- promocja
- W empik go
Nowy dom na wyrębach - ebook
Nowy dom na wyrębach - ebook
Minęło kilka miesięcy od dnia, w którym Hubert Kosmala po raz ostatni odwiedził Wyręby, jednak wydarzenia, które miały tam miejsce na początku 1996 roku, zaczynają coraz mocniej odbijać się na jego życiu prywatnym i zawodowym. W pewnym momencie uświadamia sobie, że ucieczka od opuszczonego domu i związanych z nim wyrzutów sumienia to droga donikąd, wyjeżdża więc na jakiś czas do Wyrębów, aby zmierzyć się z własnymi demonami i odzyskać spokój ducha. Martwa cisza zalegająca nad tym miejscem jest trudna do zniesienia, a poczucie zagrożenia z dnia na dzień staje się coraz bardziej dojmujące. Czy wszystko zmieni się na lepsze wraz z przybyciem do Wyrębów nowych mieszkańców? A może to właśnie ich obecność sprawi, że Hubert uwierzy we wszystko, co Marek Leśniewski opisał w swoim pamiętniku…?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-598-4 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez ostatnie miesiące bardzo często zaglądałem do kalendarza. Najczęściej do tego, który był aktualny dwadzieścia jeden lat temu.
Kalendarz na rok dwa tysiące siedemnasty zawiera pewną bardzo dla mnie istotną datę. Otóż czwartego września minie dokładnie dziesięć lat od chwili, gdy postawiłem ostatnią kropkę w powieści Dom na wyrębach. Wtedy nie miałem pojęcia, czy ta książka w ogóle zostanie wydana.
Jeden z bohaterów cyklu Czarny Wygon twierdził, że czas to wariat. Ostatnio to właśnie sformułowanie ciągle miałem gdzieś z tyłu głowy.
W roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym świat wyglądał zupełnie inaczej. Inaczej wyglądały telefony, komputery, samochody, drogi. Inaczej wyglądał Lublin. Ponieważ jednak czas goni do przodu jak oszalały, wszystkie te zmiany z perspektywy dnia dzisiejszego jakby się rozmywają.
Dobrze jest czasem spojrzeć na to wszystko chłodnym okiem. Mnie taką możliwość dał powrót do Wyrębów. Dzięki tej wycieczce sporo dowiedziałem się o sobie i o tym, co w życiu ważne.
Ważne jest dla mnie, że powieść Dom na wyrębach jednak została wydana i w konsekwencji diametralnie zmieniła mój świat. To już było dawno, mniej więcej osiem i pół roku temu, ale konsekwencje tego faktu odczuwam do dziś. Lody puściły i wciąż trwa wiosna.
Wiem, że miałem sporo szczęścia, wiem też, że sam trochę temu szczęściu dopomogłem. Nic bym jednak nie zdziałał, gdyby nie ludzie, którzy byli i ciągle są ze mną. Zarówno ci od zawsze niezawodni, jak i ci, których spotykałem na swojej drodze po raz pierwszy. Ta druga grupa jest o wiele liczniejsza i Ty, Droga Czytelniczko, oraz Ty, Drogi Czytelniku, w zdecydowanej większości również się do niej zaliczacie. Idziemy razem od lat. Bez Was nie byłoby tej książki, którą teraz trzymacie w dłoni.
Lody puściły, czas mijał, dlaczego więc dopiero teraz wróciłem do Wyrębów? Skłoniło mnie do takiej decyzji wiele czynników, przede wszystkim jednak chyba to, że nie chciałem zawieść oczekiwań. Nigdy nie porwałbym się na napisanie Nowego domu na wyrębach, gdyby nie przekonanie, że ponowne spotkanie z Hubertem Kosmalą będzie przynajmniej po części tak satysfakcjonujące dla Czytelników, jak poznanie Marka Leśniewskiego. Mam przekonanie, że zrobiłem wszystko, co tylko było w mojej mocy i teraz z tremą o wiele większą niż dziesięć lat temu puszczam tę historię w świat.
Zabierzcie ze sobą na tę wycieczkę dużo świec, odłóżcie na chwilę smartfony i tablety.
Oto mamy rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty szósty. Wydaje mi się, że gdzieś z oddali dobiegają dźwięki żurawiego klangoru…
S.D.Część 1 (4–5 sierpnia 1996)
Prolog – część pierwsza
Gdy dziewiętnastego marca podziwiał przelatujące nad torfowiskiem klucze żurawi, wydawało mu się, że wiosna eksploduje lada dzień. Ta jednak postanowiła kapryśnie zrobić dwa kroki wstecz i teraz, dokładnie tydzień później, Hubert patrzy, jak zaparkowane na szpitalnym parkingu samochody pokrywają się warstwą puchu białego jak welon panny młodej.
„Zmarzną tam, bidaki, na kość” – myśli, wspominając prognozę usłyszaną w Radiu Lublin kilka godzin wcześniej, w której zapowiadano mróz dochodzący nocą nawet do dziesięciu stopni. Kosmala nigdy nie był tak wielkim znawcą przyrody, jak Marek, ale zdaje sobie sprawę, że przybyłym po długiej podróży ptakom z pewnością takie temperatury nie są na rękę.
Zasępia się nad wątpliwą trafnością tego określenia i pozostaje bez ruchu przy oknie przez dłuższą chwilę, wgapiając się w sypiący śnieg i zapadający już powoli zmrok. W budynku szpitala przy alei Kraśnickiej w Lublinie jest tak cicho, że za plecami słyszy pluszczący takt odmierzanego kroplomierzem płynu. Jeszcze przed chwilą do jego uszu dobiegał odgłos delikatnego pochrapywania. Odwraca się, zaniepokojony. Leżący na łóżku blady, wychudzony mężczyzna ze zdziwieniem przygląda się stojakowi z kroplówką, a potem kieruje wzrok w stronę Huberta. Na jego twarzy pojawia się delikatny uśmiech.
– Długo spałem? – pyta szeptem, odchrząkuje i natychmiast krzywi się z bólu. Odruchowo kładzie wolną rękę na klatce piersiowej.
– Napędziłeś nam wszystkim niezłego stracha – mówi Kosmala, ignorując pytanie. – Mam ochotę spuścić ci za to porządny łomot.
– Tylko spróbuj. – Marek uśmiecha się słabo i oddycha z takim trudem, jakby wypowiedzenie tych kilku słów było zdecydowanie ponad jego siły. Bierze kilka głębszych wdechów, jak długodystansowiec, który stara się wyregulować tętno po biegu.
– Spałeś bardzo długo. – Dopiero teraz Hubert odpowiada na pytanie. – Ale, jeśli mam być szczery, to nie wyglądasz na specjalnie wypoczętego. Chociaż bywało gorzej, na przykład po moim weselu. Z perspektywy czasu stwierdzam, że mogłem sobie znacznie lepiej dobrać świadka. Przynajmniej wstydu przed rodziną i znajomymi by nie…
– Odwal się, co? – Leśniewski z niedowierzaniem kręci głową. – W takiej chwili będziesz mi to wypominał? – Przymyka oczy, ale wciąż się uśmiecha. – Zresztą sam wyglądałeś wtedy jeszcze gorzej. A i u świeżo upieczonej teściowej chyba też nie zaplusowałeś, jak…
– Kurwa mać! Ledwie dycha, a jad i tak potrafi sączyć.
Marek znów patrzy na przyjaciela, a w jego oczach błyszczą iskierki rozbawienia.
– To przez ciebie – mówi.
– Co ty pieprzysz, stary? – zaperza się teatralnie Kosmala. – Co przeze mnie?! – Podnosi głos, udając gniew, ale on też nie potrafi powstrzymać uśmiechu. – Wtedy, po oczepinach…
– Przez ciebie jeszcze dycham. – Marek przerywa i poważnieje w ułamku sekundy. – Gdybyś wtedy, w Wyrębach, nie wspomniał o egzorcyście, to teraz byłoby już po mnie.
– Nie wiem, co mnie podkusiło – mruczy Hubert, ale czuje, że wzruszenie chwyta go za gardło. Ucieka wzrokiem gdzieś w kąt, by nie dać po sobie tego poznać. – Zresztą wiesz przecież, że to niechcący…
– Nie szkodzi. Ważne, że byłeś wtedy ze mną, że chciałeś rozmawiać. Gdyby nie to… Gdybyś wtedy nie przyjechał, to… to teraz co najwyżej mógłbyś się powydzierać na moją płytę nagrobną.
– Zapomnij. W taką pogodę?
– Możesz sobie dowcipkować, ale ja mówię serio. Dziękuję ci, Hubert. Będziesz się jeszcze musiał ze mną trochę pomęczyć. A ja z tobą, no ale trudno. Uratowałeś to wszystko. Dzięki tobie wciąż będę mógł się cieszyć Wyrębami i to, o czym marzyłem, nie obróci się w niwecz. Nie dobiegnie końca tak szybko, jak się to zapowiadało.
– Mógłbyś już przestać? – Kosmala stara się brzmieć obojętnie, ale głos mu się łamie, gdy widzi łzy w oczach przyjaciela. – Nie dalej jak przed chwilą słowa nie mogłeś wydusić, a teraz gadasz jak najęty.
Marek jeszcze przez chwilę mu się przygląda, a potem minimalnie przekręca głowę. Patrzy przed siebie spod wpółprzymkniętych powiek. Wygląda na spokojnego i szczęśliwego.
Hubert znów odwraca się w stronę okna.
„Mało brakowało” – myśli i mocno zaciska powieki.
Prawie nie może oddychać.
1.
Od północnego wschodu zbliżały się ciężkie, niepokojąco ciemne chmury, wyraźnie kontrastujące z beztroską atmosferą niedzielnego popołudnia.
Nabrzeże Zalewu Zemborzyckiego w Lublinie wibrowało od wesołych pisków kąpiących się dzieci, do których raz po raz dołączały pokrzykiwania grupy młodzieży, rozgrywającej kolejny tego dnia mecz siatkówki plażowej. Na lekko pomarszczonej tafli wody aż roiło się od kajaków i rowerów wodnych, a między nimi majestatycznie przesuwały się żaglówki, popychane przez delikatne, prawie niewyczuwalne podmuchy wiatru.
„W Wyrębach już pewnie leje. Za godzinę nie będzie tu nawet żywej duszy. Musimy się zbierać” – pomyślał, a potem sięgnął po leżący obok koca obły kamyk i ze złością cisnął nim w zbudowany przez chłopców zamek z piasku. Jedna z misternie konstruowanych wieżyczek przestała istnieć.
– Możesz mi powiedzieć co robisz?
– Musimy się zbierać – odparł. – Za godzinę nie będzie tu nawet żywej duszy.
– Być może. Ale ja nie o to pytałam.
– Zrobisz mi teraz karczemną awanturę o rozwalenie wieżyczki? – Bardzo się starał, aby jego uśmiech wyglądał jak najbardziej naturalnie. – Ponieważ osobiście bardzo sobie tego nie życzę, więc natychmiast ruszam, by ją odbudować.
Próbował wstać z miejsca, lecz ona położyła dłoń na jego prawym przedramieniu. Delikatnie, a równocześnie stanowczo.
– To byłaby zbyt łagodna kara. Rozważam wniesienie pozwu rozwodowego, a to była naprawdę śliczna wieżyczka. – Jej twarz lekko się wypogodziła, ale oczy wciąż były pełne niepokoju.
– Ostrzegam, że znam świetnego prawnika. – Opuszkami palców lewej dłoni pogładził czule jej policzek. – Jest profesorem na UMCS-ie, więc jeszcze wszystko dokładnie przemyśl, bo może cię puścić w samych gatkach. – Teatralnie zmarszczył brwi i zlustrował jej ubrane tylko w strój kąpielowy ciało od stóp do głów. – Hm… a wiesz, że to może nie byłoby takie głupie?
Tym razem się roześmiała.
– Powiedz temu całemu profesorowi, że jak mi wreszcie nie powie, co od paru tygodni kłębi się pod tą jego rozczochraną łepetyną, to niech zapomni o takich widokach.
– Powiem mu i na pewno takie ostrzeżenie do niego trafi. – Mówiąc to, bezskutecznie starał się przygładzić niesforne włosy. – Nie jest przecież skończonym idiotą.
Pochylił się, pocałował żonę w usta, a potem na czworaka ruszył w stronę uszkodzonej budowli.
Dokładnie w chwili, gdy dotarł do piaskowego zamku, gdzieś z oddali dobiegł basowy pomruk pierwszego grzmotu.
* * *
Po raz pierwszy w tym roku dał się namówić na beztroskie spędzenie czasu z całą rodziną poza domem i zamierzał zrobić wszystko, żeby tego wypadu nie zepsuć. Przed wyjściem z domu Danusia prosiła, żeby wszystkie czarne myśli zostawił w czterech ścianach i chociaż na parę godzin znów stał się tym starym, dobrym Hubertem, za którym od pewnego czasu wraz z chłopcami tak bardzo tęsknili. Z ręką na sercu obiecał, że się postara. Ale nawet w taki jasny, upalny dzień gdzieś tuż pod skórą czaił się lodowaty niepokój, który wywoływał gęsią skórkę na całym ciele.
Dokopując się do chłodniejszej i bardziej wilgotnej warstwy piasku na plaży, poczuł, że pieką go opuszki palców. Ukradkiem spojrzał na Dankę, która obserwowała baraszkujące w płytkiej wodzie dzieci, a potem na swoje dłonie. Oblepiający je mokry piach był lekko zabarwiony na czerwono. Chwilę wcześniej Hubert zupełnie zatracił się w myśleniu o tym, jak bardzo nie chciałby martwić żony i że wciąż stara się trwać w postanowieniu, by nigdy jej nie oszukiwać. Jednak ostatnimi czasy przychodziło mu to z coraz większym trudem.
Zaczął formować nową wieżyczkę na miejscu zniszczonej i od razu wiedział, że nie będzie tak kształtna i dopracowana, jak ta, którą zburzył. Pomyślał o własnym małżeństwie. To, co stało się na początku tego roku w Wyrębach, było dla całej rodziny Kosmalów jak trzęsienie ziemi, ale mimo wszystko nic nie wskazywało na to, że mogą pojawić się wstrząsy wtórne, grożące budowli stawianej razem z Danusią od tylu lat. Ostatnio jednak budowla zaczynała się chwiać. Nie miał pojęcia, na ile wskutek jego błędów, a na ile w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Coś złego i niepokojąco mrocznego wpełzało do mieszkania Kosmalów, a ponieważ to właśnie za Hubertem się przywlekło, to tylko on mógł stawić temu czemuś czoło.
Tak przynajmniej myślał.
Nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby to zrobić, ale czuł, że jeszcze nie jest za późno. Że jeszcze można wszystko zabezpieczyć na tyle skutecznie, by później nie była konieczna odbudowa czegoś, co się zawaliło i co nigdy nie będzie już tak idealne, jak dawniej.
„Ciekawe jak to wszystko wyglądałoby teraz. Gdybym wtedy nie pojechał do Wyrębów…” – zadumał się, zdając sobie sprawę, że chciał jak najlepiej, ale być może trzeba było wtedy postąpić inaczej.
Chłodniejszy wiatr omiótł jego spocone ciało. Hubert podniósł głowę i zauważył, że burzowe chmury są znacznie bliżej. Sosny po drugiej stronie zalewu poruszyły się powoli, tak jakby wielka niewidzialna ręka olbrzyma łagodnie pogładziła ich malachitowe korony; zaraz potem znieruchomiały w oczekiwaniu na kolejne pieszczoty.
Zmuszeni do przedwczesnego powrotu plażowicze niechętnie podążali w stronę mariny. Kosmala wśród dziecięcego tłumu wypatrzył Michała i Tomka, próbujących teraz swoich sił w pływaniu pieskiem. Pierwszemu z bliźniaków wychodziło całkiem nieźle, ale drugi miał wyraźne problemy, aby utrzymać się na wodzie. Hubert już miał wstać, żeby do nich podejść, ale raz jeszcze popatrzył na zamek. Odbudowana wieża miała miejscami czerwonawy kolor. Sięgnął po garść żółtego piasku, by to zamaskować.
„Musimy się zbierać – pomyślał znów. – W Wyrębach już pewnie leje”.
Zanim sypiący się jak w klepsydrze żółty piasek skrył wieżyczkę, Hubert po raz kolejny był na torfowisku. Zadzierał głowę, obserwował klucze żurawi i wsłuchiwał się w klangor, który odbijał się żałobnym echem wśród niezmierzonych połaci pojezierskich lasów.
2.
Ponownie obejrzał odciśnięte w warstewce świeżego śniegu ślady obok swoich butów, a następnie uważnie zlustrował wzrokiem najbliższą okolicę. Gdy siadał na ławce, przeszło mu przez myśl, że ktoś, kto był tu przed nim, nagle rozpłynął się w powietrzu. Teraz, gdy Hubert wstał i obszedł kilka razy dookoła zbudowane przez Marka zręby czatowni, uznał, że wszystko wskazuje na ten nieprawdopodobny scenariusz.
„Ludzie nie znikają” – pomyślał, a potem odkrył jeszcze jedną ewentualność. Mianowicie, że wcześniejszy gość odszedł stąd tyłem po swoich własnych śladach. To wyjaśnienie zadowoliło Huberta, chociaż i tak było dość zaskakujące. Przede wszystkim ze względu na to, co komendant Kościuk powiedział mu podczas ostatniego spotkania przed domem Marka w Wyrębach. Według jego relacji po znalezieniu szczątków Antoniego Jaszczuka na pobliskim starym cmentarzu okolicę ogarnęła panika i nikomu nie przychodziło nawet do głowy, aby zbliżać się w te strony.
Kosmala po raz trzeci lub czwarty rzucił okiem na ślady, dzięki którym tutaj trafił.
– Nie dość, że dziwak, to jeszcze odważny – mruknął pod nosem, spoglądając na zegarek. Dochodziła czternasta, tak więc spędził na torfowisku ponad pół godziny. Miał przed sobą jakieś dwadzieścia pięć minut marszu i wszystko wskazywało na to, że wyjedzie z Wyrębów najpóźniej o wpół do trzeciej.
* * *
Przez ostatnie dni Hubert wielokrotnie analizował zapiski Marka. Zaraz po ich przeczytaniu nie potrafił się oprzeć pokusie, by je ze sobą zabrać do Lublina, a później, gdy miał je cały czas przy sobie, czuł wewnętrzny przymus zaglądania do nich przynajmniej kilka razy dziennie.
Jak dotąd ani słowem nikomu o nich nie wspomniał. Uważał, że lojalność wobec przyjaciela nakazuje najpierw poznać je jak najlepiej, następnie zniszczyć i dopiero wtedy opowiedzieć Danusi, Ewie, a może nawet chłopcom, wersję okrojoną o przejawy powolnego popadania w obłęd przez Marka. Ta wiedza nie jest im przecież do niczego potrzebna.
W pamiętniku Leśniewskiego było jednak coś, czemu trudno dać wiarę. Nawet komuś z grubsza zorientowanemu w objawach chorób psychicznych, a mianowicie precyzja opisów wydarzeń, w których uczestniczył również Hubert. Wszystkie były praktycznie przekalkowane, a niektóre rozmowy odwzorowano wręcz słowo w słowo. Trudno uwierzyć, że przy spisywaniu tych ostatnich Marek nie korzystał z dyktafonu. Tym trudniejszym zadaniem stawało się oddzielenie rzeczywistości od rojeń, skoro i jedne, i drugie brzmiały tak samo wiarygodnie.
Podobnie rzecz miała się z opisem zabudowań w Wyrębach, a także najbliższego otoczenia tego przysiółka. W listopadzie ubiegłego roku, gdy razem z Danusią odwiedzili Marka i wybrali się na niedzielny spacer, Hubert więcej czasu poświęcał lekko koślawej czatowni oraz związanym z nią docinkom niż rozglądaniu się wokół. Teraz, gdy był tutaj znowu i przypominał sobie pamiętnik przyjaciela, również nie mógł wyjść z podziwu, jak dokładnie i trafnie oddawał on charakterystykę tego miejsca.
W pewien sposób przytępiało to wyrzuty sumienia Kosmali; skoro Marek potrafił momentami być tak racjonalny przy spisywaniu swoich wspomnień, to równie dobrze mógł skutecznie zachowywać pozory normalności podczas spotkań ze znajomymi.
„Ale prawdziwy przyjaciel nie powinien dać się zwieść – wyrzucał sobie w myślach Hubert. – Było zbyt wiele oznak, że coś jest nie tak, a ty zrobiłeś zbyt mało. Powinieneś być bardziej czujny i uparty. Miał sobie na czole napisać, że jest na skraju przepaści?!”.
Nad torfowisko powoli nasuwał się cień rzucany przez jedną z szarych chmur, które znów zaczęły nadciągać wraz z zachodnim wiatrem. Od strony położonej po prawej kępy olch dobiegało miarowe „cilp-calp” pierwiosnka, rozpaczliwie próbującego przywołać cieplejsze dni. Pośród grupy strzelistych sosen po lewej rozbrzmiewał wesoły świergot zięby. Hubert zdał sobie sprawę, że gdyby nie Marek, nie potrafiłby rozpoznać żadnego z tych ptaków. Ich głosy zamilkły, jak ucięte nożem, kiedy na drzewa przestały padać promienie słońca. Teraz w powietrzu wibrował już tylko krzyk kolejnej grupy żurawi, które wykonały powolny nawrót i zdawały się obniżać lot. Kosmala nie chciał ich spłoszyć, więc odwrócił się i szybkim krokiem ruszył w powrotną drogę.
* * *
Samo torfowisko i jego najbliższe okolice szczęśliwie zostały oszczędzone przez burzę, która przetoczyła się nad Lubelszczyzną końcem października ubiegłego roku i w efekcie uniemożliwiła Markowi powrót z miasta zgodnie z jego planami. Hubert nie zauważył w tym rejonie ani jednego zwalonego drzewa. Dopiero jakieś pół kilometra dalej, idąc w stronę Wyrębów, napotykało się pas zupełnie zrujnowanego lasu ciągnący na osi północny zachód–południowy wschód szerokością od pięćdziesięciu do stu metrów. Najwidoczniej przeszło tędy coś w rodzaju lokalnego tornada.
W listopadzie, gdy szli do czatowni we trójkę, wiatrołom wyglądał wręcz katastrofalnie. Zarówno liczące kilkaset lat, jak również znacznie młodsze drzewa stanowiły prawie niemożliwą do przebycia gęstwinę połamanych jak zapałki, powyrywanych z korzeniami, rzuconych jak popadło i przemieszanych ze sobą pni, gałęzi i konarów. Gdzieniegdzie zachowała się jakaś rachityczna kępa krzewów lub pojedyncze młode drzewo, wystarczająco giętkie, by poddać się podmuchom wichru. Wtedy Marek poprowadził ich naokoło, przez co nadłożyli kilkaset metrów, ale i tak droga trwała krócej; ponadto dzięki temu uniknęli zagrożenia, że któryś z pni osunie się niespodziewanie, co mogłoby skończyć się tragicznie.
Dziś, gdy Hubert podążał na torfowisko, tajemnicze ślady wiodły go dokładnie tą samą drogą, mimo że wiatrołom wyglądał już całkowicie inaczej. Wszystko wskazywało na to, że ekipy drwali zdążyły tu dotrzeć, zanim natrafiły na przygniecione drzewem ciało Jaszczuka. Teraz pnie były oczyszczone z bocznych gałęzi i konarów, sporą część z nich zdążono pociąć na metrowe klocki. Po koszmarnym krajobrazie, jak z obrazującego apokalipsę filmu, pozostały poprzechylane lub wyrwane z korzeniami pniaki, które pozostawiły po sobie ziejące czernią szczeliny w ziemi i wykroty – niektóre wielkie jak leje po bombach.
W tej sytuacji Kosmala uznał, że nie ma sensu wybierać okrężnej drogi. Zaczynało mu się robić chłodno, dodatkowo doskwierał mu coraz większy głód, więc skrócenie trasy powrotnej o kilka minut było dla niego opcją nie do pogardzenia. Tym bardziej że wydawało mu się, iż po drugiej stronie wiatrołomu rozpoznaje miejsce, od którego, idąc w przeciwnym kierunku, zaczynał nadkładanie zbędnych setek metrów. Ruszył więc żwawym krokiem przed siebie.
Szedł, lawirując pomiędzy pniami i korzeniami pozostałymi po wiatrowałach, stosikami złożonego i przygotowanego już do wywiezienia drewna oraz zdradliwymi wądołami oraz stertami przeznaczonych do spalenia gałęzi. Sukcesywnie zbliżał się do granicy lasu, chociaż momentami przeszkody były na tyle trudne, że musiał je obchodzić, oddalając się nieco od celu. Kilka razy zawracał, gdy uznał, iż inna droga będzie łatwiejsza, aż wreszcie opuścił wiatrołom i spojrzał przed siebie. Wszystko wskazywało na to, że zboczył z wyznaczonej drogi o jakieś trzydzieści metrów w lewo.
Wciąż jednak widział między drzewami znajome miejsce, gdzie spodziewał się znaleźć na śniegu ślady swoich butów.
* * *
Nie wyjechał z Wyrębów o wpół do trzeciej, jak wcześniej zakładał.
W miejscu, do którego dążył, nie znalazł żadnych śladów. Nie chciał jednak wracać aż do czatowni, ponieważ zdawało mu się, że wystarczy tylko lekko kierować się w prawo, by znaleźć właściwą ścieżkę. Słońce na dobre skryło się za chmurami, co nie ułatwiało orientacji w terenie, ale Hubert był dobrej myśli i wciąż uważnie wpatrywał się w przyprószoną białym puchem ściółkę, spodziewając się, że zaraz dostrzeże coś więcej niż tylko tropy dzikich zwierząt.
Niepokój dopadł go dopiero wtedy, gdy dotarł w miejsce, gdzie natknął się na kilkanaście przewróconych i nieuprzątniętych drzew. Na dodatek słońce, które na chwilę przedarło się przez chmury, było zupełnie w innym miejscu, niż się tego spodziewał. Wszystko wskazywało na to, że prawdopodobnie przez dłuższy czas podążał nie na zachód, tylko dokładnie w kierunku południowym.
Przypomniał sobie ponownie pamiętnik Marka i przeczytany w nim opis pierwszego grzybobrania, które zakończyło się zabłądzeniem. Podczas każdej kolejnej lektury zapisków dziwił się, że jego przyjaciel tak sromotnie się pogubił w lesie. Teraz Kosmala doskonale go rozumiał, ale miał też jedną przewagę – warstewkę śniegu i swoje ślady, po których w najgorszym wypadku wróci na torfowisko, a potem do Wyrębów. Na szczęście nie było na tyle ciepło, by śnieg mógł szybko stopnieć.
Hubert spojrzał na zegarek. Było tuż przed piętnastą, więc do zmroku miał jakieś dwie i pół godziny. Zdecydował, że jeszcze przez trzydzieści minut będzie szedł na zachód, w kierunku przebijającego spomiędzy chmur słońca i jeśli do tej pory nie natrafi na drogę lub na własne ślady, to chcąc nie chcąc, zawróci i przebędzie całą dzisiejszą wędrówkę w przeciwną stronę.
Po niecałym kwadransie słońce znów przykryły chmury, a Kosmala zatrzymał się tuż obok metalowego krzyża i kamiennej, omszałej płyty nagrobnej. Dla pewności omiótł otoczenie wzrokiem, ale i bez tego domyślał się gdzie jest.
* * *
Poniemiecki stary cmentarz, o którym wspominał w notatkach Marek, był faktycznie ponurym miejscem. Wydawało się, że wśród zapomnianych, zaniedbanych mogił i krzyży jest jeszcze ciemniej niż w prowadzącym do nich gęstym lesie. Hubert przypomniał sobie, że jego przyjaciel nie słyszał tutaj śpiewu ptaków. Wytężył słuch i przez jego plecy przebiegł lekki dreszcz. Wiosenne trele towarzyszyły mu przez całą drogę, ale na cmentarzu panowała martwa cisza. Miał wrażenie, że powietrze jest gęste jak zupa i czuć w nim słodkawą nutę zapachu padliny.
Postąpił ostrożnie parę kroków naprzód.
Nagle znieruchomiał.
„Jaszczuk – pomyślał. – Przecież to tutaj go znaleziono…”.
Spotkanie Huberta z komendantem Kościukiem przed domem Marka miało miejsce około dwóch tygodni temu, z kolei – co wynikało z informacji przekazanych przez policjanta – na zwłoki (a w zasadzie na to, co z nich zostało) drwale natknęli się jeszcze dwa dni wcześniej.
– Cholera, tak niedawno… – powiedział cicho Kosmala i drgnął na dźwięk własnego głosu.
Miniona zima była stosunkowo ostra, więc jeśli robotnicy leśni i policjanci nie zdołali odnaleźć wszystkich rozwleczonych przez zwierzęta fragmentów ciała Jaszczuka, to… Hubert przełknął nerwowo ślinę. To znaczy, że to, co teraz czuł, wcale nie musiało być wonią truchła jakiejś padłej sarny czy ptaka.
Dopiero w tym momencie zauważył jakieś dwadzieścia metrów na lewo od miejsca, gdzie stał, przewróconą sosnę, noszącą na sobie ślady pił motorowych. Zrobił kilka kroków w tamtym kierunku i wiedział już, że to właśnie to drzewo przygniotło sąsiada jego przyjaciela. Leżącą pomiędzy dwoma nagrobkami sosnę przecięto w kilku miejscach, a teren wokół niej był mocno zdeptany.
Z jednej strony, w ogóle nie miał ochoty tam podejść, ale z drugiej, kusiła go nadzieja, że dzięki temu natrafi na czytelne wskazówki, mogące go w prosty sposób wyprowadzić z tego miejsca; przecież ludzie pracujący tu ledwie kilkanaście dni temu musieli pozostawić po sobie ścieżkę, prowadzącą do drogi. Z zapisków Marka wynikało jasno, że stąd do Wyrębów jest ledwie około pięciu minut szybkiego marszu.
Gdy Hubert stanął przy pociętym drzewie, w ułamku sekundy przypomniał sobie jeszcze kilka rzeczy z pamiętnika. Słowa Jaszczuka: „Umarli nie lubią, jak im się zakłóca spokój”, przekonanie Ryszarda Bogonia, że jego zmarła żona ma na poniemieckim cmentarzu swoje legowisko i to, że Marek w tym miejscu czuł się przez kogoś śledzony.
Kosmala kątem oka wychwycił jakiś ruch. Dwie młode olchy, wyrastające bezpośrednio spod jednej z nagrobnych płyt, na moment utworzyły kształt przypominający ludzką sylwetkę. Ich cienkie, pozbawione jeszcze liści gałęzie zaklekotały sucho, a grubsze konary otarły się o siebie z dźwiękiem przywodzącym na myśl szept. Dopiero wtedy Hubert poczuł na twarzy delikatny powiew ciepłego wiatru.
Przysiągłby, że ktoś go obserwuje z ukrycia.
* * *
Od sosny, która niemal pół roku wcześniej przygniotła Jaszczuka, w las prowadziły trzy ścieżki, ale trudno było jednoznacznie ocenić, która z nich była ostatnio najbardziej uczęszczana. „Niewykluczone też, że dalej wszystkie się ze sobą łączą” – pomyślał Kosmala i postanowił to sprawdzić; jednocześnie zdecydował, że jeśli po przejściu kilkudziesięciu metrów nadal nie będzie miał pewności co do wyboru drogi, to wróci do Wyrębów naokoło. Nie mógł sobie pozwolić na ryzyko, że zmrok zastanie go w środku lasu.
Przekroczył pień, ominął grób oznaczony wyciosanym z kamienia krzyżem i powoli ruszył przed siebie, bacznie obserwując przyprószoną na biało ziemię. Po przebyciu kilkunastu kroków natknął się na zwierzęce ślady, które, ze względu na panujący tu niedobór dziennego światła, początkowo wziął za trop sarny.
Zaraz potem zrozumiał, że się pomylił.
Trasa, którą zamierzał się poruszać, przecięta była śladami psich łap. Biorąc pod uwagę ich wielkość i głębokość uznał, że zwierzę musiało być imponujących rozmiarów.
„Skąd pies na takim odludziu? – pomyślał Hubert. – I ciekawe, jak dawno tędy przebiegał…”.
Niespokojnie rozejrzał się wokół, a potem sięgnął po leżącą przy ścieżce gałąź, by po chwili zabiegów zamienić ją na coś w rodzaju solidnego kostura. Duchów się nie bał (choć musiał przyznać, że tętno nieco mu skoczyło na wspomnienie zapisków Marka), ale biegających bezpańsko po lesie wielkich psów – i owszem.
Zaraz potem znalazł jeszcze jeden łańcuszek odcisków łap. A następnie kolejny. Wszystkie tropy biegły prosto jak po sznurku i wszystkie były tej samej wielkości. Miał więc do czynienia ze śladami pozostawionymi przez sforę dużych psów albo przez jednego, który przebiegał tędy kilkakrotnie. Z tych dwóch ewentualności wolałby tę drugą, ponieważ zakładał, że za pomocą porządnego kija, jakim dysponował, raczej poradziłby sobie z jednym osobnikiem.
Sekundę później Hubert przypomniał sobie, że niedawno oglądał w telewizji program przyrodniczy o zwyczajach wilków i odruchowo zacisnął mocniej dłoń na kosturze.
Sam odcisk wilczej łapy można łatwo pomylić ze śladem pozostawionym chociażby przez owczarka niemieckiego czy psa rasy husky, ale sposób poruszania dzikiego drapieżnika jest bardzo charakterystyczny. O ile psy poruszają się nieco chaotycznie, często lekko klucząc, o tyle wilki przeważnie biegną prosto, a ich trucht określany jest mianem „sznurowania”, właśnie ze względu na zachowanie konsekwencji w dążeniu do obranego wcześniej celu.
Kosmala był jednocześnie przestraszony i zafascynowany swoim odkryciem. Wiedział, że wilki rzadko atakują ludzi, ale… rzadko to nie znaczy nigdy. Nie wiedział też, czy ma do czynienia z samotnym osobnikiem, który z jakichś względów upodobał sobie to miejsce, czy też może z całą watahą dorosłych, być może wygłodzonych zwierząt. Z drugiej strony, sam fakt, że Hubertowi udało się natrafić na tropy tych tajemniczych, pięknych i intrygujących zwierząt był niezwykłą przygodą. To przecież zupełnie coś innego niż wizyta w zoo.
„Danka mi nie uwierzy” – pomyślał, a potem zaczął się zastanawiać, czy w ogóle powinien mówić żonie o tym, co go spotkało. Obawiał się wyrzutów o nieostrożność i tak naprawdę nie byłyby one nieuzasadnione. Zwłaszcza że od czasu do czasu słyszało się o wściekliźnie i ostrzegano przed nią mieszkańców Lubelszczyzny. Chory wilk mógłby się zachowywać wbrew swojej naturze i zaatakować zupełnie bez powodu, z czego Kosmala doskonale zdawał sobie sprawę.
Nie chcąc już dłużej zwlekać, szybko sprawdził wszystkie trzy ścieżki, jednak wyglądało na to, że każda z nich prowadzi w inną część lasu i nie mógł określić, która była ostatnio najczęściej uczęszczana. Hubert westchnął ciężko i już miał zawrócić w stronę cmentarza, kiedy natknął się na jeszcze jeden wilczy trop, prowadzący do niewielkiej połaci niezalesionego terenu znajdującego się może pięć metrów od dróżki. Zauważył, że ziemia w tamtym miejscu jest naruszona, pomyślał więc, że to może pozostałości po policyjnej akcji, prowadzonej tu kilkanaście dni temu.
Różnica pomiędzy pięcioma minutami marszu a wleczeniem się przez godzinę z okładem była na tyle duża, by stłumić niepokój i sprawdzić jeszcze tę jedną szansę. Gdy tylko Kosmala wyszedł na porośnięty ściółką spłachetek lasu, natychmiast tego pożałował. Kilka uschniętych kęp trawy było wydartych potężnymi pazurami, a śnieg w ich najbliższym otoczeniu popryskany był intensywnie żółtą cieczą. Hubert zdał sobie sprawę, że właśnie natrafił na wilcze terytorium. Miał się już wycofać, gdy jego wzrok padł na wytarzany w ziemi brunatnoczerwony kawałek mięsa i leżący nieopodal kawałek kości. Obok zauważył fragment tkaniny, w którym bez trudu można było rozpoznać barwy wojskowego materiału moro.
„Marek pisał, że Jaszczuk nosił takie spodnie” – pomyślał.
Uczucie, że jest obserwowany, nasiliło się jeszcze bardziej. Wydawało mu się, że ktoś był za jego plecami; coraz bardziej się zbliżał, aż wreszcie przystanął tuż za nim.
Tak blisko, że szyję Huberta owionął jego oddech.