- W empik go
Nowelle i obrazki - ebook
Nowelle i obrazki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 346 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ojca nie znała nigdy, a matka umarła gdzieś w szpitalu czy w więzieniu, kiedy ona była niewielką dziewczynką.
Ile miała lat, gdy to się stało, nie wiedziała ani ona, ani sąsiedzi, którzy mieszkali w jednym domu i w jednej suterenie na Solcu.
Zkądże ona mogła znać swoje lata, albo wiedzieć ile zim przemarzła w wilgotnej suterenie, z powybijanemi szybami, zamieszkałej przez kilka rodzin, których członkowie częściej się bili niżeli zachowywali spokojnie, albo ile wiosen przelatała bosa i odarta, chroniona tylko od promieni słonecznych lasem czarnych włosów, które zwichrzone i niekarne, spadały jej aż na ramiona, rzadko kiedy zaplecione.
Matka nigdy nie mówiła jej o latach, zresztą w ogóle mówiła z nią bardzo mało; czasem pracowała przy jakiej fabryce, lub też najmowała się do różnych robót, częściej piła, a wówczas była zła, kłóciła się z sąsiadami i biła kogo mogła.
W takich razach Maryś schodziła jej z oczów, kryła się w kącie, pod łóżko lub uciekała z izby i wolała w ostateczności nawet stać na słocie lub mrozie niż pokazać się matce, bo pamiętała dobrze jak ciężką była jej ręka.
Przywykła też od maleńkości radzić sobie sama, bo matki tygodniami całemi w domu nie bywało.
Rada to była nieosobliwa. Czasem posłużyła bogatszej sąsiadce, pokołysała dziecko i dostała za to trochę gorącej strawy, czasem kto dał jej z miłosierdzia skrawek chleba, a czasem, gdy nikt na nią nie zważał, pochwyciła jaki kąsek.
Strzegła się jednak czynić tego u sąsiadek, bo była sprytna nad wiek swój, a że miała szybkie nogi i biegała jak sarna z jednego końca miasta na drugi, nikt ją nigdy na kradzieży nie złapał; zanim sklepikarka obejrzała się, że jej brakuje bułki, jajka, serdelka, ona już była daleko.
Jak chwast rosła bujnie i dziko; nikt ją niczego nie uczył, nawet pacierza. Matka daleko częściej klęła niż modliła się, a w świecie, wśród którego obracała się czarna Maryś, o szkole nikt nie miał wyobrażenia.
Zwano ją czarną, bo pomiędzy dziećmi bawiącemi się na ulicy i dziedzińcu, Marysiów było pełno, a ona oprócz czarnych włosów, miała oczy wielkie, świecące jak węgle i pleć ciemną, prawie oliwkową, więc ten wyraz czarna zastępował nazwisko, które prawdopodobnie Maryś posiadała tak jak każdy człowiek, tylko, że nazwiska tego nie znała, bo kto go jej miał powiedzieć? Matkę jej wszyscy nazywali Wawrzyńcową, a Maryś nigdy nie przyszło do głowy, by nosiła ona jeszcze jakie inne imię, lub że ona sama mogła zwać się inaczej niż czarną Marysią.
Chociaż wychowana na bruku wielkiego miasta, Maryś miała pewne podobieństwo do dzikich, a to szczególniej w wyobrażeniach i pojęciach moralnych. I tak w jej przekonaniu dobrem było ukraść jaki smaczny kąsek w tak zręczny sposób, by się tego nikt nie domyślił, a złem – nie dość prędko uciec przed pijaną matką, by nie być przez nią obitą. Innego rodzaju złego lub dobrego nie pojmowała.
Widziała wprawdzie nieraz, że ludzie żegnali się lub modlili, szczególniej w czasie burzy, kiedy błyskawica rozdarła obłoki lub huk grzmotu wstrząsał potłuczonemi zwykle szybami okna w suterenie, a że miała ten spryt dziecięcy, zasadzający się głównie na naśladownictwie żegnała się i ona także i wołała "Jezus, Maryja!" ale czyniła to bez żadnej myśli, tylko dla tego, że widziała tak innych czyniących.
W kościołach bywaią także, była to nawet jej ulubiona rozrywka. Nikt nie wytłómaczył jej nigdy znaczenia kościoła, ale widziała, że ludzie się tam tłoczą w niedzielę, że każdemu wejść wolno, a że była ciekawą jak nieodrodna córka Ewy, szła za innemi. Widziała też raz jak Józiek, towarzysz jej rozmaitych bied i rozrywek, wyciągnął wśród ścisku jakiejś pani chustkę od nosa i pudełko z cukierkami, które miała w kieszeni. A że był dobrym chłopakiem, poczęstował ją niemi; pamiętała to doskonale, bo nigdy w życiu nic tak smacznego nie jadła. Trzeba przyznać, że był to jeden z powodów, dla których do kościoła chodzić lubiła, ale nie powód jedyny. W kościele podobało jej się wszystko; patrzyła w niemym zachwycie na wysokie sklepienia, na wspaniałe złocone ołtarze, na posągi, obrazy, które może nie zadowalniały w zupełności krytycznego zmysłu znawców, dla niej przecież przedstawiały to wszystko co najpiękniejszego widziała na świecie. Półcień panujący w świątyni, blask dnia łamiący się w kolorowych oknach, zmięszany z żólto-czerwonawem światłem gromnic, wszystko to wprawiało ją w zachwyt; głos organów, dźwięk poważnej muzyki budziły w niej marzenia jakieś niepojęte, a kiedy do tych czynników domieszały się wonie kadzidła, kiedy w wielkie uroczystości kościół wrzał dźwiękiem, światłem i wonią, wpadała w jakieś upojenie, oczy jej mgliły się rozkoszą lub zapalały się iskrami, na twarz występowały płomienie i wówczas zapominała po co tu przyszła, zapominała o kieszeniach, które tek łatwo splądrować było wśród ścisku, zapominała o głodzie, chłodzie, biedzie i troskach bytu które ciążyły na niej przedwcześnie, zapominała o świecie całym. W sercu jej było gorąco, w głowie jasno. Wychodziła z kościoła jedna z ostatnich, powoli, niby sama, a jednak gdyby wówczas ktoś kazał jej wykonać rzecz najtrudniejszą, nie zawahałaby się z pewnością, wszystko zdawało jej się łatwem, wszystko możebnem, patrzyła na ptaki lecące w powietrzu i byłaby chciała jak one rozpuścić skrzydła i prawie dziwno jej było, że ich nie posiadała.
Katastrofa, jaka spotkała jej matkę i uczyniła ją zupełną sierotą, nie zmieniła wcale jej doli, to też przyjęła ją filozoficznie. Gdy ją kto spytał co się z matką stało, odpowiadała ściągając wątle ramiona: – Ha! kto tam wie.
Trzeba też przyznać, że ani moralnie ani materyalnie nie poniosła z tego powodu szkody żadnej; moralnie, gdyż matka nie dała jej najelementarniejszego wychowania, w kształcie jakichbądź zasad lub pojęć; materyalnie, bo opieka macierzyńska przedstawiała jej się jedynie w postaci łajań, szturchańców i razów.
Co do potrzeb, Maryś przywykła była od dawna radzić sobie sama i tak też czyniła dalej.
Była ona nad wiek swój, a może tylko nad wzrost rozwiniętą.
Dzieci wychowane w nędzy zazwyczaj nie pokazują lat swoich. Kiedy Maryś zręczna jak kotka, cicha jak mysz, chuda o suchych ramionach i nogach jak patyki, biegała po deskach i czółnach na powiślu wygrzewając się na wiosennem słońcu lub kryjąc od skwaru pod szopą stojącą na piasku wybrzeża, trudno jej było dać więcej nad lat osiem lub dziewięć; kiedy znów na jesieni zbiedzoną, głodna, zziębnięta rozmyślała nad trudnym problematem zdobycia jakiego cieplejszego łachmana, nad noclegami stanowiącymi równie trudny, a codzienny problemat, można było sądzić, iż stara twarz troskami zorana osiadła na dziecięcym tułowiu. A kiedy rozmarzona, upojona woniami i muzyką wychodziła z kościoła – wszechwładna… czarodziejka – młodość promieniała jej z oczu, biła z oblicza i wyglądała ona wówczas na rozkwitającą dziewczynę.
Tak dnia jednego w piękną majową niedzielę wychodziła z katedralnego kościoła.
Jakkolwiek była to niedziela, Maryś bynajmniej nie troszczyła się o swoją tualetę. Była to jedyna korzyść nędzy. Wiedziała wprawdzie, że w dzień ten inni ludzie zwykli kłaść lepsze suknie, gotować lepszy obiad, że czesali się, myli i do porządku przyprowadzali mieszkanie.
Ale z temi innemi ona nie miała wspólności żadnej; te wszystkie zbytki tyczyły się tych, którzy mieli suknie na zmianę i mieszkanie i obiad. Ona zaś sypiała gdzie mogła, na progu, w kącie, pod szopą; jadła co się dało; łachmany, jakie na sobie nosiła, stanowiły całą jej własność i ochraniały ją od zimna, słoty i skwaru, dopóki same z niej nie spadły. W zimie zwykle jaka miłosierna dusza opatrzyła ją trzewikami, te najczęściej były dla niej zbyt duże. Nie skarżyła się jednak na to, bo wówczas było jej cieplej i obwijała nogi szmatami, żeby z trzewików nie wypadły. W lecie odrzucała ten niewygodny zbytek i biegała boso zarówno w święta jak w dnie powszednie, które z powodu, iż nie miała żadnej roboty, wcale się dla niej od świąt nie różniły.
Nie przychodziło jej więc na myśl równać się z temi innemi staranniejszą tualetą. A potem, na coby się to zdało, czy myła się czy nie, była zawsze równie czarną; nogi jej i ręce spalone, nie traciły bronzowego koloru pod wpływem wody, a włosy takie były kręte i niekarne, iż byłoby zupełnie próżnym mozołem chcieć przyprowadzić je do jakiego porządku; przylegały do głowy wówczas jedynie, kiedy były zupełnie mokre, zaledwie wyschły, wracały do zwykłych nałogów.
Gdyby Maryś mogła była dbać o swoją powierzchowność, te włosy przyprowadzałyby ją do rozpaczy, bo nieraz, kiedy widziała dziewczęta o gładko zaczesanych warkoczach, przyglądała im się z zachwytem; w jej oczach włosy przylizane jak atłas, stanowiły ideał niedościgły i zdziwiłaby się niezmiernie, gdyby jej kto powiedział, że jej mała kształtna główka, obwieszona ciężkiemi niesfornemi puklami, mogłaby zachwycić rzeźbiarza, bo to nadawało jej charakter, czyniło ją podobną do pierwowzorów Murilla. Ma się rozumieć, że o podobnych rzeczach nie mogła mieć ona wcale wyobrażenia; świat sztuki, jak wiele innych bliższych i łatwiejszych do zrozumienia, stanowił dla niej zamkniętą księgę, której istności nie domyślała się nawet.
W kościele widziała wprawdzie posągi, obrazy, rzeźby i pomniki, ale nigdy nie pomyślała, kto to zrobił. Nie odróżniała dobrze dzieł ludzkich od dziel natury, jedne zdawały jej się równie niezrozumiałe jak drugie. Nie przychodziło jej do głowy zastanawiać się nad niemi, miała daleko pilniejsze sprawy; ona musiała ciągle nieustannie biegać jak pies za strawą.
Majowa niedziela piękną była, pogodną i ciepłą, ale ciężką do przebycia dla biednych. – Na przednowku chleb drożeje, a zarobku nie przybywa, ludzie zaledwie sami wyżywić się mogą, nie zbywa ani skrawka chleba w rodzinie, ani kartofli, bo te są prawie tak drogie jak pomarańcze i Maryś wiedziała z doświadczenia, iż o tej porze mniej liczyć można na litość dobrych ludzi, którzy chętnie nakarmiliby • ją, gdyby mieli z czego. Mogła wprawdzie pójść do bogatych i żebrać, ale była w tej nędznej istocie jakaś hardość niepojęta. Prośba nie chciała przejść jej przez usta. To też gdy jej towarzysze doli wyciągali ręce do przechodniów i płaczliwym głosem wołali, że od trzech dni nic nie jedli, ona milczała. Nie gardziła groszem, gdy jej wpadł w rękę, tylko nie miała natury żebraczej; było dla niej daleko łatwiej ukraść niż prosić.
A przytem uprawiała, stosownie do pory, rozmaite rzemiosła, które przy potrzebach zredukowanych do minimum, pomagały jej do życia. Rano zwykle kręciła się na którym targu, bo często obładowana gosposia lub kucharka kazała jej nieść coś za sobą; w czasie letnim sprzedawała kwiaty, albo też na wybrzeżu wiślanem, u przewozu, wołała przewoźników bawiących w szynku, skoro nadchodzili jacy państwo. Czasem ją kto posłał z listem; taniej od posłańca, za dziesiątkę, biegła chętnie na drugi koniec miasta, a sprawiła się tak samo jak kto inny i stokroć prędzej wróciła.
W niedzielę zaś zwykle pilnowała dziecka jakiej rzemieślniczki. I teraz wyszedłszy z kościoła z próżnemi rękami, kierowała się na Podwal; była tam bowiem młoda żona czeladnika szewskiego, która dawała jej w takie pogodne niedziele talerz krupniku lub parę kartofli i kazała kołysać małą córeczkę przez czas, kiedy ona sama szła z mężem na spacer.
Możeby ją kto był wziął na służbę, ale Maryś przywykła była do włóczęgi, do wygrzewania się na słońcu, do robienia tego co jej się podoba.
A przytem wiedziała dobrze, iż na takie małe sługi jak ona, zwala się zwykle najcięższa robota, miałaby głód i zimno jak dotąd, a szturchańce i razy w dodatku. Zsumowawszy więc w swojej główce korzyści i ujemne strony zmiany położenia, wolała pozostać tak jak była. Szła raźno na Podwal krętemi ulicami Starego Miasta, bo głód jej dokuczał, potrącana przez fale niedzielnego tłumu, kiedy usłyszała nagle głos jakiś wołający:
– Maryś! Maryś!
Obejrzała się szybko i ujrzała jakąś postać skuloną, wtłoczoną w róg kamienicy. Był to ten sam chłopak, co kiedyś poczęstował ją cukierkami.
– Józiek! zawołała zdziwiona jego skrzywioną twarzą i nieruchomością.
– A no ja! – odparł chłopak.
– A co ty tu robisz?
– Co mam robić, kiej mnie noga rwie co stąpić nie mogę.
Marys pochyliła się nad nim i zobaczyła, że miał nogę spuchniętą i skrwawioną, obwiniętą brudną szmatą.
– Skaleczyłeś się! – zawołała głosem, w którym dźwięczała troskliwość i jakaś miękkość dziwna.
Józiek opowiadać jej zaczął, że parę dni temu nastąpił na ostre szkło, które mu ciało przecięło, nie zważał na to zrazu, tymczasem dziś… dziś nie mogł już chodzić wcale.
Maryś słuchała go w milczeniu nie zdejmując z twarzy Józka swoich wielkich oczów.
Rozumiała dobrze doniosłość przygody dla biedaka; rozumiała, że ten przypadek komplikował się dla niego z niemożnością dostania pożywienia, o które prośbą, posługą lub kradzieżą starał się tak samo jak ona. Mógł wprawdzie wraz z dziadami zasiąść u drzwi kościelnych, ale Maryś wiedziała dobrze, że był to przywilej nie dla każdego dostępny, że dziady energicznie wypędzały z pomiędzy siebie intruza, a do drzwi kościelnych trzeba było wkupić się, wtłoczyć gwałtem lub posiąść miejsce prawem dziedzictwa. A gdzie tu było o tem myśleć takiemu wątłemu, okaleczonemu dziecku.
– Ty pewno głodny! – zawołała po chwili,
Józiek błysnął na nią oczami. Był przebiegły, zobaczył w jej spojrzeniu coś… coś…. co mu wskazywało, że wyzyskać ją można. Może głodnym nie był w tej chwili, bo dokuczała mu gorączka, zresztą należał do rodzaju przezornych i zawsze miał jaki kąsek lub grosz na czarną godzinę. Przecież nie wydał się z tem przed Marysią.
– Ty głodny! – powtórzyła z namysłem i smutkiem dziwnym, niemal z drżeniem w głosie, bo nie wiedzieć czemu w tej chwili głód jego był dotkliwszy dla niej, niż własny.
– Oj, głodny, głodny! – zajęczał Józiek. Nie odpowiedziała nic, schyliła głowę, zdawała się namyślać głęboko.
Tymczasem przechodnie potrącali chłopca, który raz wraz syknął z bólu lub kurczył z przestrachem rozbolała nogę.
– Żebyś ty mogł pójść ze mną – szepnęła – choćby o jednej nodze, zaprowadziłabym cię…
– Gdzie? zawołał ciekawie.
– Do mnie – odparła z pewną dumą. Józiek otworzył na nią szeroko oczy.
– O wa! jaka mi pani! szepnął. Marysia od pewnego czasu miała kąt i ten z dumą zwała swojem mieszkaniem; z mieszkania tego wprawdzie mogł ją każdej chwili wyrugować kaprys stróża, który wspaniałomyślnie pozwolił jej nocować w budzie znajdującej się pod jego władzą; ale cóż trwałego na świecie. Maryś znając z doświadczenia znikomość rzeczy, a nadewszystko bezinteresownej wspaniałości ludzkiej, jak mędrzec używała obecnej chwili nie frasując się próżno przyszłością.
Mieszkanie Marysi nie znajdowało się wcale w byle jakim zaułku, ale w samym środku miasta pomiędzy Krakowskiem przedmieściem a Nowo-Senatorską ulicą, w gmachu zwanym starą pocztą, z którego wyprowadziły się właśnie biura i urzędnicy i z tego powodu panowało krótkie bezkrólewie.
Gmach stary wyglądał smutno i opuszczenie; czarne sienie stały otworem, jakby prowadziły do tajemniczych wnętrzy, szereg gwarnych dziedzińców był pusty. Pełno pokoi brudnych i porujnowanych, nie miało lokatorów.
Na dziedzińcu od Nowo-Senatorskiej ulicy, nieruchomy zegar o stłuczonem szkle i wyszczerbionym cyferblacie zdawał się wskazywać fantastyczną godzinę ruiny i zniszczenia. W około pełno było kątów, komórek, składzików, klatek i bud przystawionych na rozmaite użytki dawnych lokatorów. Jedną z nich, w której wylegiwał się niegdyś pies faworyt pana naczelnika, objęła w posiadanie Maryś, gdyż buda ta jako bez drzwi, nie nadawała się do żadnego innego użytku. Dla dorosłego człowieka była ona zbyt nizką, ale Maryś mogła się w niej wyprostować wybornie.
Gdy się ztąd wyprowadzali urzędnicy, pełno było porozrzucanej słomy i siana, Maryś skorzystała z tego i usłała sobie miękkie posłanie. Nigdy w życiu nie była w takich wygodach. Teraz zapragnęła podzielić się niemi z Józkiem i z wielkim trudem wspierając go wątłemi siłami, stękającego i klnącego, doprowadziła wreszcie do swego mieszkania. Józiek zmordowany rzucił się na siano, a Maryś wsparta o ścianę spoglądała na niego z wyrazem troskliwości, zupełnie dla niej nowego. Czuła się naraz dumną z gościnności, jakiej mu udzielić mogła i obowiązaną więcej uczynić.
Stała w otworze służącym za wejście, pod złotemi pocałunkami słońca, ale na twarzy jej były teraz bruzdy troski ciężkiej; pamiętała, że Józiek był głodny, a ona nie miała dla niego nic, nic wcale.
On tymczasem wyciągał się na wszystkie strony z widocznem zadowoleniem, spoglądając na nią z pod oka. Czekał aż sięgnie do jakiej skrytki i poda mu jaki kąsek. Widząc, że tego nie czyni, odezwał się żałośnie:
– Maryś!
Drgnęła całem ciałem, ale nic nie odpowiedziała.
– Nie masz tam czego?
– Ja?
Było w dźwięku jej głosu i oburzenie na samą siebie i zdziwienie, iż on nie pojmował, że skoro nie daje mu jeść, musi nic nie mieć i pokora spowodowana tą niemożnością.
Józiek snadź w lot pochwycił te wszystkie odcienia, zrozumiał przewagę, jaką ma nad nią, bo zapytał nie już z prośbą, ale z wymówką.
– Coś robiła dziś rano?
Maryś mogła nie odpowiedzieć wcale, nie była obowiązaną zdawać mu sprawę z czynów swoich, przecież odparła bez namysłu:
– Byłam w kościele.
– I niceś nie zmajdrowała? pytał dalej patrząc jej w oczy.
Zawstydzona spuściła głowę, czuła, że Józiek śmiać się z niej będzie.
– Niezdara – mruknął przez zęby. – Niezdara – powtórzył ze wzrastającem oburzeniem. Niby to zręczna kieby kot. Rękę ma taką co jej nikt nie poczuje, gdy komu do kieszeni wścibi…
Słysząc te wymówki, stała cała w ogniu; on widząc to, przewodził dalej jakby miał do tego jakie prawo.
– Tłok był w kościele, widziałem, ludzie szli i szli, a ty co? bojałaś się pewno?
Oczy dziewczyny zabłysły dumą.
– Co miałam się bać…
– Bojałaś się – powtórzył coraz gniewniej Józiek – bo inaczej, któżby ci przeszkodził. Baba zawsze babą.
Spojrzała na niego roziskrzonym wzrokiem, jakby poczuła wyrządzoną sobie obrazę.
– Otóż pokażę ja ci – zawołała. Ale Józiek przerwał jej ze śmiechem:
– A no, co? gapiłaś się pewno? Przybierał z nią ton surowego zwierzchnika!
Ona nie odpowiedziała nic, pozwalała mu się łajać, nie powiedziała ani słowa na wytłomaczenie siebie.
Była upokorzoną, poniżoną we własnych oczach wyższością Józka w złodziejskich sprawkach, przecież odpierała niesłuszny zarzut bojaźni; bo w jej ciemnych zmąconych pojęciach bojaźń, było to coś, co budziło pogardę; ona przecież nie bała się ani nocy, ani ciemności, ani zwierzęcia, ani człowieka, ani żywych, ani umarłych. W zabawach wdrapywała się nieraz na wierzchołki rusztowań, latała po najwyższych piętrach budujących się domów, spała nieraz u wrót cmentarnych, przebiegała ulice przed pędzącemi końmi i miała pod tym względem, swoją dumę. Józiek posądzając ją o bojaźń, wyrządzał jej obrazę i na kogo innego rzuciłaby się może ze złością, jak dziki kot drapiąc i gryząc, ale on… Nie, ona na Józka gniewać się nie mogła, tylko powstała w niej chęć zrehabilitowania się w jego oczach, przekonania go, że nie była ani niezdarą ani tchórzem.
Nie ma podobno tak nędznej istoty, któraby nie miała swojej ambicyi, miała ją i Maryś, a nawet miała jej niezmierną dozę.
Przez chwilę stała pod gromami jego pogardy, milcząca i blada, gryząc do krwi wargi, zaciskając drobne pieści z postanowieniem wyrytem na dziecinnem czole, z oczami utkwionemi w ziemię, z namysłem głębokim.
Potem zawróciła się nagle i oddalać się zaczęła, aż Józkowi przyszło do głowy, że rozgniewała się na dobre i zostawi go swemu losowi.
– Maryś! – zawołał.
Nie obejrzała się – szła dalej.
– Maryś! Maryś! – powtórzył żałośnie. Ten dźwięk wyraźny w głosie dotknął ją, zadrasnął w serce.
Ona nie chciała robić mu przykrości.
Przybiegła napowrót, oczy jej błyszczały jak węgle rozżarzone.
– Cóż? spytała krótko, jakby rachując się z czasem.
Józiek patrzył na nią teraz miłosiernemi oczyma, jak pies oczekujący pożywienia z ręki gniewnego pana, a wzrok ten musiał być wymowny, bo wzruszyła ramionami i odpowiedziała bez namysłu:
– Przecież wiem, żeś głodny, muszę ci co przynieść.
– No, przynoś, przynoś! – mruknął uspokojony nie zatrzymując jej dłużej.
Ona też pomknęła teraz szybko jak strzała.
Zmieniła jednak drogę, którą szła poprzednio, nie myślała już iść do żony czeladnika i posługiwać jej za obiad, bo szło już nie o nią samą, ale o Józka.
Skierowała się ku zamożniejszej dzielnicy miasta, ale nie poszła na Senatorską ani na Miodową ulicę; ulic tych pełnych zbytkownych sklepów, unikała zazwyczaj, bo sklepy te nie miały dla niej żadnego znaczenia; szła ku Długiej, ku Freta, tam, gdzie stragany lub sklepiki otwarte na oścież, obiecywały jej łatwiejszą zdobycz.
Przechodziła Długą ulicą, kiedy doszła ją smaczna woń potraw, rozchodząca się w powietrzu. Zatrzymała się chwilę, wciągając ją chciwie, jakby to samo nasycić ją mogło. Potem przyszła jej widać myśl praktyczniejsza skosztowania tego co wąchała tylko. Obejrzała się w około szukając źródła nęcących zapachów. Kłęby gorącej pary wydobywające się z otwartego okna w suterenie, wskazały jej gdzie się kierować miała.
Pobiegła tam i przyklękając na bruku, zajrzała z góry i zobaczyła obszerną kuchnię, wśród której uwijało się kilka osób. Pod oknem samem stal stół, a na nim leżały pokrajane kawałki mięsa, kucharz brał je i rzucał na patelnię pełną syczącego tłuszczu i z niej to buchała owa para łechcąca głodne podniebienie.
Przez chwilę przypatrywała się chciwie stosom mięsiwa, leżącym na stole; wprawdzie ugotowany kąsek był dla niej pożyteczniejszym od surowego, przecież wiedziała dobrze, że w jej położeniu nie należało być wybredną, tylko brać co się zdarzyło. Mięso to jednak uśmiechało się do niej daremnie, o spuszczeniu się do sutereny niepodobna było myśleć, a ramię dwa razy tak długie jak jej, jeszczeby go nie dosięgło. Tymczasem czerwone plasterki befsztyku, upstrzone gdzieniegdzie śnieżnym płatkiem tłuszczu, migały przed jej oczyma kusząco, a nawet przesuwały się przed niemi, kiedy je próbowała odwrócić.
Przyszło jej na myśl zakraść się do sutereny zwykłym sposobem przez drzwi, które widziała z boku otwierające się co chwila. Znała zwykłą budowę kuchen znajdujących się w suterenie; wiedziała, że prowadzi do nich zwykle ciemny korytarz, mogła się więc w nim ukryć, czekać aż powychodzą z kuchni, wśliznąć się, porwać coś i uciec. Ale samo wejście na dziedziniec domu nie zawsze było rzeczą łatwą; wiedziała z doświadczenia, że stróże pięknych domów jak ten, w którym znajdowała się restauracya, nie wpuszczą do nich takich jak ona obdartusów; od czegóż jednak przemysł i dowcip wyrobiony w ciągłej walce ze społeczeństwem! Maryś schwyciła chwilę, w której nie pilnowano bramy i szybko, nie oglądając się za siebie, wbiegła w dziedziniec. Tutaj zoryentowala się spiesznie i szła w stronę drzwi, które prawdopodobnie prowadziły do kuchni.
Drzwi te stały otworem, ale wejścia pilnował wielki buldog, spokojnie siedząc na tylnych łapach; tłusty, syty, zadowolony, zdawał się urągać tym wszystkim, którzy nie posiadali społecznego położenia, jemu równego.
Przekonany o niem, nie poczuwał się do obowiązków grzeczności, ani do żadnego ustępstwa względem tak upośledzonych istot jak ta wątła, czarna, obszarpana dziewczyna, która pomimo to śmiałym krokiem zbliżała się ku niemu.
Nie dziw, że widząc ten brak należnego poszanowania, wielki buldog nie tylko nie raczył ustąpić z miejsca, ale zmierzył Marysię groźnym wzrokiem, a widząc, że szła dalej nic nie zważając, warknął i pokazał jej dwa rzędy ostrych i białych kłów. Ostrzegał wyraźnie, by nie nadużywała cierpliwości, która i tak była wielka, skoro zamiast od razu ukarać jej zuchwalstwo, posunął swoją łaskawość do dwóch ostrzeżeń. I widać Maryś zrozumiała to doskonale, bo zatrzymała się nagle.
Jeśli wiadomości jej tyczące się wyobrażeń moralnych były ograniczone, za to o świecie materyalnym miała bardzo jasne pojęcie; wiedziała jak ostre są zęby buldogów, wiedziała nawet, że rany przez nie zadane, należą do ciężkich. A nadewszystko wiedziała, że z takiemi biedakami jak ona, psy nie robią zwykle ceremonii.
Była śmiała, pomimo to nie narażała się na pewne ukąszenie i stanęła opodal ukryta za beczką z wodą, czekając aż niespodziewana przeszkoda zostanie usuniętą. Buldog zaś zadowolony widać z tej pokory, nie nadużywał swego położenia, raz dla tego, że poprzestawał na niemym hołdzie oddanym swojej potędze, a powtóre, że znajdował się w łaskawem usposobieniu, pochodzącem z zupełnego zadowolenia oraz z lenistwa, jakie to zadowolenie wyradza. Najedzony wylegiwał się na wiosennem słońcu i wprost nie chciało mu się ruszać dla odpędzenia jakiejś tam nędznej dziewczyny, choć może poczuwał się do tego obowiązku.
Maryś i buldog zachowali przez czas pewien położenie wyczekujące. Buldog nie zmienił go, bo było mu dobrze i wygodnie, Marys jednak czuła dojmujący głód, przytem ciążył na niej więcej jeszcze głód Józka, a co najgorsze dźwięczał jej w ucho ten wyaz, "niezdara", który rzucił jej tak w pogardliwy sposób. I rozmyślała, coby on zrobił w położeniu, w jakiem się znajdowała ona. Czy wytrwałby na stanowisku lub też rzucił niepewną szansę dostania w tej kuchni apetycznego kawałka mięsa i szedł dalej szukać lepszej sposobności.
Już miała się na to zdecydować, kiedy buldog używszy snadź dość słodkiego wczasu, powstał zwolna, wyciągnął leniwie ogromną postać i nakształt emeryta, który po drzemce poobiedniej wychodzi na przechadzkę, tak i on wolnym truchcikiem poszedł przed bramę.
Przechodząc koło Marysi machnął tylko ogonem w sposób świadczący o zupełnem lekceważeniu.
Przyznać należy, iż Maryś okazała się wyższą nad to lekceważenie i nie uczula się niem wcale dotkniętą, może dla tego, że go nie pojęła, może dla tego, że była tak lichym pyłkiem na świecie, iż przywykła do swego położenia i znosiła je filozoficznie, nie rozumiejąc, że inaczej być mogło; najprędzej nie zastanawiała się głębiej nad znaczeniem faktu, skorzystała tylko z niego, przekroczyła czemprędzej próg opróżniony i znikła w ciemnem wnętrzu sieni.
Niebawem jednak wybiegła zeń jeszcze szybciej. Cierpliwość jej była daremną. Kierując się zapachem potraw i gwarem kuchennym, trafiła wreszcie do pożądanego celu; drzwi nawet zastała otwarte, błysnęły tuż przed nią owe stosy mięsiwa, ale cóż, zaledwie przystanęła w korytarzu, wychodził jeden z kuchcików, spostrzegł ją i wypędził.
Wyszła w milczeniu, w bramie spotkała się z buldogiem, który spokojnie przyglądał się ulicznemu ruchowi i zdawał się jej urągać.
Spuściła głowę zamyślona. Nie zraziło ją pierwsze niepowodzenie, bo zresztą zrazić nie mogło; konieczność w kształcie głodu ciążyła nad nią i nie pozwalała oglądać się, ani rąk opuszczać.
Parę kroków dalej, przy załamku ulicy, siedziała stara żydówka i miała przed sobą kosze pomarańcz, ciastek i innych przysmaków; koszów było kilka; kobieta, która je sprzedawała była stara, przytem nie chcąc tracić drogiego czasu, robiła pończochę, a chociaż machinalnie, z przywyknienia, nie patrząc nawet, przebierała drutami, przecież zdarzyły się ważniejsze chwile, w których spuszczone oczko lub coś podobnego zmuszało ją odwrócić wzrok od swego towaru i spojrzeć na robotę.
Konieczność istnienia zaostrzyła w Marysi zmysł obserwacyjny; znała nawyknienia ludzkie, tak jak człowiek żyjący na łonie natury zna i rozpoznać umie kierunki wiatrów, znaki suszy lub niepogody.
Wiedziała, że najpilniejsza uwaga rozerwaną być może i czekała takiego wypadku. Przeszła parę razy koło starej, ale daremnie; ta zawsze zdawała się liczyć oczyma pomarańcze, ciastka, chleb świętojański i paczki pierników. Przekupka także obserwować umiała i znała fizyognomię ludzkie tak samo jak Maryś, a może lepiej jeszcze, bo widząc ją krążącą koło siebie, domyśliła się szkodliwych zamiarów. W mgnieniu oka porzuciła pończochę i rozszerzając chude spiczaste palce po nad swemi koszami, zaczęła wymyślać głośno obdartej dziewczynie, z góry nazywając ją złodziejką.
Maryś oddaliła się czemprędzej; wprawdzie nie ukradła nic, wiedziała jednak dobrze, iż ubogi zawsze jest podejrzany. Zresztą czuła… iż przekupka miała zupełną słuszność. Była zawstydzona niezmiernie, chociaż przyznać należy, iż na zawstydzenie to najmniej wpływały wykrzykniki starej. Ona czuła się upokorzoną bezskutecznością swoich usiłowań.
Od chwili, w której rozstała się z Józkiem, upłynęło parę godzin, a ona jeszcze nic mu przynieść nie mogła. Prawdziwie miał słuszność nazywając ją niezdarą. Czyż przyjdzie jej powrócić do niego z próżnemi rękoma. W tej chwili myśl jej pracowała, tworząc jakieś kombinacye i plany pełne rozpaczliwej śmiałości. Delikatne czoło pokrywało się bruzdami świadczącemi o wytężeniu władz, wargi zaciskały się wyrazem determinacyi, które nadawały jej dziecinnej, drobnej twarzyczce piętno dojrzałości przedwczesnej. Przypominała sobie w tej chwili wszystkie miejscowości miasta, gdzie była sposobność przywłaszczenia sobie jakiego kąska. Wychodząc na wyprawę swoją, marzyła o przyniesieniu Józkowi czegoś wybornego, teraz jednak szło jej, chociażby tylko o suchy kawałek chleba.
Działo się z nią to, co zwykle dzieje się z ludźmi. W miarę niepowodzeń zmniejszała się doniosłość marzeń. Maryś nie różniła się od ogółu, jakkolwiek pozbawiona wszelkich zasad i teoretycznego wychowania, podlegała zwykłym pobudkom ludzkim. Ale jak się to także często zdarza w życiu, im mniej pragnęła, tem mniej otrzymywała. Dnia tego nie szczęściło się jej wcale.
Wszystkie sklepiki, stragany i wystawy były strzeżone argusowemi oczyma; po kilkogodzinnej włóczędze daremnej udało jej się za ledwie nad wieczorem pochwycić bułkę i z tą nędzną zdobyczą biegła zdyszana do Józka.
Czasem zatrzymywała się opanowana osłabieniem nagłem, bo dzisiaj nic jeszcze nie jadła i w takiej chwili machinalnie prawie niosła do ust kęs chleba, jaki miała w ręku.
Przecież nie skosztowała go wcale! To było dla Józka.
Chłopak znużony oczekiwaniem, upałem, czy głodem, spał rozciągnięty na słomie. Sen jego był lekki, zaledwie Maryś wbiegła do budy, otworzył oczy i spiorunował ją pierwszem wejrzeniem.
– A toś się pospieszyła – mruknął gniewnie – właśnie po śmierć ją posłać, latała pewno po całym świecie, a ja…
Ruszył ramionami pogardliwie, niby wyrzucając samemu sobie, że na nią rachował. Maryś stanęła cała w ogniu, uderzona niesprawiedliwością, jaka ją spotykała
Nie próbowała przecież tłomaczyć się, chociaż, gdyby ją kto spytał dla czego tego nie robiła, nie umiałaby odpowiedzieć.
– A ja – mówił dalej przeciągając się Józiek – o małom tu z głodu nie zdechł.
Odezwała się znów w jej sercu litość, współczucie, troskliwość, zdawało jej się, iż rzeczywiście zawiniła przeciw niemu.
Dobyła bulkę z pod gałgana, który nosiła w miejsce fartuszka i podała mu ją. A czyniąc to drżała, bo cóż znaczyła dla niego, który od rana nie jadł, bułka tak strasznie, tak niemiłosiernie mała. Mimowoli jednak wzroku oderwać nie mogła od tej bułki, którą podniecona głodem wyobraźnia przedstawiała jako najwyszukańszy przysmak.
Józiek wyrwał prawie bułkę z jej ręki i nie pytając o nic i o nikogo, ugryzł ostremi zębami, ale jednocześnie powtarzał:
– Miała też zaczem włóczyć się cały dzień, oj głupia, głupia!
Była to cała nagroda za jej trudy, przecież nie rozgniewała się na niego, tylko spoglądała, gdy pożerał jej zdobycz i wymyślał zarazem. Było jej błogo i boleśnie, chociaż więcej błogo niż boleśnie. Do wymyślań przywykła.
Zdawało jej się, że w miarę jak on jadł i ona się nasycała. Tylko oparła się o mur, bo czuła jak nogi uginały się pod nią. Z zamyślenia, w jakiem pogrążona była, wyrwał ją dopiero głos Józka.
– Dawaj drugą! – wołał wyciągając znów do niej rękę.
– Drugą – zawołała z przestrachem, żalem i wymówką dla samej siebie – drugą? Ja nie mam nic więcej.
I jakby chcąc dowieść prawdy słów swoich, pokazała mu obie puste ręce, ruchem na – piętnowanym taką tragicznością, że pozazdrościć go jej mogła nie jedna artystka.
Józiek spojrzał na nią wówczas z wyrazem nieopisanej pogardy. Nie raczył już nawet wypowiedzieć słowa, podniósł tylko ramiona i plunął jej pod nogi. Potem ułożył się znowu na ziemi i przymknął oczy jak człowiek, któremu nic nie pozostaje innego jak zgodzić się z losem i przeciwstawić mu spokój mędrca, zmiażdżywszy wprzódy słusznem oburzeniem jego sprawców.
Wprawdzie ściśle biorąc rzeczy, Maryś bynajmniej sprawczynią tą nie była, przecież zdarza się ludziom daleko wytrawniejszym i bardziej rozwiniętym niż Józiek popełnić podobną omyłkę.
Czemuż więc Józiek popełnić jej nie miał, zwłaszcza też względem istoty, która winę rzuconą na siebie przyjmowała z pokorą.
Maryś nie rozumowała nad tym faktem, nie oburzała się na jego niesprawiedliwość tylko było jej niezmiernie smutno.
Pochyliła się nad nim.
– Józiek – szepnęła cicho.
Józiek nie raczył ruszyć się, ani odpowiedzieć. Miał może w tem swoje wyrachowanie, zrozumiał, że jeżeli dziewczyna weźmie do serca jego obrazę, postara mu się o lepszą kolacyę.
– Józiek – powtórzyła nachylając się więcej jeszcze, tak, iż włosy jej dotknęły jego czoła.
– Daj mi tam pokój – mruknął przez zęby – głodnym kieby pies i noga mnie pali.
Uderzyła się w czoło, jak człowiek, który nagle przypomina sobie rzecz ważną i pojąć nie może, iż o tem zapomniał.
– Poczekaj – zawołała – ja ją obmyję. Z pozoru była to rzecz najłatwiejsza do uskutecznienia, bo woda była w pompie parę kroków na drugim dziedzińcu koło lipy pochylonej, przecież przy wykonaniu jej zaszły pewne trudności, gdyż Maryś nie posiadała żadnego naczynia, w którym przynieść ją mogła.
Szła więc powoli zatopiwszy obie ręce we włosach jak ktoś szukający rady jakiej i nie mogący jej znaleźć.
Obracała się ona w kole biedaków, którzy tak samo jak ona nie posiadali nic zgoła, ani dachu nad głową, ani też gospodarstwa pod najelementarniejszą formą, pomiędzy światem zaś względnych bogaczów, którym czasem posługiwała nie wzbudzała takiego zaufania, by powierzono jej garnek, miskę lub coś podobnego, zresztą pracodawcy mieszkali daleko, a przy święcie prawdopodobnie zamknąwszy izby swoje, wyszli na Saską kępę, do parku pragskiego lub w jakąkolwiek stronę miasta na przechadzkę.
Daremnie więc zatapiała palce w kędziory włosów, daremnie spoglądała w około wzrokiem pełnym niepewności, który tak wybitnie maluje się w oczach dziecięcych – nie znajdowała sposobu rozwikłania kwestyi.