Nowojorska skandalistka - ebook
Nowojorska skandalistka - ebook
Nękana przez tabloidy po kolejnym skandalu Larissa Whitney rezygnuje z rodzinnej fortuny i ucieka przed fleszami reporterów na niewielką wysepkę. Chce zmienić swoje życie i stać się inną, lepszą osobą. Niestety, spotyka tam Jacka Endicotta Suttona – mężczyznę, z którym przed pięcioma laty przeżyła namiętny romans, i który wciąż szalenie ją pociąga…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3241-8 |
Rozmiar pliku: | 736 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szczęście opuściło Larissę Whitney z głośnym trzaśnięciem drzwi w pewien wietrzny i deszczowy listopadowy wieczór.
Odwróciła wzrok od mokrej szyby okna, za którym groźne fale szarego Atlantyku rozbijały się z hukiem o skaliste wybrzeże samotnej wyspy Maine, i popatrzyła bez szczególnego zainteresowania w kierunku drzwi. Siedziała w małej gospodzie – jedynym lokalu w jedynej tutejszej osadzie. Przyjechała kilka dni temu na to odludzie w poszukiwaniu samotności i jak dotąd się nie zawiodła.
Lecz teraz, oczywiście, zjawił się właśnie on.
Poczuła nerwowy skurcz żołądka na widok mężczyzny stojącego w drzwiach, a potem zamrugała, jakby miała nadzieję, że to tylko zjawa, która zniknie z powrotem w otchłani jej pamięci. Ale nie: Jack Endicott Sutton wszedł do środka, zdjął zniszczony płaszcz przeciwdeszczowy i powiesił go na wieszaku.
– Och proszę, każdy, tylko nie Jack Sutton – szepnęła do siebie Larissa i zacisnęła palce na kubku z kawą.
Ale to był on, nikt inny.
Rozpoznałaby wszędzie te bystre czarne oczy, urodziwą męską twarz i wysoką, szczupłą, muskularną sylwetkę. Pamiętała go jeszcze w koszulce uniwersyteckiej drużyny rugby w Yale, a także z późniejszych czasów, kiedy studiował prawo na Harvardzie.
Tego wieczoru miał na sobie zwykły czarny podkoszulek z długim rękawem, stare, znoszone dżinsy i ciężkie buciory, chociaż kiedy przebywał w swoim naturalnym żywiole pośród śmietanki towarzyskiej Manhattanu, nosił zazwyczaj garnitury od Armaniego. Lecz teraz nawet to niepozorne ubranie nie upodobniło go do wypełniających bar mieszkańców wyspy.
Wyróżnia się jak zawsze i wszędzie, pomyślała Larissa i serce zabiło jej mocno. Liczne pokolenia świetnych przodków sprawiły, że Jack Endicott Sutton był kimś o wiele więcej niż tylko oszałamiająco przystojnym brunetem. Traktował swoje dziedzictwo z całkowitą nonszalancją, niczym potężny oręż, którym nie musi wymachiwać na pokaz. Mimo to emanował groźną, władczą aurą pewności siebie graniczącej z arogancją. W ciągu ostatnich dwóch wieków jego rodzina wydała magnatów przemysłowych, politycznych przywódców i wizjonerów, sławnych filantropów i obrotnych inwestorów giełdowych – a on był ich nieodrodnym potomkiem.
Larissa znała go dobrze, gdyż wywodziła się z tej samej wyższej sfery. Lecz dla niej Jack Sutton był też najgorszym koszmarem, od którego nie zdołała uciec nawet tutaj, na końcu świata.
Nie było sensu wpadać w histerię. Zgarbiła się i naciągnęła na głowę kaptur swetra, jakby chciała skryć się przed wszystkimi znajomymi i przed całym swoim popapranym życiem.
Zmusiła się, by odwrócić wzrok od tego najbardziej wziętego kawalera na Manhattanie z powrotem ku wzburzonemu oceanowi. Pocieszała się, że Jack prawdopodobnie jej nie pozna. Opuściła Nowy Jork przed kilkoma miesiącami, nie informując, dokąd się udaje, a nikt nawet by nie podejrzewał, że trafiła na tę zapomnianą wysepkę, tysiące mil od najbliższego pięciogwiazdkowego kurortu wypoczynkowego, ubrana w wytarte dżinsy i sweter i nawet nieumalowana. W dodatku przed wyjazdem skróciła swe słynne długie blond włosy i przefarbowała je na czarno. Wszystko po to, żeby nikt jej nie rozpoznał – nawet Jack Sutton, upiór z jej dawnego pogmatwanego życia.
Miała jednak niepokojące przeczucie, że jego nie uda się zwieść. Czyż już wcześniej się o tym nie przekonała? Właśnie dlatego widok Jacka tak bardzo ją zdenerwował.
Poleciła sobie oddychać głęboko, tak jak nauczył ją lekarz w Nowym Jorku. Oddychaj. Jack w ogóle cię nie zauważy, a nawet jeśli tak, nie przyjdzie mu do głowy, że to może być...
– Larissa Whitney.
Jego chłodny cichy głos z lekką nutą rozbawienia musnął ją jak pieszczota, a potem wniknął w nią i wstrząsnął do głębi.
Oddychaj.
Lecz nie potrafiła, gdyż z wrażenia zaparło jej dech.
Mężczyzna, nie czekając na zaproszenie, usiadł naprzeciwko. W jego oczach błysnęło coś, co obawiała się nazwać, gdy w końcu ośmieliła się na niego spojrzeć.
Dlaczego ze wszystkich ludzi na świecie właśnie on musiał się tutaj zjawić? Co go tu sprowadziło? Oto znalazła się na tej surowej skalistej wyspie z człowiekiem, który zbyt dużo o niej wie. Zawsze wiedział. Dlatego tak ją onieśmielał i budził w niej lęk.
Nagle zapragnęła udać kogoś innego. „Nie znam żadnej Larissy Whitney”. Mogłaby wyprzeć się siebie i w ten sposób uwolnić się od ciężkiego brzemienia przeszłości.
Nie odważyła się jednak na to, gdy przeszywał ją przenikliwym wzrokiem. Zamiast tego rzuciła mu wymuszony zdawkowy uśmiech, który udoskonaliła już w kołysce. Znacznie później ktoś zwrócił jej uwagę, że uśmiech powinien obejmować także oczy – ale mu nie uwierzyła.
– Przyznaję się do winy. Tak, to ja – odrzekła beztrosko, jakby pojawienie się tego silnego, władczego mężczyzny nie wywarło na niej żadnego wrażenia. Wciąż utrzymywała na twarzy ten uśmiech – równie pusty jak ona sama.
– Co za niespodzianka – powiedział wyzywającym tonem z odcieniem chłodnej pogardy. – Ale nie widzę tu tłumu paparazzich, setek jachtów w porcie ani nocnych klubów pełnych bogatych i śmiertelnie znudzonych turystów. Czy przypadkiem nie pomyliłaś kamienistej plaży wyspy Maine z wybrzeżem południowej Francji?
– Ja też jestem zachwycona, że cię widzę – mruknęła sarkastycznie. – Ile to lat minęło? Pięć? Sześć?
– Co ty tu robisz, Larisso? – spytał ostro.
– Czyż nie mogę wybrać się na krótkie wakacje? – rzuciła lekko, maskując niepokój.
– Ale nie do takiej zapadłej dziury z jednym sklepem wielobranżowym, gospodą i paruset mieszkańcami. Prom kursuje stąd tylko dwa razy na tydzień, o ile nie przeszkodzi mu sztorm. – Skrzywił się posępnie. – Nie ma żadnego powodu, żeby znalazł się tutaj ktoś taki jak ty.
– Za to mieszkańcy są bardzo gościnni – rzuciła sucho.
Odchyliła się do tyłu na krześle, usiłując pojąć swoją skomplikowaną reakcję emocjonalną na widok Jacka. Znała go niemal od urodzenia. Oboje dorastali w tym samym wąskim kręgu nadzwyczaj bogatych nowojorczyków. Chodzili do tych samych prywatnych szkół, a później do elitarnych college’ów. Odwiedzali te same modne, wytworne miejsca: Aspen, Hamptons, Miami, Martha’s Vineyard.
Natykała się na niego często jako nastolatka, a także później, w wieku dwudziestu paru lat na szalenie wytwornych przyjęciach. Z tamtych czasów zapamiętała go jako beztroskiego, olśniewająco przystojnego i obdarzonego błyskotliwą inteligencją.
Obecnie nie było w nim niczego z tamtego młodego lekkomyślnego mężczyzny. A Larissa miała również inne, późniejsze wspomnienia związane z Jackiem Suttonem, które najchętniej wyparłaby z pamięci. Zrozumiała wtedy, że jego zniewalający urok jest szczególnie niebezpieczny właśnie dla niej.
W przeszłości zafascynował ją, a potem przeraził. Lecz to zdarzyło się, zanim przeżyła swoje małe prywatne oświecenie i zyskała drugą szansę. I oto teraz pojawienie się Jacka Suttona groziło zniszczeniem tego wszystkiego, niczym eksplozja bomby. On był nieopanowany i nieobliczalny, a to i tak jego lepsze cechy.
Larissa usiadła wygodniej i przybrała swobodną pozę. Odruchowo udawała niefrasobliwość, gdyż właśnie tego się po niej spodziewał. Czasami zastanawiała się, czy idealne dostosowywanie się do oczekiwań świata nie jest jej jedynym prawdziwym talentem.
– Czy ukrywasz się w przebraniu? – zapytał Jack zniewalająco miękkim głosem, który przejął ją zmysłowym dreszczem. Jednak zatuszowała to, udając znudzenie. – A może przed czymś uciekasz? Jaką fantastyczną rolę tutaj odgrywasz?
– Dlaczego tak cię to interesuje? – rzekła z lekkim śmiechem. – Obawiasz się, że ta rola ma związek z tobą?
– Wręcz przeciwnie – odparł szorstko, mierząc ją ostrym spojrzeniem, jakby go czymś uraziła.
– Słyszałam, że na wyspie Maine jest o tej porze roku uroczo – wyjaśniła.
Wskazała głową okno, za którym wicher gnał po ciemniejącym niebie ciężkie burzowe chmury. Deszcz zacinał w szyby, a w dole potężne fale rozbijały się z hukiem o skalisty brzeg.
– A ja słyszałem, że masz za sobą burzliwy rok – zripostował.
Larissa poczuła się straszliwie bezbronna. Starała się za wszelką cenę unikać takich sytuacji, zwłaszcza wobec tego mężczyzny po tym, co się ostatnio między nimi wydarzyło. A najgorsze, że nie mogła się bronić, wyjawiając mu prawdę. Musiała zaakceptować fikcję oraz fakt, że wszyscy ochoczo w nią uwierzyli. Dlaczego tym razem tak bardzo ją to zraniło? Przecież to tylko jeszcze jeden więcej skandal, nieprawdaż?
– Owszem – przyznała. – Krótki okres resocjalizacji, zerwane głupie zaręczyny. Dzięki, że mi o tym przypomniałeś – dorzuciła zgryźliwie.
Co mogła powiedzieć? „To nie byłam ja. Leżałam w śpiączce, a w tym czasie pewna kobieta podszyła się pode mnie i odbiła mi narzeczonego”. Wykluczone! Jej życie nawet bez tych drastycznych, jawnie niewiarygodnych szczegółów przypominało operę mydlaną.
Ostatecznie przecież cały świat wiedział, że Larissa Whitney – pusta, wiecznie imprezująca dziewczyna, źródło nieustannych zmartwień dla swej szacownej rodziny – pewnej nocy osiem miesięcy temu przeżyła załamanie nerwowe przed wytwornym klubem na Manhattanie. Dzięki dociekliwości tabloidów i manipulacjom jej kontrolującej media rodziny, świat dowiedział się również, co rzekomo zdarzyło się później. Larissę umieszczono na pewien czas w prywatnym ośrodku resocjalizacji, a po jego opuszczeniu paradowała po Manhattanie pod rękę ze swym wiernym, cierpliwie znoszącym wszystkie jej wybryki narzeczonym Theo Markou Garcią, dyrektorem generalnym koncernu medialnego jej rodziny. Potem jednak Theo ją porzucił. Porzucił także – co znacznie bardziej szokujące, zważywszy na jego wybujałe ambicje – firmę Whitney Media. Wszyscy obwinili o to niewierną, pozbawioną serca Larissę. Dlaczego nie? Przecież przez lata nieustannie publicznie raniła i upokarzała swego narzeczonego. Niewątpliwie to ona zawiniła.
Prawdziwy przebieg wydarzeń nie był ani w części tak interesujący dla mediów. Larissa nigdy nie trafiła do ośrodka resocjalizacji, lecz przez dwa miesiące w stanie śpiączki walczyła ze śmiercią w szpitalnym łóżku w rodzinnej posiadłości.
Ale Jack i tak by jej nie uwierzył, podobnie jak wszyscy inni. I Larissa, jak zwykle, mogła winić za to tylko siebie.
– Czy nie dość już kłopotów narobiłaś? – spytał, jakby czytał w jej myślach. Z odrazą potrząsnął głową. – Nie licz, że zdołasz mnie wciągnąć w kolejną awanturę. Już dawno temu przejrzałem twoje gierki.
– Skoro tak uważasz – rzuciła z udawanym znudzeniem.
W rzeczywistości miała ochotę zerwać się i uciec jak najdalej od potępiającego spojrzenia Jacka, które zdawało się docierać do jej najbardziej mrocznych wstydliwych sekretów.
Boże, jak nienawidziła tego mężczyzny.
Lecz wolałaby umrzeć, niż okazać mu, że ją zranił. Z pewnością nie mogła wyjawić prawdziwych powodów, dla których znalazła się na tym porośniętym sosnami skrawku lądu otoczonym oceanem, osiem mil od Bar Harbour. Nie mogła mu powiedzieć, że od wielu miesięcy usiłuje zniknąć dla świata, stać się niewidzialna. Nawet nie potrafiłaby wyjaśnić, czym jest dla niej ta cudem darowana druga szansa w jej życiu, które dotychczas tak beztrosko rujnowała.
Przyrzekła sobie, że już nigdy nie będzie się okłamywać, lecz to nie oznaczało, że podobną szczerość jest winna Jackowi Suttonowi. Dlatego powiedziała mu to, co chciał usłyszeć. A teraz obdarzyła go swoim słynnym tajemniczym, zmysłowym uśmiechem, który doprowadzał mężczyzn do szaleństwa i rozpalał wszystkie ich erotyczne fantazje, podczas gdy ona tylko stała przed nimi, obojętna i pusta. To też świetnie potrafiła.
– A w jakie gierki ty grasz, Jack? – spytała wyzywającym tonem.