Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Nowy drapieżnik. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
30 czerwca 2025
1000 pkt
punktów Virtualo

Nowy drapieżnik. Tom 1 - ebook

Drapieżnik czai się w mieście. Nie zawsze ma kły – czasem nosi ludzką skórę…

W podziemiach jednego z domów uprowadzona dziewczyna czeka na ratunek. Jej oprawcy to ludzie bez sumienia – brutalni, okrutni, przekonani, że prawo ich nie dotyczy. W ślad za porywaczami podąża jednak tajemniczy nieznajomy. Mężczyzna na czarnym motocyklu – cichy, skuteczny, nieuchwytny. Nowy drapieżnik. Nikt nie podejrzewa, kim jest ani czego chce, ale jedno wiadomo z pewnością: to on zaczyna rozdawać karty.

Czternastoletni Maciek jest sparaliżowany i leży przykuty do łóżka. Ludzie widzą w nim wyłącznie nastolatka z niepełnosprawnością i nie próbują zrozumieć, co naprawdę dzieje się w jego głowie. Chłopiec doświadcza dziwnych wizji, które mogą odmienić losy ofiar i pokrzywdzonych. Potrafi bowiem wyczuć zapach nadchodzącej śmierci…

Zbigniew Zborowski tworzy niepokojący i duszny thriller pełen brutalnego realizmu i metafizycznego niepokoju. „Nowy drapieżnik” przedstawia historię o granicach człowieczeństwa oraz złu, przybierającym najróżniejsze formy.

Drugi tom powieści ukaże się już wkrótce.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-660-9
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

So­bota, 11 lu­tego 2012, 18:00

Jest głodny. Krąży po mie­ście. Szuka. Chwyta, a po­tem za­raz gubi tropy. Robi się nie­cier­pliwy. Głód roz­sa­dza mu czaszkę, spra­wia, że ciało prze­staje go słu­chać, a my­śli za­mie­niają się w na­tar­czywy, co­raz mniej zro­zu­miały szept. Sza­lony nurt nio­sący słowa, ob­razy, wspo­mnie­nia tego, co było i co ma na­dejść, z na­ra­sta­ją­cym szu­mem ob­mywa jego mózg.

I na­gle coś czuje. Wy­raź­nie. Dość bli­sko. Zwal­nia, je­dzie te­raz ostroż­niej. Żeby nie zgu­bić tej słod­kiej, cu­dow­nie piesz­czą­cej zmy­sły wi­bra­cji w ota­cza­ją­cym go po­wie­trzu. W ob­ra­zie do­mów, ulic, chod­ni­ków, lu­dzi. Za­ta­cza koła, skręca w mniej­sze uliczki, a po­tem z pi­skiem opon z nich ucieka i znów po­dąża za ulot­nym, ete­rycz­nym śla­dem, któ­rego samo tchnie­nie bu­dzi w nim wstrząs roz­ko­szy.

Prze­jeż­dża przez Go­cław. Plą­ta­niną osie­dlo­wych uli­czek to zbliża się, to od­dala od Wi­sły. Nie, nie tu. Da­lej. Ostro­bram­ska, Pło­wiecka, wia­dukt nad to­rami. Skręca w prawo, w za­nie­dbane za­ułki Wawra. Nie! Źle! Ślad znowu za­nika. Z po­wro­tem Pło­wiecka. I gaz, aż do We­so­łej. Jak w tran­sie skręca w osie­dle ja­kichś blo­ków, prze­cina uliczkę sze­re­go­wych dom­ków, wy­jeż­dża na sze­roką Jana Pawła II. Te­raz czuje to wy­raź­nie. Pro­wa­dzi więc szyb­ciej. Wie, że nie zgubi już tropu.

* * *

Żyła schyla głowę i prze­miesz­cza swoje metr dzie­więć­dzie­siąt trzy i sto ki­lo­gra­mów ciała przez ni­skie, ale cho­ler­nie ma­sywne przej­ście. Sta­lowa fra­muga za­ko­twi­czona w żel­be­to­nie, cięż­kie, zbro­jone z oby­dwu stron trzy­mi­li­me­trową kwa­sówką drzwi. Z gra­nat­nika, kurwa, by się nie dało tego roz­pi­rzyć. Po­mię­dzy do­spa­wa­nymi do sta­lo­wych dwu­te­ow­ni­ków war­stwami bla­chy two­rzą­cymi drzwi – gruba war­stwa wełny mi­ne­ral­nej. Nie­źle wy­tłu­mia krzyki. Na­wet te naj­gor­sze…

Ale te­raz z czar­nego, po­zba­wio­nego okien po­miesz­cze­nia do­biega tylko ża­ło­sne po­chli­py­wa­nie zwi­nię­tej w kłę­bek ko­biety. Żyła od­wraca się w wą­skim, oświe­tlo­nym je­dy­nie gołą ża­rówką ko­ry­ta­rzu, ściąga z twa­rzy kar­na­wa­łową ma­skę dia­bła i pa­trzy, jak Czarny z du­żym tru­dem do­myka drzwi. Płacz ze środka cich­nie jak ciach­nięty no­żem. Czarny prze­kręca za­mek, chowa klucz, ściąga ze swo­jego za­ro­śnię­tego ryja ma­skę klauna. Go­towe. Idą do scho­dów na górę. Jesz­cze jedne drzwi, już zwy­czajne, i są na par­te­rze.

– Nie zgub tych jej ku­dłów. – Czarny wska­zuje na trzy­maną przez Żyłę re­kla­mówkę z blond lo­kami.

Na to­rebce jest na­pi­sane, że „nie dla idio­tów”.

– Nie po­uczaj mnie – ce­dzi przez zęby Żyła. – Albo już ni­gdy nie bę­dziesz sza­mał wła­snymi zę­bami.

Po co grozi Czar­nemu? Prze­cież gość jest w po­rządku. Żyła na­wet go lubi. Ale te­raz roz­piera go ja­kiś taki, kurna, czarny pa­łer. Moc ja­kaś je­bana. Po tym, co przed chwilą zro­bili z tamtą małą z piw­nicy, czuje się jak sam pie­przony Lu­cy­fer. Ostry jak ży­letka. Zły.

Czarny od­pusz­cza. Uśmie­cha się głu­pawo.

– Nie­źle so­bie po­bry­ka­li­śmy, co? – umi­zguje się.

– Pa­mię­taj, dwa razy dzien­nie mi­cha. Z tymi pro­chami, żeby nie wa­rio­wała. I raz na dobę wy­no­sisz noc­nik. Nie chcę tu smrodu.

– Sorry, ale noc­nika to ja nie będę…

– Bę­dziesz – ucina Żyła.

Obaj męż­czyźni pa­trzą na sie­bie w mil­cze­niu. Żyła jest wyż­szy o głowę, wy­spor­to­wany, sprę­ży­sty. Ale Czarny to stu­dwu­dzie­sto­ki­lo­gra­mowy kloc zbu­do­wany z mię­śni i gru­bych ko­ści. Były za­pa­śnik. Za­ka­pior. Mimo to znowu pęka. Żyła jest dziś na­bu­zo­wany, jakby na­wą­chał się dia­bel­skiego gówna. A prze­cież nie brali żad­nych pro­chów. Szef po­wie­dział wy­raź­nie: To ważna ro­bota, żad­nego spi­do­wa­nia, bo po­lecą głowy…

– Chuj – mówi więc po­jed­naw­czo Czarny. – Za ser­wis od­biorę so­bie od niej w na­tu­rze.

Żyła wy­cho­dzi z jed­no­ro­dzin­nego domku, roz­gląda się. Jest noc, ci­sza, jak to w zi­mie. Na traw­nicz­kach ła­chy mo­krego śniegu. Ota­cza go ty­powe osie­dle sza­rych, nie­du­żych, bu­do­wa­nych w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych pu­de­łek. Stoją cia­sno upa­ko­wane na ma­leń­kich dział­kach.

Faj­nie, że piw­nica jest do­brze wy­ci­szona, my­śli, ru­sza­jąc w stronę za­par­ko­wa­nego na uliczce sa­mo­chodu. BMW 516. Stary, dy­cha­wiczny, dwu­dzie­sto­letni szrot. Jedna za­leta: nie rzuca się w oczy.

– Je­dziesz – mówi do sie­dzą­cego za kie­row­nicą Pita. Pit od Pe­tera, czyli Pio­tra. Tam­ten tak ma na imię. No­wi­cjusz, robi tylko za szo­fe­raka, ale po­dobno można mu ufać. Dwu­dzie­sto­pa­ro­letni szczaw. Na­wet po­rząd­nej ksywki się nie do­ro­bił.

– Do­kąd? – pyta Pit.

– Jak mó­wię je­dziesz, to je­dziesz – sy­czy Żyła, pa­trząc, jak pod jego spoj­rze­niem chło­pak za­pada się w so­bie. – Jesz­cze raz o coś spy­tasz i masz w ryj.

Wó­zek ru­sza, a Żyła wciąż ma w so­bie ten fan­ta­styczny, me­ga­odlo­towy wkurw. Za­je­bi­ście fajne uczu­cie.

Pit wle­cze się ja­ki­miś za­uł­kami, do­jeż­dża do ronda.

– W lewo – rzuca mu Żyła.

Pit skręca i już jest na Jana Pawła II. Główna ar­te­ria tej za­pa­dłej wio­chy. We­so­łej.

– O, zyg­zak. Za­je­biasz­cza rzecz – prze­rywa ci­szę Pit.

– Zyg­zak?

– Mo­to­cykl. Za nami. Ka­wa­saki ZZR 1400, naj­now­szy mo­del. Z tego roku. Dwie­ście dzie­sięć koni, sto pięt­na­ście niu­to­no­me­trów, cię­żar – nie­całe dwie­ście kilo. Nic na świe­cie od niego le­piej nie przy­spie­sza…

Żyła od­wraca się i wi­dzi czarny jed­no­ślad.

– Ciota – pod­su­mo­wuje. – Ma dwie­ście koni mię­dzy no­gami, a wle­cze się osiem­dzie­siątką. Przy­spiesz.

Pit do­daje gazu, mo­to­cykl zo­staje w tyle.

– Przez to rondo pro­sto – in­stru­uje Żyła.

– W las? – do­py­tuje Pit i za­raz głowa od­ska­kuje mu od, trzeba przy­znać, nie­zbyt moc­nego, ostrze­gaw­czego jakby kuk­sańca, który spada na jego szczękę.

– A, tak. Żad­nych py­tań… – przy­po­mina so­bie.

Wy­bo­istą Bor­kow­ską wy­jeż­dżają z We­so­łej, do­jeż­dżają do alei Dzieci Pol­skich, prze­ci­nają pierw­sze rondo w Mię­dzy­le­siu, na dru­gim skrę­cają w lewo. Ulica Pa­trio­tów pro­wa­dzi wzdłuż to­rów ko­le­jo­wych.

– Znowu ten zyg­zak – od­zywa się Pit, zer­ka­jąc w lu­sterko. – Śle­dzi nas, czy jak?

Mo­to­cykl przy­spie­sza i – ra­niąc uszy dwu­na­stoma ty­sią­cami ob­ro­tów – śmiga koło nich, bły­ska­wicz­nie się od­da­la­jąc.

– Śle­dzi? Niby kto? Może po­li­cja? – szy­dzi so­bie Żyła. – Weź wyj­rzyj przez okno, fra­je­rze. Czy nie lata nad nami he­li­kop­ter. He, he. Albo ja­kiś pie­przony sa­te­lita. Nie gramy w Mis­sion Im­pos­si­ble, cy­ko­rze. A ty nie je­steś Tom Cru­ise. Go­ściu pew­nie je­dzie tą samą trasą co my, ale na mo­to­rze nie bę­dzie się prze­cież tłukł wer­te­pami przez las. Więc po­je­chał na­około i te­raz nas wy­prze­dził.

– Nie­źle znasz się na do­brym ki­nie – od­po­wiada ze sta­ran­nie ukrytą iro­nią Pit. – Pew­nie hor­rory też lu­bisz? Ob­cego, na przy­kład?

– Hor­ror to, chłop­czyku, je­stem ja. Obyś się nie prze­ko­nał. Tu­taj za­trzy­maj. Przy tej ko­le­jo­wej sta­cji.

– War­szawa Ra­dość – czyta jej na­zwę Pit. – Kurde, to ja­kaś sza­rada? Dziu­plę mamy w We­so­łej, wia­do­mość zo­sta­wiamy w Ra­do­ści… Prze­ka­za­nie okupu bę­dzie chyba w parku Szczę­śli­wic­kim?

Żyła nie od­po­wiada. Za­ma­szy­stym ru­chem przy­bija Pi­towi do torsu re­kla­mówkę z wło­sami.

– Za­pier­da­laj na pe­ron i wsadź je głę­boko do któ­re­goś ze śmiet­ni­ków – roz­ka­zuje.

– A je­śli mają tu mo­ni­to­ring? – waha się Pit.

– Mo­ni­to­ring? Po­je­bało cię? PKP nie stać na­wet na szyby w oknach. – Żyła wska­zuje pod­bród­kiem za­nie­dbany, po­ma­zany spre­jem bu­dy­nek sta­cji z za­bi­tymi de­chami dziu­rami po oknach. – No, idziesz!

Kiedy Pit skrada się w stronę sto­ją­cego na je­dy­nym pe­ro­nie ko­sza, Żyła wy­ciąga ko­mórkę. „My nie rzar­tu­jemy. Od­bierz­cie se ku­dly co­reczki ze śmiet­nika na sta­cji war­szawa-ra­dosc i cze­kaj­cie na na­stepny kon­takt. I pa­mien­taj­cie. La­ska ma jesz­cze palce, uszy, nos oraz cycki. Je­den te­le­fon na po­li­cje i cos z tych ze­czy znaj­dzie­cie na­step­nym ra­zem w ko­szu” – wy­stu­kuje na kla­wia­tu­rze. Koń­czy, wy­syła. Roz­kłada te­le­fon, wyj­muje kartę pa­mięci, ła­mie ją w gru­bych pa­lu­chach i wy­rzuca przez okno. Do­piero wtedy do­strzega za­par­ko­wa­nego przed ma­ską ka­wa­saki. Kie­rowca już zsiadł z sio­dła, stoi te­raz za­le­d­wie parę kro­ków przed drzwiami sa­mo­chodu i wła­śnie pod­nosi przy­łbicę ka­sku.

– Spier­da­laj stąd, barsz­czo­lesz­czu, albo ci ten twój mo­to­rek w dupę wsa­dzę – za­gaja w swoim stylu Żyła.

Tam­ten jed­nak ani drgnie. Na oko trzy­dzie­sto­la­tek, szczu­pły, nie­wiele wię­cej niż śred­niego wzro­stu. W po­rów­na­niu z sie­dzą­cym w bmw męż­czy­zną – waga lek­ko­pół­śmieszna. Dło­nie ma pu­ste, żad­nej broni czy choćby ko­zika. Więk­szych spry­cia­rzy zda­rzało się Żyle o ko­lano ła­mać. Dla­czego więc te­raz czuje na ple­cach zimne do­tknię­cie stra­chu?

– Wy­bacz, ale mu­szę to zro­bić. – Spo­kojny, nieco stłu­miony mo­to­cy­klo­wym ka­skiem głos.

– Niby co, do kurwy nę­dzy? – W gło­sie Żyły, wbrew in­ten­cji jego wła­ści­ciela, sły­chać nie­po­kój.

– Za­raz bę­dzie po wszyst­kim…

Żyła nie zwleka dłu­żej. W oczach tam­tego jest coś, co spra­wia, że albo musi na­tych­miast rzu­cić się do ucieczki, albo… De­cy­duje się na drugą ewen­tu­al­ność. Bły­ska­wicz­nie sięga za sie­bie i zza pa­ska od spodni wy­rywa glocka. Płyn­nym ru­chem otwiera drzwi auta, prze­ła­do­wuje, składa się do strzału. I wtedy dzieje się coś dziw­nego.

Żyła – twar­dziel, re­cy­dywa, sztyw­nia­cha i ki­zior – czuje ude­rze­nie hi­ste­rii. To już nie strach, to pa­nika. Boi się, jakby znowu był ma­łym chłop­cem, któ­rego oj­ciec leje po ple­cach sprę­żyną od tap­czanu. Prze­ra­że­nie. Prze­ra­że­nie prze­cho­dzące w bez­ro­zumną, roz­pacz­liwą trwogę. Wi­dzi tam­tego wy­raź­nie. Na końcu lufy swo­jego ko­pyta. Cel stoi nie­ru­chomo, ale Żyła z prze­szy­wa­jącą ja­sno­ścią uświa­da­mia so­bie, że pa­lec na spu­ście tej dzie­wię­cio­mi­li­me­tro­wej, śmier­tel­nie sku­tecz­nej broni nie na­leży już do niego. Jego mózg się roz­pada, jakby ktoś wy­sy­sał każdy z jego neu­ro­nów. To boli. Rany, jak to ku­rew­sko boli! Z gar­dła wy­rywa mu się prze­cią­gły sko­wyt. Żyła już nie jest Żyłą, lecz kupą roz­trzę­sio­nego, dy­go­czą­cego w ago­nii mię­cha. Bez pa­mięci, bez toż­sa­mo­ści, bez prze­szło­ści ani przy­szło­ści. Sły­szy jesz­cze swój krzyk. Wi­bru­jący, straszny. Sko­wyt, któ­rego nie za­trzy­ma­łyby na­wet po­dwój­nie zbro­jone drzwi wy­peł­nione mi­ne­ralną wełną. Przed jego oczami ja­kaś siła zrywa fi­rankę na­zy­waną szum­nie rze­czy­wi­sto­ścią. Sa­mo­chód, mo­to­cykl, as­falt ulicy i błocko na po­bo­czu – to wszystko ilu­zja, gra świa­teł. Mgła, która wła­śnie fa­luje i się roz­pra­sza. Wy­peł­zają z niej cie­nie jesz­cze strasz­niej­sze niż miaż­dżący jego głowę ból. Mrok, ot­chłań, speł­nie­nie naj­gor­szych, wy­par­tych z pa­mięci snów…

To ko­niec. Ostat­nia sta­cja. Da­lej nie ma już nic.Wto­rek, 15 lu­tego 1994, 7:20

Ptaki. Zo­stały mu już tylko ptaki. I dach tej ka­mie­nicy na­prze­ciwko. Jak się do­brze wy­cią­gnie, wi­dzi na­wet zwień­cze­nie ściany na ostat­nim pię­trze i spory ka­wa­łek da­chu. No i oczy­wi­ście jest jesz­cze niebo. Ale ile można wpa­try­wać się w chmurki, gwiazdki i – od czasu do czasu – frag­ment księ­życa? Więc ptaki. Ma­ciek naj­bar­dziej lubi je­rzyki. Po­dobno więk­szość ży­cia spę­dzają w lo­cie. To wi­dać. Wio­sną i la­tem, w po­goni za owa­dami, śmi­gają na­prawdę bli­sko jego okna. Raz je­den z nich ude­rzył na­wet z im­pe­tem w szybę. Na szkle zo­stała mar­twa, przy­kle­jona muszka i smużka pta­siej krwi. Ma­ciek miał na­dzieję, że nic mu się nie stało. Że nie roz­bił się o chod­nik ulicy Sta­lo­wej, cztery pię­tra ni­żej. Nie­stety, nie mógł tego spraw­dzić.

Jesz­cze pół roku temu był też go­łęb­nik. Na­prze­ciwko. Na da­chu ka­mie­nicy nu­mer 34. Wtedy to był dla Maćka raj. Ob­ser­wo­wał, jak są­siad, pan Ro­man, wy­pusz­czał swoje stadko: sztra­sery i białki, a go­łę­bie ko­ło­wały, ko­ło­wały nad nimi wy­soko w nie­bie. Tyle że wcze­sną je­sie­nią na dach wszedł dziel­ni­cowy i ja­cyś urzęd­nicy. Coś tam krzy­czeli na pana Ro­mana, ge­sty­ku­lo­wali. Dwa dni póź­niej, o świ­cie, tylko Ma­ciek wi­dział, jak Ro­man otwo­rzył wszyst­kie klatki i ko­lejno po­ukrę­cał ptasz­kom łebki. Po­dobno go­łę­bie kupy prze­szka­dzały są­sia­dom, więc urzęd­nicy ka­zali zli­kwi­do­wać gów­no­twór­czy pro­blem. Przy oka­zji zli­kwi­do­wali Ro­mana, który w trzy ty­go­dnie za­pił się na śmierć, i omal nie zli­kwi­do­wali Maćka, który pod­ciął so­bie żyły kra­wiec­kimi no­życz­kami mamy – je­dy­nym ostrym przed­mio­tem, jaki miał w za­sięgu ręki. Pró­bo­wać się za­bić z po­wodu paru za­sra­nych go­łębi… Głu­pie, co nie? Ale gdy ma się czter­na­ście lat i jest się na za­wsze przy­ku­tym do łóżka, sprawa na­biera zu­peł­nie in­nego wy­miaru.

Od­ra­to­wali go. Choć trzeba przy­znać, że prze­guby po­ka­le­czył so­bie wtedy szpet­nie. Skórę prze­ciął dość gładko, mię­śni na chu­dym ręku i tak nie miał. Szybko więc do­tarł do żył. Ale te z ko­lei były już trud­niej­szym te­ma­tem. Pi­ło­wał je tę­pym ostrzem, a one tylko tur­lały się w lewo i prawo. Na fil­mach to ja­koś ła­twiej idzie.

No wła­śnie. Filmy. Od tam­tego czasu ro­dzice naj­wy­raź­niej uznali, że ich je­dyny syn po­trze­buje wię­cej roz­rywki. W po­ko­iku po­ja­wił się te­le­wi­zor i od­twa­rzacz wi­deo ku­piony pro­sto od Ru­skich ze Sta­dionu Dzie­się­cio­le­cia. Ko­lejne kla­moty za­gra­ca­jące jego sze­ścio­me­trowy po­kój – obok stu­dwu­dzie­sto­li­tro­wej bu­tli z tle­nem oraz sto­ją­cego przy łóżku, skła­da­ją­cego się z dwóch szkla­nych bu­tli, pla­sti­ko­wych ru­rek i elek­trycz­nego sil­niczka, ssaka do wy­cią­ga­nia z Mać­ko­wych wnętrz­no­ści za­le­ga­ją­cej w oskrze­lach flegmy.

Ro­dzice za­sy­pali go też sto­sami pi­rac­kich ka­set. Rambo, Ame­ry­kań­ski Ninja, Mil­cze­nie owiec, Bo­ha­ter ostat­niej ak­cji – same no­wo­ści made in Hol­ly­wood na­grane chył­kiem, ama­tor­ską ka­merą, w ki­nie. No i mu­zyka. Bon Jovi, Mi­chael Jack­son, Ro­xette, Mo­dern Tal­king, Eu­ry­th­mics, Pet Shop Boys. Aż trudno uwie­rzyć, że le­dwo ja­kiś ka­wa­łek staje się prze­bo­jem, a już można go do­stać na Sta­dio­nie.

Tyle że Mać­kowi nie za­leży ani na fil­mach, ani na mu­zyce. Jesz­cze Dzień świ­staka dał radę obej­rzeć do końca. W su­mie fajna hi­sto­ria. Fa­cet utknął w pę­tli czasu. Każdy jego dzień jest do­kład­nie taki sam jak wszyst­kie po­przed­nie. Wy­daje się, że nie ma z tego pie­kła ucieczki... Cała reszta tej ki­ne­ma­to­gra­fii ja­koś jed­nak Maćka nie uwo­dzi. I nie cho­dzi na­wet o to, że jego ro­ze­dr­gana głowa i wy­ko­nu­jące bez­wiedne, nie­sko­or­dy­no­wane ru­chy gałki oczne utrud­niają mu per­cep­cję. Ra­czej trudno jest mu po pro­stu za­chwy­cać się wy­czy­nami umię­śnio­nych twar­dzieli, gdy sam nie ma do­syć mu­sku­la­tury, żeby cho­ciaż nor­mal­nie od­dy­chać. No i jest jesz­cze je­den mi­nus tej sy­tu­acji. W po­koju za­czął prze­sia­dy­wać wpa­trzony w te­le­wi­zor tata. Przy­cup­nięty na brzegu jego łóżka za­sła­nia tylko wi­dok przez okno. A tam znowu wiele się dzieje. W za­uł­kach ozdob­nego, choć osy­pu­ją­cego się ze sta­ro­ści zwień­cze­nia da­chu w ka­mie­nicy na­prze­ciwko za­gnieź­dziła się pu­stułka. Ma­ciek może go­dzi­nami wpa­try­wać się w to sie­dzące bez ru­chu wiel­kie, dra­pieżne pta­szy­sko, cze­ka­jąc na tę jedną chwilę, kiedy sze­ro­kie na po­nad pół me­tra skrzy­dła roz­winą się do lotu, a dra­pież­nik z prze­ni­kli­wym „kij­kij­kij­kij” rzuci się na zdo­bycz. Wol­ność, prze­strzeń, swo­boda. Po dru­giej stro­nie ulicy Sta­lo­wej jest wszystko to, czego brak tak do­tkli­wie Ma­ciek od­czuwa tu­taj.

Kiedy to się skoń­czy? Ile jesz­cze mu­szę się prze­mę­czyć? – czę­sto za­daje so­bie py­ta­nia. Do­ro­śli nie chcą udzie­lić mu na nie od­po­wie­dzi. W ogóle udają, że ich nie sły­szą. Wszystko bę­dzie do­brze, chło­paku, wy­zdro­wie­jesz – od­po­wia­dają, jakby na­prawdę wie­rzyli, że kupi od nich te bzdury. To samo le­ka­rze. In­for­ma­cje o jego sta­nie zdro­wia prze­ka­zują tylko ro­dzi­com, szep­tem, naj­le­piej za za­mknię­tymi drzwiami ga­bi­netu. Gdy Ma­ciek pyta ich o swoje zdro­wie wprost, tylko się głu­pio uśmie­chają. Cho­lera, po­łowa lat dzie­więć­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku, a za­cho­wują się jak śre­dnio­wieczne ko­no­wały.

Je­dy­nym źró­dłem wie­dzy o po­stę­pach cho­roby jest więc dla Maćka ściana. Ta, przy któ­rej stoi jego łóżko. Za nią jest po­kój ro­dzi­ców. Żeby się do niego do­stać, trzeba od Maćka wyjść do wspól­nego dla trzech miesz­kań przed­po­koju i wejść w na­stępne drzwi. Pa­rę­na­ście kro­ków. Kiedy mama lub oj­ciec już tę drogę po­ko­nają, wy­daje im się pew­nie, że są na tyle da­leko od swo­jego dziecka, że mogą nor­mal­nie roz­ma­wiać. A po za­to­cze­niu kółka lą­dują prze­cież nie­mal na wy­so­ko­ści jego wez­gło­wia! W do­datku czę­sto się kłócą. Tata nie pra­cuje. Z jego przy­pa­dło­ścią to zresztą nic dziw­nego. Ale przez to na utrzy­ma­niu mamy jest cały dom. Więc są na­pię­cia. I wza­jemne pre­ten­sje. W tych kłót­niach Ma­ciek jest wa­lutą prze­tar­gową. Dzięki temu sporo może się o so­bie do­wie­dzieć.

Tak jak te­raz. Ra­nek, mama wła­śnie wy­cho­dzi do pracy. Tata jesz­cze nie wstał, zdaje się.

– Po­szu­kaj so­bie wresz­cie ja­kiejś pracy. Ja już nie daję rady – sły­szy głos matki.

– Prze­cież wiesz, że jak się tylko pró­buję ode­zwać do ob­cych lu­dzi, to za­raz… Ha! Hu! Sama wi­dzisz.

– Więc znajdź taką ro­botę, w któ­rej nie bę­dziesz się mu­siał od­zy­wać! Tylko nie karty! Prze­rżną­łeś już dość…

– W każ­dej pracy trzeba ga­dać. Ha! W ka­drach, z sze­fem… Hu! I za­wsze tak samo się koń­czy.

– Ja­sne. Ty, bie­daczku, ni­gdy nie prze­pra­co­wa­łeś na­raz dłu­żej niż mie­siąc, a ja mu­szę za­ro­bić na… – matka za­cina się, jakby nie chciała po­wie­dzieć zbyt wiele. Ale już za późno, złość już w niej wez­brała, więc pły­nie da­lej na fali emo­cji: – Ty w ogóle masz po­ję­cie, ile kosz­tują leki dla Maćka? A pam­persy? Pry­watne wi­zyty pana dok­tora? Re­ha­bi­li­tant? I ta cho­lerna papka, którą wlewa mu się do żo­łądka rurką przez nos?

Jej głos się za­ła­muje. Ostat­nie słowa prze­cho­dzą w szloch. Je­dy­nymi dźwię­kami, ja­kie przez dłuż­szą chwilę do­cho­dzą do Maćka przez ścianę, jest jej chli­pa­nie i po­smar­ki­wa­nie.

– Od­dajmy go do ho­spi­cjum – oj­ciec mówi to tak ci­cho, że Ma­ciek bar­dziej się do­my­śla sensu jego słów, niż je sły­szy.

Długa ci­sza. Chli­pa­nie ustaje.

– Jesz­cze nie – od­po­wiada mama.

– Ma­dziu, ha! To nie ma sensu – prze­ko­nuje tata.

– Wiem. Ale… nie. Niech to sta­nie się tu­taj. Wśród swo­ich.

– To może jesz­cze po­trwać. Z mie­siąca na mie­siąc, hu, hu!, jest co­raz go­rzej, ale… le­ka­rze prze­cież gówno wie­dzą.

– Wiem.

– Raz dia­gno­zują en­ce­fa­lo­pa­tię, raz schi­zo­fre­nię pa­ra­no­idalną, in­nym ra­zem ja­kąś nie­znaną po­stać ze­społu To­urette’a, ha! hu!, a je­den do­pa­trzył się na­wet u Maćka cho­roby Par­kin­sona… – Oj­ciec mówi co­raz szyb­ciej, jakby do­da­wał sam so­bie ener­gii, jakby na­krę­cał się i upew­niał w swo­jej ra­cji wła­snymi sło­wami. – Na to­mo­gra­fii jego mó­zgu raz wi­dzą uszko­dze­nia w ukła­dzie po­za­pi­ra­mi­do­wym, in­nym ra­zem w ciele lim­bicz­nym. Ha! Już od sa­mych tych nazw czło­wiek czuje się ciężko chory…

– Wiem.

– Szpry­cują go le­kami. Klo­za­pina, flu­fe­na­zyna, olan­za­pina, chlor­pro­ma­zyna. Na­świe­tlają głowę rent­ge­nem. Pro­fe­sor mó­wił coś na­wet o wpusz­cze­niu mu do mó­zgu dwóch elek­trod… Huu! Trak­tują go jak do­świad­czal­nego kró­lika. Ale po­móc mu nie są w sta­nie. Nikt nie jest w sta­nie. Ty też.

– Wiem o tym wszyst­kim, do ja­snej cho­lery! – Mama wy­bu­cha tak gło­śno, że u Maćka dzwoni le­żący na spodeczku ter­mo­metr. Ale za­raz do­daje spo­koj­niej: – Mu­szę już iść. Pa.

Trza­skają drzwi, po­tem w przed­po­koju sły­chać szu­ra­nie. Wresz­cie otwie­rają się drzwi jego klitki i do środka wcho­dzi szczu­pła, lekko przy­gar­biona, czter­dzie­sto­let­nia ko­bieta. Ma roz­ma­zany ma­ki­jaż, za­pła­kane oczy i czer­wony nos. Ale dla Maćka i tak jest naj­pięk­niej­sza na świe­cie. Mama.

– Od­po­czy­waj, synku – szep­cze, ca­łu­jąc go w czoło.

Wy­cho­dzi, a Ma­ciek od razu za­pada się w wir szep­tów, emo­cji, bez­i­mien­nych ludz­kich twa­rzy i zwią­za­nych z nimi uczuć. Za­wsze tra­gicz­nych, strasz­nych i tak re­al­nych, jakby sam je kie­dyś prze­żył lub wła­śnie ich do­świad­czał. A prze­cież to nie­moż­liwe. Od pię­ciu lat jest przy­kuty do łóżka… W jego ży­ciu nie dzieje się nic nie­zwy­kłego. Po co więc na­wie­dzają go cu­dze emo­cje? Skąd i dla­czego przy­nosi je wiatr? Te strzępy czy­je­goś stra­chu, wście­kło­ści, nie­na­wi­ści czy bólu są dla niego jak puz­zle albo jak ob­raz rze­czy­wi­sto­ści, który ktoś po­ciął no­życz­kami na drobne ka­wałki, a po­tem rzu­cił w górę i po­wie­dział: „A te­raz ułóż so­bie z tego, co chcesz. Je­śli po­tra­fisz”.

– Kurwa, chuj, dupa, dupa! – sły­szy na­gle z przed­po­koju głos ojca.

– Coś ty po­wie­dział, zgre­dzie? – To z ko­lei Adam, są­siad z ka­mie­nicy dwa nu­mery da­lej, dla przy­ja­ciół Prędki. Serce aż pod­ska­kuje Mać­kowi z ra­do­ści.

– Chuj, chuj. Du­uupa! – od­po­wiada oj­ciec, ale jego głos już się od­dala, znika w po­koju obok.

Drzwi Maćka się otwie­rają i po­ja­wia się w nich uśmiech­nięta gęba Pręd­kiego.

– Ja pier­dy­kam, Ma­ciuś. Ale ten twój stary jest po­je­chany! – ra­do­śnie woła od progu. Ma­ciek od razu wi­dzi, że Prędki jest już lekko wy­pity. – Cią­gle się na to na­bie­ram. Nie mogę się przy­zwy­czaić, że to jest sil­niej­sze od niego. Ale się mu­szą stare klempy spod ko­ścioła dzi­wić, kiedy one mu: „Dzień do­bry, są­sie­dzie”, a on im na to: „O ho, ho! Spier­da­la­aaj­cie!”.

– To ze­spół To­urette’a – wy­ja­śnia Ma­ciek. – Mi­mo­wolne ru­chy ciała, bez­sen­sowne chrząk­nię­cia i okrzyki, przy­mus mó­wie­nia wul­ga­ry­zmów.

– Tak, tłu­ma­czy­łeś mi już. Ale kiedy wcho­dzę tu­taj, a twój oj­czu­lek od razu za­czyna od słów, za które cztery pię­tra ni­żej, w bra­mie, na­tych­miast do­staje się w dziób… Po pro­stu ła­pie mnie ta, no, kon­tu­zja.

– Kon­fu­zja.

– Kon­tu­zja, kon­fu­zja. Je­den cyc. Ważne, że tak, z prze­pro­sze­niem, po­rą­ba­nego go­ścia jak on w ży­ciu nie wi­dzia­łem. Fa­cet po­wi­nien uwa­żać, komu otwiera, bo jak z taką gadką trafi na ja­kie­goś za­ka­piora, który nie wie o jego przy­pa­dło­ści to… – Prędki wy­bu­cha śmie­chem.

Ma­ciek przy­gląda mu się z po­dzi­wem. Tylko trzy lata od niego star­szy, a wy­gląda na do­ro­słego. Wy­soki, mocno zbu­do­wany, na twa­rzy wąs. Głos ni­ski, głę­boki, czarne oczy – w za­leż­no­ści od sy­tu­acji – rzu­cają albo groźne, albo we­sołe spoj­rze­nia. Prędki. Drobny zło­dzie­ja­szek z war­szaw­skiej Pragi, oka­zjo­nalny chu­li­gan, na­cią­gacz i cwa­nia­czek wie­lo­krot­nie no­to­wany przez po­li­cję. Jego je­dyny przy­ja­ciel…

– Flaszkę przy­nio­słem – oznaj­mia z uśmie­chem Prędki, wy­cią­ga­jąc zza pa­zu­chy wino o po­etyc­kiej na­zwie „Kwiat ja­błoni” i so­lid­nej, osiem­na­sto­pro­cen­to­wej za­war­to­ści al­ko­holu.

Ma­ciek sze­roko się uśmie­cha. Ten ry­tuał z al­pagą prze­ra­biają nie­mal przy każ­dej wi­zy­cie.

– Pew­nie znów się nie zgo­dzisz, żeby wlać ci szkla­neczkę przez ten wę­żyk, który wy­staje ci z nosa?

Ma­ciek kręci głową.

– Ale po­zwo­lisz, że sam walnę so­bie po ne­rach?

Ski­nię­ciem po­wiek Ma­ciek wy­raża apro­batę.

Prędki chwyta więc trzo­now­cami pla­sti­kowy ko­rek na bu­telce, zrywa go jed­nym szarp­nię­ciem głowy, a po­tem wlewa so­bie do gar­dła po­tężny haust.

– Nie­słabo ta­rza – chwali tru­nek, po czym do­no­śnie beka. – Z mło­dej piersi się wy­rwało – mówi to­nem uspra­wie­dli­wie­nia.

Za­pada chwila ci­szy. Ma­ciek pa­trzy na Pręd­kiego błysz­czą­cymi oczami. Chło­nie każdy jego gest, za­pi­suje w pa­mięci każde słowo. Prędki jest jego bo­ha­te­rem. Po­wie­wem świe­żego po­wie­trza z ze­wnątrz. Ostat­nim fi­la­rem pod­trzy­mu­ją­cym zdru­zgo­tane przez ta­jem­ni­czą cho­robę po­czu­cie wła­snej war­to­ści. Bo skoro taki gość kum­pluje się z ta­kim chu­chrem jak on… Prędki bu­dzi też w Maćku jesz­cze jedną, bar­dzo dziwną strunę. Cza­sami. Nie za­wsze. Ale je­śli już, Ma­ciek wy­czuwa to od razu. No więc zda­rza się, że na wi­dok Pręd­kiego czuje taką jakby roz­kosz, dreszcz, przy­pływ sił. Kie­dyś mu o tym na­wet opo­wie­dział.

– Stary, już i tak masz prze­je­bane – sko­men­to­wał to zwie­rze­nie ze swoją nor­malną, obez­wład­nia­jącą szcze­ro­ścią Prędki. – Gni­jesz w tym koju, nie masz sił na­wet, żeby zwa­lić se ko­nia, świata nie oglą­dasz. Je­śli do tego wszyst­kiego je­steś jesz­cze pe­da­łem… Z ca­łego serca współ­czuję.

Ma­ciek jed­nak nie jest pe­wien, czy pod­nie­ce­nie, które czuje cza­sami na wi­dok kum­pla, ma ero­tyczne pod­łoże. A zresztą… ja­kie to w jego sy­tu­acji ma zna­cze­nie?

– A więc jest sprawa – za­czyna Prędki. – Jak zwy­kle. Py­ta­nie.

– No to py­taj – uśmie­cha się Ma­ciek.

– Tylko… – Prędki ja­koś tak uważ­niej niż zwy­kle przy­gląda się Mać­kowi. – Nie przy­pu­cuj się z tym ni­komu. Na­wet matce.

– Daj spo­kój.

– Więc na­wi­jam. Orien­tuj się. – Prędki bie­rze głę­boki wdech. – Chło­paki idą na włam. Tym ra­zem po­ważny.

– Gruba sprawa – do­po­wiada Ma­ciek.

– Gruba – zga­dza się Prędki. – Je­den z nich za­pro­po­no­wał, że­bym się z nimi za­brał. Ale ja…

– Tro­chę pę­kasz?

– Wiesz, do tej pory to ja by­łem drobna prze­stęp­czość. Taka za­gro­żona karą po­zba­wie­nia wol­no­ści naj­wy­żej do lat trzech. Może pię­ciu. Za to z wa­run­ko­wym zwol­nie­niem po od­by­ciu po­łowy kary. Ale wła­ma­nie do ju­bi­lera… Kurwa – re­flek­tuje się na­gle. – Nie­ważne do kogo. Za­po­mnij. W każ­dym ra­zie wła­ma­nie. To już nie jest psi chuj. Co my­ślisz?

– Nie idź.

Prędki pa­trzy na niego przez chwilę w sku­pie­niu.

– Mam nie iść? – po­wta­rza.

– No mó­wię prze­cież. Nie idź.

– I tak od razu to wiesz? Cy­ganka roz­rzu­ci­łaby karty, ko­ści kota czy gówno nie­to­pe­rza. A ty od­po­wia­dasz bez za­sta­no­wie­nia?

– Czy ja wy­glą­dam na Cy­gankę? – pyta Ma­ciek.

– Ra­czej nie…

– Chyba mi się dzi­siaj śni­łeś. Tak, to ra­czej by­łeś ty. Męż­czy­zna. Fa­cet, któ­rego na­prawdę lu­bię. Więc kto inny?

– Tylko mi tu, kurwa, nie za­czy­naj znowu wci­skać tych pe­dal­skich tek­stów…

– Wy­lu­zuj. Dzi­siaj… Jakby to po­wie­dzieć? Nie je­steś dla mnie ape­tyczny.

– Od­pier­dol się.

– No więc w tych mo­ich ma­ja­cze­niach… Nie wi­dzia­łem wy­raź­nie co i jak.

– Su­per. Bar­dzo mi po­mo­głeś. Na­prawdę.

– Ale jed­nego je­stem pe­wien.

– Że się obu­dzi­łeś?

– Że ktoś chce zro­bić ci krzywdę. Ma cho­ler­nie złe in­ten­cje. Więc skoro py­tasz, to od­po­wia­dam. Nie idź.

Prędki trze wnę­trzem dłoni po swo­jej wy­go­lo­nej gło­wie, po czym znowu po­ciąga haust al­pagi.

– Lu­dzie mó­wią, że kom­pletny z cie­bie świr – od­zywa się wresz­cie.

– Też to sły­sza­łem – zga­dza się Ma­ciek.

– Że nie tylko nie pa­nu­jesz nad swoim cia­łem, ale i nad głową.

– Sporo w tym ra­cji.

– Po­dobno je­steś schi­zo­lem, który sły­szy głosy, ma zwidy…

– No, wy­duś to z sie­bie wresz­cie.

– Może ty wcale nie wi­dzisz przy­szło­ści? Może to tylko pie­przona cho­roba?

– Może tak być.

– A ja, jak głupi fra­jer, przy­cho­dzę do cie­bie jak do wy­roczni.

Za­pada ci­sza. Prędki znowu pije, beka, krztusi się, od­ka­słuje. W końcu sięga po pa­pie­rosa, ale zerka na bu­tlę z tle­nem i z po­wro­tem chowa paczkę.

– Ja nie wi­dzę przy­szło­ści – od­po­wiada wresz­cie Ma­ciek.

– Kurna, wie­dzia­łem.

– I nie sły­szę ja­kichś kon­kret­nych gło­sów.

– Aha.

– Ja tylko czuję, gdy coś wisi w po­wie­trzu.

– Ta, ja też. Jak ktoś pu­ści bąka. – Prędki wy­bu­cha śmie­chem.

Ma­ciek, który chciał po­wie­dzieć coś jesz­cze, po­chwa­lić się na przy­kład, że za­wsze, kiedy oj­ciec zgra się do su­chej nitki, on o tym wie, za­nim jesz­cze tata sta­nie w progu domu – re­zy­gnuje. Re­cho­cze ra­zem z kum­plem. Prędki z ko­lei wresz­cie się prze­ła­muje i wy­ciąga szluga. Znów wszystko jest okej.Nie­dziela, 12 lu­tego 2012, 13:30

Stu­dio te­le­wi­zyjne za­wsze ko­ja­rzyło się Izie z czymś ogrom­nym, błysz­czą­cym i strze­li­stym, a do tego za­peł­nio­nym ka­me­rami, re­flek­to­rami, ki­lo­me­trami ka­bli i strasz­nie za­bie­ga­nymi ludźmi. Weźmy na przy­kład zło­ci­stą sie­dzibę Pol­satu przy Ostro­bram­skiej albo prze­szklony gmach TVN przy Wiert­ni­czej, nie mó­wiąc już o ca­łych hek­ta­rach za­sta­wio­nych bu­dyn­kami na­le­żą­cymi do TVP przy Wo­ro­ni­cza. Czuła się więc nieco roz­cza­ro­wana, kiedy trzy mie­siące temu we­szła do sie­dziby Eks­tra­te­le­wi­zji. Sto­jący przy jed­nej z bocz­nych uli­czek na Sta­rej Pra­dze bu­dy­nek był odzie­dzi­czony po daw­nym ki­nie, które zban­kru­to­wało pod ko­niec lat dzie­więć­dzie­sią­tych. W bra­mie na­prze­ciwko me­nele ćwi­czyli z gwinta wino po pięć zło­tych bu­telka. Hm. W środku też bez fa­jer­wer­ków. Od razu w holu nie­wielki ba­rek, parę sto­li­ków, te­le­wi­zor i krę­cone, że­liwne schodki wio­dące na pię­tro, gdzie mie­ściło się sze­fo­stwo i ad­mi­ni­stra­cja. Za schod­kami nie­po­zorne prze­szklone drzwi na ma­gne­tyczną kartę. Trzeba nie lada wy­obraźni, żeby do­my­ślić się, że to wej­ście do serca sta­cji – głów­nego stu­dia. Tyle że stu­dio też ja­koś nie po­wa­lało. Naj­pierw, za­raz za drzwiami, kilka sto­li­ków, przy któ­rych mon­to­wane są „setki” – krót­kie re­la­cje ma­jące wejść na an­tenę, za nimi biurko głów­nego pre­zen­tera. Przed nim promp­ter z tek­stem do od­czy­ta­nia i ka­mera. Wszystko. Aha. Za biur­kiem i prze­dzie­la­jącą po­miesz­cze­nie szybą był jesz­cze new­sroom, w któ­rym już pięć osób ro­biło nie­zły tłok.

Po co w ogóle się tu przy­pa­łę­tała? Po­wód był ba­nalny – tylko Eks­tra­te­le­wi­zja od­po­wie­działa na jej CV, za­pra­sza­jąc do roz­mowy w spra­wie pracy. Za­nim jed­nak Iza tra­fiła do stu­dia na­grań, mu­siała wejść po schod­kach na górę. Główny Re­ży­ser – po­stać szla­chet­nie eks­cen­tryczna, bo od stóp do głów odziana w skórę, ce­kiny i frędzle – ka­zał się ty­tu­ło­wać Lo­lek.

Lo­lek – po­wtó­rzyła w my­ślach Iza, pa­trząc na tego wy­so­kiego, po­tęż­nie zbu­do­wa­nego, ły­sego jak ko­lano, za to po­ro­śnię­tego pa­triar­chalną brodą w stylu Toma Hanksa z Ca­sta­way męż­czy­znę. A po­tem zer­k­nęła na swoje od­bi­cie w się­ga­ją­cej pod­łogi okien­nej szy­bie: szara spód­niczka trzy czwarte, ża­kiet, blond włosy upięte w grzeczny kok, w dłoni to­rebka ko­per­tówka. Po­wie­dzieć, że sta­no­wiła dla Lolka kon­trast, to za mało. Jej biu­rowy dress code pa­so­wał do roc­kan­drol­lo­wego stylu Głów­nego Re­ży­sera jak pięść do nosa. Tyle że to ona czuła się ra­czej w tym du­ecie no­sem…

– Słu­chaj, mam mało czasu, wszystko tu się do­piero or­ga­ni­zuje, no, za­la­tany je­stem – w te oto słowa za­czął roz­mowę jej po­ten­cjalny pryn­cy­pał.

– Ja­sne.

– Będę więc się stresz­czał, wy­bacz, mam na­dzieję, że się nie ob­ra­zisz, ale, no, ro­boty mam huk.

– Oczy­wi­ście.

– Do­świad­cze­nia w te­le­wi­zji to ty nie masz żad­nego, tak? Ale pro­gramu na żywo się nie prze­stra­szysz? Zresztą, spraw­dzimy cię, że tak po­wiem, na su­cho. Czy się nie za­ci­nasz. Bo naj­waż­niej­sze, żeby się nie za­ci­nać. Na­wet jak coś po­pie­przysz, po­my­lisz Ca­sa­novę z Ca­sa­blancą czy Wa­łęsę z Wa­le­zym, trzeba z uśmie­chem brnąć da­lej. Zga­dza się?

– Z uśmie­chem. Tak.

– Tyle że wła­ści­wie to mamy już kom­plet. Ewen­tu­al­nie mo­gła­byś spró­bo­wać jako po­go­dynka. Ale ni­czego nie obie­cuję.

– Po­go­dynka? Wo­la­ła­bym być re­por­terką…

– Re­por­te­rów mamy jak psów. Dwa razy wię­cej niż ope­ra­to­rów ka­mer. Zresztą, re­por­ter musi być ostry, za­dziorny. A ty… Sorry, su­per z cie­bie dziew­czyna, ale ja­koś so­bie nie wy­obra­żam, żeby taka la­leczka Bar­bie mo­gła łok­cio­wać i prze­py­chać się z in­nymi dzien­ni­ka­rzami na sej­mo­wym ko­ry­ta­rzu w walce o dwa słowa od Zio­bry czy Pa­li­kota.

– Daj mi szansę.

– Szansę to daje lotto. Ja mam ro­bić fajną te­le­wi­zję. Szyb­kie newsy, kon­tro­wer­syjne tek­sty, tro­chę ero­tyki. A wła­śnie…

Lo­lek w za­my­śle­niu po­czo­chrał się po bro­dzie, pa­trząc na syl­wetkę Izy ni­czym han­dlarz dro­biem na jedną z gęsi.

– Ile masz w biu­ście?

– A co, bo­isz się, że za­sło­nię nim cu­mu­lusy? – spy­tała nieco już roz­draż­niona Iza. Cho­lera, ro­bią te­le­wi­zję w sta­rym ki­nie, a sa­dzą się, jakby byli głów­nym nadawcą na rynku.

– Nie, ale jest pe­wien po­mysł… Cho­dzi o pod­nie­sie­nie oglą­dal­no­ści w go­dzi­nach noc­nych. Wiesz, idea jest taka, że po­go­dynka, tak mniej wię­cej od go­dziny dwu­dzie­stej dru­giej, co pół go­dziny po­zbywa się ja­kie­goś ciuszka. A o pół­nocy prze­po­wiada po­godę z…

– Gołą dupą? – Iza po­czuła, jak w gar­dle za­czyna du­sić ją złość.

– No może aż tak to nie. Po­wiedzmy – to­pless.

– To ja mam jesz­cze lep­szy po­mysł na zwięk­sze­nie oglą­dal­no­ści – oświad­czyła Iza, wsta­jąc, a jej głos nie­bez­piecz­nie pod­niósł się o dwa tony. – O pół­nocy, za­miast ro­ze­bra­nej la­seczki, wyjdź przed pu­blicz­ność ty. Na go­lasa. I uży­waj swo­jego siu­siaka, o ile znaj­dziesz go pod tym wiel­kim brzu­chem, jako wskaź­nika do ob­ja­śnia­nia kie­run­ków wia­tru, izo­bar oraz am­pli­tud tem­pe­ra­tury! Ero­tyki w tym nie bę­dzie nic, ale ubaw gwa­ran­to­wany!

Wy­rzu­ciw­szy z sie­bie tę pełną zło­ści i by­naj­mniej nie przy­sta­jącą do sce­na­riu­sza roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej kwe­stię, Iza wstała, ob­ró­ciła się na pię­cie i śmia­łym kro­kiem ru­szyła w stronę śmier­tel­nej pu­łapki, jaką dla jej szpi­lek sta­no­wiły ażu­rowe, wy­śli­zgane, wą­skie, kręte i per­fo­ro­wane schody.

– Po­cze­kaj! – za­wo­łał za nią Lo­lek.

Za­trzy­mała się, ale nie dla­tego, że usły­szała roz­kaz, ale z po­wodu… czyżby w gło­sie Lolka wy­czuła nutę po­dziwu?

– Po­my­li­łem się – oświad­czył Główny Re­ży­ser. – Ostra z cie­bie su… ee, ko­bitka. Spró­bujmy z tą re­por­terką. Tylko za­pro­po­nuj mi coś na­prawdę do­brego.

– Su­per. Mo­gła­bym zro­bić ma­te­riał o świe­tlicy śro­do­wi­sko­wej dla dzieci ulicy. To na­wet nie­da­leko stąd, wo­lon­ta­riu­sze są faj­nymi ludźmi, któ­rzy…

– Bła­gam! – Lo­lek wpadł jej w słowo, po­tęż­nie zie­wa­jąc. – Prze­stań, bo za­raz za­snę.

– To może o osie­dlu na Tar­cho­mi­nie, w któ­rym po­wstało rom­skie getto? Pro­blem spo­łeczny, bo miej­scowi miesz­kańcy…

– Wi­dzia­łem o tym już ze trzy re­por­taże.

– Chore, po­rzu­cone za­raz po uro­dze­niu dziecko, które od trzech lat czeka w szpi­talu, aż ktoś je przy­gar­nie?

– Nie, nie, nie, nie! Chcę krwi! Przy­nieś mi ochłap su­ro­wego mięsa!

– Okej – uśmiech­nęła się Iza, znowu ru­sza­jąc w kie­runku tych prze­klę­tych schod­ków. – Idę w ta­kim ra­zie ko­goś za­mor­do­wać. Na rano bę­dziesz miał świe­żego trupa.

– Na­resz­cie ga­dasz jak re­por­terka Eks­tra­te­le­wi­zji! Ale na po­czą­tek… Zrób mi uliczną sondę. Po­py­taj lu­dzi, czy cie­szą się na na­dej­ście zimy.

– Świetny te­mat. Dzięki – od­po­wie­działa gło­sem wy­pra­nym z wszel­kiego en­tu­zja­zmu. A po­tem, za­trzy­mu­jąc się z dło­nią na chy­bo­tli­wej po­rę­czy, spy­tała: – A wła­ści­wie to ja­kie wy­na­gro­dze­nie mi za­pro­po­nu­jesz?

– Sto­sowne do two­jego stażu za­wo­do­wego.

– Ale prze­cież sam mó­wi­łeś, że mam ze­rowe do­świad­cze­nie w te­le­wi­zji!

– No wła­śnie.

* * *

To było w li­sto­pa­dzie. Trzy mie­siące temu. Kil­ka­na­ście ty­go­dni, w cza­sie któ­rych co­dzienna rze­czy­wi­stość odzie­rała Izę ze złu­dzeń i na­dziei o eks­cy­tu­ją­cej i peł­nej wy­zwań pracy re­por­terki te­le­wi­zyj­nej. Przez całą zimę ro­biła „setki” o pęk­nię­tych ru­rach wo­do­cią­go­wych, in­ter­wen­cjach straży miej­skiej, któ­rej funk­cjo­na­riu­sze z na­ra­że­niem ży­cia zwal­czali uliczne han­dlarki wa­rzyw, i bo­ha­ter­skich ochro­nia­rzach z hi­per­mar­ketu, któ­rzy prze­go­nili ze swo­jego sklepu nie­wi­do­mego z psem prze­wod­ni­kiem. Krótko mó­wiąc – nic z rze­czy, za które do­staje się Na­grodę Pu­lit­zera. Co gor­sze, Iza zro­zu­miała już, że zro­bie­nie ma­te­riału jesz­cze nie ozna­cza, że znaj­dzie się on na an­te­nie. Aby go tam umie­ścić, trzeba naj­pierw przy­sta­wić pro­du­cen­towi do głowy pi­sto­let, ogłu­szyć głów­nego pre­zen­tera i – sto­su­jąc tech­niki kick bo­xingu oraz ju­jitsu – od­pie­rać ataki in­nych re­por­te­rów, któ­rzy do ostat­niej chwili będą pró­bo­wać wśli­zgnąć się na twoje miej­sce.

Sie­dzi wła­śnie przy wiel­kim, za­gra­ca­ją­cym sa­lon domu jej ro­dzi­ców stole i pa­trzy na twa­rze lu­dzi, któ­rzy są jej ro­dziną lub przy­ja­ciółmi mamy i taty. Nie­dziela, trzy­na­sta trzy­dzie­ści, na pół­mi­sku pie­czony in­dyk z na­dzie­niem.

Chrup, chrup. To pę­kają pta­sie ko­ści miaż­dżone no­ży­cami do dro­biu dzier­żo­nymi z wielką wprawą przez Le­się, ukra­iń­ską po­moc do­mową. Ro­dzinny obia­dek, ma­sa­kra. Po co ro­dzice za­pro­sili dziś tylu lu­dzi? Iza jest po­draż­niona i zdez­o­rien­to­wana. Przez tę pracę w Eks­tra­te­le­wi­zji. Po skoń­cze­niu stu­diów po­sta­no­wiła się usa­mo­dziel­nić, wy­na­jęła miesz­ka­nie, prze­szła na wła­sny gar­nu­szek. Ale jej za­robki są, mó­wiąc z dużą dawką eu­fe­mi­zmu, nie­wy­star­cza­jące. Na­wet na co­mie­sięczny czynsz. Mu­siała więc do­ko­op­to­wać do miesz­ka­nia wspól­niczkę – ko­le­żankę ze stu­diów, żywi się nie­mal wy­łącz­nie chiń­skimi zup­kami yum-yum, a i tak, żeby wy­żyć, po ci­chu wy­prze­daje swoje ciu­chy na al­le­gro. Roz­waża na­wet po­zby­cie się yarisa, pre­zentu od taty za dy­plom ma­gi­stra. I tak nie ma go za co tan­ko­wać.

– Efekt cie­plar­niany? Tak, to duży pro­blem – w od­po­wie­dzi na ja­kąś kwe­stię, która umknęła uwa­dze Izy, oznaj­mia wszem wo­bec ciotka Ewa. – By­li­śmy ostat­nio z Wie­siem na Ma­le­di­wach. Dwa ty­go­dnie w bun­ga­lo­wie na wo­dzie. W biu­rze po­dróży po­wie­dzieli, że kiedy jak kiedy, ale w grud­niu po­goda jest tam jak drut…

– No i była – do­daje z prze­ką­sem wu­jek Wie­siek, ban­ko­wiec. – Cały czas lało.

– Obie­cy­wali nam przed wy­jaz­dem, że zo­ba­czymy żół­wie, płaszczki, a może na­wet del­finy – wraca do te­matu „glo­balne ocie­ple­nie” Ewa. – A tu nic. Strugi wody. Na ta­ras nie dało się wyjść.

– Ech, te biura! – pod­chwy­tuje te­mat wu­jek An­drzej. Po­dob­nie jak tatko Izy jest me­ce­na­sem, a do tego to oj­ciec Alka, sie­dzą­cego po jej le­wej stro­nie, wielce prze­bo­jo­wego ma­gi­stra prawa i jej chło­paka. – Nas tak na­brali z Ke­nią. Po­je­cha­li­śmy z El­żu­sią na sa­fari. A tu wszystko nie tak. Ki­li­man­dżaro miało być ubrane, że tak się po­etycko wy­rażę, w lo­do­wiec. Ale lód stop­niał, więc góra jak góra. W Kar­ko­no­szach mamy ład­niej­sze.

– Mó­wi­łam. – Ciotka Ewa zło­wiesz­czo unosi pa­lec. – Efekt cie­plar­niany.

– No i te zwie­rzaki – kon­ty­nu­uje An­drzej. – Nasz prze­wod­nik, pier­doła, za prze­pro­sze­niem pań­stwa, nie umiał zor­ga­ni­zo­wać nam ani lwa, ani ge­parda. Przez całe dwa dni ga­pi­li­śmy się tylko na ze­bry, ży­rafy i sło­nie. A ja po­je­cha­łem tam zro­bić so­bie zdję­cie dra­pież­nika. To za co ja płacę?

– Z dra­pież­ni­kiem to ja mia­łem za­bawną hi­sto­rię w Egip­cie – wtrąca wuj­cio Ra­fał, przed­się­biorca.

– W Egip­cie? – Ciotka Ewa wy­daje się znie­sma­czona. – Tam jeż­dżą po­noć sami Ru­scy…

Iza rzuca spło­szone spoj­rze­nie na Le­się. Czy nie po­czuje się ura­żona? Ale nie. Le­sia to pro­fe­sjo­nalna po­moc do­mowa. Ta­kie tek­sty nie ro­bią na niej żad­nego wra­że­nia. Chrup, chrup – nie­zmor­do­wa­nie tnie da­lej in­dyka.

– No wła­śnie, ja o tych Ru­skich – za­pala się nie­zra­żony kry­tyką Ra­fał. – Wzię­li­śmy ho­tel w Shark Bay. Po­rządny. Trzy ba­seny, korty, mi­ni­golf, no i oczy­wi­ście all in­c­lu­sive.

– Ach tak. – Ciotka Ewa nieco się uspo­kaja.

– Pierw­szego dnia po przy­lo­cie, na spo­tka­niu za­po­znaw­czym, spy­ta­łem re­zy­dentkę, czy aby na pewno są tu­taj re­kiny – snuje swoją opo­wieść wu­jek Ra­fał. – Bo w biu­rze po­dróży mi obie­cali, a ja chcę ta­kiego zo­ba­czyć na żywo.

– No wła­śnie, na żywo – zga­dza się An­drzej. – W tym rzecz.

– A ta na to, że nie­wiele zna się na mor­skiej fau­nie, ale jedno może obie­cać: w oko­licz­nych wo­dach od re­ki­nów aż się roi.

– To mia­łeś szczę­ście, bo ja na tym sa­fari… – znowu od­zywa się An­drzej.

– Po­cze­kaj! – stro­fuje go Ra­fał. – Jesz­cze do­brze nie prze­brzmiały słowa re­zy­dentki, a tu już w ho­telu po­ru­sze­nie. Ja­kaś ka­retka pod­jeż­dża na sy­gnale, lu­dzie w bia­łych ki­tlach la­tają. Py­tam, o co cho­dzi. Z po­czątku nie chcieli po­wie­dzieć. Ale w końcu się przy­znali, że na ra­fie przy ho­telu był wy­pa­dek. Re­kin od­gryzł rękę ja­kie­muś ro­syj­skiemu po­ten­ta­towi naf­to­wemu.

– I zjadł? – upew­nia się jak zwy­kle do­cie­kliwy Ar­tur, oj­ciec Izy.

– Nie, wy­pluł. Ale my z żoną cały urlop spę­dzi­li­śmy nad ba­se­nem. Żad­nego re­kina nie oglą­da­łem.

Iza czuje lekki za­wrót głowy. Niby zna tych lu­dzi, ich roz­mowy sły­szała nie raz. Lubi ich, prze­cież to­wa­rzy­szą jej od dziecka. Dla­czego więc dzi­siaj my­śli o nich: snoby? Czemu te ich prze­chwałki o luk­su­so­wych wa­ka­cjach ją tak cho­ler­nie draż­nią?

– A ja ostat­nio wi­dzia­łam naj­praw­dziw­szych dra­pież­ców – od­zywa się, wie­dząc, że hi­sto­ryjka, którą za chwilę rzuci im na ten suto za­sta­wiony, na­kryty bia­łym ob­ru­sem i ręcz­nie ma­lo­waną por­ce­laną stół, wy­zwoli nie­zły, to­wa­rzy­ski smród.

– Na­prawdę? A to cie­kawe. Opo­wiedz – oży­wia się cio­cia Ewa.

– Sied­mio­oso­bowa ro­dzina na dzie­się­ciu me­trach. Naj­młod­sze dziecko, nie­mowlę, śpi na ga­ze­cie, bo ro­dzice, któ­rzy mimo czter­dziestki na karku ni­gdy nie pra­co­wali, znają pam­persy tylko z te­le­wi­zji. I naj­lep­sze. W ca­łym tym za­du­chu i ści­sku pod sto­łem leży przy­wią­zany za nogę pies.

– To ten dra­pież­nik? – upew­nia się Ra­fał.

– Nie, dra­pież­ni­kiem jest pan domu. Oj­ciec pię­ciorga dzieci.

– Ale dla­czego? – nie ro­zu­mie Wie­sio.

– Bo to on zła­pał gdzieś tego psa.

– Żeby dzieci miały przy­ja­ciela? – zga­duje Alek.

– Nie, żeby miały co jeść.

Przy stole za­pada kil­ku­se­kun­dowe, pełne na­pię­cia mil­cze­nie.

– Jejku, chyba ni­czego dzi­siaj nie prze­łknę – oświad­cza ciotka Ewa.

Kilku in­nych sto­łow­ni­ków po­ta­kuje gło­wami.

– Gdzie wi­dzia­łaś taką scenę? – pró­buje jesz­cze ra­to­wać sy­tu­ację An­drzej. – W Afryce? W In­do­chi­nach?

– Na ulicy Chełm­skiej. Nie­da­leko. Pięt­na­ście mi­nut jazdy sa­mo­cho­dem.

– Do li­cha, Iza! Co ty ro­bi­łaś w no­rze tych trolli? – oży­wia się Alek.

– By­łam w pracy. Ro­bi­łam re­por­taż o lu­dziach wy­klu­czo­nych. To tacy, któ­rzy na­wet nie wie­dzą, co to są Ma­le­diwy.

Ci­sza, jaka za­pa­no­wała przy stole, jesz­cze bar­dziej się po­głę­bia. Prze­rywa ją do­piero głos Ar­tura:

– Prze­pra­szam was. Moja ko­chana có­reczka zro­biła się odro­binę zgorzk­niała, od­kąd pra­cuje po dwa­na­ście go­dzin na dobę. Za darmo. No, ale taki za­wód so­bie wy­brała. Ja na­ma­wia­łem na stu­dio­wa­nie prawa…

– Ar­tur! – stro­fuje męża Mał­go­sia, drobna ko­bieta o po­chy­lo­nej, jakby pró­bu­ją­cej się skryć albo przy­cza­jo­nej do skoku syl­wetce. Radca prawny w mię­dzy­na­ro­do­wej kor­po­ra­cji. Matka Izy.

– Pra­cu­jesz w te­le­wi­zji? – pyta Wie­sio.

– W Eks­tra­te­le­wi­zji. – Wbrew woli Iza lekko się ru­mieni.

– A, tak. Chyba mam coś ta­kiego w swoim pa­kie­cie. Ale jesz­cze nie mia­łem oka­zji… Kiedy emi­sja two­jego re­por­tażu?

– Nie trudź się, wujku. Ma­te­riał nie idzie. Po­dobno zbyt ba­nalny.

– Eks­tra­te­le­wi­zja. – Ra­fał sma­kuje każdą sy­labę tego słowa. – Ar­tur, nie mógł­byś za­ła­twić dziew­czy­nie pracy w czymś bar­dziej pre­sti­żo­wym? – zwraca się na­gle do ojca Izy. – Ja­kiś TVN czy Pol­sat, no nie wiem? O ile pa­mię­tam, pro­wa­dzi­łeś roz­wód ta­kiego ak­tora. No, tego z se­rialu, jak on się tam… Tego, co cią­gle ktoś biega i krzy­czy.

– Bez żad­nego pro­blemu – chłodno od­po­wiada za­gad­nięty. – Ale moja la­to­rośl na to się nie zga­dza.

– Ojejku! Dla­czego? – dziwi się ciotka Ewa.

– Iza nie uznaje pro­tek­cji – od­po­wiada Alek. Czy jej się zdaje, czy wy­czuwa w jego gło­sie po kro­pli lek­ce­wa­że­nia i kpiny?

Wszy­scy pa­trzą wy­cze­ku­jąco na Izę. A ona mil­czy. Bo co ma im po­wie­dzieć? W su­mie, nie mia­łaby nic prze­ciwko po­mocy ojca. Ja­koś by znio­sła tę odro­binę ne­po­ty­zmu z jego strony. Może wresz­cie mia­łaby na ra­chunki? Tyle tylko że sprawy za­szły za da­leko. Oj­ciec w końcu zro­bił jej kilka lat temu straszną awan­turę, gdy oświad­czyła, że za­miast na prawo idzie na dzien­ni­kar­stwo. Wiesz­czył jej wtedy mo­ralny upa­dek, bez­ro­bo­cie, ży­cie nie­omal w nę­dzy. To wła­śnie po to, żeby mu po­ka­zać, jaka jest sa­mo­dzielna, wy­pro­wa­dziła się za­raz po zro­bie­niu dy­plomu i od tam­tej pory ani razu nie wy­cią­gnęła ręki po pie­nią­dze, któ­rych on – wła­ści­ciel kan­ce­la­rii ad­wo­kac­kiej i czło­nek okrę­go­wej rady ad­wo­kac­kiej – ma prze­cież w bród. Oj­ciec też się za­ciął. Jesz­cze nie od­wie­dził córki w wy­na­ję­tym miesz­ka­niu, ni­gdy nie za­py­tał o pracę ani jak so­bie ra­dzi. Gdyby te­raz po­pro­siła go o pro­tek­cję, to tak jakby wy­wie­siła białą flagę…

– No, ale my tu gadu-gadu, a prze­cież ze­bra­li­śmy się z kon­kret­nego po­wodu – oznaj­mia na­gle Mał­go­sia.

Ża­den z ze­bra­nych nie wy­daje się tą in­for­ma­cją za­sko­czony, wszy­scy przy­bie­rają pozy ra­do­snego wy­cze­ki­wa­nia. Ża­den, oprócz Izy.

– O co cho­dzi, mamo?

– Ale to miało się od­być przy de­se­rze! – pro­te­stuje jesz­cze Ar­tur.

– Mięso już wy­sty­gło – ma­cha ręką Mał­go­sia. – A poza tym, ja­koś nikt już nie wy­daje się głodny.

Bie­siad­nicy zgod­nie ki­wają gło­wami.

– Co ma się od­być, mamo?

– W ta­kim ra­zie… – Ar­tur pa­trzy na sie­dzą­cego obok Izy Alka. – Za­czy­naj, chłop­cze.

Iza, co­raz bar­dziej zdzi­wiona roz­wo­jem wy­pad­ków, już bie­rze wdech, żeby po raz trzeci spy­tać, o co, u dia­bła, cho­dzi, gdy Alek zrywa się na równe nogi, za­pina gu­zik ma­ry­narki, wy­gła­dza poły i wyj­muje z kie­szeni nie­wiel­kie, bar­dzo szy­kowne pu­de­łeczko. Pyk! Otwarte. W środku pier­ścio­nek. Z bry­lan­tem.

– Ko­cha­nie, czy zgo­dzisz się zo­stać moją żoną? – Z tym py­ta­niem za­wisa nad sie­dzącą wciąż Iza­belą. Twa­rze wszyst­kich ze­bra­nych przy­oble­kają się w ra­do­sne uśmie­chy.

I w tym mo­men­cie spływa na nią olśnie­nie. A więc po to ten obiad, go­ście, in­dyk i Le­sia w idio­tycz­nym far­tuszku! Wszy­scy już wie­dzą, wszyst­kie role w tym dra­ma­cie zo­stały już wcze­śniej ob­sa­dzone. Od niej ocze­kuje się te­raz tylko jed­nego – spon­ta­nicz­nego wy­bu­chu ra­do­ści.

– Po­pro­si­łeś o moją rękę naj­pierw tatę? – pyta, si­ląc się na spo­kój.

– Alek jest do­brze wy­cho­wany – od­po­wiada za niego Ar­tur. – Ceni so­bie tra­dy­cję.

– No i w końcu twój oj­ciec jest pa­tro­nem mo­jego orła – chi­cho­cze An­drzej. – Chło­pak tra­fił w naj­lep­sze miej­sce, w któ­rym można ro­bić apli­ka­cję ad­wo­kacką.

Ar­tur uśmie­chem dzię­kuje An­drze­jowi za kom­ple­ment, ten re­wan­żuje mu się mru­gnię­ciem oka, wszy­scy po­zo­stali trwają w ra­do­snych po­zach. Alek wciąż wisi nad sie­dzącą Izą. Iza mil­czy.

Niby nie jest spe­cjal­nie za­sko­czona. Cho­dzą ze sobą już kilka lat, to nor­malne, że w końcu wy­pa­da­łoby się po­brać. Lubi Alka, po­dzi­wia za to i tamto, czuje się przy nim… sta­bil­nie. Może bez wiel­kich wzlo­tów, bez fa­jer­wer­ków, ale w końcu w ży­ciu nie można mieć wszyst­kiego. Więc w każ­dych in­nych oko­licz­no­ściach od­po­wie­dzia­łaby: tak.

– Iza? – W gło­sie Alka sły­chać lek­kie na­pię­cie. Nie taki był sce­na­riusz oświad­czyn. – Czy zgo­dzisz się zo­stać…

– A gdyby mój ta­tuś się nie zgo­dził? – wpada mu w słowo. – Od­pu­ścił­byś wtedy? To prze­cież twój pa­tron…

– Ko­cha­nie – szep­cze ner­wowo Mał­go­sia. – Alek czeka na twoją od­po­wiedź. Wszy­scy cze­kamy.

Iza pod­nosi się z krze­sła, kilka par rąk unosi się w go­to­wo­ści do bi­cia brawa.

– Sorry, Alek. Mu­szę to jesz­cze prze­my­śleć. Daj mi tro­chę czasu – mówi, za­ska­ku­jąc tą na­głą woltą nie tylko ze­bra­nych, ale i samą sie­bie. A na­stęp­nie, nie ma­jąc po­ję­cia, co, u li­cha, wy­pada jej te­raz zro­bić, ru­sza w kie­runku drzwi od sa­lonu.

– No mó­wi­łem, cho­lera! Mó­wi­łem! Od tego dzien­ni­kar­stwa po­przew­ra­cało się jej w gło­wie – sły­szy za ple­cami dud­niące – w gro­bo­wej ci­szy, jaka za­pa­dła przy stole – słowa ojca.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij