Nowy drapieżnik. Tom 2 - ebook
Drapieżnik czai się w mieście. Nie zawsze ma kły – czasem nosi ludzką skórę…
W podziemiach jednego z domów uprowadzona dziewczyna czeka na ratunek. Jej oprawcy to ludzie bez sumienia – brutalni, okrutni, przekonani, że prawo ich nie dotyczy. W ślad za porywaczami podąża jednak tajemniczy nieznajomy. Mężczyzna na czarnym motocyklu – cichy, skuteczny, nieuchwytny. Nowy drapieżnik. Nikt nie podejrzewa, kim jest ani czego chce, ale jedno wiadomo z pewnością: to on zaczyna rozdawać karty.
Czternastoletni Maciek jest sparaliżowany i leży przykuty do łóżka. Ludzie widzą w nim wyłącznie nastolatka z niepełnosprawnością i nie próbują zrozumieć, co naprawdę dzieje się w jego głowie. Chłopiec doświadcza dziwnych wizji, które mogą odmienić losy ofiar i pokrzywdzonych. Potrafi bowiem wyczuć zapach nadchodzącej śmierci…
Zbigniew Zborowski tworzy niepokojący i duszny thriller pełen brutalnego realizmu i metafizycznego niepokoju. „Nowy drapieżnik” przedstawia historię o granicach człowieczeństwa oraz złu, przybierającym najróżniejsze formy.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Horror i thriller |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-91-8076-801-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewczyna rejestruje, że chłopak ma przyjemny głos, wyraziste rysy twarzy – na ile można to ocenić u człowieka z zabandażowaną głową i czołem – oraz niebieskie oczy. Sama nie wie, dlaczego pierwszym skojarzeniem, jakie przychodzi jej do głowy na jego widok, jest… husky. Duży, silny i niebezpieczny pies o magnetycznym spojrzeniu, którego – paradoksalnie – masz od razu ochotę podrapać za uchem. Stanowczo za dużo przebywała ostatnio w towarzystwie Dżeka…
– W pojedynku na spojrzenia na pewno bym z panem przegrała – odpowiada mu komplementem, a potem bardziej stwierdza, niż zadaje pytanie: – Pan Maciek, prawda? Skąd pan wiedział, że przyszłam do pana?
– Tak, to ja. A właściwie to, co ze mnie zostało.
– No tak, sporo gazy i bandażu na pana poszło. Czym dostał pan w głowę? Kastetem? Bejsbolem?
– Kulą. Z pistoletu.
– O rany… No tak, przecież wszystkie media trąbią, że pana postrzelono – reflektuje się Iza. – Miał pan sporo szczęścia.
– Szczęście to tylko splot sprzyjających okoliczności – filozofuje Kinżej. – A tak à propos okoliczności… Kim pani jest?
– No cóż… Dziennikarką – przyznaje się Iza. – Chciałabym zrobić o panu reportaż, zaprosić do studia, a nawet…
– Bardzo dziękuję, ale nie.
– Nie?
– Nie.
– Wie pan, udział w programie daje niesamowitą popularność – nie poddaje się Iza. – Ludzie będą rozpoznawać pana na ulicy, prosić o autografy, a kobiety…
– To bardzo kuszące – Maciek szczerzy w uśmiechu zęby – ale nie jestem aż tak zdesperowany, żeby wystawiać się na strzał, by wzbudzić zainteresowanie żeńskiej części pani widowni.
Do licha, twardy orzech. Komu jak komu, ale dziennikarzowi telewizyjnemu ludzie rzadko kiedy odmawiają. Co najwyżej przez chwilę się pokrygują w stylu: „Ależ ja przecież taki niefotogeniczny” albo nieśmiało spytają o honorarium, gotowi i tak zaraz z tego się wycofać. A ten wygląda, że jest naprawdę na „nie”. Uparciuch jeden.
– Pozwoli pan, że spytam prosto z mostu – odzywa się po krótkiej chwili. – Ma pan coś wspólnego ze śmiercią Czarnego?
Na dźwięk tego słowa dwaj inni leżący w tej sali pacjenci (trzeci, po udarze, spoczywa bezwładnie jak kłoda) aż unoszą się w łóżkach i strzygą uszami. Od razu widać, że czytają tabloidy i są na bieżąco w tym, kto kogo zamordował.
– Czarnego? Pani mówi teraz jakimś szyfrem? Bo to chyba niemożliwe, żeby uśmiercić jeden z kolorów?
Słysząc tę jawną kpinę, Iza aż zgrzyta zębami. Promienny uśmiech na jej twarzy przygasa i zamienia się w wymuszony grymas.
– Proszę nie mówić, że nie słyszał pan o gangu Obcinaczy Uszu i jednym z jego bandziorów. Niejakim panu Czarnym.
– Brrr. Obcinacze Uczu. To brzmi złowrogo – Maciek uśmiecha się jeszcze szerzej.
– Bo to złowrodzy ludzie – chłodnym głosem przyznaje Iza. Coraz wyraźniej widzi, że nic z tym facetem nie wskóra. Postanawia jednak przyprzeć go do muru jeszcze raz. Wali więc bez ogródek: – To co? Zabił pan tego Czarnego czy tylko patrzył, jak facet umiera?
Dwaj pozostali, wsłuchani w rozmowę tych dwojga, pacjenci omal nie spadają z łóżek. Nawet pogrążony w mrokach nieświadomości nieszczęśnik po udarze dostaje lekkiego dygotu małego palca lewej, wystającej spod kołdry stopy.
Uśmiech na twarzy Kinżeja gaśnie.
– Pozwoli pani, że odpowiem pytaniem – mówi. – Kto panią tu wpuścił? Wydawało mi się, że ten pokój jest strzeżony.
– Najwyraźniej strażnik nie uznał mnie za zagrożenie – lekkim tonem odpowiada Iza.
– Co za naiwniak…
– A poza tym – Iza postanawia wzmocnić swoją pozycję w tej dyskusji – jestem tu za zgodą policji.
– Naprawdę? Biuro prasowe przystawiło pani stempelek upoważniający do zadawania mi irytujących pytań?
– Stempelka nie wzięłam. Mam za to starszego aspiranta Jacka Madejskiego. Wy się zresztą chyba już znacie – mówiąc to, Iza dostrzega, że oczy Maćka stają się nagle czujne. – Zaraz tu przyjdzie, wstąpił tylko jeszcze na dwa słowa do pana lekarki.
– Do mojej lekarki? – powtarza powoli Kinżej. – A to świetnie się składa! – dodaje, podnosząc się z łóżka. – Odprowadzę tam panią i oszczędzę mu fatygi wstępowania do mnie.
Podchodzi do Izy, delikatnie ujmuje ją pod łokieć, sięga do klamki i bardzo łagodnie, lecz zdecydowanie kieruje do wyjścia.
– To nie jest dobry pomysł, żeby odmawiać policji składania wyjaśnień – zaskoczona rozwojem wypadków dziennikarka odzywa się dopiero, kiedy są już na korytarzu i mijają wybałuszającego na nich oczy Jesiona. – O ile oczywiście jest pan rzeczywiście niewinny.
– Dobry pomysł czy zły, mam do niego prawo – odpowiada Maciek. – Odmówiłem już rozmowy z panem komisarzem z Komendy Głównej, podziękuję więc i panu aspirantowi ze Stołecznej.
– Komisarzem? Może Markiem Gontem? – interesuje się Iza, kiedy dochodzą już niemal do oddalonych od sali chorych o dwadzieścia metrów drzwi pokoju lekarskiego.
– Ma pani niezłą orientację w stanie osobowym naszej policji – odpowiada z przekąsem Kinżej. – Jest wśród funkcjonariuszy ktoś, kogo pani nie zna?
– Wielu – zimno uśmiecha się Iza. – Ale znam za to Andżelikę.
– A kto to taki?
– Dziewczyna uwolniona z łap Czarnego. Twierdzi, że ocalił ją anioł.
– Anioł? – Maciek przez ułamek sekundy patrzy na nią bardzo uważnie. – To ciekawe. Ale w tej sytuacji czuję się oczyszczony z wszelkich podejrzeń. Bo kim jak kim, ale aniołem, to ja, proszę szanownej pani, z całą pewnością nie jestem – mówiąc to, uśmiecha się tak, że Iza niespodziewanie czuje się, jakby na korytarzu ktoś zrobił przeciąg i owiało ją lodowate powietrze…
– O cholera! – Maciek mówi to akurat w chwili, gdy Iza uznaje, że zrobiła wszystko, co mogła, by przeprowadzić z nim wywiad, i postanawia wracać do domu oraz czekającego w nim na nią szalonego Dżeka.
– Co: o cholera? – pyta zaniepokojona, widząc, że uśmiech w jednej sekundzie znikł z twarzy Kinżeja, a oczy zwęziły się w szparki.
– On tu jest – odpowiada jej Maciek, rozglądając się dokoła. – Blisko. Bardzo blisko. Tam! – wskazuje na drzwi windy, nad którymi właśnie rozlega się „dzyń!” informujące, że dźwig zatrzymał się na ich piętrze. – Biegiem! – Maciek gwałtownie pociąga ją za sobą, rzucając się w przeciwnym kierunku, w stronę drugiej, odległej o jakieś piętnaście metrów klatki schodowej.
Iza bezwiednie wykonuje kilka długich susów, gdy w końcu w jej głowie świta pytanie: Dlaczego uciekam? Przed kim? Właśnie wtedy, akurat w momencie gdy postanawia się zatrzymać i cofnąć do gabinetu, w którym zniknął aspirant Madejski, słyszy przy uchu zzzyt, zzzyt – i ze zdumieniem patrzy, jak na ścianie klatki schodowej rozkwitają przestrzeliny.
– Szybciej! – Maciek szarpie ją za rękę i pociąga na schody.
Z góry, z korytarza, który właśnie opuścili, dobiegają jakieś gardłowe okrzyki. „Rzuć kopyto! Na ziemię!” – o ile dobrze słyszy. A potem przybliżający się tupot kroków. Tym razem nie zastanawia się, dlaczego ucieka. Pędzi w dół ramię w ramię z Maćkiem. Siódme, szóste, piąte, czwarte... Po krokach z góry słychać, że tamci ich gonią, powietrze wciąż przeszywa ciche zzzyt, zzzyt – ale tym razem pociski przelatują daleko od nich, jakby napastnicy strzelali w dół klatki schodowej na oślep. Pogoń została w tyle. Na razie…
– Tędy! Do wyjścia! – krzyczy Maciek, kiedy zbiegają w końcu na parter. I ciągnie ją w stronę długiego, prowadzącego do głównego wyjścia korytarza. Nie trzeba być geniuszem strategii, żeby się domyślić, że pod szpitalem bandyci zapewne zostawili kogoś na czatach. A nawet jeśli nie, to przed budynkiem rozciąga się ogromna pusta przestrzeń. Nie zdążą przebiec tego korytarza, a potem pokonać następnych kilkudziesięciu metrów dzielących ich od ulicy, zanim tamci ich nie dopadną.
– Nie! Na dół – odkrzykuje Iza i tym razem to ona pociąga za sobą Maćka. Na szczęście mężczyzna nie oponuje i chwilkę później są już w piwnicy.
Iza szybko się rozgląda. I w lewo, i w prawo ciągnie się obszerny korytarz.
– Znasz te podziemia? – pyta Maciek, który po raz pierwszy widzi ogromne, szpitalne podbrzusze.
– Jestem tu pierwszy raz – odpowiada dziewczyna.
– Więc po co nas tu zaciągnęłaś? To może być ślepy zaułek! Jak tamci się zaraz zorientują, że zbiegliśmy do piwnicy…
– Tędy! – Iza wybiera w końcu korytarz na prawo.
– Jesteś pewna? – dopytuje biegnący obok niej Maciek.
– Powtórzymy wariant ucieczki Narożniaka – odpowiada dziewczyna.
– Kogo?
– Nie miałeś w szkole lekcji historii najnowszej?
– Kobieto! Ja w ogóle nie chodziłem do szkoły!Sobota, 17 marca 2012, 7:05
Madej trze wielkim łapskiem czerwone po nieprzespanej nocy oczy, drapie paluchami zarośniętą szczękę, siorbie haust zimnej kawy.
– Nie spać! Pisać! – przywołuje się do porządku i dalej, raz za razem, stuka w klawiaturę swojego służbowego komputera. Przez cały wczorajszy dzień i pół nocy ciągle jacyś kolejni gliniarze maglowali go pytaniami: „Gdzie, u diabła, może się podziewać Kinżej?” oraz „Kim, do cholery, jest ten Kinżej, że bandyterka tak konsekwentnie usiłuje go zlikwidować?”. Potem usiłował przesłuchać go – już na protokół – prokurator (Madej odmówił zeznań, powołując się na zły stan psychiczny). W tym czasie zrobiono mu badania krwi na obecność alkoholu (wynik pozytywny) i narkotyków (negatywny). A na koniec zwymyślał go przybyły do szpitala komisarz Jeleń. Lekko nie było, jak to po strzelaninie.
Dzisiaj, po kilku godzinach snu złapanego na wykładzinie pod swoim biurkiem, Madej wziął się do pisania raportu. Wie, że musi się przyłożyć. Ważyć każde słowo. Raport w poniedziałek rano ma leżeć na biurku bezpośredniego przełożonego – Jelenia. Stamtąd trafi, opatrzony notką służbową, do szefa wydziału, a potem – kto wie? – zapewne na wymuskane biurko samego komendanta. Drobna nieścisłość, cień niekonsekwencji lub podejrzenie o jakiekolwiek pozaprawne działanie może uruchomić lawinę, która zniesie go w najlepszym wypadku na emeryturę. Cholera, Madej zbyt długo służy w policji, żeby nie wiedzieć, że po takiej akcji jak ta, która rozegrała się wczoraj na Banacha, prawie zawsze musi polecieć czyjaś głowa. Dlatego, żeby uchronić własne dupsko, komendant zwala winę na kierownika wydziału, który odbija piłkę w szefa sekcji, a ten z kolei wylewa całe szambo na łeb swojego podkomendnego. Wystarczy drobny, niepozorny błąd w raporcie tego ostatniego, a już ktoś zaczyna w tym drążyć, rozdymać, jątrzyć, szukać dziury w całym. Dlatego raport musi być jasny, przejrzysty, zgodny z procedurami i prawem. No i tu jest feler… Bo przecież Madej wszystkie działania w sprawie Kinżeja prowadził po partyzancku. Nie informował o nich swojego bezpośredniego przełożonego, nie protokołował, ba!, nie występował do nikogo o zgodę na działania naruszające na przykład ustawę o ochronie danych osobowych obywatela. Mało tego! Bez porozumienia z biurem prasowym współpracował z przedstawicielką mediów, doprowadzając ją ostatecznie do ważnego świadka. Węszył sobie wesolutko niczym szczeniak w gównie, łamiąc wszelkie służbowe procedury, a nawet prawo. Co gorsze, ta radosna twórczość zakończyła się podziurawieniem lamperii w jednej z największych placówek medycznych kraju, lekkim zranieniem dwóch postronnych osób (musieli się, kurwa, akurat pałętać po schodach!), wystraszeniem personelu oraz pacjentów kilku szpitalnych oddziałów, ucieczką świadka, zaginięciem owej przedstawicielki mediów i – to już kompletne fiasko – nieujęciem ani nawet nierozpoznaniem sprawców tego całego bajzlu – dwóch uzbrojonych w pistolety z tłumikiem typów w lekarskich kitlach i chirurgicznych maskach. Kompletna, bezdenna dziura w dupie! A do tego kompromitacja policji! Bo jeden obecny przy zajściu funkcjonariusz, powołany do ochrony świadka, dał się rozbroić jak dziecko. A drugi – starszy aspirant Madejski – bez oddania ostrzegawczego choćby strzału schronił się w pokoju lekarskim. Jak to teraz przełożyć na język służbowego raportu?
Madej już widzi oczyma wyobraźni, jak Jeleń – którego trudno byłoby podejrzewać o skrywane sympatie względem jego osoby – zawiadamia wydział wewnętrzny. Postępowanie służbowe, nagana, degradacja, dyscyplinarka. Będzie miał szczęście, jak sprawa nie trafi jeszcze do sądu! Ale nie to, w ten uroczy sobotni poranek, gniecie Madeja najbardziej. Nie może sobie darować, nie rozumie wręcz tego, dlaczego wtedy, gdy przed nosem zagwizdały mu kule – cofnął się do gabinetu i pozwolił tamtym draniom spokojnie dobiec do schodów. Czemu nie stanął na ich drodze? Przecież służył kiedyś w elitarnym batalionie prewencji i niemal codziennie rzucał bandziorami o glebę. Bo to raz ktoś próbował zrobić mu wtedy krzywdę? Nigdy jednak nie pękał, zawsze szedł w zwarcie. Dlaczego więc tym razem skrewił? Aż tak zmiękły mu za biurkiem jajca, że przestraszył się jakichś patałachów z pukawkami?
– W mordę. Muszę wziąć się w kupę i dorwać tych sukinsynów – syczy sam do siebie. – Jeszcze za wcześnie, żeby zdziadzieć.
I stuka dalej grubymi palcami w klawiaturę, tylko po to, żeby za chwilę zaznaczyć cały wymęczony tekst, wcisnąć przycisk delete, siorbnąć kawę, potrzeć oczy i zacząć od początku.
Wtedy ktoś energicznie otwiera drzwi pokoju aspirantów. Madej podnosi na intruza chmurny wzrok i… oczom nie wierzy. Jasna dupa, jest źle. Sobota. Wczesny poranek. A tu w drzwiach stoi komisarz Jeleń. Naprawdę niedobrze.
– Odłóżcie na chwilę tę działalność literacką i zapierdalajcie w podskokach do Starego – zwraca się do Madeja wściekłym głosem. – Ja zresztą też jestem wzywany…
– Do Starego? Tego Starego? – Madejski naprawdę podejrzewa, że zmęczona głowa płata mu figle. – Teraz?
– Nie, na Wielkanoc. Żeby podzielić się jajeczkiem – złowrogo fuka Jeleń. – Jasne, że teraz! – wydziera się. – To rrrozkaz! Znacie, aspirancie, takie słowo?!
Więc idą. Cholera. Nie, nie cholera. Cholera nie wystarczy. Tu trzeba sobie powiedzieć bez ogródek: kurwa żesz mać! Stary, czyli komendant stołeczny. Generał policji. Nadinspektor. Koleś, któremu te różne pajace ze świata polityki przybijają piąteczki, a pismaki łaszą się o wywiady. Ten właśnie koleś wstał w dzień ustawowo wolny od pracy bladym świtem z łóżka, ogolił buziunię, wbił się w mundurek i przyszedł do roboty, żeby rozmawiać z jednym ze swoich starszych aspirantów. Słowo honoru, Madej wolałby już raczej dowiedzieć się, że do Ziemi zbliża się po kursie zbieżnym asteroida, niż w takich okolicznościach poznawać Dużego Szefa.
Wchodzą z Jeleniem do gabinetu. Mimo lat pracy w policji Madej pierwszy raz w życiu daje krok nad tak wysokim progiem. Rozgląda się i… aż przysiada z wrażenia. Oprócz dystyngowanego, nieco już starszego pana z pagonami nadinspektora za biurkiem widzi w pokoju młodszego inspektora Zygmunta Kasprzyka, szefa swojego wydziału oraz… inspektora Henryka Niewiadomskiego – naczelnika CBD – i podkomisarza Marka Gonta. Super, ekstra, przejebane. W miejscu prawego oka Gont ma ogromną śliwę. Opuchlizna sięga mu połowy policzka. Zajebiaszczo. A więc panowie przyszli na skargę. W tym całym zamieszaniu Madejski zapomniał o wczorajszej bójce. Nic to. Zaraz mu komendant stołeczny wszystko przypomni. Zapewne informując przy okazji o degradacji i dyscyplinarce. Fantastycznie.
– Pan starszy aspirant, zdaje się, zna naszych gości – nieco staroświecko zagaja komendant, zwracając się do Jacka. Madej znów zerka na spuchnięte oblicze Gonta i lekko kiwa głową. Tak, zna sukinsynów. Jeden wywalił go z pracy w wydziale, a drugi walnie się do tego przyczynił. – Nasi goście nie znają natomiast pana komisarza Jelenia – ciągnie swoją barokową prezentację Stary, a potem z kolei przedstawia przybyłych Jeleniowi.
Mimo powagi sytuacji Madeja dopada jakiś niezrozumiały, wisielczy humor. Omal nie zaczyna rechotać. Po tym wszystkim, co ostatnio przeżył i co go za chwilę ma spotkać, ten cały wersal robi na nim iście surrealistyczne wrażenie.
– Zapewne domyślacie się, panowie, powodu naszego spotkania – nie zwalnia tempa Stary. – Przejdę więc od razu do rzeczy.
O tak, domyślamy się, jak cholera! – uśmiecha się w duchu Madej. A co?! Skoro już i tak wylatuje, to nie będzie się teraz trząsł ze strachu. Z godnością odejdzie. A jak mu Gont znów zacznie pyskować, to może nawet i w drugą patrzałkę gościowi z łapy wyjedzie.
– Powiem tylko, że o zorganizowanie tego spotkania osobiście poprosił mnie komendant główny – na jałowym biegu miele dalej słowa Stary, a Madej omal nie puchnie z dumy. Ho, ho, ho! Sam Najwyższy Szef raczył zainteresować się tym, że on, skromny aspirancina, podzelował flimono jednemu z jego ludzi. Co za zaszczyt!
– Chodzi, rzecz jasna, o grupę przestępczą ochrzczoną przez media mianem Obcinaczy Uszu – wyjaśnia komendant, a Madejowi opada szczęka. A więc… Czyli… Że niby nie chodzi o tę awanturę w Głównej? Więc nie wywalą go za chwilę z policji? Rany! Uf przez duże „U”!
– Obaj z moim przełożonym zgadzamy się, że właśnie teraz, po ponad roku bezowocnych starań, jest szansa rozbić tę najgroźniejszą w kraju i najbardziej nieuchwytną grupę porywaczy – niezmordowanie ciągnie komendant stołeczny. – Dzięki pracy zebranych tu osób… czyli was wszystkich, panowie… bandyci nareszcie wychynęli z cienia.
Wychynęli – powtarza w myślach Madej. No, no. Trzeba będzie zapamiętać to słówko i rzucić nim kiedy w jakimś komisariacie. Ale się prości gliniarze zdziwią!
– To, co się w ostatnich dniach wydarzyło – wciąż tym samym, po trosze monotonnym, a po trosze patetycznym tonem przemawia Stary – a więc namierzenie ważnego świadka, a może i współuczestnika w przestępczej działalności, Macieja Kinżeja, oraz najwyraźniej zaskakujące dla przestępców akcje policji z ostatnich dwóch dni pozwoliły nam nareszcie nawiązać operacyjny kontakt z bandytami.
Ważny świadek Maciej Kinżej – tym razem to tę frazę Madejski obraca w myślach. Cholera, tak właśnie tworzy się sztuczne fakty, które później zaczynają żyć własnym życiem. Przecież nie wiadomo, czy to w ogóle jest świadek! I czy ma coś wspólnego z Obcinaczami. Madej dotarł do tego faceta, bo nie mógł chwycić się niczego innego. Namierzył go tylko z powodu jakichś mglistych skojarzeń, niesprecyzowanych podejrzeń, niejasnych zbiegów okoliczności. Na nosa. A potem durny Gont zrobił z niego pułapkę, wypuszczając w miasto cynk, że niby gościu ma coś wspólnego ze śmiercią Czarnego. I się zaczęło. Teraz żaden z przełożonych – ani w Komendzie Głównej, ani w Stołecznej – nawet nie pyta, co Madejski ma do zarzucenia Kinżejowi. Nikt się nad tym nie zastanawia. Skoro człowieka chcieli ubić bandyci, to znaczy, że musi być umoczony. Będą go teraz ścigać, tropić, oskarżać, a chłopak – choć to pyskaty gówniarz – może być zupełnie niewinny. Kurde, jak go teraz z tej afery wyplątać?
– Oczywiście, akcje, o których wspomniałem, były nieudane – zastrzega Stary. – Ale nie czas się w tej chwili zastanawiać nad przyczyną takiego stanu rzeczy ani analizować ich organizacji oraz przebiegu. Na to przyjdzie pora później. Teraz musimy połączyć siły, aby rozbić wreszcie tę groźną bandę kidnaperów.
Madej znowu uśmiecha się w myślach. A to ci dyplomata z tego Starego. W kilku pięknych słowach zawarł prosty komunikat: albo dorwiecie tych drani i jakoś przymkniemy oko na wasze ewidentnie spartolone działania w Porcie Czerniakowskim i na Banacha, albo – gdybyście jednak wypuścili tamtych z rąk – przeczołgamy was koncertowo w całym majestacie prawa.
– Mówiąc krótko – komendant najwyraźniej zmierza wreszcie do finału – od dzisiaj działacie razem, jako jedna, spójna, koordynująca wszystkie działania grupa.
– Jak to razem? – wyrywa się Gontowi.
– Łączymy pańską sekcję z sekcją komisarza Jelenia – chłodno wyjaśnia komendant.
– To znaczy, że mam teraz pracować z Madejskim ramię w ramię? – Wciąż nie może uwierzyć w swojego pecha Gont.
– Znaczy to dokładnie to, co powiedziałem – lodowatym głosem odpowiada najwyraźniej nienawykły do tłumaczenia się przed podwładnymi ze swoich rozkazów Stary. – Otrzymacie środki bezpośredniej łączności i macie wszystkie swoje ruchy wykonywać w porozumieniu i wspólnie. Pozostałe śledztwa prowadzone przez was do tej pory przekażecie innym komórkom. Dziękuję za spotkanie.
Gont wygląda, jakby ktoś napluł mu w twarz. Madej powoli wypuszcza powietrze.
Pięknie, pięknie. Aż pała mięknie – myśli sobie nieco kolokwialnie. A więc współpraca z Gontem. Najbardziej znienawidzonym, pogardzanym i bezmyślnym gliniarzem na świecie. Niezły początek dnia.
– A właśnie! Panie podkomisarzu – komendant niespodziewanie osadza zbierającego się właśnie do wyjścia Marka Gonta. – Miałem wcześniej zapytać… Co z waszą twarzą?
– To, ee, od uderzenia piłką. – Swym samotnym, prawym okiem Gont rzuca Madejowi straszliwe spojrzenie. – Podczas partii tenisa.
– A tak. Tenis. Polecam panu golfa – z niezmąconą powagą radzi nadinspektor. – W golfie nie odbija się piłki w kierunku ludzi. To dużo mniej kontaktowy sport…
– Bezpieczne jest też odbijanie piłki plażowej – mruczy Madej, gdy zamykają się za nimi drzwi Wysokiego Gabinetu.
Nadkomisarz Niewiadomski w ostatniej chwili powstrzymuje Gonta przed rzuceniem się aspirantowi Madejskiemu do gardła.Niedziela, 18 marca 2012, 10:00
Doktor Łukasz Konarski wciąga nozdrzami świeże, rześkie powietrze. Po dwunastu godzinach oddychania oparami detergentów, którymi salowe zmywają szpitalne korytarze, środków odkażających i tej towarzyszącej wszystkim oddziałom neurologicznym kwaśnej woni sików, starego potu i ciężkiej choroby emitowanego przez ciała przykutych do łóżek pacjentów – zapach rozmiękczonej wczorajszą mżawką ziemi i zmrożonych porannym przymrozkiem spalin jest dla niego balsamem. A więc dyżur skończony. Ma święty spokój aż do jutrzejszego poranka. Teraz do domu – zdrzemnąć się, potem wypić kawę podaną przez Małgosię, a następnie odebrać synka z przedszkola. Spokojne, sielskie życie. Rodzina. Zamierzchłe czasy, kiedy mieszkał w Warszawie z inną kobietą u boku, już dawno wyparowały mu z głowy. Robił wtedy karierę. Szpital, dyżury, trudne przypadki były dla niego wszystkim. I do czego go to doprowadziło? Niesamowite, że on – wschodząca gwiazda neurologii – popadł w paranoję, ośmieszył się w środowisku, musiał opuścić stolicę obłożony nieformalną, ale odczuwalną jak jasna cholera, infamią kolegów lekarzy. Sprawa Kinżeja, szlag by to… Przez długi czas, tu w Radomiu, czuł się jak na wygnaniu. Mały szpital, małe wyzwania, małe perspektywy. Męczył się tak przez kilka lat. Miał poczucie krzywdy, niezrozumienia, niezasłużonej kary. Przez tę wewnętrzną szamotaninę, a także – co tu kryć – gorsze warunki materialne i niski prestiż, rozpadło się jego małżeństwo, dotychczasowi znajomi zamilkli, a nowi patrzyli na warszawiaka nieufnie. Na szczęście poznał Małgosię. Dziesięć lat młodsza, pielęgniarka. Anioł. Przy niej się uspokoił, wyciszył, zrozumiał, co naprawdę w życiu ważne. Postawił na małe, codzienne radości. I na rodzinę. Boguś rośnie jak na drożdżach, żona wita go codziennie uśmiechem, jest dobrze. O przypadku Maćka Kinżeja nie pomyślał od kilku lat. Tak, dobrze jest tak, jak jest. Pieprzyć Warszawę.
Idzie chodnikiem, nawet nie ogląda się na autobus, w końcu do domu ma raptem kilkaset metrów. Radom to małe miasto. Tu wszędzie blisko. Nagle drogę zajeżdża mu osobowe auto. Pijany? Zasłabł? Jak można wjechać samochodem prosto na chodnik? Zanim te pytania zdążą przebrzmieć w jego głowie, drzwi pasażera z przodu otwierają się i wysiada z nich… Rany, co za postać. Łukasz staje jak wryty, robi nawet krok w tył, jakby chciał cofnąć się do szpitala. Na ucieczkę jest jednak za późno. Łysy dryblas o przejmującym spojrzeniu zakapiora stoi tuż-tuż. Zresztą… Może chce tylko spytać o drogę?
– Doktor Konarski? – tubalnym głosem pyta osiłek.
– No tak. To ja. – Doktor jest zaskoczony. Skąd ten dresiarz go zna? Leczył jego babcię? Ojca? Potrącił mu kiedyś wózek podczas zakupów w Biedronce?
– Zapraszam do samochodu – mówi dryblas takim głosem i z taką miną, że Konarski posłusznie wsiada na tylne siedzenie. A w środku… Jeszcze gorzej. Za kierownicą siedzi kolejny neandertalczyk, tak wielki, że musi się schylać, by nie wypchnąć łysym łbem dachu. Obok niego zaś… Ten może nie jest tak duży jak dwóch facetów z przodu, natomiast na pewno jest od nich starszy. Ale w oczach ma tak skondensowane zło, taką niemą pogróżkę, że Łukasz – niepytany – płaczliwym głosem od razu się tłumaczy:
– Panowie, mam w portfelu tylko pięćdziesiąt złotych. Ale jak chcecie, weźcie. Tylko nie bijcie.
– Schowaj te swoje monety – niemal dobrotliwie mówi ten, który go do kabiny „zaprosił”. – My nie jesteśmy detaliści. Na zawodowców trafiłeś, doktorku.
– Że niby mafia? – zbielałymi ustami pyta Konarski.
– Niech ci będzie, że mafia – rechocze kierowca, po czym wrzuca jedynkę i rusza.
– Ale to chyba jakaś pomyłka? Ja jestem skromny lekarz, nic nie wiem, niczego niezwykłego nie robię. Nawet kopert nie przyjmuję…
– Coś jednak wiesz – dalej rechocze kierowca. – Ale o to, to już cię zapyta pan Hardy. – Wielkim jak mesel kciukiem wskazuje za siebie, na milczącego dotąd mężczyznę o wrednym spojrzeniu.
– Co takiego miałbym wiedzieć, co interesowałoby mafię? – skrzeczy przez wyschnięte gardło Konarski.
– Opowiedz nam o Kinżeju – rozkazuje cichym jak skrzypnięcie wieka trumny głosem Hardy.
– O Kinżeju? – nie może nadziwić się doktor. – Skąd o nim wiecie?
– Mamy swoje wtyczki – usłużnie wyjaśnia osiłek, którego Łukasz „poznał” jako pierwszego. – Zdziwiłbyś się, jakie grube ryby z policji chodzą na naszej smyczy…
– Zamknij się – krótkim szczeknięciem ucisza dresiarza facet z tylnego siedzenia. A potem znowu przenosi wzrok na doktora: – Mów wszystko, co wiesz.
W tym momencie, niczym powiew arktycznego wiatru, na Konarskiego spływa olśnienie. Że po pierwsze – jest już trupem. Bo przecież ci ludzie nie mogą pozwolić, żeby opisał policji ich twarze, podał usłyszany pseudonim czy opowiedział, o co go pytali. A po drugie – że nigdy nie cierpiał na paranoję. Miał rację co do tego wątłego, niepełnosprawnego chłopaka. Zły sen sprzed lat powrócił.Wtorek, 20 marca 2012, 23:15
Maria Kwiatkowska od kilku godzin nie odrywa właściwie wzroku od ekranu komputera. Jest… jak by tu najlepiej scharakteryzować jej stan? Zaskoczona? Nie, to określenie nie oddaje w pełni stanu jej ducha. Zdetonowana? Oszołomiona? Też za słabe. Jest porażona. Tak, doktor Kwiatkowska czuje się, jakby kopnęło ją tysiąc wolt. Bo właśnie zrozumiała, na co cierpi, czy raczej kim jest jej tajemniczy pacjent. Nad wyjaśnieniem zagadki pracowała od piątkowego wieczoru aż do dziś. Bo właśnie jeszcze w piątek, kiedy po tej nieszczęsnej strzelaninie w szpitalu policja skończyła ją przesłuchiwać, zadzwoniła do profesora Nikodema Gonczerskiego, pytając, co wie o chorobie niejakiego Macieja Kinżeja (dobrze, że aspirant Madejski wspomniał jej o rozmowie z krajowym konsultantem – swoją drogą ciekawe, czy stary lis nie zrobił tego celowo). Profesor wyraził zdziwienie, że już druga osoba w niedługim czasie pyta go o tego zapomnianego pacjenta. Gdy jednak usłyszał, że leży on (a raczej leżał) na jej oddziale, bez problemu pozwolił przyjechać po nieco już pożółkłą historię choroby. Pół żartem, pół serio ostrzegł tylko młodszą koleżankę przed „psychicznymi aberracjami”, które niczym klątwa mumii spadają na tych, którzy poświęcają temu przypadkowi zbyt wiele czasu.
No i się zaczęło. Maria chciała tylko rzucić okiem na to, co ówczesnymi, dość jeszcze prymitywnymi technikami diagnostycznymi wybadał doktor Konarski. I wsiąkła. Studiowała papiery przez całą noc. A potem jeszcze przez weekend. Analizowała zrobione w marnej jeszcze jakości rentgenowskie skany głowy. Ślęczała nad wydrukami EEG, porównywała wyniki morfologii krwi. Odnalazła w nich te same niejednoznaczności, te same znaki zapytania, które ją zafrapowały po zbadaniu Kinżeja. Tyle że Konarski miał więcej czasu na gruntowne przebadanie tego dziwnego pacjenta. Doktor Kwiatkowska, z dużym zdziwieniem, przeczytała o zaobserwowanych przez Konarskiego zaburzeniach w wydzielaniu dopaminy przez mózg chłopaka, a także o objawach chorobowych, czy raczej całej puli objawów, które były ich konsekwencją. Kresomózgowie, hipokamp, ciało migdałowate. To wszystko działało u Kinżeja wadliwie. Wyniki badań sprzed lat Maria porównała z tym, co zobaczyła podczas badania PET i… wszystko do siebie pasowało. A więc Kinżej faktycznie miał ciężką neurologiczną przypadłość, wynikającą z kompletnie rozstrojonej gospodarki neuroprzekaźnikami. Poważna sprawa. Na tyle poważna, że do dnia dzisiejszego powinien już dawno umrzeć. Tymczasem, co – opatrzone wieloma wykrzyknikami i znakami zapytania – skrzętnie odnotował Konarski, chłopak wyzdrowiał. A w każdym razie jego ciężkie neurologiczne zaburzenia nagle ustąpiły. Jakim cudem? Ostateczne wnioski i diagnoza przedstawiona przez starszego kolegę po fachu tylko wzbudziły w Marii odruch politowania. Tak, Konarskiego ten przypadek przerósł. Faktycznie zbzikował. Jaka więc była prawda?
Doktor Kwiatkowska łamała sobie nad tym głowę przez całą noc z niedzieli na poniedziałek. Bezskutecznie. Rano poprosiła więc o dwa dni urlopu na żądanie i od nowa zabrała się do pracy. Przez cały poniedziałek błądziła po omacku, to samo było zeszłej nocy i we wtorek rano. Po raz kolejny czytała historię choroby Maćka Kinżeja, potem wpatrywała się w zdjęcia z badania PET. W tym czasie co chwila zrywała się z krzesła i pędziła do swojej biblioteki medycznych książek, by doczytać coś, na czym za mało się znała. I ciągle nic. W końcu, wczesnym popołudniem, padła ze zmęczenia. Spała kilka godzin, po czym wstała, zrobiła sobie kawę i znów siadła do komputera. Wtedy ją olśniło. Do licha! Konarski miał rację! Swoją diagnozę oparł wprawdzie głównie na domysłach, intuicji i uogólnieniach, nie podbudował jej naukowo, nie uzasadnił działaniem praw chemii, fizyki i neurofizjologii – ale miał rację, drań! Kwiatkowska z najwyższym wysiłkiem zmusiła się jednak do ponownego przeanalizowania wszystkiego. Do poszukania słabych stron rozumowania. Nie znalazła ich. Wszystkie elementy łamigłówki poskładały się w spójną całość. Na tyle niezwykłą, że doktor Kwiatkowska ma w tej chwili świadomość, iż właśnie przesunęła granice Nieznanego. Oczywiście, nie może nazajutrz zadzwonić do „The New Sciencist” i zażądać rezerwacji pierwszej strony gazety na publikację swego (i doktora Konarskiego) odkrycia. To, co ma, to wciąż tylko hipoteza, którą należy dopiero potwierdzić szeregiem badań i eksperymentów. Tyle tylko że będzie to raczej trudne, skoro jedyny dostępny obiekt do przeprowadzenia badań zniknął, ścigany przez mafię oraz policję.
Maria nie ma jednak wątpliwości, że dobrze zinterpretowała fakty. Jeden z czołowych matematyków, zapomniała w tej chwili który, powiedział kiedyś, że prawdziwą hipotezę łatwo można rozpoznać po jej pięknie. Inaczej mówiąc, jeśli jakieś rozumowanie da się sprowadzić do prostego wzoru, jak na przykład E=mc2, i gdy wszystkie jego składowe dobrze do siebie pasują, dając przejrzysty, możliwy do sformułowania w kilku prostych zdaniach efekt – musi być ono słuszne. A tak jest właśnie w przypadku tego, co ona odkryła. No, może oprócz jednego irytującego drobiazgu, drobnostki, małego brakującego ogniwa, które można by wykryć jedynie doświadczalnie, a które decyduje o tym, czy cała jej koronkowa dedukcja jest prawdziwa.
Siedzi więc przy biurku, mruga zaczerwienionymi ze zmęczenia oczami, przeciera gorące czoło i zastanawia się, co z tym swoim odkryciem zrobić. Nie można go ogłosić publicznie, bo bez możliwości weryfikacji wzięto by ją za naciągaczkę. Lepiej w ogóle nikomu się nim nie chwalić, bo tak jak Konarski zostanie uznana za wariatkę. Najlepiej byłoby zacząć od znalezienia Maćka. Ale on raczej głęboko się zaszył. Więc co? Iść na policję? Po co? Nie wolno przecież ujawniać tajemnicy choroby pacjenta. Reguła ta nie obowiązuje, rzecz jasna, w przypadku najcięższych przestępstw. Takich jak morderstwo. Ale Maciek, choć na sumieniu ma zapewne wielu ludzi, mordercą nie jest. Zabójcą… tak. Ale nie mordercą.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki