Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nóż w plecy, czyli wspomnienia muzykantów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 grudnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nóż w plecy, czyli wspomnienia muzykantów - ebook

Jeszcze w epoce PRL-u, podczas wiejskiej imprezy uwagę dociekliwego inżyniera przykuli nadużywający alkoholu muzykanci śpiewający piosenki opatrzone wulgarnym tekstem. Jakiś czas później do obserwatora dotarła wiadomość, że muzycy zginęli w wypadku samochodowym. Zainteresowało go, kim byli prywatnie, dlaczego wybrali tak osobliwy, wymagający wielkiego samozaparcia sposób zarobkowania oraz jakie mieli plany i marzenia.

Te i inne pytania sprawiły, że Bogdan Pniewski postanowił pochylić się nad pogardzanym przez niektórych, przez innych podziwianym zawodem muzykantów weselnych. Oto słodko-gorzkie opowieści oparte na prawdziwych ludzkich historiach, nierzadko dalekich od beztroskiej atmosfery ludowej zabawy.

Kategoria: Inne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-637-9
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zamiast wstępu

W 1972 roku zostałem kierownikiem budowy stacji pomp w małej wiosce, do której autobus przyjeżdżał – i zaraz odjeżdżał – trzy razy na dobę.

Zostałem zaproszony na zabawę choinkową.

Na scenie domu rolnika ustawiali swoje narzędzia pracy trzej podobni do siebie muzykanci.

– To bracia Jankowiaki – wtajemniczyła mnie organizatorka. – Najlepsza orkiestra w okolicy, panie kierowniku. Zobaczy pan, jakie to zgrywusy.

Przy stołach zaroiło się od butelek i zakąsek, a więc – ogary poszły w las. Huknęło, brzęknęło i przywitał nas jeden z braci.

– Dzieńdobrywieczór państwu! Tak was witamy, bo w waszym sklepie ktoś nam zarąbał zegarki.

Ludzie zareagowali śmiechem. Jedna z pierwszych piosenek brzmiała tak:

„Ramona, twój ojciec woził u mnie gnój…”.

Przy stole zostało nas niewielu, na „parkiecie” przytupywali tancerze i było coraz weselej.

Publiczność biła brawa, muzykanci wypijali wódkę przy służbowym stoliku i pochylali głowy nad tajemniczym projektem. Wymieniali uwagi, kreślili coś, poprawiali i tak w koło Macieju.

Czas mijał, a oni śpiewali:

„Już nigdy nie nadepnę ci nogą na biust,

Już nigdy nie obejmę cię wpół i p… o stół…”.

Mrowie przeszło po moich plecach i zaraz uciekło, bo wokół rechotano ze śmiechu i przekazywano inne oznaki zadowolenia.

Sąsiad poszedł na scenę i wrócił pijany.

– Panie kierowniku, oni tam mają więcej gorzały niż my wszyscy razem.

– A mówiłam? – przekonywała przewodnicząca. – To prawdziwi jajcarze. Podczas oczepin zrobili konkurs i państwo młodzi losowali zadania dla uczestników. Jeden taki, chucherko, miał przynieść z kuchni… kucharkę. Jaja jak berety, bo ta kucharka ważyła ponad sto kilo. Śmiech buchnął wielki, kiedy drzwi się otworzyły i wyszła, niosąc chudzinę na barana. Jankowiaki już nie musiały grać. Swoje zrobiły.

Minęło „A karasie po k…” i znów bracia coś zawzięcie tworzyli, aż niespodziewanie poopuszczali głowy i posnęli. Trąciłem lekko sąsiada:

– Patrz pan, patrz pan.

– No to co, że śpią. Odpoczną i znowu zagrają.

Po paru minutach wróciłem z domu z taśmowym magnetofonem ZK 140, połączyłem ze wzmacniaczem i tańczyliśmy przy Abbie, Demisie Roussosie i Krzysztofie Krawczyku, a organizatorka szeptała mi do ucha: „Słyszy pan, jak pięknie grają nasze Jankowiaki”?

Awansowano mnie i przeniesiono do odległej o trzydzieści kilometrów wielkiej wsi z bieżącą wodą.

Zostałem zaproszony na zabawę choinkową… Wszedłem do sali domu kultury, a tam na scenie ustawiali swoje pudła bracia Jankowiaki. Wszystko powtórzyło się kropka w kropkę.

Po paru tygodniach powiedziano mi, że bracia zginęli w wypadku samochodowym. Wracali pijani z imprezy i samochód walnął w drzewo. O tym, jak byli popularni, świadczył fakt, że na pogrzeb zjechało pięćset osób.

Niedługo potem znalazłem się w ich wiosce u znajomego dyrektora szkoły. Zobaczyłem olbrzymi grób pokryty stertą kwiatów i zniczy. Pokazano mi też ranczo.

Byli wzorowymi rolnikami, wyprzedzającymi innych o długie lata. Gospodarzyli wspólnie, dzieląc się sprawiedliwie zyskiem. Każdy miał żonę i syna, a na wielkie, zawsze uprzątnięte i suche podwórze każda rodzina wychodziła innymi drzwiami. Mężczyźni odpowiadali za uprawę, kobiety za hodowlę. Sprzedawały doskonały nabiał i świeżutkie mięso na targowisku w dużym mieście. Mężowie ciągle wdrażali wspaniałe projekty: system melioracyjny, duża wędzarnia, chłodnia, suszarnia zboża, warsztat naprawczy samochodów i maszyn rolniczych, domowa piekarnia, staw. W budynkach gospodarczych panował porządek, a zwierzęta, czyste i zdrowe, nigdy nie były głodne.

Nikt ich nigdy nie widział przed sklepem na piwku. Grzeczni, życzliwi i kochający gospodarze swojej ojcowizny… Więc, po co grali?! Dlaczego opuszczali rodzinę i jechali na poślednią chałturę, gdzie popisywali się tanim dowcipem, wulgarnymi tekstami i tandetną muzyką niewartą pięciu groszy – w której nic nie stroiło, nie brzmiało, nie wyrastało ponad niechlujne i wulgarne przyśpiewki?

Ludzie ich akceptowali, ryczeli ze śmiechu, kiedy kazali komuś w czasie oczepin przynieść majtki druhny, a ten zadanie szybko wykonał. Czyżby to był powód?

Są w historii muzyki opisane przypadki, kiedy samoucy stawali się genialnymi wirtuozami albo kompozytorami. Oni woleli poprzestać na małym… na najmniejszym.

Zacząłem nękać poznanych tu i ówdzie muzyków, klezmerów, muzykantów, grajków… Spodziewałem się monologów o realizowaniu potrzeby szacunku, uznania, o rozwijaniu swego potencjału, o przyjaźni i marzeniu o sławie. Uknułem nawet teorię na własny użytek, że doświadczenie czasami może z powodzeniem zastąpić kompetencję i możliwości człowieka, który chce zrealizować marzenia z okresu dzieciństwa. A rozczarowania i dramaty? Zdarzają się w każdej profesji.

Moi rozmówcy – przy kielichu, przy herbatce – udzielali mi przeważnie takiej odpowiedzi:

„Wie pan, robili wesela, zabawy… ktoś musiał grać i tak padło na mnie”.

Zdobywamy góry, bo są. Wysłuchałem kilku ciekawych opowieści. Oto one.Wesele Ziutka

Mówi pan, że pięknie zagrałem „Mały kwiatek…” Cóż, klient – nasz pan. Dobrze zapłacone, dobrze zrobione. To był kiedyś wielki przebój. Skomponował tę melodię stary jazzman Sidney Bechet i nadał jej tytuł „Petite Fleur”. W Polsce spopularyzował ten utwór klarnecista Acker Bilk, który swego czasu grał z zespołem w warszawskich knajpach. W radiu nadawano to nawet kilka razy dziennie. Mały kwiatek grałem w życiu nie mniej niż pięćset razy, był więc czas na opracowanie niezłej interpretacji. Koledzy – muzycy – też mi w tym dopomogli. Mój złoty saksofon to Henri Selmer Paris. Ma on swoją historię, podobnie jak moje na nim granie. Grać byle jak nie wolno, lepiej od razu rzucić to zajęcie. Są książki o saksofonistach – polskie też. Niech pan popyta w dobrych bibliotekach. Wie pan, wszystko ma swój początek. Mój stryjek, świeć panie nad jego duszą, żartowniś i cynik, mawiał, że na początku był wzwód. „Nie ma narodu bez wzwodu”. Śmieszne, co? I obrazoburcze. Dla mnie i mojej kariery saksofonisty na początku był sierżant Karolek.

Wzięli mnie do wojska w 1955 roku. Nadchodziły dostrzegalne przemiany. Nie żył już Stalin, umarł Bierut, władzę nad wschodnią Europą objął Chruszczow. Była krwawa rewolucja na Węgrzech, a u nas poznański październik. Kpiliśmy z naszych politruków, którzy co parę tygodni podczas politycznych prelekcji przedstawiali sprzeczne z poprzednimi poglądy. Zawiał cieplejszy wiatr i tłumy wniosły na rękach towarzysza Wiesława. Nastał spokój i wiara, że nareszcie coś drgnie, że ktoś ruszy tę bryłę, da siłę i urzeczywistni nadzieje.

Dobry duch naszej kompanii, sierżant Karolek, postanowił stworzyć niewielką orkiestrę dętą na potrzeby jednostki. Po przesłuchaniach przy pianinie wybrał dwudziestu żołnierzy, rozdał zdobyczne instrumenty i wbijał nam, tępym wieśniakom, muzykę do głowy, do serca i do żołądka, bo od tej pory podczas posiłków z kołchoźników płynęła muzyka w wykonaniu orkiestr dętych. Sierżant Karolek, kochane chłopisko, potrafił grać na wszystkim. Wziął helikon – zagrał, wziął trąbkę – wirtuoz, puzon – podziw, werbel – tremolo jedną ręką. Patrzyliśmy na te wyczyny jak skamieniali, bo wiedzieliśmy, że nigdy nie dorównamy naszemu nauczycielowi i wychowawcy. Ja dostałem nieco poobijany, ale sprawny saksofon tenorowy. Sprawdził to sam mistrz. Dmuchaliśmy z zapałem w pogięte misternie rury, zgłębiając powoli ich tajemnice, poznawaliśmy nuty; najpierw półnuty, ćwierćnuty, potem ósemki i szesnastki – nawet z kropkami. Wreszcie razem zagraliśmy fragment marsza. Pierwsze próby nie epatowały równością, czystością tonu i zrozumieniem celu wytyczonego przez dyrygenta, zwłaszcza że czekały nas schody. Granie na instrumencie podczas marszu – przeponowy oddech, równy krok – sprawiło, że nasza muzyka rozlatywała się niczym grosiki z dziurawej portmonetki pijanego. Sierżant nie dawał za wygraną, a ponieważ nas kochał, my też pokochaliśmy jego. Zaczęliśmy grać zupełnie nieźle. No nie aż tak jak zawodowa orkiestra garnizonu albo orkiestra marynarki wojennej, ale obciachu na pewno nie było. Cały nasz repertuar to piętnaście marszów, hymn państwowy i Międzynarodówka. W razie potrzeby byliśmy zdolni do wyćwiczenia okolicznościowego utworu w ciągu kilku dni. Rżnęliśmy jak starzy, dudniąc obcasami na placu defilad, z dumą patrzyliśmy na maszt i na buławę tamburmajora. Jakoś na początku marca ostatniego roku służby sierżant demonstrował nam partyturę wiązanki pieśni wojskowych i poprosił naszego koncertmistrza, trębacza Józka o pomoc. Po paru pomyłkach Józek – dla niektórych Ziutek – zwierzył się, że ma zmartwienie, bo jego ukochana zaszła w ciążę. On jest ojcem, a do cywila kawał czasu. Na wsi panny z dzieckiem nie tolerują.

– A który to miesiąc? – spytał wódz.

– Minął trzeci…

– Wojsko, starszy szeregowy, nie opuszcza żołnierza w biedzie. Ślub trzeba brać w trakcie służby, w galowym mundurze, z odznaką „Wzorowy Żołnierz”. Pójdę do szefa z raportem. Dostaniesz dwa dni przepustki na obgadanie terminu ślubu, zapowiedzi i tak dalej, a my w prezencie poślemy ci kolegów muzykantów na wesele. Tak będzie, wiara?

– Tak jest, obywatelu sierżancie – wydarliśmy się radośnie i o wiele równiej niż niekiedy nasza muzyka.

Termin ślubu ustalono na 21 kwietnia, pierwszy dzień Wielkanocy. Na muzykantów weselnych nasz guru wyznaczył akordeonistę Jurka, który inicjację przeszedł jeszcze w cywilu, bębniarza Cześka i mnie, saksofonistę. Pod okiem sierżanta ćwiczyliśmy melodie taneczne, a zadanie to było o tyle łatwiejsze, że nie groziło nam zmylenie kroku ani zepsucie figury wykonywanej przez orkiestrę podczas marszu.

Koszary opustoszały. Wielu żołnierzy otrzymało przepustkę. Pozostało kilku rozrabiaków z ZOK-iem1 na plecach, drużyna wartownicza i my, muzykanci Ziutka. Do wsi, gdzie przygotowywano weselną ucztę, było przeszło czterdzieści kilometrów, więc niezastąpiony Karolek załatwił transport i asystę młodego podporucznika.

Rodzice Wiery, przybysze zza Buga, dobrze wybrali lokum. Musiał tu mieszkać bogaty bauer, bo dom był wysoki, obszerny, z wielkimi pokojami. Po drugiej stronie podwórza imponowały wielkością stodoła i obora. Panował porządek, a ganek przystrojono brzeziną i tatarakiem.

Wypakowaliśmy instrumenty, a oficer odsyłał młodego żołnierza do koszar, umawiając się na poranne odwiezienie ekipy. Gospodarz wyjechał ze stodoły ustrojoną kolorowymi wstążkami furmanką dla nowożeńców i ich rodziców. Parskały konie ciągnące furmanki z gośćmi weselnymi.

Ziutek i Wiera wyszli na ganek i pozdrawiali wysiadających z wozów weselników. Wiera ukryła nieco wypukły brzuszek w długiej i rozległej sukni ślubnej. Na głowę włożono jej obowiązkowy welon.

Ziutek prężył muskuły, prezentując odprasowany mundur z jedną belką na pagonach i z odznaką „Wzorowego Żołnierza” w okolicach serca. Zagraliśmy marsza… jednego, drugiego… Babcia Wiery, z lekka zaciągając kresową gwarą, odśpiewała kilkanaście zwrotek okolicznościowej pieśni, z której wynikało, że los poślubionej kobiety jest naznaczony ciężką pracą ponad siły, a wręcz męczarnią, absolutnym posłuszeństwem i dozgonną wiernością. Goście przyklękli, rodzice błogosławili swoje dzieci, a my z Jurkiem przy akompaniamencie werbla graliśmy „Kto się w opiekę” i znów marsz za marszem. Towarzystwo wsiadło na wozy z gumowymi oponami i wio. Trzy kilometry do kościoła to dla koników tylko parę klaśnięć z bata. Sprawdziliśmy zawartość czapki. Zarobiliśmy niezłe pieniążki. Naród nie żałował datków dla żołnierzy.

Dwa wielkie pokoje były oddzielone rozsuwanymi szeroko drzwiami i w tym przestronnym pomieszczeniu oświetlonym dwiema żarówkami wiszącymi na szarym kablu i świecami w lichtarzach ustawionych na stole urządzono weselną biesiadę. Większość gości usiadła na okrytych kocami deskach przybitych gwoździami do ławek i podpartych grubymi kołkami.

Podano rosół, potem ziemniaki z mięsem drobiowym i z mielonymi kotletami. Biesiadnicy polewali swoje porcje brązowym sosem i jedząc, przypatrywali się innym gościom. Najwyższe za stołem miejsce zajęli młodzi małżonkowie, siedząc w otoczeniu rodziców i dwojga drużbów. Nad nimi na ścianie powieszono obraz z Matką Boską i namazany niewprawną ręką napis: „Szczęść Boże młodej paże” (pisownia oryg. – przypis autora). Wniesiono wódkę w butelkach z czerwoną kartką, zatykanych papierowym korkiem, zaklejonym lakiem. Goście opukiwali ten brązowy uszczelniacz bardzo sprawnie, z łatwością również napełniali kieliszki. Zagrzmiały toasty. Graliśmy razem ze śpiewającymi dobre pół godziny „Niech go piorun trzaśnie” i „Niech pod stołem zaśnie” poprzedzane kilkoma kolejkami.

Co parę minut zmuszano wystraszonych nowożeńców do pocałunków. Teraz nam podano obiad, kompot, oranżadę i butelkę wódki. Podoficer usiadł przy stole weselnym obok młodej pani – nauczycielki i kierowniczki tutejszej szkoły, a także właścicielki pięknych porcelanowych naczyń, błyszczących szkieł i lśniących sztućców, które górowały wytwornością nad pozostałymi. Po godzinie oficer wydał nam rozkazy: „Jeden kieliszek na godzinę i ani kropli więcej. Jestem u pani nauczycielki, po drugiej stronie drogi. Widzicie stąd te dwa wielkie okna?” – i odszedł, zostawiając nas samych wśród kaszanek, salcesonów, smażonych kurczaków, pęt swojskiej kiełbasy i smażonych ryb w sosach i w zalewach. Dostrzegliśmy sałatkę warzywną z kawałkami kiełbasy, chleb i ciasto w wiklinowych koszykach oraz grzyby w occie i kiszone ogórki. Bogato. Uczestników biesiady było czterdzieścioro.

Tylko jeden mężczyzna założył białą koszulę, paru miało na sobie marynarki i krawaty. Większość przybyła w swetrach i wytartych koszulach. Tu i ówdzie połyskiwały złote zęby, kilku próbowało bezskutecznie ukryć ubytki, które były znakiem tamtych czasów. Kobiety, chociaż nie wszystkie, prezentowały się znacznie lepiej. Ledwie nauczycielka ucałowała szczęśliwych nowożeńców i opuściła ucztę, jeden z niewielozębnych zaseplenił: „Oj, będzie miał porucnik uzywanie, oj, będzie”, na co niektórzy zareagowali wymownym gestem ręki.

– A co to teraz za nauczycielka – odezwał się ktoś z drugiego końca. – Dzieci głaszcze i przytula, śpiewa z nimi i opowiada bajki. Do szkoły wejść nie można, taki hałas. W szkole rządzić powinien chłop z grubą lagą. O, ten poprzedni kierownik…

– Ten poprzedni chlał z wami – przerwała mu kobieta z boku. – Dzieci bił do krwi, żadne z nich nie umiało czytać. Dobrą mamy nauczycielkę. Komitet założyła, po wsi chodzi i odwiedza dzieci.

Po paru miesiącach jej pracy moje dzieciaki czytają i książki z biblioteki przynoszą.

– Jedno i drugie jest ważne – zawołał łysawy mężczyzna. – Za dużo bić nie wolno, ale od czytania może boleć głowa i wzrok można stracić.

Wstał pan w białej koszuli i kraciastej marynarce i przerwał ten odwieczny spór.

– Szanowni goście, droga paro młodych – zawołał.

– Raczej towarzysze i obywatele, panie partyjny – przyciął mu młodziak w naszym wieku.

– Proszę mi nie przerywać. Cieszy nas to, że zawarliście związek małżeński właśnie teraz, gdy nasza władza ludowa zaprezentowała nieskazitelnie czyste oblicze, kiedy towarzysz Gomułka zdemaskował i potępił grzechy popełnione w okresie błędów i wypaczeń. Rozwiązał nieskuteczne i nielubiane spółdzielnie rolnicze – kołchozy. Obiecał rolnikom zniesienie dostaw obowiązkowych i poprawę doli robotników i inteligencji pracującej. Chcemy, aby tu kwitł rozwój gospodarczy, żeby zagrała rozbudowa i odnowa. Mam pewność, że wy, młodzi, weźmiecie w tym procesie aktywny udział. Teraz będzie to przyjemnością dzięki sojuszowi ze Związkiem Radzieckim.

– Panie partyjniak – krzyknął młody. – A kto parę lat temu rolników do kołchozów napędzał, kto przywoził agitatorów i ubeków, kto ojca mego wsadził na parę tygodni do pierdla, bo najdłużej się opierał? Nic tu nie pomoże nowy krawat. To pan w czerwonym szlipsie na gumce ludzi w maliny wpuszczał. Siedź pan lepiej cicho.

– Tak jest – poparł go ktoś inny. – Ledwo dostaliśmy ziemię, zaraz nam ją kazano oddać kołchozowi.

– Ja tylko wykonywałem odgórne polecenia. Każdy chce żyć. Składałem już samokrytykę. Popatrzcie, ilu wielkich ludzi pomyliło się co do Stalina. Słuchaliście chyba referatu towarzysza Chruszczowa…

– A ten Chruszczow skąd przyszedł? Nowo narodzony? Może z bunkra wylazł…

– Tu nie będzie żadnej gospodarki – przewidział nowy rozmówca. – Wujek Sam i Adenauer zrobią nam nową Hiroszimę.

Aby wyciszyć spór, zagraliśmy walczyka, potem przedwojenny przebój „Zimny drań”, dorzuciliśmy tango „Siedem czerwonych róż”, a skończyliśmy występ oberkiem. Tancerze kręcili koła z impetem i co chwilę walili obcasami o drewnianą podłogę. Bębniarz wołał: „odbijany”, a Jerzy coraz szerzej rozciągał miech. Goście nas pochwalili, po czym zziajani, ale weseli, usiedli do stołu. Mężczyźni wyjęli papierosy. Dym sprawił, że w wielkiej izbie pociemniało, ale nikt na to nie zważał. Tutejsi z powodu licznych awarii niejeden wieczór spędzali przy świetle lampy naftowej.

– Nie ma jak sporty – pochwalił markę Stach. – Panie partyjny, wie pan, co to znaczy: SPORT? Nie wie pan? – Stalin Powiedział – Ostatnie Resztki Tłuszczu.

– Tak, tak – pomógł mu sąsiad. – A z powrotem: – Towarzysze Robotnicy Odpowiedzieli – Pier… Stalina.

Wybuchł śmiech.

– A ja popieram pana partyjnego – powiedziała żona gospodarza, matka Wiery. – Żebyś pan wiedział, panie Stasiu, jaka bieda była na wsi przed wojną. My mieszkali za Bugiem, z drugiej strony Dorohuska. Ile to razy, no nie, Sasza, musieliśmy gotować wodziankę z popsutym kartoflem, szczawiem, pokrzywą, mleczem. Były lata nieurodzaju – zaraza, deszcze… Wszystko czerniało, marzło i więdło. Ten Gumułka to święty człowiek i ja myślę, że to Pan Bóg go zesłał, żeby ochronić nasz naród. Nie może tak być, że ludzie wieczną biedę cierpią oszukiwani i pomiatani. Musi być kiedyś lepiej.

– Była bieda – zareagował Stach – bo Żydzi rządzili. „Wasze ulice, nasze kamienice” – mówi wam to coś?

Nikt nie lubił Żydów. Znacie tę piosenkę?

Jechał Żydek na świni

I trzymał się szczeciny.

Szczecina się urwała,

Żydka w mordę wyprała.

Hitler bandyta, ale z Żydami zrobił porządek, a zresztą, za Bugiem to już nie Polska. Tam SSSR.

– Jak nie Polska, panie! Kiedy ja we Lwowie mieszkałem, w polskim mieście. Słyszał pan o Orlętach Lwowskich? Tam poznałem Boya Żeleńskiego i Makuszyńskiego. Wielcy to byli Polacy. A Szczepcio i Tońcio w lwowskim radiu?

– Może to byli Polacy. Ich sprawa. A Lutka Cześkiewicza pan znasz? Nie? Widzisz pan, każdy ma swoich znajomych. Polska jest do Buga, a za Bugiem SSSR.

– Czyli Stalin Srał Surową Rybą – krzyknął człek nalewający wódkę sąsiadom przy stole.

– Po polsku CCCP.

– Ach tak, czyli Cep Cepa Cepem Pogania.

– A ten Lwów mógł być w Polsce – włączył się do dyskusji następny znawca historii, właściciel złotych zębów. – Gomułka chciał, żeby Nikita oddał Polsce Lwów i Kijów.

– No i co, no i co?

– Dobrze, Wołodia – odpowiedział Chruszczow. – Zawołam enkawudzistów. Oni dadzą ci chętnie parę kijów. A lwów to już sam sobie nałapiesz.

Towarzystwo zrywało boki ze śmiechu.

– Żarty żartami – zabrał w końcu głos gospodarz – kraj nasz daleko na wschód sięgał. Różne narody tam mieszkały. W czasie wojny na wioseczki bandy napadały i wszystko kradły. Żydów od razu wytracili, potem wzięli się za Polaków. W czterdziestym czwartym ruskie z polskimi żołnierzami przekraczali Bug.

My z żoną tylko Wierę wzięli, zostawili okradzioną chatynę i uciekli do polskich żołnierzy.

Takie złote chłopaki, przechowali nas, karmili i przeprawili przez rzekę. Dotarli my pod Chełm, gdzie mieszkała moja siostra. Rok tam my przetrwali, pomagając, jak umieli, a potem ruszyli tam, gdzie na ulicach namawiali. Na wschodzie wielu naszych rodaków zginęło. Nam się udało. Patrzcie, jaka piękna nasza córeczka, zięcia jakiego dobrego my dostali, dobrze mówię, panie Lwowiak?

– Mądrego i przez tydzień słuchać można.

– O, o, a ty, panie Stachu, przyjdź kiedy tak po trzeźwemu, a my ci wszystko opowiemy.

Stach podrapał się po czuprynie.

– Panie partyjniak – powiedział. – Może i pan ma rację. Nalejcie wódki. Wypijemy zdrowie pana partyjniaka.

Zagraliśmy teraz piosenki ludowe, wśród których znalazła się piosenka o babie, która miała koguta.

Tancerze śpiewali gromkim głosem, tupali i zmieniali posłusznie partnerki na rozkaz Cześka.

Znów wypito zdrowie partyjniaka i nadeszła północ. Kobiety wyprowadziły na środek Wierę, posadziły ją na jednym z nielicznych krzeseł i w jej intencji śpiewały litanię. Jurek założył akordeon i w chwili, gdy matka z innymi kobietami dotknęły welonu, wstał i zaczął pięknie śpiewać:

Czemużeś mnie, matuleńko, za mąż wydała

Kiedym ja na gospodarstwie nie rozumiała

Lepiej było u matuli w okienku stoić

Co niedzielę, co świąteczko to się ustroić.

I światam ci nie użyła

Młode lata utraciła

Matulu moja, matulu moja.

Podszedł teraz Ziutek, a kobiety przekazały mu welon i… odcięty warkocz Wiery.

Nigdy więcej nie widziałem podobnego obrzędu. Nikt nie wyrywał gościom pieniędzy, a i łezki niektórym pociekły.

Spojrzałem w okno i ujrzałem przylepione do szyb twarzyczki dzieci. Maluchy miały może po dziesięć lat. Czesio pokazał im koszyk z ciastem i delikatnie otworzył okno.

– Bierzcie, smyki, to dla was. Tylko koszyk zostawcie.

Środek nocy już był, a tych dzieciaków nikt nie szukał.

Graliśmy popularne wciąż „Niebieskie tramwaje”, „Autobus czerwony”, a z repertuaru w tym czasie najpopularniejszej piosenkarki, Marii Koterbskiej – „Karuzelę na Bielanach” i zupełnie nowy przebój: „Serduszko puka w rytmie cza cza”. Gdyby nie Jerzy, zginęlibyśmy tu niechybnie. Już przed wojskiem grał na zabawach i na weselach z ojcem i ze stryjem. Opowiadał nam, że podczas takich imprez czasami strzelano i ginęli ludzie.

Akordeonista radził sobie doskonale, a ja tylko gdakałem mu do wtóru. Dopiero kiedy spamiętałem melodię, grałem razem z nim. Nauka nie szła w las.

Na podwórku wziął nas na cel Stach.

– No i co, młode wojsko, wylęgarnia talentów, ile do końca służby?

– Pomyłka, kolego, sto czterdzieści centymetrów do cywila.

– No, nie wyglądacie, bo co też to za wojsko na lądzie. Ja służyłem w marynarce trzy lata. Wyszedłem w zeszłym roku. Tam to była dyscyplina. Służyłem na Oksywiu, potem w Świnoujściu. Parę razy czyściłem pokład szczoteczką do zębów. Bosman pokazywał nam cel, a my waliliśmy na morzu, aż fale cichły ze strachu. Torpedy też odpalaliśmy.

– Waliliście ze ślepaków…

– Żołnierzu, masz szczęście, że szanuję orzełka. Nie wyciągaj ode mnie tajemnicy państwowej.

– Grasz na trąbie, toś i sam trąba. Każdy ci powie, że w czasie pokoju nie trzeba marnować pocisków, które mogą się przydać na wojnie.

– A będzie wojna?

– Musi być, za dwa, trzy lata.

Staśka poparł przechodzący obok nas jego starszy kolega.

– Rację masz, Stachu – oznajmił. – Pamiętasz, jak Bazylak wybudował stodołę? Wysoka ponad okoliczne brzozy, z mocnych kantówek i grubych dech, z sąsiekami i klepiskami, wielkimi wrotami. I co… Podpalili mu ją. Nie zdążył opić ani poświęcić. Nie jest to znak od Boga? Nic nie wolno robić, ino czekać.

Wróciliśmy do środka, a Stach ponownie zaordynował partyjniakowi głęboki toast. Mężczyźni byli już wyraźnie pijani i rozochoceni. Wódka dopinguje Polaka do śpiewania.

Wnet więc zaśpiewano – w paru kątach co innego. Co tu wybrać. Tu Świniarz, tam Kasia i dziura w płocie. Zagraliśmy „Padmaskownyje wiecziera” ze śpiewającymi ładnie kobietami. Potem Jurek zaczął popularną „Katiuszę”. Hulano na całego i śpiewano, otwierając usta bardzo szeroko.

Rozkwitały grusze i jabłonie

Papłyli tumany nad riekoj…

Niewielki człek wskoczył na ławę i zaryczał:

Rozkwitały jabłonie i gruszki

Wygnaliśmy Niemca, wpier… się ruski…

Partyjnego szlag trafiał.

– A czastuszki znacie? – pytał Lwowiak. – Zagrajcie! Ognia!

Nie trzeba było powtarzać. Rąbnęliśmy, aż zamigotały świece na lichtarzach.

Ja w kołchozie uradyłsja, ja w kołchozie, Jop jo mać

Ja w kołchozie nauczyłsja ruskie dziewoczki …ebać…

Tańczący natychmiast utworzyli duże koło, każdą zwrotkę śpiewał inny solista, a refren – wszyscy.

W środku koła podskakiwali na ugiętych w kolanach nogach odważni pijani akrobaci. Wszystkie zwrotki były wulgarne i nasycone prymitywnym erotyzmem. Nawet starsza, z lekka tylko uzębiona i uczesana kobieta wydała z siebie wspomnienie.

Kak ja była maładaja, kak ja była riezna

Sama nogi rozkładała i pod Wańku liezła.

Aj, aj, Dunia ma, Dunia dziewoczka maja – ryczeli szczęśliwi weselnicy.

Nastąpiła teraz chwila spokoju, trochę tylko zakłócana brzękiem butelek i kieliszków. Talerze z zakąskami, z wędliną, sałatką straciły całkowicie popularność, podobnie jak ciasto.

W kąciku rozmawiające ze sobą kobiety zaśpiewały:

Kuda, kuda, trepinka miłaja…

Stach wyskoczył w górę jak spłoszony gruby zwierz i wrzasnął:

– Tu jest Polska i po polsku trzeba śpiewać, a nie te … z Wołynia. Orkiestra, grać polskie kawałki.

– Panie młody – rozgniewał się Lwowiak. – Chyba za dużo wypiłeś. To jest wesele. Każdemu wolno śpiewać, co chce, i tańczyć, jak chce. Przywołuję pana do porządku.

Postanowiliśmy uspokoić Stacha i ogłosiliśmy dedykację dla starego marynarza słonych wód. Zagraliśmy:

Na pokładzie od rana

Wszędzie słychać bosmana

Bez potrzeby on ciągle się drze…

Staszek podbiegł do nas i śpiewał z lubością.

– O, to jest prawdziwa orkiestra wojskowa. Śpiewają polskie piosenki.

Nie było wyjścia. Zagraliśmy hymn polskich marynarzy.

Chociaż każdy z nas jest młody,

Już go starym wilkiem zwą…

Stach przeżywał tak znaną pieśń, jakby stał w poczcie sztandarowym. Obcałowywał nas, obściskiwał. I chwalił.

– A teraz coś wesołego od Stacha dla młodej pary – zapowiedział Jurek.

Podgrywał sobie i śpiewał głośno i wyraźnie. Parę osób to znało, co było solidnym wsparciem dla solisty.

Pamiętam tylko refren tej piosenki:

To jest Ameryka

To słynne USA

To jest kochany kraj,

Na ziemi raj.

Dmuchałem w saksofon i wyobrażałem sobie, że Karolek będzie z nas zadowolony.

Biesiada przycichła nieco. Niektórzy wychodzili na podwórze oświetlone dwiema naftowymi lampami. Na stole pojawiły się nowe butelki z alkoholem. We trzech wypiliśmy po łyczku i omal nas krew nie zalała.

Był to bardzo mocny i śmierdzący bimber. Mętny, zawierający jakieś paprochy płyn zdał się nam groźny i niegodny połykania. Wypiłem trochę kompotu i jakoś przeszło.

Mężczyźni przy stołach pili tę berbeluchę, zmuszając do jej wypicia przede wszystkim partyjniaka.

Wykrzywiali gęby, ale nie poddawali się. Ktoś powiedział: „Wojnę przeżyłem, to i to wypiję”.

Stach wlewał bimber w siebie i w partyjniaka, aż ten, prawdopodobnie partyjny urzędnik, spróbował wstać od stołu. Za trzecim razem podniósł się, stracił równowagę, przeleciał przez ławkę i upadł na podłogę. Nikt nie ruszył mu z pomocą. Niektórzy nawet tego nie zauważyli, bo bełkotali coś do partnerów.

Dzielny partyjniak jakoś się podniósł i ostrożnie, pomagając sobie szeroko rozłożonymi rękami, opuścił biesiadę weselną. Miał dosyć. Stach triumfował. Opowiedział kolegom parę wulgarnych dowcipów, choć kobiety krzyczały, że nie chcą tego słuchać.

– Panie młodszy, zachowaj pan grzeczność przy paniach – upomniał go Lwowiak.

– A dalej, ty, w buraki, nie wkur… mnie! Chłopaki, zagrajcie teraz na cześć wszystkich polskich żołnierzy „Czerwone maki”. Grajcie, no!

Jurek rozciągnął katarynę, odszukałem odpowiednią tonację i pośpieszyłem z pomocą, aż tu Lwowiak chwycił partnerkę pod rękę i zaczęli tańczyć. Nieco dalej ruszyła do tańca inna para.

– Tego się nie tańczy, chamy! – krzyknął wściekły Stach.

Odczekał nie dłużej niż dziesięć sekund, wskoczył na ławę, na stół i wprost na Lwowiaka. Odepchnął kobietę, wziął potężny zamach i walnął wielbiciela Boya w nos. Ten – chłop nie ułomek – zdążył w porę złapać za klapy marynarki napastnika i obaj runęli na podłogę.

Jurek natychmiast zmienił rytm, zawołał głośno: „Oberek, oberek”.

„…gdy gra orkiestra, wtedy spokój jest na deskach” – śpiewał wiele lat później Szczepanik.

Nic to nie pomogło. Powstał krzyk i harmider. Mężczyźni ruszyli biegiem, aby rozdzielić przeciwników.

Ktoś kogoś popchnął, inny potknął się, zawadził… przewrócił butelki i świece. Powstała bójka typu: każdy z każdym. Poszły w ruch talerze, butelki, padający na podłogę ciągnęli za sobą obrusy. Kolega Stacha oderwał deskę od ławki. Każdy walczył zawzięcie, używając broni, której wkoło było pełno. Przerażony Ziutek podbiegł do bijących się i został trafiony deską. Krzyknąłem: „Zgasić światło, zgasić światło”.

W moim kierunku poleciała butelka z bimbrem. Uskoczyłem w bok. Trafiła w okienną ramę, stłukła się, a wkoło rozniósł się okropny smród. Zakrwawieni, umazani wieśniacy wyli, charczeli i wykrzykiwali straszne bluźnierstwa. Dwóch podskoczyło do stołu i rzucało, czym popadło i w co popadło. W kącie pokoju trzy zrozpaczone kobiety klepały litanie, powtarzając co chwilę imię Gabriel. Trafiła w nie salaterka z sałatką, więc uciekły w popłochu na ganek. Ci dwaj rozwalali teraz stół złożony ze szkolnych stolików, przewracali je i próbowali rzucać. Trafili czymś w żarówkę.

Demon zagłady nie próżnował. Rujnowano wszystko. Nie było już stołu, obrusów, talerzy, nie było serwisu nauczycielki.

– Wiejmy przez okno – krzyknął Jerzy. – Zaraz wezmą się za nas. Faktycznie, jeden z ogarniętych szaleństwem dostrzegł nas i wziął rozpęd. Jurek zdzielił go pięścią w szczękę, w której coś zachrobotało.

Przy Cześku był już następny. Trafiony, poleciał w moją stronę i został dotkliwie zraniony w krocze.

– Gestapo! – wył z bólu. – Naszych biją.

A my wyskakiwaliśmy przez okno, biorąc ze sobą, co się da.

Nocne niebo przesłoniła złowroga mgła. Przy ziemi połyskiwał szeroki pasek.

– Droga – zawołałem i skoczyłem przed siebie. – Wołać oficera!

W tym momencie wylądowałem w sadzawce. Walczyłem z mułem, w jednej ręce dzierżąc saks.

Obok wyłaził na brzeg Czesiek. Śmigusa-dyngusa mieliśmy za sobą. Dobrze, że akordeonista nie skoczył za ślepymi w ogień. Po chwili podporucznik był już na polu bitwy. Wyjął z kabury pistolet, załadował doń naboje, strzelił i krzyknął: „Stać, nie ruszać się, ręce do góry.” Strzelił jeszcze raz. „Łapy do góry, bo zastrzelę, jak psa”. Opętani awanturnicy powstawali z podłogi i ustawiali się w szeregu. Przedstawiali obraz nędzy i rozpaczy. Nie było nikogo, kto nie miałby krwawiącej rany, wymazanego resztkami żywności ubrania, rozerwanego przyodziewku i innych różnorodnych uszczerbków. Gospodarz, płacząc, znalazł jedyne całe krzesło i wkręcił żarówkę. Mieszkanie zniszczono doszczętnie, jakby diabeł jakiś, Asmodeusz, Belzebub, załatwiał tu piekielne porachunki. Weszła pani nauczycielka.

– O Boże, moje wiano, przeklinam was, dzikusy, pluję na was, dzikie bestie.

Wśród krajobrazu masakry i makabry, w stercie desek, naczyń i stołków odnaleźliśmy nieprzytomnych: – Ziutka, Stacha i Lwowiaka. Teraz dowództwo przejęła nauczycielka. Zażądała czystych prześcieradeł, wezwała wszystkie kobiety do pomocy. Podporucznik trzymał na muszce dzikusów, Jerzy i Czesiek pobiegli z kluczem dzwonić po pogotowie i po milicję, ja miałem asystować pięknej i smutnej sanitariuszce.

Ziutek oddychał, chociaż nie był przytomny. Został czymś ogłuszony. Tuż nad okiem miał rozległą, krwawiącą ranę, a we włosach okruchy szkła. Stach był cały we krwi, jakby ktoś go ugodził nożem. U Lwowiaka znaleźliśmy olbrzymi guz, liczne siniaki i widelec wbity w usta.

Kobiety płakały: przyjedzie pogotowie, milicja, opiszą w gazetach. Tych trzech zabiorą do szpitala, a resztę do więzienia.

Coś kazało mi się obejrzeć. W oknie zobaczyłem twarzyczkę chłopczyka, którego częstowaliśmy ciastem.

– Szoruj do domu, chłopczyku, szoruj do domu. Ta zabawa nie dla ciebie.

Tak biesiadowali nowi gospodarze odzyskanej ziemi.

*

PS

Ranni przeżyli. Ziutek po trzech dniach został przewieziony do szpitala garnizonowego, a potem dostał tydzień przepustki. Skaza w sercu pozostała mu na zawsze. Wiera poroniła.

Stach poszyty i wzmocniony nową krwią powędrował na dwa lata za kratki.

Lwowiak też wrócił do zdrowia i jako niczemu niewinien powrócił do żony i dzieci.

Nauczycielka z końcem roku szkolnego opuściła wioskę. Dziś pracuje w mieście i jest żoną … nie, nie podporucznika. Awansował. Zgadł pan. Użył ślepych nabojów.

Jeszcze jedno. Pokochałem saksofon. A sierżant Karolek… Pozdrówcie go ode mnie, aniołowie.

------------------------------------------------------------------------

1 ZOK – zakaz opuszczania koszar.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: