­go znów po­wsta­ła plol­ka, że sta­ra się o rękę na­szej Klo­ci… My­śla­łam so­bie, co też pań­stwo po­wie­cie, gdy ta baj­ka doj­dzie do wa­szych uszu, ja­kie bę­dzie­cie mie­li o mnie wy­obra­że­nie! Na szczę­ście po­ka­za­ło się, że plot­kom wie­rzyć nie moż­na.

Rad­czy­ni zro­zu­mia­ła do­brze, ja­kie to były plot­ki i do­my­śli­ła się, żc jest w nich tyle praw­dy, że aż nad­to wy­star­czy do osta­tecz­ne­go zruj­no­wa­nia jej zdro­wia. Umia­ła jed­nak pa­no­wać nad sobą i, w ra­zie po­trze­by, ukry­wać wra­że­nia.

Przy­wo­ła­ła na usta kwa­śno-słod­ki, lecz pe­leu uprzej­mo­ści uśmiech i rze­kła:

– Więc po­są­dza­ją pana Ka­zi­mie­rza, że się sta­ra o naj­młod­szą có­recz­kę pani?

– No tak, tak… ale za­pew­niam pa­nią, że to jest plot­ka szka­rad­na.

– Mó­wią, że nie­ma dymu bez ognia.

– Przy­sło­wia nie za­wsze miesz­czą w so­bie mą­drość.

– Osta­tecz­nie – rze­kła rad­czy­ni – cóż­by było w tem złe­go? Klo­cia jest za­chwy­ca­ją­ca pa­nien­ka i każ­de­mu może się po­do­bać. Co do mnie, nie mia­ła­bym nic prze­ciw­ko temu.

– Pani?

– Tak jest, ja.

– A Sta­sia?

– Są­dzą, że już za­po­mnia­ła o tym pro­jek­cie…

– Więc to ze­rwa­ne na­praw­dę…

Na­tu­ral­nie… od dość daw­na na­wet.

– Nie­po­do­bień­stwo!

– Za­pew­niam pa­nią.

– Ja­kiż po­wód? na mi­łość Bo­ską, ja­kiż po­wód? Prze­cież o ile wiem, Sta­sia była nim bar­dzo za­ję­ta, a ze wzglę­dów prak­tycz­nych, od­rzu­ciw­szy już kwe­styę wza­jem­nych sym­pa­tyi, pan Ka­zi­mierz… to była par­tya, pro­szę pani.

– Jak dla kogo – rze­kła rad­czy­ni, si­ląc się na spo­kój.

Przy­ja­ciół­ka spu­ści­ła oczy i la­secz­ką od pa­ra­so­li­ka za­czę­ła kre­ślić kół­ka i fi­gu­ry na pia­sku… Przez chwi­lę trwa­ło mil­cze­nie.

Prze­rwa­ła je pierw­sza rad­czy­ni:

– Moja dro­ga pani, rze­kła, jak po­wie­dzia­łam, sto­su­nek nasz z pa­nem Ka­zi­mie­rzem ze­rwa­ny; ja­kie były do tego po­wo­dy, po­wiem pani kie­dy­in­dziej, przy spo­sob­no­ści, szcze­gó­ło­wo. Nie prze­wi­dy­wa­łam, żeby Sta­sia mo­gła być w tym związ­ku szczę­śli­wa i ze­rwa­łam. Wła­ści­wie więc nie ma o czem my­śleć, lecz cie­ka­wa je­stem nie­zmier­nie, jak lu­dzie o tem mó­wią, bo po­wia­dam pani, że mó­wią. Już ten sam fakt – do­da­ła z prze­ką­sem – po­chle­bia mi bar­dzo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: