Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Nowy drapieżnik. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
13 sierpnia 2025
1000 pkt
punktów Virtualo

Nowy drapieżnik. Tom 2 - ebook

Drapieżnik czai się w mieście. Nie zawsze ma kły – czasem nosi ludzką skórę…

W podziemiach jednego z domów uprowadzona dziewczyna czeka na ratunek. Jej oprawcy to ludzie bez sumienia – brutalni, okrutni, przekonani, że prawo ich nie dotyczy. W ślad za porywaczami podąża jednak tajemniczy nieznajomy. Mężczyzna na czarnym motocyklu – cichy, skuteczny, nieuchwytny. Nowy drapieżnik. Nikt nie podejrzewa, kim jest ani czego chce, ale jedno wiadomo z pewnością: to on zaczyna rozdawać karty.

Czternastoletni Maciek jest sparaliżowany i leży przykuty do łóżka. Ludzie widzą w nim wyłącznie nastolatka z niepełnosprawnością i nie próbują zrozumieć, co naprawdę dzieje się w jego głowie. Chłopiec doświadcza dziwnych wizji, które mogą odmienić losy ofiar i pokrzywdzonych. Potrafi bowiem wyczuć zapach nadchodzącej śmierci…

Zbigniew Zborowski tworzy niepokojący i duszny thriller pełen brutalnego realizmu i metafizycznego niepokoju. „Nowy drapieżnik” przedstawia historię o granicach człowieczeństwa oraz złu, przybierającym najróżniejsze formy.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-801-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Ko­bieta o ta­kich oczach jak pani chyba nie przy­szła mnie do­bić? – Dzie­sięć mi­nut wcze­śniej uśmiech­nął się na wi­dok wcho­dzą­cej do sali cho­rych Izy młody męż­czy­zna le­żący na łóżku pod oknem.

Dziew­czyna re­je­struje, że chło­pak ma przy­jemny głos, wy­ra­zi­ste rysy twa­rzy – na ile można to oce­nić u czło­wieka z za­ban­da­żo­waną głową i czo­łem – oraz nie­bie­skie oczy. Sama nie wie, dla­czego pierw­szym sko­ja­rze­niem, ja­kie przy­cho­dzi jej do głowy na jego wi­dok, jest… hu­sky. Duży, silny i nie­bez­pieczny pies o ma­gne­tycz­nym spoj­rze­niu, któ­rego – pa­ra­dok­sal­nie – masz od razu ochotę po­dra­pać za uchem. Sta­now­czo za dużo prze­by­wała ostat­nio w to­wa­rzy­stwie Dżeka…

– W po­je­dynku na spoj­rze­nia na pewno bym z pa­nem prze­grała – od­po­wiada mu kom­ple­men­tem, a po­tem bar­dziej stwier­dza, niż za­daje py­ta­nie: – Pan Ma­ciek, prawda? Skąd pan wie­dział, że przy­szłam do pana?

– Tak, to ja. A wła­ści­wie to, co ze mnie zo­stało.

– No tak, sporo gazy i ban­dażu na pana po­szło. Czym do­stał pan w głowę? Ka­ste­tem? Bejs­bo­lem?

– Kulą. Z pi­sto­letu.

– O rany… No tak, prze­cież wszyst­kie me­dia trą­bią, że pana po­strze­lono – re­flek­tuje się Iza. – Miał pan sporo szczę­ścia.

– Szczę­ście to tylko splot sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ści – fi­lo­zo­fuje Kin­żej. – A tak à pro­pos oko­licz­no­ści… Kim pani jest?

– No cóż… Dzien­ni­karką – przy­znaje się Iza. – Chcia­ła­bym zro­bić o panu re­por­taż, za­pro­sić do stu­dia, a na­wet…

– Bar­dzo dzię­kuję, ale nie.

– Nie?

– Nie.

– Wie pan, udział w pro­gra­mie daje nie­sa­mo­witą po­pu­lar­ność – nie pod­daje się Iza. – Lu­dzie będą roz­po­zna­wać pana na ulicy, pro­sić o au­to­grafy, a ko­biety…

– To bar­dzo ku­szące – Ma­ciek szcze­rzy w uśmie­chu zęby – ale nie je­stem aż tak zde­spe­ro­wany, żeby wy­sta­wiać się na strzał, by wzbu­dzić za­in­te­re­so­wa­nie żeń­skiej czę­ści pani wi­do­wni.

Do li­cha, twardy orzech. Komu jak komu, ale dzien­ni­ka­rzowi te­le­wi­zyj­nemu lu­dzie rzadko kiedy od­ma­wiają. Co naj­wy­żej przez chwilę się po­kry­gują w stylu: „Ależ ja prze­cież taki nie­fo­to­ge­niczny” albo nie­śmiało spy­tają o ho­no­ra­rium, go­towi i tak za­raz z tego się wy­co­fać. A ten wy­gląda, że jest na­prawdę na „nie”. Upar­ciuch je­den.

– Po­zwoli pan, że spy­tam pro­sto z mo­stu – od­zywa się po krót­kiej chwili. – Ma pan coś wspól­nego ze śmier­cią Czar­nego?

Na dźwięk tego słowa dwaj inni le­żący w tej sali pa­cjenci (trzeci, po uda­rze, spo­czywa bez­wład­nie jak kłoda) aż uno­szą się w łóż­kach i strzygą uszami. Od razu wi­dać, że czy­tają ta­blo­idy i są na bie­żąco w tym, kto kogo za­mor­do­wał.

– Czar­nego? Pani mówi te­raz ja­kimś szy­frem? Bo to chyba nie­moż­liwe, żeby uśmier­cić je­den z ko­lo­rów?

Sły­sząc tę jawną kpinę, Iza aż zgrzyta zę­bami. Pro­mienny uśmiech na jej twa­rzy przy­gasa i za­mie­nia się w wy­mu­szony gry­mas.

– Pro­szę nie mó­wić, że nie sły­szał pan o gangu Ob­ci­na­czy Uszu i jed­nym z jego ban­dzio­rów. Nie­ja­kim panu Czar­nym.

– Brrr. Ob­ci­na­cze Uczu. To brzmi zło­wrogo – Ma­ciek uśmie­cha się jesz­cze sze­rzej.

– Bo to zło­wro­dzy lu­dzie – chłod­nym gło­sem przy­znaje Iza. Co­raz wy­raź­niej wi­dzi, że nic z tym fa­ce­tem nie wskóra. Po­sta­na­wia jed­nak przy­przeć go do muru jesz­cze raz. Wali więc bez ogró­dek: – To co? Za­bił pan tego Czar­nego czy tylko pa­trzył, jak fa­cet umiera?

Dwaj po­zo­stali, wsłu­chani w roz­mowę tych dwojga, pa­cjenci omal nie spa­dają z łó­żek. Na­wet po­grą­żony w mro­kach nie­świa­do­mo­ści nie­szczę­śnik po uda­rze do­staje lek­kiego dy­gotu ma­łego palca le­wej, wy­sta­ją­cej spod koł­dry stopy.

Uśmiech na twa­rzy Kin­żeja ga­śnie.

– Po­zwoli pani, że od­po­wiem py­ta­niem – mówi. – Kto pa­nią tu wpu­ścił? Wy­da­wało mi się, że ten po­kój jest strze­żony.

– Naj­wy­raź­niej straż­nik nie uznał mnie za za­gro­że­nie – lek­kim to­nem od­po­wiada Iza.

– Co za na­iw­niak…

– A poza tym – Iza po­sta­na­wia wzmoc­nić swoją po­zy­cję w tej dys­ku­sji – je­stem tu za zgodą po­li­cji.

– Na­prawdę? Biuro pra­sowe przy­sta­wiło pani stem­pe­lek upo­waż­nia­jący do za­da­wa­nia mi iry­tu­ją­cych py­tań?

– Stem­pelka nie wzię­łam. Mam za to star­szego aspi­ranta Jacka Ma­dej­skiego. Wy się zresztą chyba już zna­cie – mó­wiąc to, Iza do­strzega, że oczy Maćka stają się na­gle czujne. – Za­raz tu przyj­dzie, wstą­pił tylko jesz­cze na dwa słowa do pana le­karki.

– Do mo­jej le­karki? – po­wta­rza po­woli Kin­żej. – A to świet­nie się składa! – do­daje, pod­no­sząc się z łóżka. – Od­pro­wa­dzę tam pa­nią i oszczę­dzę mu fa­tygi wstę­po­wa­nia do mnie.

Pod­cho­dzi do Izy, de­li­kat­nie uj­muje ją pod ło­kieć, sięga do klamki i bar­dzo ła­god­nie, lecz zde­cy­do­wa­nie kie­ruje do wyj­ścia.

– To nie jest do­bry po­mysł, żeby od­ma­wiać po­li­cji skła­da­nia wy­ja­śnień – za­sko­czona roz­wo­jem wy­pad­ków dzien­ni­karka od­zywa się do­piero, kiedy są już na ko­ry­ta­rzu i mi­jają wy­ba­łu­sza­ją­cego na nich oczy Je­siona. – O ile oczy­wi­ście jest pan rze­czy­wi­ście nie­winny.

– Do­bry po­mysł czy zły, mam do niego prawo – od­po­wiada Ma­ciek. – Od­mó­wi­łem już roz­mowy z pa­nem ko­mi­sa­rzem z Ko­mendy Głów­nej, po­dzię­kuję więc i panu aspi­ran­towi ze Sto­łecz­nej.

– Ko­mi­sa­rzem? Może Mar­kiem Gon­tem? – in­te­re­suje się Iza, kiedy do­cho­dzą już nie­mal do od­da­lo­nych od sali cho­rych o dwa­dzie­ścia me­trów drzwi po­koju le­kar­skiego.

– Ma pani nie­złą orien­ta­cję w sta­nie oso­bo­wym na­szej po­li­cji – od­po­wiada z prze­ką­sem Kin­żej. – Jest wśród funk­cjo­na­riu­szy ktoś, kogo pani nie zna?

– Wielu – zimno uśmie­cha się Iza. – Ale znam za to An­dże­likę.

– A kto to taki?

– Dziew­czyna uwol­niona z łap Czar­nego. Twier­dzi, że oca­lił ją anioł.

– Anioł? – Ma­ciek przez uła­mek se­kundy pa­trzy na nią bar­dzo uważ­nie. – To cie­kawe. Ale w tej sy­tu­acji czuję się oczysz­czony z wszel­kich po­dej­rzeń. Bo kim jak kim, ale anio­łem, to ja, pro­szę sza­now­nej pani, z całą pew­no­ścią nie je­stem – mó­wiąc to, uśmie­cha się tak, że Iza nie­spo­dzie­wa­nie czuje się, jakby na ko­ry­ta­rzu ktoś zro­bił prze­ciąg i owiało ją lo­do­wate po­wie­trze…

– O cho­lera! – Ma­ciek mówi to aku­rat w chwili, gdy Iza uznaje, że zro­biła wszystko, co mo­gła, by prze­pro­wa­dzić z nim wy­wiad, i po­sta­na­wia wra­cać do domu oraz cze­ka­ją­cego w nim na nią sza­lo­nego Dżeka.

– Co: o cho­lera? – pyta za­nie­po­ko­jona, wi­dząc, że uśmiech w jed­nej se­kun­dzie znikł z twa­rzy Kin­żeja, a oczy zwę­ziły się w szparki.

– On tu jest – od­po­wiada jej Ma­ciek, roz­glą­da­jąc się do­koła. – Bli­sko. Bar­dzo bli­sko. Tam! – wska­zuje na drzwi windy, nad któ­rymi wła­śnie roz­lega się „dzyń!” in­for­mu­jące, że dźwig za­trzy­mał się na ich pię­trze. – Bie­giem! – Ma­ciek gwał­tow­nie po­ciąga ją za sobą, rzu­ca­jąc się w prze­ciw­nym kie­runku, w stronę dru­giej, od­le­głej o ja­kieś pięt­na­ście me­trów klatki scho­do­wej.

Iza bez­wied­nie wy­ko­nuje kilka dłu­gich su­sów, gdy w końcu w jej gło­wie świta py­ta­nie: Dla­czego ucie­kam? Przed kim? Wła­śnie wtedy, aku­rat w mo­men­cie gdy po­sta­na­wia się za­trzy­mać i cof­nąć do ga­bi­netu, w któ­rym znik­nął aspi­rant Ma­dej­ski, sły­szy przy uchu zzzyt, zzzyt – i ze zdu­mie­niem pa­trzy, jak na ścia­nie klatki scho­do­wej roz­kwi­tają prze­strze­liny.

– Szyb­ciej! – Ma­ciek szar­pie ją za rękę i po­ciąga na schody.

Z góry, z ko­ry­ta­rza, który wła­śnie opu­ścili, do­bie­gają ja­kieś gar­dłowe okrzyki. „Rzuć ko­pyto! Na zie­mię!” – o ile do­brze sły­szy. A po­tem przy­bli­ża­jący się tu­pot kro­ków. Tym ra­zem nie za­sta­na­wia się, dla­czego ucieka. Pę­dzi w dół ra­mię w ra­mię z Mać­kiem. Siódme, szó­ste, piąte, czwarte... Po kro­kach z góry sły­chać, że tamci ich go­nią, po­wie­trze wciąż prze­szywa ci­che zzzyt, zzzyt – ale tym ra­zem po­ci­ski prze­la­tują da­leko od nich, jakby na­past­nicy strze­lali w dół klatki scho­do­wej na oślep. Po­goń zo­stała w tyle. Na ra­zie…

– Tędy! Do wyj­ścia! – krzy­czy Ma­ciek, kiedy zbie­gają w końcu na par­ter. I cią­gnie ją w stronę dłu­giego, pro­wa­dzą­cego do głów­nego wyj­ścia ko­ry­ta­rza. Nie trzeba być ge­niu­szem stra­te­gii, żeby się do­my­ślić, że pod szpi­ta­lem ban­dyci za­pewne zo­sta­wili ko­goś na cza­tach. A na­wet je­śli nie, to przed bu­dyn­kiem roz­ciąga się ogromna pu­sta prze­strzeń. Nie zdążą prze­biec tego ko­ry­ta­rza, a po­tem po­ko­nać na­stęp­nych kil­ku­dzie­się­ciu me­trów dzie­lą­cych ich od ulicy, za­nim tamci ich nie do­padną.

– Nie! Na dół – od­krzy­kuje Iza i tym ra­zem to ona po­ciąga za sobą Maćka. Na szczę­ście męż­czy­zna nie opo­nuje i chwilkę póź­niej są już w piw­nicy.

Iza szybko się roz­gląda. I w lewo, i w prawo cią­gnie się ob­szerny ko­ry­tarz.

– Znasz te pod­zie­mia? – pyta Ma­ciek, który po raz pierw­szy wi­dzi ogromne, szpi­talne pod­brzu­sze.

– Je­stem tu pierw­szy raz – od­po­wiada dziew­czyna.

– Więc po co nas tu za­cią­gnę­łaś? To może być ślepy za­ułek! Jak tamci się za­raz zo­rien­tują, że zbie­gli­śmy do piw­nicy…

– Tędy! – Iza wy­biera w końcu ko­ry­tarz na prawo.

– Je­steś pewna? – do­py­tuje bie­gnący obok niej Ma­ciek.

– Po­wtó­rzymy wa­riant ucieczki Na­roż­niaka – od­po­wiada dziew­czyna.

– Kogo?

– Nie mia­łeś w szkole lek­cji hi­sto­rii naj­now­szej?

– Ko­bieto! Ja w ogóle nie cho­dzi­łem do szkoły!So­bota, 17 marca 2012, 7:05

Ma­dej trze wiel­kim łap­skiem czer­wone po nie­prze­spa­nej nocy oczy, dra­pie pa­lu­chami za­ro­śniętą szczękę, sior­bie haust zim­nej kawy.

– Nie spać! Pi­sać! – przy­wo­łuje się do po­rządku i da­lej, raz za ra­zem, stuka w kla­wia­turę swo­jego służ­bo­wego kom­pu­tera. Przez cały wczo­raj­szy dzień i pół nocy cią­gle ja­cyś ko­lejni gli­nia­rze ma­glo­wali go py­ta­niami: „Gdzie, u dia­bła, może się po­dzie­wać Kin­żej?” oraz „Kim, do cho­lery, jest ten Kin­żej, że ban­dy­terka tak kon­se­kwent­nie usi­łuje go zli­kwi­do­wać?”. Po­tem usi­ło­wał prze­słu­chać go – już na pro­to­kół – pro­ku­ra­tor (Ma­dej od­mó­wił ze­znań, po­wo­łu­jąc się na zły stan psy­chiczny). W tym cza­sie zro­biono mu ba­da­nia krwi na obec­ność al­ko­holu (wy­nik po­zy­tywny) i nar­ko­ty­ków (ne­ga­tywny). A na ko­niec zwy­my­ślał go przy­były do szpi­tala ko­mi­sarz Je­leń. Lekko nie było, jak to po strze­la­ni­nie.

Dzi­siaj, po kilku go­dzi­nach snu zła­pa­nego na wy­kła­dzi­nie pod swoim biur­kiem, Ma­dej wziął się do pi­sa­nia ra­portu. Wie, że musi się przy­ło­żyć. Wa­żyć każde słowo. Ra­port w po­nie­dzia­łek rano ma le­żeć na biurku bez­po­śred­niego prze­ło­żo­nego – Je­le­nia. Stam­tąd trafi, opa­trzony notką służ­bową, do szefa wy­działu, a po­tem – kto wie? – za­pewne na wy­mu­skane biurko sa­mego ko­men­danta. Drobna nie­ści­słość, cień nie­kon­se­kwen­cji lub po­dej­rze­nie o ja­kie­kol­wiek po­za­prawne dzia­ła­nie może uru­cho­mić la­winę, która znie­sie go w naj­lep­szym wy­padku na eme­ry­turę. Cho­lera, Ma­dej zbyt długo służy w po­li­cji, żeby nie wie­dzieć, że po ta­kiej ak­cji jak ta, która ro­ze­grała się wczo­raj na Ba­na­cha, pra­wie za­wsze musi po­le­cieć czy­jaś głowa. Dla­tego, żeby uchro­nić wła­sne dup­sko, ko­men­dant zwala winę na kie­row­nika wy­działu, który od­bija piłkę w szefa sek­cji, a ten z ko­lei wy­lewa całe szambo na łeb swo­jego pod­ko­mend­nego. Wy­star­czy drobny, nie­po­zorny błąd w ra­por­cie tego ostat­niego, a już ktoś za­czyna w tym drą­żyć, roz­dy­mać, ją­trzyć, szu­kać dziury w ca­łym. Dla­tego ra­port musi być ja­sny, przej­rzy­sty, zgodny z pro­ce­du­rami i pra­wem. No i tu jest fe­ler… Bo prze­cież Ma­dej wszyst­kie dzia­ła­nia w spra­wie Kin­żeja pro­wa­dził po par­ty­zancku. Nie in­for­mo­wał o nich swo­jego bez­po­śred­niego prze­ło­żo­nego, nie pro­to­ko­ło­wał, ba!, nie wy­stę­po­wał do ni­kogo o zgodę na dzia­ła­nia na­ru­sza­jące na przy­kład ustawę o ochro­nie da­nych oso­bo­wych oby­wa­tela. Mało tego! Bez po­ro­zu­mie­nia z biu­rem pra­so­wym współ­pra­co­wał z przed­sta­wi­cielką me­diów, do­pro­wa­dza­jąc ją osta­tecz­nie do waż­nego świadka. Wę­szył so­bie we­so­lutko ni­czym szcze­niak w gów­nie, ła­miąc wszel­kie służ­bowe pro­ce­dury, a na­wet prawo. Co gor­sze, ta ra­do­sna twór­czość za­koń­czyła się po­dziu­ra­wie­niem lam­pe­rii w jed­nej z naj­więk­szych pla­có­wek me­dycz­nych kraju, lek­kim zra­nie­niem dwóch po­stron­nych osób (mu­sieli się, kurwa, aku­rat pa­łę­tać po scho­dach!), wy­stra­sze­niem per­so­nelu oraz pa­cjen­tów kilku szpi­tal­nych od­dzia­łów, ucieczką świadka, za­gi­nię­ciem owej przed­sta­wi­cielki me­diów i – to już kom­pletne fia­sko – nie­uję­ciem ani na­wet nie­roz­po­zna­niem spraw­ców tego ca­łego baj­zlu – dwóch uzbro­jo­nych w pi­sto­lety z tłu­mi­kiem ty­pów w le­kar­skich ki­tlach i chi­rur­gicz­nych ma­skach. Kom­pletna, bez­denna dziura w du­pie! A do tego kom­pro­mi­ta­cja po­li­cji! Bo je­den obecny przy zaj­ściu funk­cjo­na­riusz, po­wo­łany do ochrony świadka, dał się roz­broić jak dziecko. A drugi – star­szy aspi­rant Ma­dej­ski – bez od­da­nia ostrze­gaw­czego choćby strzału schro­nił się w po­koju le­kar­skim. Jak to te­raz prze­ło­żyć na ję­zyk służ­bo­wego ra­portu?

Ma­dej już wi­dzi oczyma wy­ob­raźni, jak Je­leń – któ­rego trudno by­łoby po­dej­rze­wać o skry­wane sym­pa­tie wzglę­dem jego osoby – za­wia­da­mia wy­dział we­wnętrzny. Po­stę­po­wa­nie służ­bowe, na­gana, de­gra­da­cja, dys­cy­pli­narka. Bę­dzie miał szczę­ście, jak sprawa nie trafi jesz­cze do sądu! Ale nie to, w ten uro­czy so­botni po­ra­nek, gnie­cie Ma­deja naj­bar­dziej. Nie może so­bie da­ro­wać, nie ro­zu­mie wręcz tego, dla­czego wtedy, gdy przed no­sem za­gwiz­dały mu kule – cof­nął się do ga­bi­netu i po­zwo­lił tam­tym dra­niom spo­koj­nie do­biec do scho­dów. Czemu nie sta­nął na ich dro­dze? Prze­cież słu­żył kie­dyś w eli­tar­nym ba­ta­lio­nie pre­wen­cji i nie­mal co­dzien­nie rzu­cał ban­dzio­rami o glebę. Bo to raz ktoś pró­bo­wał zro­bić mu wtedy krzywdę? Ni­gdy jed­nak nie pę­kał, za­wsze szedł w zwar­cie. Dla­czego więc tym ra­zem skre­wił? Aż tak zmię­kły mu za biur­kiem jajca, że prze­stra­szył się ja­kichś pa­ta­ła­chów z pu­kaw­kami?

– W mordę. Mu­szę wziąć się w kupę i do­rwać tych su­kin­sy­nów – sy­czy sam do sie­bie. – Jesz­cze za wcze­śnie, żeby zdzia­dzieć.

I stuka da­lej gru­bymi pal­cami w kla­wia­turę, tylko po to, żeby za chwilę za­zna­czyć cały wy­mę­czony tekst, wci­snąć przy­cisk de­lete, siorb­nąć kawę, po­trzeć oczy i za­cząć od po­czątku.

Wtedy ktoś ener­gicz­nie otwiera drzwi po­koju aspi­ran­tów. Ma­dej pod­nosi na in­truza chmurny wzrok i… oczom nie wie­rzy. Ja­sna dupa, jest źle. So­bota. Wcze­sny po­ra­nek. A tu w drzwiach stoi ko­mi­sarz Je­leń. Na­prawdę nie­do­brze.

– Odłóż­cie na chwilę tę dzia­łal­ność li­te­racką i za­pier­da­laj­cie w pod­sko­kach do Sta­rego – zwraca się do Ma­deja wście­kłym gło­sem. – Ja zresztą też je­stem wzy­wany…

– Do Sta­rego? Tego Sta­rego? – Ma­dej­ski na­prawdę po­dej­rzewa, że zmę­czona głowa płata mu fi­gle. – Te­raz?

– Nie, na Wiel­ka­noc. Żeby po­dzie­lić się ja­jecz­kiem – zło­wrogo fuka Je­leń. – Ja­sne, że te­raz! – wy­dziera się. – To rrroz­kaz! Zna­cie, aspi­ran­cie, ta­kie słowo?!

Więc idą. Cho­lera. Nie, nie cho­lera. Cho­lera nie wy­star­czy. Tu trzeba so­bie po­wie­dzieć bez ogró­dek: kurwa żesz mać! Stary, czyli ko­men­dant sto­łeczny. Ge­ne­rał po­li­cji. Nad­in­spek­tor. Ko­leś, któ­remu te różne pa­jace ze świata po­li­tyki przy­bi­jają pią­teczki, a pi­smaki ła­szą się o wy­wiady. Ten wła­śnie ko­leś wstał w dzień usta­wowo wolny od pracy bla­dym świ­tem z łóżka, ogo­lił bu­ziu­nię, wbił się w mun­du­rek i przy­szedł do ro­boty, żeby roz­ma­wiać z jed­nym ze swo­ich star­szych aspi­ran­tów. Słowo ho­noru, Ma­dej wo­lałby już ra­czej do­wie­dzieć się, że do Ziemi zbliża się po kur­sie zbież­nym aste­ro­ida, niż w ta­kich oko­licz­no­ściach po­zna­wać Du­żego Szefa.

Wcho­dzą z Je­le­niem do ga­bi­netu. Mimo lat pracy w po­li­cji Ma­dej pierw­szy raz w ży­ciu daje krok nad tak wy­so­kim pro­giem. Roz­gląda się i… aż przy­siada z wra­że­nia. Oprócz dys­tyn­go­wa­nego, nieco już star­szego pana z pa­go­nami nad­in­spek­tora za biur­kiem wi­dzi w po­koju młod­szego in­spek­tora Zyg­munta Ka­sprzyka, szefa swo­jego wy­działu oraz… in­spek­tora Hen­ryka Nie­wia­dom­skiego – na­czel­nika CBD – i pod­ko­mi­sa­rza Marka Gonta. Su­per, eks­tra, prze­je­bane. W miej­scu pra­wego oka Gont ma ogromną śliwę. Opu­chli­zna sięga mu po­łowy po­liczka. Za­je­biasz­czo. A więc pa­no­wie przy­szli na skargę. W tym ca­łym za­mie­sza­niu Ma­dej­ski za­po­mniał o wczo­raj­szej bójce. Nic to. Za­raz mu ko­men­dant sto­łeczny wszystko przy­po­mni. Za­pewne in­for­mu­jąc przy oka­zji o de­gra­da­cji i dys­cy­pli­narce. Fan­ta­stycz­nie.

– Pan star­szy aspi­rant, zdaje się, zna na­szych go­ści – nieco sta­ro­świecko za­gaja ko­men­dant, zwra­ca­jąc się do Jacka. Ma­dej znów zerka na spuch­nięte ob­li­cze Gonta i lekko kiwa głową. Tak, zna su­kin­sy­nów. Je­den wy­wa­lił go z pracy w wy­dziale, a drugi wal­nie się do tego przy­czy­nił. – Nasi go­ście nie znają na­to­miast pana ko­mi­sa­rza Je­le­nia – cią­gnie swoją ba­ro­kową pre­zen­ta­cję Stary, a po­tem z ko­lei przed­sta­wia przy­by­łych Je­le­niowi.

Mimo po­wagi sy­tu­acji Ma­deja do­pada ja­kiś nie­zro­zu­miały, wi­siel­czy hu­mor. Omal nie za­czyna re­cho­tać. Po tym wszyst­kim, co ostat­nio prze­żył i co go za chwilę ma spo­tkać, ten cały wer­sal robi na nim iście sur­re­ali­styczne wra­że­nie.

– Za­pewne do­my­śla­cie się, pa­no­wie, po­wodu na­szego spo­tka­nia – nie zwal­nia tempa Stary. – Przejdę więc od razu do rze­czy.

O tak, do­my­ślamy się, jak cho­lera! – uśmie­cha się w du­chu Ma­dej. A co?! Skoro już i tak wy­la­tuje, to nie bę­dzie się te­raz trząsł ze stra­chu. Z god­no­ścią odej­dzie. A jak mu Gont znów za­cznie py­sko­wać, to może na­wet i w drugą pa­trzałkę go­ściowi z łapy wy­je­dzie.

– Po­wiem tylko, że o zor­ga­ni­zo­wa­nie tego spo­tka­nia oso­bi­ście po­pro­sił mnie ko­men­dant główny – na ja­ło­wym biegu miele da­lej słowa Stary, a Ma­dej omal nie puch­nie z dumy. Ho, ho, ho! Sam Naj­wyż­szy Szef ra­czył za­in­te­re­so­wać się tym, że on, skromny aspi­ran­cina, pod­ze­lo­wał fli­mono jed­nemu z jego lu­dzi. Co za za­szczyt!

– Cho­dzi, rzecz ja­sna, o grupę prze­stęp­czą ochrzczoną przez me­dia mia­nem Ob­ci­na­czy Uszu – wy­ja­śnia ko­men­dant, a Ma­de­jowi opada szczęka. A więc… Czyli… Że niby nie cho­dzi o tę awan­turę w Głów­nej? Więc nie wy­walą go za chwilę z po­li­cji? Rany! Uf przez duże „U”!

– Obaj z moim prze­ło­żo­nym zga­dzamy się, że wła­śnie te­raz, po po­nad roku bez­owoc­nych sta­rań, jest szansa roz­bić tę naj­groź­niej­szą w kraju i naj­bar­dziej nie­uchwytną grupę po­ry­wa­czy – nie­zmor­do­wa­nie cią­gnie ko­men­dant sto­łeczny. – Dzięki pracy ze­bra­nych tu osób… czyli was wszyst­kich, pa­no­wie… ban­dyci na­resz­cie wy­chy­nęli z cie­nia.

Wy­chy­nęli – po­wta­rza w my­ślach Ma­dej. No, no. Trzeba bę­dzie za­pa­mię­tać to słówko i rzu­cić nim kiedy w ja­kimś ko­mi­sa­ria­cie. Ale się pro­ści gli­nia­rze zdzi­wią!

– To, co się w ostat­nich dniach wy­da­rzyło – wciąż tym sa­mym, po tro­sze mo­no­ton­nym, a po tro­sze pa­te­tycz­nym to­nem prze­ma­wia Stary – a więc na­mie­rze­nie waż­nego świadka, a może i współ­uczest­nika w prze­stęp­czej dzia­łal­no­ści, Ma­cieja Kin­żeja, oraz naj­wy­raź­niej za­ska­ku­jące dla prze­stęp­ców ak­cje po­li­cji z ostat­nich dwóch dni po­zwo­liły nam na­resz­cie na­wią­zać ope­ra­cyjny kon­takt z ban­dy­tami.

Ważny świa­dek Ma­ciej Kin­żej – tym ra­zem to tę frazę Ma­dej­ski ob­raca w my­ślach. Cho­lera, tak wła­śnie two­rzy się sztuczne fakty, które póź­niej za­czy­nają żyć wła­snym ży­ciem. Prze­cież nie wia­domo, czy to w ogóle jest świa­dek! I czy ma coś wspól­nego z Ob­ci­na­czami. Ma­dej do­tarł do tego fa­ceta, bo nie mógł chwy­cić się ni­czego in­nego. Na­mie­rzył go tylko z po­wodu ja­kichś mgli­stych sko­ja­rzeń, nie­spre­cy­zo­wa­nych po­dej­rzeń, nie­ja­snych zbie­gów oko­licz­no­ści. Na nosa. A po­tem durny Gont zro­bił z niego pu­łapkę, wy­pusz­cza­jąc w mia­sto cynk, że niby go­ściu ma coś wspól­nego ze śmier­cią Czar­nego. I się za­częło. Te­raz ża­den z prze­ło­żo­nych – ani w Ko­men­dzie Głów­nej, ani w Sto­łecz­nej – na­wet nie pyta, co Ma­dej­ski ma do za­rzu­ce­nia Kin­że­jowi. Nikt się nad tym nie za­sta­na­wia. Skoro czło­wieka chcieli ubić ban­dyci, to zna­czy, że musi być umo­czony. Będą go te­raz ści­gać, tro­pić, oskar­żać, a chło­pak – choć to py­skaty gów­niarz – może być zu­peł­nie nie­winny. Kurde, jak go te­raz z tej afery wy­plą­tać?

– Oczy­wi­ście, ak­cje, o któ­rych wspo­mnia­łem, były nie­udane – za­strzega Stary. – Ale nie czas się w tej chwili za­sta­na­wiać nad przy­czyną ta­kiego stanu rze­czy ani ana­li­zo­wać ich or­ga­ni­za­cji oraz prze­biegu. Na to przyj­dzie pora póź­niej. Te­raz mu­simy po­łą­czyć siły, aby roz­bić wresz­cie tę groźną bandę kid­na­pe­rów.

Ma­dej znowu uśmie­cha się w my­ślach. A to ci dy­plo­mata z tego Sta­rego. W kilku pięk­nych sło­wach za­warł pro­sty ko­mu­ni­kat: albo do­rwie­cie tych drani i ja­koś przy­mkniemy oko na wa­sze ewi­dent­nie spar­to­lone dzia­ła­nia w Por­cie Czer­nia­kow­skim i na Ba­na­cha, albo – gdy­by­ście jed­nak wy­pu­ścili tam­tych z rąk – prze­czoł­gamy was kon­cer­towo w ca­łym ma­je­sta­cie prawa.

– Mó­wiąc krótko – ko­men­dant naj­wy­raź­niej zmie­rza wresz­cie do fi­nału – od dzi­siaj dzia­ła­cie ra­zem, jako jedna, spójna, ko­or­dy­nu­jąca wszyst­kie dzia­ła­nia grupa.

– Jak to ra­zem? – wy­rywa się Gon­towi.

– Łą­czymy pań­ską sek­cję z sek­cją ko­mi­sa­rza Je­le­nia – chłodno wy­ja­śnia ko­men­dant.

– To zna­czy, że mam te­raz pra­co­wać z Ma­dej­skim ra­mię w ra­mię? – Wciąż nie może uwie­rzyć w swo­jego pe­cha Gont.

– Zna­czy to do­kład­nie to, co po­wie­dzia­łem – lo­do­wa­tym gło­sem od­po­wiada naj­wy­raź­niej nie­na­wy­kły do tłu­ma­cze­nia się przed pod­wład­nymi ze swo­ich roz­ka­zów Stary. – Otrzy­ma­cie środki bez­po­śred­niej łącz­no­ści i ma­cie wszyst­kie swoje ru­chy wy­ko­ny­wać w po­ro­zu­mie­niu i wspól­nie. Po­zo­stałe śledz­twa pro­wa­dzone przez was do tej pory prze­ka­że­cie in­nym ko­mór­kom. Dzię­kuję za spo­tka­nie.

Gont wy­gląda, jakby ktoś na­pluł mu w twarz. Ma­dej po­woli wy­pusz­cza po­wie­trze.

Pięk­nie, pięk­nie. Aż pała mięk­nie – my­śli so­bie nieco ko­lo­kwial­nie. A więc współ­praca z Gon­tem. Naj­bar­dziej znie­na­wi­dzo­nym, po­gar­dza­nym i bez­myśl­nym gli­nia­rzem na świe­cie. Nie­zły po­czą­tek dnia.

– A wła­śnie! Pa­nie pod­ko­mi­sa­rzu – ko­men­dant nie­spo­dzie­wa­nie osa­dza zbie­ra­ją­cego się wła­śnie do wyj­ścia Marka Gonta. – Mia­łem wcze­śniej za­py­tać… Co z wa­szą twa­rzą?

– To, ee, od ude­rze­nia piłką. – Swym sa­mot­nym, pra­wym okiem Gont rzuca Ma­de­jowi strasz­liwe spoj­rze­nie. – Pod­czas par­tii te­nisa.

– A tak. Te­nis. Po­le­cam panu golfa – z nie­zmą­coną po­wagą ra­dzi nad­in­spek­tor. – W gol­fie nie od­bija się piłki w kie­runku lu­dzi. To dużo mniej kon­tak­towy sport…

– Bez­pieczne jest też od­bi­ja­nie piłki pla­żo­wej – mru­czy Ma­dej, gdy za­my­kają się za nimi drzwi Wy­so­kiego Ga­bi­netu.

Nad­ko­mi­sarz Nie­wia­dom­ski w ostat­niej chwili po­wstrzy­muje Gonta przed rzu­ce­niem się aspi­ran­towi Ma­dej­skiemu do gar­dła.Nie­dziela, 18 marca 2012, 10:00

Dok­tor Łu­kasz Ko­nar­ski wciąga noz­drzami świeże, rześ­kie po­wie­trze. Po dwu­na­stu go­dzi­nach od­dy­cha­nia opa­rami de­ter­gen­tów, któ­rymi sa­lowe zmy­wają szpi­talne ko­ry­ta­rze, środ­ków od­ka­ża­ją­cych i tej to­wa­rzy­szą­cej wszyst­kim od­dzia­łom neu­ro­lo­gicz­nym kwa­śnej woni si­ków, sta­rego potu i cięż­kiej cho­roby emi­to­wa­nego przez ciała przy­ku­tych do łó­żek pa­cjen­tów – za­pach roz­mięk­czo­nej wczo­raj­szą mżawką ziemi i zmro­żo­nych po­ran­nym przy­mroz­kiem spa­lin jest dla niego bal­sa­mem. A więc dy­żur skoń­czony. Ma święty spo­kój aż do ju­trzej­szego po­ranka. Te­raz do domu – zdrzem­nąć się, po­tem wy­pić kawę po­daną przez Mał­go­się, a na­stęp­nie ode­brać synka z przed­szkola. Spo­kojne, siel­skie ży­cie. Ro­dzina. Za­mierz­chłe czasy, kiedy miesz­kał w War­sza­wie z inną ko­bietą u boku, już dawno wy­pa­ro­wały mu z głowy. Ro­bił wtedy ka­rierę. Szpi­tal, dy­żury, trudne przy­padki były dla niego wszyst­kim. I do czego go to do­pro­wa­dziło? Nie­sa­mo­wite, że on – wscho­dząca gwiazda neu­ro­lo­gii – po­padł w pa­ra­noję, ośmie­szył się w śro­do­wi­sku, mu­siał opu­ścić sto­licę ob­ło­żony nie­for­malną, ale od­czu­walną jak ja­sna cho­lera, in­fa­mią ko­le­gów le­ka­rzy. Sprawa Kin­żeja, szlag by to… Przez długi czas, tu w Ra­do­miu, czuł się jak na wy­gna­niu. Mały szpi­tal, małe wy­zwa­nia, małe per­spek­tywy. Mę­czył się tak przez kilka lat. Miał po­czu­cie krzywdy, nie­zro­zu­mie­nia, nie­za­słu­żo­nej kary. Przez tę we­wnętrzną sza­mo­ta­ninę, a także – co tu kryć – gor­sze wa­runki ma­te­rialne i ni­ski pre­stiż, roz­pa­dło się jego mał­żeń­stwo, do­tych­cza­sowi zna­jomi za­mil­kli, a nowi pa­trzyli na war­sza­wiaka nie­uf­nie. Na szczę­ście po­znał Mał­go­się. Dzie­sięć lat młod­sza, pie­lę­gniarka. Anioł. Przy niej się uspo­koił, wy­ci­szył, zro­zu­miał, co na­prawdę w ży­ciu ważne. Po­sta­wił na małe, co­dzienne ra­do­ści. I na ro­dzinę. Bo­guś ro­śnie jak na droż­dżach, żona wita go co­dzien­nie uśmie­chem, jest do­brze. O przy­padku Maćka Kin­żeja nie po­my­ślał od kilku lat. Tak, do­brze jest tak, jak jest. Pie­przyć War­szawę.

Idzie chod­ni­kiem, na­wet nie ogląda się na au­to­bus, w końcu do domu ma rap­tem kil­ka­set me­trów. Ra­dom to małe mia­sto. Tu wszę­dzie bli­sko. Na­gle drogę za­jeż­dża mu oso­bowe auto. Pi­jany? Za­słabł? Jak można wje­chać sa­mo­cho­dem pro­sto na chod­nik? Za­nim te py­ta­nia zdążą prze­brzmieć w jego gło­wie, drzwi pa­sa­żera z przodu otwie­rają się i wy­siada z nich… Rany, co za po­stać. Łu­kasz staje jak wryty, robi na­wet krok w tył, jakby chciał cof­nąć się do szpi­tala. Na ucieczkę jest jed­nak za późno. Łysy dry­blas o przej­mu­ją­cym spoj­rze­niu za­ka­piora stoi tuż-tuż. Zresztą… Może chce tylko spy­tać o drogę?

– Dok­tor Ko­nar­ski? – tu­bal­nym gło­sem pyta osi­łek.

– No tak. To ja. – Dok­tor jest za­sko­czony. Skąd ten dre­siarz go zna? Le­czył jego bab­cię? Ojca? Po­trą­cił mu kie­dyś wó­zek pod­czas za­ku­pów w Bie­dronce?

– Za­pra­szam do sa­mo­chodu – mówi dry­blas ta­kim gło­sem i z taką miną, że Ko­nar­ski po­słusz­nie wsiada na tylne sie­dze­nie. A w środku… Jesz­cze go­rzej. Za kie­row­nicą sie­dzi ko­lejny ne­an­der­tal­czyk, tak wielki, że musi się schy­lać, by nie wy­pchnąć ły­sym łbem da­chu. Obok niego zaś… Ten może nie jest tak duży jak dwóch fa­ce­tów z przodu, na­to­miast na pewno jest od nich star­szy. Ale w oczach ma tak skon­den­so­wane zło, taką niemą po­gróżkę, że Łu­kasz – nie­py­tany – płacz­li­wym gło­sem od razu się tłu­ma­czy:

– Pa­no­wie, mam w port­felu tylko pięć­dzie­siąt zło­tych. Ale jak chce­cie, weź­cie. Tylko nie bij­cie.

– Scho­waj te swoje mo­nety – nie­mal do­bro­tli­wie mówi ten, który go do ka­biny „za­pro­sił”. – My nie je­ste­śmy de­ta­li­ści. Na za­wo­dow­ców tra­fi­łeś, dok­torku.

– Że niby ma­fia? – zbie­la­łymi ustami pyta Ko­nar­ski.

– Niech ci bę­dzie, że ma­fia – re­cho­cze kie­rowca, po czym wrzuca je­dynkę i ru­sza.

– Ale to chyba ja­kaś po­myłka? Ja je­stem skromny le­karz, nic nie wiem, ni­czego nie­zwy­kłego nie ro­bię. Na­wet ko­pert nie przyj­muję…

– Coś jed­nak wiesz – da­lej re­cho­cze kie­rowca. – Ale o to, to już cię za­pyta pan Hardy. – Wiel­kim jak me­sel kciu­kiem wska­zuje za sie­bie, na mil­czą­cego do­tąd męż­czy­znę o wred­nym spoj­rze­niu.

– Co ta­kiego miał­bym wie­dzieć, co in­te­re­so­wa­łoby ma­fię? – skrze­czy przez wy­schnięte gar­dło Ko­nar­ski.

– Opo­wiedz nam o Kin­żeju – roz­ka­zuje ci­chym jak skrzyp­nię­cie wieka trumny gło­sem Hardy.

– O Kin­żeju? – nie może na­dzi­wić się dok­tor. – Skąd o nim wie­cie?

– Mamy swoje wtyczki – usłuż­nie wy­ja­śnia osi­łek, któ­rego Łu­kasz „po­znał” jako pierw­szego. – Zdzi­wił­byś się, ja­kie grube ryby z po­li­cji cho­dzą na na­szej smy­czy…

– Za­mknij się – krót­kim szczek­nię­ciem uci­sza dre­sia­rza fa­cet z tyl­nego sie­dze­nia. A po­tem znowu prze­nosi wzrok na dok­tora: – Mów wszystko, co wiesz.

W tym mo­men­cie, ni­czym po­wiew ark­tycz­nego wia­tru, na Ko­nar­skiego spływa olśnie­nie. Że po pierw­sze – jest już tru­pem. Bo prze­cież ci lu­dzie nie mogą po­zwo­lić, żeby opi­sał po­li­cji ich twa­rze, po­dał usły­szany pseu­do­nim czy opo­wie­dział, o co go py­tali. A po dru­gie – że ni­gdy nie cier­piał na pa­ra­noję. Miał ra­cję co do tego wą­tłego, nie­peł­no­spraw­nego chło­paka. Zły sen sprzed lat po­wró­cił.Wto­rek, 20 marca 2012, 23:15

Ma­ria Kwiat­kow­ska od kilku go­dzin nie od­rywa wła­ści­wie wzroku od ekranu kom­pu­tera. Jest… jak by tu naj­le­piej scha­rak­te­ry­zo­wać jej stan? Za­sko­czona? Nie, to okre­śle­nie nie od­daje w pełni stanu jej du­cha. Zde­to­no­wana? Oszo­ło­miona? Też za słabe. Jest po­ra­żona. Tak, dok­tor Kwiat­kow­ska czuje się, jakby kop­nęło ją ty­siąc wolt. Bo wła­śnie zro­zu­miała, na co cierpi, czy ra­czej kim jest jej ta­jem­ni­czy pa­cjent. Nad wy­ja­śnie­niem za­gadki pra­co­wała od piąt­ko­wego wie­czoru aż do dziś. Bo wła­śnie jesz­cze w pią­tek, kiedy po tej nie­szczę­snej strze­la­ni­nie w szpi­talu po­li­cja skoń­czyła ją prze­słu­chi­wać, za­dzwo­niła do pro­fe­sora Ni­ko­dema Gon­czer­skiego, py­ta­jąc, co wie o cho­ro­bie nie­ja­kiego Ma­cieja Kin­żeja (do­brze, że aspi­rant Ma­dej­ski wspo­mniał jej o roz­mo­wie z kra­jo­wym kon­sul­tan­tem – swoją drogą cie­kawe, czy stary lis nie zro­bił tego ce­lowo). Pro­fe­sor wy­ra­ził zdzi­wie­nie, że już druga osoba w nie­dłu­gim cza­sie pyta go o tego za­po­mnia­nego pa­cjenta. Gdy jed­nak usły­szał, że leży on (a ra­czej le­żał) na jej od­dziale, bez pro­blemu po­zwo­lił przy­je­chać po nieco już po­żół­kłą hi­sto­rię cho­roby. Pół żar­tem, pół se­rio ostrzegł tylko młod­szą ko­le­żankę przed „psy­chicz­nymi aber­ra­cjami”, które ni­czym klą­twa mu­mii spa­dają na tych, któ­rzy po­świę­cają temu przy­pad­kowi zbyt wiele czasu.

No i się za­częło. Ma­ria chciała tylko rzu­cić okiem na to, co ów­cze­snymi, dość jesz­cze pry­mi­tyw­nymi tech­ni­kami dia­gno­stycz­nymi wy­ba­dał dok­tor Ko­nar­ski. I wsią­kła. Stu­dio­wała pa­piery przez całą noc. A po­tem jesz­cze przez week­end. Ana­li­zo­wała zro­bione w mar­nej jesz­cze ja­ko­ści rent­ge­now­skie skany głowy. Ślę­czała nad wy­dru­kami EEG, po­rów­ny­wała wy­niki mor­fo­lo­gii krwi. Od­na­la­zła w nich te same nie­jed­no­znacz­no­ści, te same znaki za­py­ta­nia, które ją za­fra­po­wały po zba­da­niu Kin­żeja. Tyle że Ko­nar­ski miał wię­cej czasu na grun­towne prze­ba­da­nie tego dziw­nego pa­cjenta. Dok­tor Kwiat­kow­ska, z du­żym zdzi­wie­niem, prze­czy­tała o za­ob­ser­wo­wa­nych przez Ko­nar­skiego za­bu­rze­niach w wy­dzie­la­niu do­pa­miny przez mózg chło­paka, a także o ob­ja­wach cho­ro­bo­wych, czy ra­czej ca­łej puli ob­ja­wów, które były ich kon­se­kwen­cją. Kre­so­mó­zgo­wie, hi­po­kamp, ciało mig­da­ło­wate. To wszystko dzia­łało u Kin­żeja wa­dli­wie. Wy­niki ba­dań sprzed lat Ma­ria po­rów­nała z tym, co zo­ba­czyła pod­czas ba­da­nia PET i… wszystko do sie­bie pa­so­wało. A więc Kin­żej fak­tycz­nie miał ciężką neu­ro­lo­giczną przy­pa­dłość, wy­ni­ka­jącą z kom­plet­nie roz­stro­jo­nej go­spo­darki neu­ro­prze­kaź­ni­kami. Po­ważna sprawa. Na tyle po­ważna, że do dnia dzi­siej­szego po­wi­nien już dawno umrzeć. Tym­cza­sem, co – opa­trzone wie­loma wy­krzyk­ni­kami i zna­kami za­py­ta­nia – skrzęt­nie od­no­to­wał Ko­nar­ski, chło­pak wy­zdro­wiał. A w każ­dym ra­zie jego cięż­kie neu­ro­lo­giczne za­bu­rze­nia na­gle ustą­piły. Ja­kim cu­dem? Osta­teczne wnio­ski i dia­gnoza przed­sta­wiona przez star­szego ko­legę po fa­chu tylko wzbu­dziły w Ma­rii od­ruch po­li­to­wa­nia. Tak, Ko­nar­skiego ten przy­pa­dek prze­rósł. Fak­tycz­nie zbzi­ko­wał. Jaka więc była prawda?

Dok­tor Kwiat­kow­ska ła­mała so­bie nad tym głowę przez całą noc z nie­dzieli na po­nie­dzia­łek. Bez­sku­tecz­nie. Rano po­pro­siła więc o dwa dni urlopu na żą­da­nie i od nowa za­brała się do pracy. Przez cały po­nie­dzia­łek błą­dziła po omacku, to samo było ze­szłej nocy i we wto­rek rano. Po raz ko­lejny czy­tała hi­sto­rię cho­roby Maćka Kin­żeja, po­tem wpa­try­wała się w zdję­cia z ba­da­nia PET. W tym cza­sie co chwila zry­wała się z krze­sła i pę­dziła do swo­jej bi­blio­teki me­dycz­nych ksią­żek, by do­czy­tać coś, na czym za mało się znała. I cią­gle nic. W końcu, wcze­snym po­po­łu­dniem, pa­dła ze zmę­cze­nia. Spała kilka go­dzin, po czym wstała, zro­biła so­bie kawę i znów sia­dła do kom­pu­tera. Wtedy ją olśniło. Do li­cha! Ko­nar­ski miał ra­cję! Swoją dia­gnozę oparł wpraw­dzie głów­nie na do­my­słach, in­tu­icji i uogól­nie­niach, nie pod­bu­do­wał jej na­ukowo, nie uza­sad­nił dzia­ła­niem praw che­mii, fi­zyki i neu­ro­fi­zjo­lo­gii – ale miał ra­cję, drań! Kwiat­kow­ska z naj­wyż­szym wy­sił­kiem zmu­siła się jed­nak do po­now­nego prze­ana­li­zo­wa­nia wszyst­kiego. Do po­szu­ka­nia sła­bych stron ro­zu­mo­wa­nia. Nie zna­la­zła ich. Wszyst­kie ele­menty ła­mi­główki po­skła­dały się w spójną ca­łość. Na tyle nie­zwy­kłą, że dok­tor Kwiat­kow­ska ma w tej chwili świa­do­mość, iż wła­śnie prze­su­nęła gra­nice Nie­zna­nego. Oczy­wi­ście, nie może na­za­jutrz za­dzwo­nić do „The New Scien­cist” i za­żą­dać re­zer­wa­cji pierw­szej strony ga­zety na pu­bli­ka­cję swego (i dok­tora Ko­nar­skiego) od­kry­cia. To, co ma, to wciąż tylko hi­po­teza, którą na­leży do­piero po­twier­dzić sze­re­giem ba­dań i eks­pe­ry­men­tów. Tyle tylko że bę­dzie to ra­czej trudne, skoro je­dyny do­stępny obiekt do prze­pro­wa­dze­nia ba­dań znik­nął, ści­gany przez ma­fię oraz po­li­cję.

Ma­ria nie ma jed­nak wąt­pli­wo­ści, że do­brze zin­ter­pre­to­wała fakty. Je­den z czo­ło­wych ma­te­ma­ty­ków, za­po­mniała w tej chwili który, po­wie­dział kie­dyś, że praw­dziwą hi­po­tezę ła­two można roz­po­znać po jej pięk­nie. Ina­czej mó­wiąc, je­śli ja­kieś ro­zu­mo­wa­nie da się spro­wa­dzić do pro­stego wzoru, jak na przy­kład E=mc2, i gdy wszyst­kie jego skła­dowe do­brze do sie­bie pa­sują, da­jąc przej­rzy­sty, moż­liwy do sfor­mu­ło­wa­nia w kilku pro­stych zda­niach efekt – musi być ono słuszne. A tak jest wła­śnie w przy­padku tego, co ona od­kryła. No, może oprócz jed­nego iry­tu­ją­cego dro­bia­zgu, drob­nostki, ma­łego bra­ku­ją­cego ogniwa, które można by wy­kryć je­dy­nie do­świad­czal­nie, a które de­cy­duje o tym, czy cała jej ko­ron­kowa de­duk­cja jest praw­dziwa.

Sie­dzi więc przy biurku, mruga za­czer­wie­nio­nymi ze zmę­cze­nia oczami, prze­ciera go­rące czoło i za­sta­na­wia się, co z tym swoim od­kry­ciem zro­bić. Nie można go ogło­sić pu­blicz­nie, bo bez moż­li­wo­ści we­ry­fi­ka­cji wzięto by ją za na­cią­gaczkę. Le­piej w ogóle ni­komu się nim nie chwa­lić, bo tak jak Ko­nar­ski zo­sta­nie uznana za wa­riatkę. Naj­le­piej by­łoby za­cząć od zna­le­zie­nia Maćka. Ale on ra­czej głę­boko się za­szył. Więc co? Iść na po­li­cję? Po co? Nie wolno prze­cież ujaw­niać ta­jem­nicy cho­roby pa­cjenta. Re­guła ta nie obo­wią­zuje, rzecz ja­sna, w przy­padku naj­cięż­szych prze­stępstw. Ta­kich jak mor­der­stwo. Ale Ma­ciek, choć na su­mie­niu ma za­pewne wielu lu­dzi, mor­dercą nie jest. Za­bójcą… tak. Ale nie mor­dercą.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij