- W empik go
Nowele - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Nowele - ebook
Zbiór czterech opowiadań, zawierająca utwory: „Korsarz”, „Daja”, „Podarunek” i „Zasadzka”. Ich autorem jest Marie-Joseph Sue, pseudonim Eugène Sue (1804-1857) – pisarz francuski, twórca powieści odcinkowej. Sławę przyniosły mu, publikowane początkowo w „Le Journal des débats”, sensacyjne powieści z życia najuboższej ludności Paryża, zawierające krytykę istniejącego systemu społecznego. (Za Wikipedią).
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-998-0 |
Rozmiar pliku: | 612 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KORSARZ
Urywek z pamiętników nieznajomego...
...uzyskawszy od admirała kilkumiesięczny urlop zwiedziłem, ciekawością wiedziony, wszystkie porty kanału La Manche, które w czasie ostatniej wojny francusko-angielskiej dostarczyły tak wielkiej liczby nieustraszonych korsarzy. Byłem podówczas jeszcze bardzo młodym i nigdy nie widziałem korsarza, pragnąłem więc usilnie ujrzeć prawdziwy typ takiego, z wieczną klątwą na ustach, a fajką w zębach, z okiem krwią na biegłem i ciałem okrytem ranami tak głębokiemi, iżby w nich pięść zanurzyć można.
W jednej z nadbrzeżnych miejscowości, w której się pewien czas zatrzymałem, objawiłem to naiwne życzenie staremu przyjacielowi mej rodziny, któremu byłem polecony. Był to człowiek bardzo rozsądny i miły w obejściu. Wysłuchawszy mnie spokojnie rzekł: „A więc dobrze, jutro zasiądziesz pan u mnie do obiadu w towarzystwie korsarza.”
– Korsarza? – wykrzyknąłem.
– Tak, prawdziwego korsarza – odparł – korsarza, jakich jest mało, który sam jeden złupił więcej statków, aniżeli wszyscy jego współbracia razem, od czasu walk pod Dunkerką, aż do Saint-Malo.
Przez całą, noc nie mogłem usnąć, a dzień następny wydał mi się nieskończenie długim, chociaż próbowałem czytać „Korsarza” Byrona, by się odpowiednio nastroić do tego uroczystego spotkania.
O godzinie piątej zjawiłem się u mego przyjaciela. Dziś mi się to śmiesznem wydaje, że ubrałem się owego dnia wykwintniej i z większą starannością niż zwykle. Gospodarz wydał mi się zakłopotanym, co mnie tak przeraziło, iż zadrżałem mimowoli.
– Nasz korsarz, rzekł, przyjdzie aż pod koniec obiadu, właśnie zajęty jest konferencyą, z kapitanem, komendantem portu.
– A więc poczekamy na niego, odparłem oddychając nieco swobodniej.
Zasiedliśmy do stołu. Wyznaczono mi miejsce obok gospodyni, a po mej prawej stronie usiadł jegomość, około sześćdziesięciu lat liczący, którego traktowano w domu nadzwyczaj poufale i nazywano krótko Tomem.
Odziany był bardzo starannie w ubiór czarny, który wybornie odbijał od bielizny śnieżnej białości. Twarz jego jowialna tchnęła szczerością, oko pełne życia, policzki świecące zdrowiem a w całej postaci rozlany był wyraz dobroduszności, który przejmował patrzącego zadowoleniem. Opowiadał mi wiele o swem rodzinnem mieście, którem się chlubił, o zamierzonych upiększeniach, o współzawodnictwie między szkołą braciszków a szkołą wzajemnej nauki, a nakoniec oznajmił mi z rodzajem dumy, że jest członkiem rady municypalnej, kapitanem gwardyi narodowej, a nawet ma niejaki wpływ na sprawy kościelne. Uwierzyłem mu na słowo. W każdej innej chwili szczegóły te byłyby mnie wielce zajmowały, lecz wtedy właśnie wydawały mi się, muszę wyznać, nudne i jednostajne, gdyż myśl ma była cała zaprzątnięta moim korsarzem, który nie nadchodził. Napróżno nasz gospodarz, w uprzejmości swej, by mnie rozerwać, począł drażnić Toma jakąś studnią, walącą się w gruzy, w dzielnicy, której nadzór jemu specyalnie był poruczony. To zachowanie się gospodarza obudziło we mnie przekonanie, że Tom posiadał obok innych zalet towarzyskich i municypalnych usposobienie w najwyższym stopniu łagodne, zgodne i wesołe.
Podano wety, a gdy słudzy się oddalili, zrozpaczony i nie mogąc się dłużej powstrzymać, prawie płaczliwym tonem zagadnąłem naszego amfitryona: – Niestety pański korsarz zapomniał o panu.
– Jaki korsarz? zapytał pan Tom, obierając spokojnie orzechy z łupy.
– Ależ komisarz marynarki, którego zaprosiłem, odparł gospodarz śmiejąc się do rozpuku z swego dowcipu.
Spłonąłem potężnym rumieńcem, a ogarnął mnie tak silny gniew, iż jedynie przez wzgląd na obecność dwóch kobiet potrafiłem zapanować nad sobą. Nie wiem jednak, czybym się mimo to nie dał był unieść swej porywczości, gdym zauważył, że zamiast odpowiedzi gospodarz spojrzał na resztę towarzystwa z dziwnym uśmiechem, a ci się również uśmiechnęli, z wyjątkiem jednego Toma, który się zaczerwienił aż po uszy i spuścił głowę z wyrazem zawstydzenia.
– Oto ten zacny człowiek sam jeden oburza się tą śmieszną sceną, pomyślałem, składając w duchu gorące podziękowanie godnemu radcy municypalnemu.
– No dosyć już tych żartów, przemówił wreszcie gospodarz w tonie poważnym, a serdecznym – wybacz pan, jeżeli być może nadużyłem przywileju starości. Uczyniłem to tylko w tym celu, by cię ustrzedz od z góry powziętych uprzedzeń, bo one są powodem, że się później mylnie osądza ludzi, którzy w nas budzą zainteresowanie. Jeżeli ich znajdziesz takimi, jakimi są w rzeczywistości, a nie jakimi sobie ich przedstawiałeś w bujnej wyobraźni, fantazya twa oburza się na rzeczywistość i gotów jesteś, przez złość, że się pomyliłeś, niesprawiedliwie ich osądzić lub pozostać dalej przy pierwotnem złudzeniu.
Spojrzałem z zdumieniem na gospodarza. Miałem lat szesnaście, on sześćdziesiąt; zresztą w tych kilku słowach jego mieściło się tyle życzliwości i rozsądku, że nie mogłem w żaden sposób się gniewać.
– Najlepszym dowodem prawdziwości mych słów – mówił dalej – jest, że gdybym natychmiast ci był wskazał naszego korsarza mówiąc, oto on, jestem przekonany, że byłbyś odniósł zupełnie inne wrażenie, aniżeli to, na jakieś się przygotował, a jednak ten nieustraszony bohater, o którym ci mówiłem, jest tu między nami i jadł wraz z nami obiad.
Uczyniłem gest zdziwienia.
– Daję panu moje słowo, wyrzekł gospodarz tak poważnie, iż musiałem mu wierzyć.
Powiodłem więc badawczem okiem po twarzach obecnych, które rozjaśniał uprzejmy uśmiech, ale nigdzie nie mogłem odkryć korsarza.
– Przypatrz mi się pan dobrze, rzekł Tom z szczególnym uśmiechem.
Wtedy gospodarz wskazując ręką na Toma przemówił:
– Mam zaszczyt przedstawić panu kapitana Tomasza S...
– Kapitana S...! pan jesteś owym dzielnym kapitanem? wykrzyknąłem, bo nazwisko, nieustraszona odwaga i męstwo owego bohatera były mi dobrze znane. I pozostałem nieruchomy z zdumienia i podziwu, a serce biło mi głośnem i przyspieszonem tętnem.
– Tak, ja sam nim jestem, odpowiedział korsarz, obierając i gryząc dalej orzechy.
– Pan jesteś owym sławnym kapitanem? powtórzyłem raz jeszcze, pożerając go oczami. I zdawało mi się po tem odkryciu, że lada chwila czoło radcy municypalnego pokryją groźne chmury, z oka padną błyskawice, głos zagrzmi, podobny do gromu. Ale błyskawic i gromów nie było ni śladu, natomiast korsarz przemówił do mnie z największą grzecznością:
– Jeżelibyś pan chciał zwiedzić port i stanowisko okrętów, jestem na pańskie usługi.
Poczem znów powrócił do swych orzechów.
Wydawało mi się, że je zanadto lubi, jak na korsarza.
W samej rzeczy byłem mocno zmieszany, bo chociaż nie przesadzałem w idealizowaniu, to jednak utworzyłem sobie zupełnie odmienny obraz człowieka, który wiódł życie tak krwawe i obfite w niebezpieczeństwa. Nie mogłem pojąć, by tyle wrażeń potężnych a strasznych nie pozostawiło ani jednej zmarszczki na tem jasnem i pogodnem czole, najmniejszego śladu na jego twarzy rumianej i uśmiechniętej.
Gospodarz widząc moje zdziwienie, rzekł do korsarza: – Patrz pan, panie Tom, on panu nie wierzy; aby go przekonać mów mu coś o twoim zawodzie albo najlepiej opowiedz mu twą ucieczkę z Southamptonu.
Kapitan Tom skrzywił się niechętnie. Na moją uwagę gospodarz nie nalegał dłużej, a ja nawiązałem pogadankę z kapitanem, zawsze uprzejmym i pogodnym, o jego głośnych walkach, któremi nas, młodych adeptów marynarki, w dzieciństwie do snu kołysano.
Uwaga, z jaką się mu przysłuchiwałem, dotknęła mile kapitana Toma, rozmowa nasza wkrótce się ożywiła, wyjawił mi nawet niektóre szczegóły o sposobie prowadzenia walki, a wszystko to w tonie spokojnym i łagodnym, który dziwnie odbijał od ponurego i pełnego grozy przedmiotu rozmowy.
Między innemi nie zapomnę nigdy odpowiedzi jego na moje pytanie, w jaki sposób uderzał na nieprzyjaciela.
Bawiąc się widelcem odparł najspokojniej w świecie:
– Mój Boże, stając do walki z okrętem nieprzyjacielskim, miałem zwyczaj, który uważam za bardzo dobry i który mogę panu polecić do zastosowania przy sposobności, bo to rzecz bardzo prosta – dodał mniej więcej tonem gospodyni zachwalającej wyborną receptę do smażenia konfitur – oto w chwili, kiedy znajdowałem się oko w oko naprzeciw pokładu nieprzyjacielskiego okrętu, zasypywałem go od razu gradem kul naszych muszkietów i dział, nabitych potrójnym ładunkiem. I nie możesz pan sobie nawet przedstawić, jaki to miało skutek – dorzucił kapitan obracając się na pół ku mnie i potrząsając głową z wyrazem głębokiego przekonania.
Pozwoliłem sobie zapewnić kapitana, że jestem w stanie dokładnie sobie wyobrazić skutek, jaki musiał wywołać ten znakomity środek, który w rzeczy samej był bardzo prosty.
– Ba! Tom tylko udaje takiego zucha – rzekł gospodarz złośliwie – ale nie powiedział ci jeszcze, że się boi upiorów.
– O! upiorów! zawołał wesoło Tom, napełniając kieliszek wyśmienitym curacao.
– Tak, upiorów, powtórzył gospodarz.
– Czyż cię nigdy nie odwiedza człowiek z wydłubanemi oczami?
Wtedy twarz kapitana przybrała szczególny wyraz, poczerwieniał, oko jego pierwszy raz się ożywiło, a próżny kielich postawił na stole i zawołał gładząc dłonią siwe włosy i odsłaniając wysokie czoło:
– A więc dobrze, widzę, że gospodarz nasz chce koniecznie, bym opowiedział moją ucieczkę z Southamptonu, z którą się łączy ta przeklęta przygoda. Posłuchaj mnie zatem, młodzieńcze.
– Lecz nie zapominaj, kapitanie, o obecności dam – rzekł nasz gospodarz, wskazując na żonę i jedną z jej przyjaciółek.
– Na honor – odparł Tom – jeżeli w zapale opowiadania powiem co niestosownego, to proszę sobie tylko wyobrazić, że opuściłem te słowa i położyłem w ich miejsce kropki.
Nie wiem, czy to było złudzenie, czy może likier zaczął działać na kapitana, czy może był to wreszcie demoniczny, pełen ponurej grozy urok, jakim działa wypisane na czole dumne miano korsarza, ale skoro rozpoczął opowiadanie, zdawał się niejako rozkazem wymagać powszechnej uwagi. W moich oczach był to już człowiek zupełnie inny, a nie radca municypalny.
Opowiadanie swe temi rozpoczął słowy:
O ile sobie mogę przypomnieć, działo się to w wrześniu roku 1812.
Wiał właśnie świeży wiatr od północnego zachodu, a statek mój, który.............................DAJA
Szaleństwem jest, jeżeli kto umiłował stworzenie inaczej,
aniżeli istotę na śmierć przeznaczoną.
Zwierzenia, św. Augustyna, Księga IV. Rozdział 7.
I.
Po dwuletniej wojence w Indyach powróciłem do Francyi i zamieszkałem znów w Paryżu. Od sześciu miesięcy utrzymywałem stosunek miłosny z żoną jednego z mych najlepszych przyjaciół z lat dzieciństwa. Była to kobieta niezwykłej piękności, o wyglądzie rasowym, pełna dystynkcyi, wysmukła, delikatna, nerwowa. Na bladej twarzy o dużych ciemnych oczach, przysłoniętych rzęsami, malował się wyraz wyniosły i dumny. Nóżkę miała cudowną, ręce i kibić królewskie, a duszy i rozumu ani za mało, ani za wiele, lecz w sam raz tyle, ile potrzeba było, by opromienić odrobiną poezyi nasz stosunek, a zarazem uchronić się od głębszej namiętności wraz z jej wymaganiami i ciężarem.
Pewnego wieczora, po obiedzie, przy którym prócz nas trojga nie było nikogo więcej, przyjaciel mój kazał zaprzęgać i odezwał się w te słowa:
– Opuszczam cię, Jenny, bo mam pilną sprawę, a dzisiaj, jeżeli się nie mylę, twój dzień opery.
– Tak – odparła Jenny – ale odstąpiłam swą lożę Bressacom.
– Cóż więc poczniesz?
– Sama jeszcze nie wiem. Ponieważ to właśnie środa pani d’Arville, zaglądnę może na chwilę do niej. –
Powstałem z miejsca i wraz z mym przyjacielem zabierałem się do wyjścia, gdy żona jego mnie temi powstrzymała słowy:
– Nie wyprawiam pana wcale, owszem możesz pan jeszcze zostać, kazałam dopiero na dziewiątą lub dziesiątą godzinę przygotować toaletę.
Skłoniłem się w milczeniu.
– Bez wątpienia, jeżeli nie masz nic pilnego, zostań koło mej żony i baw ją przez ten czas, bo ja mam przeklęte rendez-vous z notaryuszem, którego nie mogę na później odłożyć.
– Do widzenia, Jenny, rzekł do swej żony, całując ją w rękę, a zwracając się do mnie dodał:
– Nie zapominaj, że przychodzę po ciebie jutro o drugiej i pójdziemy razem oglądnąć ów hotel przy ulicy Londyńskiej.
Po tych słowach wyszedł.
Gdy już turkot kół upewnił mnie o stanowczym jego odjeździe, powstałem z krzesła i usiadłem na kozetce obok Jenny.
– Patrz Arturze, jak ja się dla ciebie poświęcam, wyrzekła z westchnieniem.
Uwaga ta tak była dziwną po naszym blizkim stosunku, trwającym już od kilku miesięcy, tak padła nagle i bez związku z naszemi poprzedniemi rozmowami, że nie rozumiejąc, do czego dąży, zapytałem:
– Jakto, Jenny, jakie poświęcenie?
Nic mi na to nie odpowiedziała, lecz odwróciwszy się odemnie z minką zagniewaną, poczęła się bawić kadzielnicą, stojącą na małym stoliku.
– A – rzekłem, całując jej piękne ramiona – rozumiem cię teraz. Posłuchaj mnie, moja kochana, ślubowaliśmy sobie wzajemną otwartość, chcę ci więc powiedzieć, co cię teraz dręczy. Mówisz o poświęceniu, bo czytałaś prawdopodobnie przed chwilą jakiś romans, kreślący dzieje nieszczęśliwej miłości, albo też fantastyczny lot twych myśli zwrócił się tego wieczora ku tematowi winy i wyrzutów sumienia. Na honor nie byłbym ci odmówił tej rozrywki, gdybyś mnie była przygotowała i w sposób naturalny sprowadziła rozmowę na ten przedmiot. Ale słowa twe padły tak znienacka w chwili, gdy ten kochany Oktawiusz wydalił się do swego notaryusza, że nie mogłem się oprzeć zdziwieniu. To moje zdziwienie nie pozwoliło ci korzystać z nastroju, w jakim się dziś wieczór znajdujesz i z tego powodu gniewasz się na mnie. Czy może nie mam słuszności?
Jenny lekko się uśmiechnęła.
– A więc zgadłem, a ponieważ jesteśmy w toku otwartości, muszę ci wyznać, że to niewdzięczny zresztą temat, poświęcenie. Czyż w stosunku takim, jak nasz, może być mowa o jakiemś poświęceniu z twej strony? Czyż nie widzisz, że cię otaczam hołdami, czcią i miłością, że czynię wszystko, co tylko z twych oczu wyczytać mogę? A ty to nazywasz poświęceniem! To tylko wynik przyzwyczajenia, że my mężczyźni zawsze mamy wam dziękować za szczęście, które sami wam przynosimy w ofierze....
– A to dobre! A nasza reputacya? a nasze zasady?
– Oto niepotrzebnie używasz synonimów, słowo reputacya samo określa wszystko. A więc dobrze. Gdy się nigdy do siebie nie pisuje, gdy kochanek jest człowiekiem, który ma charakter i umie żyć, reputacya zostaje bez skazy.
– Przyznaję, że tak, ale nasze zasady?
– Tak, ale ja właśnie nie przyznaję waszych zasad.
– Arturze, bredzisz, albo jesteś zarozumiałym do śmieszności.
– Ależ przeciwnie, ponieważ nie jestem wcale zarozumiały i mam o sobie bardzo skromne, wyobrażenie, nie wierzę w te wasze zasady. Bo i jakżeż możesz chcieć na seryo, abym mógł uznawać jakąś władzę tych waszych zasad, skoro widzę, że tak drobna zasługa, jak moja wystarcza, by je zwyciężyć. I nie można tu nawet mówić wcale o zasłudze. Gdybym przynajmniej ci był dowiódł mej miłości poświęceniem bez granic, wiernością, pełną zaparcia się, nie mówię;... ale przed sześciu miesiącami wcale cię nie znałem, później zająłem się tobą, tak jak mężczyźni zajmują się kobietami w ogóle, ty mnie przyjęłaś, jak się przyjmuje pierwszego lepszego mężczyznę i... znalazłem szczęście u ciebie, bo złożyły się na to okoliczności zewnętrzne, nasze stosunki towarzyskie. Ty nie jesteś mi więcej dłużną, jak ja tobie, każde z nas szukało czegoś odpowiedniego dla siebie. Znaleźliśmy je, a więc korzystajmy, lecz nie mówmy o poświęceniu.
– Doprawdy, słuchając ciebie, czyż nie należałoby myśleć, że wyraz ten powinien być wykreślony z naszego języka? A wyrzuty sumienia, czyż to nie poświęcenie, na nie się narażać?
– Ależ kwestyę tych wyrzutów omówiliśmy już, mówiąc o reputacyi. Wyrzuty sumienia – to bojaźń wykrycia prawdy. A więc przy ostrożności i dochowaniu tajemnicy nie ma się wyrzutów.
– Masz dzisiaj swój dzień paradoksów. Niechajże będzie. Jest to rodzaj kokieteryi z twej strony, bo wiesz, że nic mnie tak nie bawi i nie zachwyca, jak paradoksy. A zatem jeżeli mam cię dobrze rozumieć, moja miłość ku tobie jest tylko...
– Paradoksem.
– Sam to powiedziałeś. Lecz wracając do naszego tematu, zaprzeczasz więc, by kobieta mogła się poświęcać dla swego kochanka?
– O bynajmniej, tego nie mówię. Zaprzeczam jedynie, by między nami do chwili obecnej mogła być mowa o jakiemkolwiek poświęceniu, a jeżeli kto z nas się poświęca, twierdziłbym raczej, że to ja...
– A to zabawne! W jakiż to sposób?
– Posłuchaj mnie, Jenny! Jesteś zamężną, jam nie żonaty, ty nie potrzebujesz myśleć o przyszłości, a ja jestem w podobnem położeniu, jak młoda panna na wydaniu, która ma kochanka...
– Ależ to niedorzeczność!
– Faktem jednak jest, że gdybym umarł jutro, trumnę mą okrywałby biały całun i zdobiłyby ją wieńce z białych róż i inne oznaki niewinności, jak gdybym był szesnastoletnim aniołem, wstępującym prosto do nieba. Tak to już jest na świecie.
– A zatem okoliczności, wśród których kobieta może się poświęcić dla swego kochanka, są nader rzadkie, nieprawdaż? zapytała Jenny.
– Tak jest, na szczęście są one bardzo rzadkie, prawie niepodobna ich spotkać, zwłaszcza we Francyi, dzięki naszym obyczajom i naszemu zepsuciu, które nawet w występku domaga się spokoju, wygody, a zwłaszcza swobody.
– A w innych stronach?
– O gdzie indziej, to co innego. W kraju na pół dzikim coś podobnego jest możliwem, nawet się wydarzyło, mógłbym coś takiego przytoczyć.
– O mój Boże! może coś, co się tobie samemu wydarzyło?
– Tak, być może.
– O opowiedz mi to, proszę cię...
– Gdybym był zarozumiałym, mógłbym powiedzieć, że boję się, byś nie była zazdrosną, wolę jednak twierdzić, że to cię może znudzić.
– Ależ nie; wiesz dobrze, że nic mnie tak bardzo nie zajmuje, jak twe opowiadania z podróży. Lecz ty tak rzadko o nich wspominasz. Arturze, proszę cię, opowiedz mi to, ja tego pragnę.
– A więc dobrze, posłuchaj!
II.
Będzie temu mniejwięcej półtora roku; byłem wówczas w Indyach. Admirał........................
Urywek z pamiętników nieznajomego...
...uzyskawszy od admirała kilkumiesięczny urlop zwiedziłem, ciekawością wiedziony, wszystkie porty kanału La Manche, które w czasie ostatniej wojny francusko-angielskiej dostarczyły tak wielkiej liczby nieustraszonych korsarzy. Byłem podówczas jeszcze bardzo młodym i nigdy nie widziałem korsarza, pragnąłem więc usilnie ujrzeć prawdziwy typ takiego, z wieczną klątwą na ustach, a fajką w zębach, z okiem krwią na biegłem i ciałem okrytem ranami tak głębokiemi, iżby w nich pięść zanurzyć można.
W jednej z nadbrzeżnych miejscowości, w której się pewien czas zatrzymałem, objawiłem to naiwne życzenie staremu przyjacielowi mej rodziny, któremu byłem polecony. Był to człowiek bardzo rozsądny i miły w obejściu. Wysłuchawszy mnie spokojnie rzekł: „A więc dobrze, jutro zasiądziesz pan u mnie do obiadu w towarzystwie korsarza.”
– Korsarza? – wykrzyknąłem.
– Tak, prawdziwego korsarza – odparł – korsarza, jakich jest mało, który sam jeden złupił więcej statków, aniżeli wszyscy jego współbracia razem, od czasu walk pod Dunkerką, aż do Saint-Malo.
Przez całą, noc nie mogłem usnąć, a dzień następny wydał mi się nieskończenie długim, chociaż próbowałem czytać „Korsarza” Byrona, by się odpowiednio nastroić do tego uroczystego spotkania.
O godzinie piątej zjawiłem się u mego przyjaciela. Dziś mi się to śmiesznem wydaje, że ubrałem się owego dnia wykwintniej i z większą starannością niż zwykle. Gospodarz wydał mi się zakłopotanym, co mnie tak przeraziło, iż zadrżałem mimowoli.
– Nasz korsarz, rzekł, przyjdzie aż pod koniec obiadu, właśnie zajęty jest konferencyą, z kapitanem, komendantem portu.
– A więc poczekamy na niego, odparłem oddychając nieco swobodniej.
Zasiedliśmy do stołu. Wyznaczono mi miejsce obok gospodyni, a po mej prawej stronie usiadł jegomość, około sześćdziesięciu lat liczący, którego traktowano w domu nadzwyczaj poufale i nazywano krótko Tomem.
Odziany był bardzo starannie w ubiór czarny, który wybornie odbijał od bielizny śnieżnej białości. Twarz jego jowialna tchnęła szczerością, oko pełne życia, policzki świecące zdrowiem a w całej postaci rozlany był wyraz dobroduszności, który przejmował patrzącego zadowoleniem. Opowiadał mi wiele o swem rodzinnem mieście, którem się chlubił, o zamierzonych upiększeniach, o współzawodnictwie między szkołą braciszków a szkołą wzajemnej nauki, a nakoniec oznajmił mi z rodzajem dumy, że jest członkiem rady municypalnej, kapitanem gwardyi narodowej, a nawet ma niejaki wpływ na sprawy kościelne. Uwierzyłem mu na słowo. W każdej innej chwili szczegóły te byłyby mnie wielce zajmowały, lecz wtedy właśnie wydawały mi się, muszę wyznać, nudne i jednostajne, gdyż myśl ma była cała zaprzątnięta moim korsarzem, który nie nadchodził. Napróżno nasz gospodarz, w uprzejmości swej, by mnie rozerwać, począł drażnić Toma jakąś studnią, walącą się w gruzy, w dzielnicy, której nadzór jemu specyalnie był poruczony. To zachowanie się gospodarza obudziło we mnie przekonanie, że Tom posiadał obok innych zalet towarzyskich i municypalnych usposobienie w najwyższym stopniu łagodne, zgodne i wesołe.
Podano wety, a gdy słudzy się oddalili, zrozpaczony i nie mogąc się dłużej powstrzymać, prawie płaczliwym tonem zagadnąłem naszego amfitryona: – Niestety pański korsarz zapomniał o panu.
– Jaki korsarz? zapytał pan Tom, obierając spokojnie orzechy z łupy.
– Ależ komisarz marynarki, którego zaprosiłem, odparł gospodarz śmiejąc się do rozpuku z swego dowcipu.
Spłonąłem potężnym rumieńcem, a ogarnął mnie tak silny gniew, iż jedynie przez wzgląd na obecność dwóch kobiet potrafiłem zapanować nad sobą. Nie wiem jednak, czybym się mimo to nie dał był unieść swej porywczości, gdym zauważył, że zamiast odpowiedzi gospodarz spojrzał na resztę towarzystwa z dziwnym uśmiechem, a ci się również uśmiechnęli, z wyjątkiem jednego Toma, który się zaczerwienił aż po uszy i spuścił głowę z wyrazem zawstydzenia.
– Oto ten zacny człowiek sam jeden oburza się tą śmieszną sceną, pomyślałem, składając w duchu gorące podziękowanie godnemu radcy municypalnemu.
– No dosyć już tych żartów, przemówił wreszcie gospodarz w tonie poważnym, a serdecznym – wybacz pan, jeżeli być może nadużyłem przywileju starości. Uczyniłem to tylko w tym celu, by cię ustrzedz od z góry powziętych uprzedzeń, bo one są powodem, że się później mylnie osądza ludzi, którzy w nas budzą zainteresowanie. Jeżeli ich znajdziesz takimi, jakimi są w rzeczywistości, a nie jakimi sobie ich przedstawiałeś w bujnej wyobraźni, fantazya twa oburza się na rzeczywistość i gotów jesteś, przez złość, że się pomyliłeś, niesprawiedliwie ich osądzić lub pozostać dalej przy pierwotnem złudzeniu.
Spojrzałem z zdumieniem na gospodarza. Miałem lat szesnaście, on sześćdziesiąt; zresztą w tych kilku słowach jego mieściło się tyle życzliwości i rozsądku, że nie mogłem w żaden sposób się gniewać.
– Najlepszym dowodem prawdziwości mych słów – mówił dalej – jest, że gdybym natychmiast ci był wskazał naszego korsarza mówiąc, oto on, jestem przekonany, że byłbyś odniósł zupełnie inne wrażenie, aniżeli to, na jakieś się przygotował, a jednak ten nieustraszony bohater, o którym ci mówiłem, jest tu między nami i jadł wraz z nami obiad.
Uczyniłem gest zdziwienia.
– Daję panu moje słowo, wyrzekł gospodarz tak poważnie, iż musiałem mu wierzyć.
Powiodłem więc badawczem okiem po twarzach obecnych, które rozjaśniał uprzejmy uśmiech, ale nigdzie nie mogłem odkryć korsarza.
– Przypatrz mi się pan dobrze, rzekł Tom z szczególnym uśmiechem.
Wtedy gospodarz wskazując ręką na Toma przemówił:
– Mam zaszczyt przedstawić panu kapitana Tomasza S...
– Kapitana S...! pan jesteś owym dzielnym kapitanem? wykrzyknąłem, bo nazwisko, nieustraszona odwaga i męstwo owego bohatera były mi dobrze znane. I pozostałem nieruchomy z zdumienia i podziwu, a serce biło mi głośnem i przyspieszonem tętnem.
– Tak, ja sam nim jestem, odpowiedział korsarz, obierając i gryząc dalej orzechy.
– Pan jesteś owym sławnym kapitanem? powtórzyłem raz jeszcze, pożerając go oczami. I zdawało mi się po tem odkryciu, że lada chwila czoło radcy municypalnego pokryją groźne chmury, z oka padną błyskawice, głos zagrzmi, podobny do gromu. Ale błyskawic i gromów nie było ni śladu, natomiast korsarz przemówił do mnie z największą grzecznością:
– Jeżelibyś pan chciał zwiedzić port i stanowisko okrętów, jestem na pańskie usługi.
Poczem znów powrócił do swych orzechów.
Wydawało mi się, że je zanadto lubi, jak na korsarza.
W samej rzeczy byłem mocno zmieszany, bo chociaż nie przesadzałem w idealizowaniu, to jednak utworzyłem sobie zupełnie odmienny obraz człowieka, który wiódł życie tak krwawe i obfite w niebezpieczeństwa. Nie mogłem pojąć, by tyle wrażeń potężnych a strasznych nie pozostawiło ani jednej zmarszczki na tem jasnem i pogodnem czole, najmniejszego śladu na jego twarzy rumianej i uśmiechniętej.
Gospodarz widząc moje zdziwienie, rzekł do korsarza: – Patrz pan, panie Tom, on panu nie wierzy; aby go przekonać mów mu coś o twoim zawodzie albo najlepiej opowiedz mu twą ucieczkę z Southamptonu.
Kapitan Tom skrzywił się niechętnie. Na moją uwagę gospodarz nie nalegał dłużej, a ja nawiązałem pogadankę z kapitanem, zawsze uprzejmym i pogodnym, o jego głośnych walkach, któremi nas, młodych adeptów marynarki, w dzieciństwie do snu kołysano.
Uwaga, z jaką się mu przysłuchiwałem, dotknęła mile kapitana Toma, rozmowa nasza wkrótce się ożywiła, wyjawił mi nawet niektóre szczegóły o sposobie prowadzenia walki, a wszystko to w tonie spokojnym i łagodnym, który dziwnie odbijał od ponurego i pełnego grozy przedmiotu rozmowy.
Między innemi nie zapomnę nigdy odpowiedzi jego na moje pytanie, w jaki sposób uderzał na nieprzyjaciela.
Bawiąc się widelcem odparł najspokojniej w świecie:
– Mój Boże, stając do walki z okrętem nieprzyjacielskim, miałem zwyczaj, który uważam za bardzo dobry i który mogę panu polecić do zastosowania przy sposobności, bo to rzecz bardzo prosta – dodał mniej więcej tonem gospodyni zachwalającej wyborną receptę do smażenia konfitur – oto w chwili, kiedy znajdowałem się oko w oko naprzeciw pokładu nieprzyjacielskiego okrętu, zasypywałem go od razu gradem kul naszych muszkietów i dział, nabitych potrójnym ładunkiem. I nie możesz pan sobie nawet przedstawić, jaki to miało skutek – dorzucił kapitan obracając się na pół ku mnie i potrząsając głową z wyrazem głębokiego przekonania.
Pozwoliłem sobie zapewnić kapitana, że jestem w stanie dokładnie sobie wyobrazić skutek, jaki musiał wywołać ten znakomity środek, który w rzeczy samej był bardzo prosty.
– Ba! Tom tylko udaje takiego zucha – rzekł gospodarz złośliwie – ale nie powiedział ci jeszcze, że się boi upiorów.
– O! upiorów! zawołał wesoło Tom, napełniając kieliszek wyśmienitym curacao.
– Tak, upiorów, powtórzył gospodarz.
– Czyż cię nigdy nie odwiedza człowiek z wydłubanemi oczami?
Wtedy twarz kapitana przybrała szczególny wyraz, poczerwieniał, oko jego pierwszy raz się ożywiło, a próżny kielich postawił na stole i zawołał gładząc dłonią siwe włosy i odsłaniając wysokie czoło:
– A więc dobrze, widzę, że gospodarz nasz chce koniecznie, bym opowiedział moją ucieczkę z Southamptonu, z którą się łączy ta przeklęta przygoda. Posłuchaj mnie zatem, młodzieńcze.
– Lecz nie zapominaj, kapitanie, o obecności dam – rzekł nasz gospodarz, wskazując na żonę i jedną z jej przyjaciółek.
– Na honor – odparł Tom – jeżeli w zapale opowiadania powiem co niestosownego, to proszę sobie tylko wyobrazić, że opuściłem te słowa i położyłem w ich miejsce kropki.
Nie wiem, czy to było złudzenie, czy może likier zaczął działać na kapitana, czy może był to wreszcie demoniczny, pełen ponurej grozy urok, jakim działa wypisane na czole dumne miano korsarza, ale skoro rozpoczął opowiadanie, zdawał się niejako rozkazem wymagać powszechnej uwagi. W moich oczach był to już człowiek zupełnie inny, a nie radca municypalny.
Opowiadanie swe temi rozpoczął słowy:
O ile sobie mogę przypomnieć, działo się to w wrześniu roku 1812.
Wiał właśnie świeży wiatr od północnego zachodu, a statek mój, który.............................DAJA
Szaleństwem jest, jeżeli kto umiłował stworzenie inaczej,
aniżeli istotę na śmierć przeznaczoną.
Zwierzenia, św. Augustyna, Księga IV. Rozdział 7.
I.
Po dwuletniej wojence w Indyach powróciłem do Francyi i zamieszkałem znów w Paryżu. Od sześciu miesięcy utrzymywałem stosunek miłosny z żoną jednego z mych najlepszych przyjaciół z lat dzieciństwa. Była to kobieta niezwykłej piękności, o wyglądzie rasowym, pełna dystynkcyi, wysmukła, delikatna, nerwowa. Na bladej twarzy o dużych ciemnych oczach, przysłoniętych rzęsami, malował się wyraz wyniosły i dumny. Nóżkę miała cudowną, ręce i kibić królewskie, a duszy i rozumu ani za mało, ani za wiele, lecz w sam raz tyle, ile potrzeba było, by opromienić odrobiną poezyi nasz stosunek, a zarazem uchronić się od głębszej namiętności wraz z jej wymaganiami i ciężarem.
Pewnego wieczora, po obiedzie, przy którym prócz nas trojga nie było nikogo więcej, przyjaciel mój kazał zaprzęgać i odezwał się w te słowa:
– Opuszczam cię, Jenny, bo mam pilną sprawę, a dzisiaj, jeżeli się nie mylę, twój dzień opery.
– Tak – odparła Jenny – ale odstąpiłam swą lożę Bressacom.
– Cóż więc poczniesz?
– Sama jeszcze nie wiem. Ponieważ to właśnie środa pani d’Arville, zaglądnę może na chwilę do niej. –
Powstałem z miejsca i wraz z mym przyjacielem zabierałem się do wyjścia, gdy żona jego mnie temi powstrzymała słowy:
– Nie wyprawiam pana wcale, owszem możesz pan jeszcze zostać, kazałam dopiero na dziewiątą lub dziesiątą godzinę przygotować toaletę.
Skłoniłem się w milczeniu.
– Bez wątpienia, jeżeli nie masz nic pilnego, zostań koło mej żony i baw ją przez ten czas, bo ja mam przeklęte rendez-vous z notaryuszem, którego nie mogę na później odłożyć.
– Do widzenia, Jenny, rzekł do swej żony, całując ją w rękę, a zwracając się do mnie dodał:
– Nie zapominaj, że przychodzę po ciebie jutro o drugiej i pójdziemy razem oglądnąć ów hotel przy ulicy Londyńskiej.
Po tych słowach wyszedł.
Gdy już turkot kół upewnił mnie o stanowczym jego odjeździe, powstałem z krzesła i usiadłem na kozetce obok Jenny.
– Patrz Arturze, jak ja się dla ciebie poświęcam, wyrzekła z westchnieniem.
Uwaga ta tak była dziwną po naszym blizkim stosunku, trwającym już od kilku miesięcy, tak padła nagle i bez związku z naszemi poprzedniemi rozmowami, że nie rozumiejąc, do czego dąży, zapytałem:
– Jakto, Jenny, jakie poświęcenie?
Nic mi na to nie odpowiedziała, lecz odwróciwszy się odemnie z minką zagniewaną, poczęła się bawić kadzielnicą, stojącą na małym stoliku.
– A – rzekłem, całując jej piękne ramiona – rozumiem cię teraz. Posłuchaj mnie, moja kochana, ślubowaliśmy sobie wzajemną otwartość, chcę ci więc powiedzieć, co cię teraz dręczy. Mówisz o poświęceniu, bo czytałaś prawdopodobnie przed chwilą jakiś romans, kreślący dzieje nieszczęśliwej miłości, albo też fantastyczny lot twych myśli zwrócił się tego wieczora ku tematowi winy i wyrzutów sumienia. Na honor nie byłbym ci odmówił tej rozrywki, gdybyś mnie była przygotowała i w sposób naturalny sprowadziła rozmowę na ten przedmiot. Ale słowa twe padły tak znienacka w chwili, gdy ten kochany Oktawiusz wydalił się do swego notaryusza, że nie mogłem się oprzeć zdziwieniu. To moje zdziwienie nie pozwoliło ci korzystać z nastroju, w jakim się dziś wieczór znajdujesz i z tego powodu gniewasz się na mnie. Czy może nie mam słuszności?
Jenny lekko się uśmiechnęła.
– A więc zgadłem, a ponieważ jesteśmy w toku otwartości, muszę ci wyznać, że to niewdzięczny zresztą temat, poświęcenie. Czyż w stosunku takim, jak nasz, może być mowa o jakiemś poświęceniu z twej strony? Czyż nie widzisz, że cię otaczam hołdami, czcią i miłością, że czynię wszystko, co tylko z twych oczu wyczytać mogę? A ty to nazywasz poświęceniem! To tylko wynik przyzwyczajenia, że my mężczyźni zawsze mamy wam dziękować za szczęście, które sami wam przynosimy w ofierze....
– A to dobre! A nasza reputacya? a nasze zasady?
– Oto niepotrzebnie używasz synonimów, słowo reputacya samo określa wszystko. A więc dobrze. Gdy się nigdy do siebie nie pisuje, gdy kochanek jest człowiekiem, który ma charakter i umie żyć, reputacya zostaje bez skazy.
– Przyznaję, że tak, ale nasze zasady?
– Tak, ale ja właśnie nie przyznaję waszych zasad.
– Arturze, bredzisz, albo jesteś zarozumiałym do śmieszności.
– Ależ przeciwnie, ponieważ nie jestem wcale zarozumiały i mam o sobie bardzo skromne, wyobrażenie, nie wierzę w te wasze zasady. Bo i jakżeż możesz chcieć na seryo, abym mógł uznawać jakąś władzę tych waszych zasad, skoro widzę, że tak drobna zasługa, jak moja wystarcza, by je zwyciężyć. I nie można tu nawet mówić wcale o zasłudze. Gdybym przynajmniej ci był dowiódł mej miłości poświęceniem bez granic, wiernością, pełną zaparcia się, nie mówię;... ale przed sześciu miesiącami wcale cię nie znałem, później zająłem się tobą, tak jak mężczyźni zajmują się kobietami w ogóle, ty mnie przyjęłaś, jak się przyjmuje pierwszego lepszego mężczyznę i... znalazłem szczęście u ciebie, bo złożyły się na to okoliczności zewnętrzne, nasze stosunki towarzyskie. Ty nie jesteś mi więcej dłużną, jak ja tobie, każde z nas szukało czegoś odpowiedniego dla siebie. Znaleźliśmy je, a więc korzystajmy, lecz nie mówmy o poświęceniu.
– Doprawdy, słuchając ciebie, czyż nie należałoby myśleć, że wyraz ten powinien być wykreślony z naszego języka? A wyrzuty sumienia, czyż to nie poświęcenie, na nie się narażać?
– Ależ kwestyę tych wyrzutów omówiliśmy już, mówiąc o reputacyi. Wyrzuty sumienia – to bojaźń wykrycia prawdy. A więc przy ostrożności i dochowaniu tajemnicy nie ma się wyrzutów.
– Masz dzisiaj swój dzień paradoksów. Niechajże będzie. Jest to rodzaj kokieteryi z twej strony, bo wiesz, że nic mnie tak nie bawi i nie zachwyca, jak paradoksy. A zatem jeżeli mam cię dobrze rozumieć, moja miłość ku tobie jest tylko...
– Paradoksem.
– Sam to powiedziałeś. Lecz wracając do naszego tematu, zaprzeczasz więc, by kobieta mogła się poświęcać dla swego kochanka?
– O bynajmniej, tego nie mówię. Zaprzeczam jedynie, by między nami do chwili obecnej mogła być mowa o jakiemkolwiek poświęceniu, a jeżeli kto z nas się poświęca, twierdziłbym raczej, że to ja...
– A to zabawne! W jakiż to sposób?
– Posłuchaj mnie, Jenny! Jesteś zamężną, jam nie żonaty, ty nie potrzebujesz myśleć o przyszłości, a ja jestem w podobnem położeniu, jak młoda panna na wydaniu, która ma kochanka...
– Ależ to niedorzeczność!
– Faktem jednak jest, że gdybym umarł jutro, trumnę mą okrywałby biały całun i zdobiłyby ją wieńce z białych róż i inne oznaki niewinności, jak gdybym był szesnastoletnim aniołem, wstępującym prosto do nieba. Tak to już jest na świecie.
– A zatem okoliczności, wśród których kobieta może się poświęcić dla swego kochanka, są nader rzadkie, nieprawdaż? zapytała Jenny.
– Tak jest, na szczęście są one bardzo rzadkie, prawie niepodobna ich spotkać, zwłaszcza we Francyi, dzięki naszym obyczajom i naszemu zepsuciu, które nawet w występku domaga się spokoju, wygody, a zwłaszcza swobody.
– A w innych stronach?
– O gdzie indziej, to co innego. W kraju na pół dzikim coś podobnego jest możliwem, nawet się wydarzyło, mógłbym coś takiego przytoczyć.
– O mój Boże! może coś, co się tobie samemu wydarzyło?
– Tak, być może.
– O opowiedz mi to, proszę cię...
– Gdybym był zarozumiałym, mógłbym powiedzieć, że boję się, byś nie była zazdrosną, wolę jednak twierdzić, że to cię może znudzić.
– Ależ nie; wiesz dobrze, że nic mnie tak bardzo nie zajmuje, jak twe opowiadania z podróży. Lecz ty tak rzadko o nich wspominasz. Arturze, proszę cię, opowiedz mi to, ja tego pragnę.
– A więc dobrze, posłuchaj!
II.
Będzie temu mniejwięcej półtora roku; byłem wówczas w Indyach. Admirał........................
więcej..