- W empik go
Nunquam Otiosus - ebook
Nunquam Otiosus - ebook
Rok 1683. Gdy oczy całej Europy zwrócone są w stronę obleganego przez turecką armię Wiednia, młody, mieszkający od niedawna na Śląsku prawnik prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa, w którym głównym podejrzanym jest nieżyjący od roku pan L.
"W końcu przed władzami miejskimi pojawiła się przerażona wdowa, która oświadczyła, że nie ma już dłużej żadnych zastrzeżeń wobec czynności skierowanych przeciw poczynaniom jej zmarłego męża. Dokonano zatem ponownej ekshumacji, obcięto zwłokom ręce, nogi, głowę i wycięto serce, które sprawiało wrażenie nienaruszonego rozkładem".
"Zrobiłem szybko co trzeba, zerknąłem w lusterko i włosy na głowie stanęły mi dęba. Jego twarz w lusterku spoglądała wprost na mnie. Odbijał się, do cholery! Odbijał! Ale to nie mógł być człowiek!"
Książka zawiera 24 klimatyczne grafiki z epoki.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788365558121 |
Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WIEDERGÄNGER
Why thy canoniz'd bones, hearsed in death,
Have burst their cerements; why the sepulchre
Wherein we saw thee quietly inurn'd,
Hath op'd his ponderous and marble jaws
To cast thee up again.
Był rok 1683. Rok przerażenia i rok straszliwej klęski ottomańskiego imperium. Na Śląsku mieszkałem wówczas od niedawna i nie czułem się Ślązakiem. Przyszedłem na świat w łużyckich Żarach, gdzie mój świętej pamięci ojciec, Samuel, pobożny i zacny diakon, żył jeszcze w ludzkiej pamięci. Tak, był człowiekiem pobożnym, ale też, jak twierdziła moja matka, nazbyt oddanym sprawom ducha. Wszystkie sprawy przyziemne spoczywały na jej barkach, bynajmniej nie drobnych i wątłych. Matka moja, Zofia z domu Grebitz, była kobietą krzepką, energiczną i obrotną. W ciągu długich lat swego małżeństwa potrafiła pokaźnie powiększyć lichy majątek ojca połączony z jej wianem. To dzięki jej staraniom ja i moi dwaj bracia zyskaliśmy widoki na jako taką karierę, a moje siostry powychodziły za mąż za szacownych obywateli – Zofię poślubił pastor Georg Pietsch, proboszcz z Jaśkowic, zaś Teodora i Anna wyszły za kupców z Żar, pierwsza za Tobiasa Kisewettera, a druga za Celestyna Kupitza.
Po śmierci ojca odziedziczyliśmy w trójkę pozostawiony przez niego majątek, jednak tylko formalnie, gdyż „Zośka", jak pieszczotliwie nazywaliśmy z Samuelem naszą mateczkę, nie zamierzała powierzyć nam pieczy nad zgromadzonymi przez siebie dobrami. Jej zdaniem tylko by zmarniały pod taką kuratelą – Friedrich bowiem „wdał się w ojca", Samuel „grzebałby tylko w ziemi i starych skorupach", a ja byłem „lekkomyślnym młokosem”. Tak więc na schedę po ojcu – dość znacznie powiększoną dzięki opiece „Zośki” – musieliśmy czekać do chwili, gdy połączy się ona ponownie z naszej świętej pamięci rodzicielem.
Na Śląsku znalazłem się, zamieniwszy moje stanowisko w księstwie krośnieńsko-sulechowskim na takie samo w księstwie świdnicko-jaworskim. Skąd ta decyzja? Powód był prozaiczny – z Jawora pochodziła moja żona, córka prymariusza książęcego kościoła, kobieta bez wątpienia piękna, nie darząca mnie jednak niczym, prócz niechęci, o czym najdobitniej świadczyły zamknięte dla mnie od pierwszej nocy drzwi jej sypialni. Zdecydowanie większy afekt żywił do mojej osoby teść, który namówił mnie do przeprowadzki na Śląsk.
Na sprawy zawodowe, w przeciwieństwie do osobistych, nie narzekałem, a ponieważ praca nie zabierała mi zbyt wiele czasu, musiałem znaleźć sobie – w związku z owymi stale zamkniętymi drzwiami – jakieś zajęcie na długie wieczory i bezsenne noce. W ten sposób wróciłem do lektury dzieł medycznych, a także do zbierania okazów roślin, minerałów i skamielin. Towarzystwo medyków uwielbiałem od młodych lat, głównie za sprawą mego starszego brata, Samuela, który, uzyskawszy doktorat w Jenie, otwarł praktykę lekarską w Żaganiu, potem zaś przeniósł się do Zielonej Góry. Pod jego wpływem również ja – z zamiarem pójścia w jego ślady – zacząłem czytać Hipokratesa, Galena i Dioskurydesa. Matka stwierdziła jednak, że jeden medyk w rodzinie wystarczy i zaczęła mi zachwalać zalety studiów prawniczych, tak jak wcześniej drugiemu z moich starszych braci – Friedrichowi – zachwalała teologię. Nie wiedząc, co robić, poprosiłem o radę Samuela, on zaś poparł stanowisko matki. Tak więc, pogodziwszy się z wolą rodzicielki i zdaniem brata, wyruszyłem na studia najpierw do Lipska, a potem do Jeny, gdzie uzyskałem stopień magistra sztuk wyzwolonych. Wraz z rozpoczęciem studiów we Frankfurcie nad Odrą rozpoczęła się moja kariera prawnika – już wkrótce zostałem adwokatem w księstwie krośnieńsko-sulechowskim, a wielki elektor Fryderyk Wilhelm dał mi posadę w urzędzie sprawiedliwości. Dzięki napisanej pod kierunkiem profesora Samuela Strykiusa rozprawie _De Juramento Pauperitatis_ mogłem się też jakiś czas później pochwalić dyplomem doktora praw.
Druga, mroczniejsza strona mojego ówczesnego życia była również w jakimś stopniu związana z moim wykształceniem prawniczym. Wszystko zaczęło się od Wilhelma, mojego kompana z lat studenckich w Lipsku i Jenie. Pochodził on z zamożnego rodu, którego członkowie nie tylko zasiadali od pokoleń we władzach miejskich Wrocławia, ale często też piastowali wysokie stanowiska w cesarskiej administracji. Nikt nie dziwił się zatem, gdy Wilhelm po ukończeniu studiów prawniczych otrzymał od razu nominację na kancelistę w Oberamcie. Ilekroć zjawiałem się we Wrocławiu, dzielił się ze mną przy kufelku najnowszymi plotkami z życia patrycjuszy i urzędników cesarskich.
Wysłuchiwałem też często opowieści o zawikłanych sprawach, z jakimi borykały się organa sprawiedliwości, których struktura, choć w całym cesarstwie domaga się reform, na Śląsku jest wyjątkowo skomplikowana i w niewielkim stopniu zmieniła się od stuleci. Kilkakroć, podsuwając mu różne pomysły, wnosiłem światło w mrok owych zagadkowych spraw – w ten sposób za pośrednictwem Wilhelma poznałem pewnego wpływowego człowieka, którego będę tu nazywał wiadomym człowiekiem lub wiadomą osobą. Nie miał on chyba żadnego oficjalnego tytułu i nigdy nie widziałem go ani w Oberamcie, ani w Cesarskiej Kamerze. Miał jednak _auctoritas_ i był powiązany z dworem – używana przez niego pieczęć z cesarskim orłem dawała co do tego pewność.
Ów człowiek, ilustrując swoje wywody celnie dobranymi przykładami, uświadomił mi, jak wiele w ściganiu zbrodni zależy od szybkości działania i jak często sprawcy przestępstw pozostają bezkarni, gdy sprawa trafia w ręce nieudolnego sędziego, który zamiast działać, przekazuje ją wyższej instancji. Gdy uznał, że wiem już wystarczająco dużo, zapytał mnie czy chciałbym dla niego od czasu do czasu popracować, gdy zaś wyraziłem zgodę, powierzył mi pierwszą misję. Od tego czasu zlecał mi różne zadania, a ponieważ zwracał bez targowania się wszystkie poniesione przeze mnie koszty, dorzucając zwykle niewielkie honorarium, chętnie stawiałem się na jego wezwanie. W końcu – choć oficjalnie nie miało to związku z moją pracą dla wiadomej osoby – cesarz nadał mi godność wicepalatyna. Jednak to nie dla tytułów i pieniędzy, a raczej dla zabawy i zabicia czasu prowadziłem te dochodzenia i muszę przyznać, że pracy tej oddawałem z takim samym zapałem, z jakim szukałem rzadkich roślin i skamielin.
Na początku były to sprawy błahe, później nieraz jednak musiałem wystawiać na szwank własne zdrowie i życie. Po pierwszej przygodzie, w której okazało się, że moja umiejętność stawiania czoła bezwzględnym i gotowym na wszystko zbirom jest, oględnie mówiąc, żadna, poszukałem sobie nauczyciela fechtunku, niejakiego Hansa Meyera. Pamiętając zajęcia z uniwersyteckimi nauczycielami i posiadając w swej bibliotece pięknie ilustrowaną, wydaną w roku 1612 w oficynie Johanna Bringerna we Frankfurcie nad Menem _New Künstliches Fechtbuch_ Jakoba Sutora, miałem jednak, zdaniem mistrza Meyera, nazbyt wyidealizowany obraz tego, czym jest sztuka walki (by być ścisłym, rzekł mi „machasz, człowieku, tym rapierem jak pastereczka kijaszkiem"). Dewizą tego niegdysiejszego ponoć oficera – jego nauki obok samego fechtunku obejmowały też walkę lewakiem i strzelanie z pistoletu – było bowiem „zabij, zanim zabiją ciebie", zaś dowodem jej skuteczności miał być sam fakt, że oglądałem go żywego.
Początki mojej znajomości z doktorem Jaenischem wiązały się z listem, jaki otrzymałem od wspomnianego wyżej wiadomego człowieka i zawartym w nim życzeniu rychłego ujrzenia mojej osoby, a także z moją wizytą w miasteczku H., gdzie zaczęła się cała opowiadana tutaj historia. Gdy, stosownie do życzenia wiadomego człowieka, w kilka dni po otrzymaniu listu zjawiłem się w jego domu przy Kupferschmiedegasse we Wrocławiu, zaczął, jak zwykle, od pochwał na mój temat i wdzięczności, jaką jest mi dozgonnie winien za całą moją dotychczasową pomoc. Kluczył przy tym bezustannie wokół tematu, który zdawał się być wyjątkowo kłopotliwy, i dopiero gdy wyczerpał cały zasób podziękowań i pochwał, powiedział w końcu, ciężko przy tym wzdychając:
– Chciałbym cię prosić, drogi Sigismundzie (wiadomy człowiek z racji swej pozycji i wieku zwykł był traktować mnie dość poufale), o pomoc w pewnej niezwykle kłopotliwej i delikatnej zarazem sprawie…
– Domyślam się, szanowny panie, że i tym razem jest to sprawa, którą jakiś miejski sędzia przekazał wyższej instancji.
– Gdybyż to było tylko to… Cały szkopuł w tym, że sprawą zainteresował się dwór i otrzymałem już pismo, w którym naciska się na jak najrychlejsze jej podjęcie śledztwa i ukaranie winowajcy. Nie będzie chyba przesady, gdy powiem, że jest to najpoważniejsza sprawa od śmierci zacnego księcia Georga Wilhelma, ostatniego Piastowicza, osiem lat temu. Jakby tego było mało, od lutego przebywa we Wrocławiu nasz nowy starosta…
– Wielki Mistrz von Ampringen…
– Właśnie. Friedrich von Hessen-Darmstadt, jego poprzednik, świeć Panie nad jego duszą, zajmował się głównie sprawami kościelnymi i nie wtrącał się bez potrzeby w sprawy świeckie. Nasz nowy starosta zaś, choć potwornie dokucza mu artretyzm, miesza się do wszystkiego i patrzy wszystkim na ręce. W takiej sytuacji trudno jest skutecznie działać.
– Powiada się, że to nasz nowy starosta jest głównym sprawcą obecnego kryzysu politycznego.
– Kryzysy polityczne rzadko kiedy jedną tylko mają przyczynę i jednego sprawcę. Sytuacja na Węgrzech jest zaogniona od dawna, szczególnie zaś od roku 1670. Władcy nie powinno obchodzić, jak i do kogo modlą się jego poddani, jeśli tylko sumiennie płacą podatki, ale miłościwie nam panujący cesarz Leopold jest, niestety, uosobieniem _pietatis austriacae_ i za namową jezuitów rozpoczął w tymże roku 1670 otwartą wojnę z węgierskimi kalwinami. Ustanowienie urzędu gubernatora i powołanie na ten urząd pana von Ampringen było tylko jednym z elementów tej wojny.
– Potem jednak wybuchła wojna z Francją…
– Jest tak, jak mówisz. Na cesarską głowę spadły problemy dużo poważniejsze, niż kwestia Węgier, gdzie pod rządami gubernatora było coraz gorzej. Francuzom zaś tamtejsza sytuacja była bardzo na rękę i Ludwik nie pominął sposobności, by ogłosić się protektorem Węgier. Groźny to przeciwnik i coraz potężniejszy. Dopiero co wydarł Rzeszy Alzację. Kto wie, co teraz kołacze mu się pod peruką?
– O co mu właściwie chodzi?
– Komu? Ludwikowi? Zapewne o to, by zniszczyć dom Habsburgów i przejąć cesarski tytuł.
– Nie może być!
– A jednak. Tak jak jego przodkowie, jest przekonany, że korona cesarska została podstępnie wydarta francuskim królom i uważa się za jedynego prawowitego spadkobiercę Karola Wielkiego. Zrobi wszystko, by osłabić Habsburgów. Widzisz zatem, że przyczyn obecnego kryzysu trzeba szukać głębiej. Swoją drogą urzędowanie naszego obecnego starosty _aluit flammam_ – wszystkie te egzekucje, zamykanie kościołów, ostentacyjne przekazywanie ich katolikom… Nie cierpię takich fanatyków! My na Śląsku wolimy tłumić w zarodku wszelkie konflikty między luteranami i katolikami. A co na to cesarz? Posyła nam kogoś, kto, spartaczywszy robotę na Węgrzech, gotów teraz zaognić sytuację u nas.
– Pamiętam jeszcze panikę, gdy przed trzema laty malkontenci Tökölyi'ego stanęli na granicy Śląska.
– Dwa lata temu, wraz z oddziałami Hasana Paszy, i w zeszłym roku, z oddziałami Ibrahima Paszy, owi kurucowie – jak sami siebie nazywają – też byli niedaleko.
– To dziwne, że po tych wszystkich krokach pojednawczych, jakie poczynił od tego czasu Jego Cesarska Mość, Węgrzy nie tylko atakują nas bez przerwy, ale i, jakby tego było mało, zwracają się o pomoc do Turków.
– Cesarz istotnie poszedł na daleko idące ustępstwa. Odwołał Ampringena, zlikwidował urząd gubernatora, przywrócił urząd palatyna, który oddał lubianemu przez Węgrów Esterhazy'emu, zezwolił łaskawie na swobodę wyznania na Węgrzech i zgodził się, by protestantanci wznieśli nowe kościoły w wielu miastach i wsiach. Tökölyi jednak odmówił udziału w zjeździe stanów w Oedenburgu, odrzucił jego postanowienia i wysłał posłów do Konstantynopola. Nie ma najwidoczniej zaufania do cesarskich obietnic i wolałby przekształcić Węgry w drugi Siedmiogród.
– Podobno Siedmiogrodzianie za cenę haraczu cieszą się wolnością, o jakiej Węgrzy mogą tylko marzyć.
– Zgadza się! I pewnie dlatego Tökölyi w zamian za królewską koronę zaoferował sułtanowi zwierzchność nad Węgrami! Wiedział, co robi, gdyż Turcy wycofali się niedawno z Ukrainy i było wiadomo, że poszukają sobie nowego celu. Idę o zakład, że wziął też niemało pieniędzy od Francuzów.
– Dlaczego nikt nie zareagował?
– Nasze służby ostrzegały, że Kara Mustafa planuje wojnę z cesarzem i będzie ten plan forsował, by uprzedzić innych konkurentów ubiegających się o łaski sułtana. Podobno kazał dostojnikom z pogranicza pisać do sułtana skargi na rzekome napaści z naszej strony. Cesarz jednak zlekceważył ostrzeżenia i, jakby tego było mało, wysłał do Konstantynopola Caprarę, by zażądać prolongowania traktatu z Besvar.
– A Turcy uznali to za dowód słabości cesarstwa.
– Tak. Ale początkowo nie zdradzili się z tym. Zwodzili biednego Caprarę i dopiero latem zeszłego roku janczaraga Bekri Mustafa Pasza zażądał zburzenia twierdzy Leopoldstadt, uznania Tökölyi'ego królem Węgier i oddania tychże Węgier pod panowanie tureckie. Zabrzmiało to jak ultimatum. W Wiedniu zaś cesarz zastanawiał się w tym czasie wraz z przybyłym z Hiszpanii markizem Borgomainero nad sposobami powstrzymania francuskiej ekspansji. Wierz mi, że nasz los – wskutek nonszalancji Jego Cesarskiej Mości i cesarskiego gabinetu – wisi teraz na włosku. Wśród naszych sojuszników liczy się teraz tylko Polska, a i tam Ludwik poprzez swego posła, Vitry'ego, usiłował podburzyć przeciw nam sejmową opozycję. Śni mu się pewnie, że wjedzie na białym rumaku pomiędzy gruzy naszej stolicy i przepędzi stamtąd Turków, a wdzięczna Europa podaruje mu cesarską koronę.
– W końcu jednak traktat został zawarty…
– Gdy polski król przejął korespondencję swego przeciwnika, podskarbiego Andrzeja Morsztyna, dość szybko uporał się z francuskimi intrygami. Zabronił warszawskim kupcom udzielania pożyczek Vitry'emu, by nie zerwał styczniowych obrad sejmu, a potem kazał odczytać podczas obrad listy Morsztyna. To wystarczyło.
– Mówi się, że Ludwik naraził się Sobieskiemu, odmawiając tytułu markiza jego teściowi.
– Sobieski, na szczęście dla nas, dobrze pamięta wyrządzone mu zniewagi. Pamięta zarówno to, co zrobił Ludwik, jak i to, w jaki sposób pięć lat temu Turcy potraktowali jego posła, wojewodę Jana Gnińskiego. Toteż, choć osiem lat temu zawarł z Ludwikiem tajny układ, mocą którego miał nas zaatakować od strony Śląska, kto wie, czy teraz nie odegra roli naszego wybawcy… Czy jednak nie za późno aby zaczęliśmy szukać sojuszników?… Wszak tego samego dnia, w którym z Polską został zawarty układ o wzajemnej pomocy, z Adrianopola wyruszył w kierunku Belgradu trzon tureckiej armii. A janczarzy wyruszyli dzień wcześniej.
– A więc będziemy mieli wojnę…
– Ta wojna już się zaczęła, Sigismundzie. Oddziały tureckie od niemal dwóch lat biorą udział w najazdach kuruców, a teraz już otwarcie przechodzą przez granicę, palą wsie, rabują bydło i uprowadzają w jasyr ludność. Dopiero co czytałem raport pułkownika Castellego, który na początku marca stoczył nad granicą bój z tureckim oddziałem.
– Dziękuję, drogi panie, za wszystkie te wyjaśnienia. Będę miał o czym myśleć przez najbliższe dni. Byłoby jednak dobrze wrócić do sprawy, w związku z którą zostałem przez pana wezwany. Dziwnym wydaje mi się, żem nic o niej nie słyszał, skoro jest aż tak poważna.
– Bo i cała sprawa jest, póki co, poufna. Długo jej, niestety, w tajemnicy utrzymać się nie da. Świadków było aż nadto. Chyba połowa mieszkańców H. widziała ową zbrodnię i jej sprawcę, toteż wieść już wkrótce rozniesie się nie tylko po całym Śląsku, ale i po całym cesarstwie. W świetle tego, co powiedziałem wcześniej, nie będzie to może nazbyt fortunne stwierdzenie, ale wszystkie oczy w stolicy zwrócone są teraz, na szczęście, w stronę tureckiej granicy. Mamy więc dość czasu, by wyjaśnić całą sprawę, nim kancelaria cesarska przypomni sobie o niej i zażąda wyników dochodzenia.
– No, cóż… Sprawa, o której pan mówi, drogi panie, wydaje się jasna i nie rozumiem, w czym mógłbym być pomocny. Skoro w H. jest tylu świadków, to pewnie zarówno z ujęciem sprawcy, jak i z udowodnieniem winy nie będzie problemu.
– Znałem cię do tej pory, drogi Sigismundzie, jako biegłego prawnika i dzielnego człowieka, który w słusznej sprawie nie waha się nastawić karku – tu wiadomy człowiek nieoczekiwanie odszedł od tematu naszej rozmowy. – Kiedyś jednak miałem honor rozmawiać z doktorem Vollgnadem, świeć Panie nad jego duszą. Zachwalał mi on wówczas twoje rozliczne _ingenia_ i polecał cię jako człeka biegłego _in historia naturali et re medica_, co mnie, szczerze mówiąc, zaskoczyło…
– Świętej pamięci doktor Vollgnad pomagał mi jedynie identyfikować rośliny, które zbierałem do swego _herbarium_. Był to nad wyraz rozumny człek, więc sądzę, iż musiał dostrzec, że ma do czynienia z miłośnikiem jedynie, a nie ze znawcą z prawdziwego zdarzenia.
– Widać jego oko dostrzegło coś więcej. W każdym razie, gdy spadła na me barki cała ta nieszczęsna sprawa, natychmiast pomyślałem, że do jej rozwikłania potrzebny jest ktoś taki, jak ty – _vir eruditus_, prawnik i filozof zarazem. Prócz tego trzeba tu będzie odwagi i trzeźwości osądu, jakich ci nie brakuje, a muszę rzec, że, o ile podejmiesz się wyjaśnienia tej sprawy, dochodzenie zaprowadzi cię w nader mroczne obszary tego świata. Choć, jak już rzekłem, sprawa wkrótce stanie się powszechnie znana, nim przejdę do szczegółów, muszę cię poprosić, byś, niezależnie od tego, co postanowisz, zachował jak najdalej posuniętą dyskrecję.
– Ma pan moje słowo, drogi panie.
– _Ad rem igitur_. Dziesięć dni temu w H. zamordowany został znany powszechnie i ceniony u dworu pan S. Jakby tego było mało, małżonka jego, czy, by rzec ściślej, wdowa po nim, jest daleką krewną miłościwie nam panującego cesarza Leopolda – stąd też wzięły się naciski ze strony dworskiej kancelarii. Zbrodnia została dokonana w biały dzień, na oczach dziesiątek, a może i setek ludzi, którzy byli do tego stopnia zdjęci grozą, że nikt nie pomyślał nawet, by udaremnić zbrodnię czy też zatrzymać jej sprawcę.
– Niech mi pan powie, drogi panie, co stoi na przeszkodzie w ujęciu sprawcy i do czego potrzebna jest panu moja pomoc.
– Cały szkopuł, drogi Sigismundzie, leży w tym, że zbrodni dokonał ktoś, kto według wszelkich znaków na ziemi i na niebie nie żyje już od bez mała roku.
Dlaczego święte kości twe, po śmierci
Złożone w trumnie, całun swój rozdarły,
Dlaczego grób ów, w który w naszych oczach
Spokojnie cię spuszczono, rozwarł marmur
Swych ciężkich szczęk, by cię powrócić światu.
wpływy, władzę.
austriackiej pobożności.
podsycało płomień.
talenty.
w historii naturalnej i sprawach medycznych.
zielnika.
człek uczony.
Zatem do rzeczy.ROZDZIAŁ II
W KRAINIE WIDM
Poi ch'innalzai un poco più le ciglia,
vidi 'l maestro di color che sanno
seder tra filosofica famiglia.
Podróż do H. nie zajęła mi zbyt wiele czasu. Wypełniły go głównie rozmyślania na temat tego wszystkiego, co usłyszałem z ust wiadomego człowieka. Od wielkiej wojny minęło już trochę czasu i przemoc robiła na ludziach dużo większe wrażenie, niż parędziesiąt lat temu. _In hoc casu_ jednak nie sama zbrodnia była tak intrygująca, a osoba sprawcy, który podobno nie żył już od roku. Na takich zbrodniarzy jeszcze nie polowałem. Na moje pytanie, czy do rozwikłania tej sprawy nie trzeba by raczej kogoś biegłego w kwestiach teologicznych, wiadomy człowiek rzekł, bym, za przykładem jego osoby, nie dawał wiary byle bajdom, bym mu dostarczył rozwiązanie zagadki pozbawione, w miarę możliwości, pierwiastków nadnaturalnych, a jeśli zbrodni faktycznie dokonało krwiożercze widmo, to będzie skłonny w to uwierzyć, gdy przywiozę mu nie dające się podważyć dowody takiego cudu. Skończywszy ten wywód, poklepał mnie po ramieniu i wcisnął mi do ręki pełnomocnictwo opatrzone jego podpisem i cesarską pieczęcią. Dał mi też list polecający do doktora Jaenischa, twierdząc, że jest to człek wszechstronnie wykształcony i może mi pomóc w rozwiązaniu zagadki.
Gdy w końcu wyczerpałem temat i doszedłem do przekonania, że z wyciąganiem wniosków trzeba będzie poczekać do czasu, gdy uda mi się zebrać jakieś dokładniejsze informacje, zacząłem myśleć o tym wszystkim, co usłyszałem od wiadomej osoby na temat zbliżającej się wojny. Dawno minęły szczęśliwe dla nas czasy panowania sułtana Ibrahima Pierwszego, czasy anarchii i wewnętrzego rozkładu Turcji, która nie stwarzała żadnego realnego zagrożenia i mogliśmy bez przeszkód wyrzynać się wzajemnie w trwającej trzydzieści długich lat wielkiej wojnie. W tym samym jednak roku, w którym skończyła się wielka wojna, władzę w Turcji objęła ambitna Turhan, matka panującego obecnie Mehmeda Czwartego. To ona ustanowiła dynastię wielkich wezyrów z rodu Köprülü, którzy w jej imieniu rozpoczęli nie kończące się wojny z nami, z Polską, z Rosją i z Wenecją.
W jednym jedynie wiadoma osoba się myliła: nie tylko Ludwik pragnął cesarskiej korony. Pragnęli jej również władcy z Topkapi, którzy uważali się za następców cesarzy bizantyńskich i marzyli o odbudowaniu rzymskiego imperium. Oczywiście takiego, w którym wszyscy modliliby się do Allacha i w którym bazylika świętego Piotra w Rzymie zamieniona zostałaby w stajnię sułtana… Hmmm… co do tego ostatniego, to muszę dodać, że wielu pobożnych chrześcijan, których znałem, marzyło o tym samym.
Przybywszy do H., przekonałem się, że obawy wiadomej osoby były w pełni uzasadnione. Całe miasteczko aż huczało od plotek, gdyż świętej pamięci pana S., którego śmierć była przedmiotem mego dochodzenia, istotnie zamordowano w biały dzień, niemal na samym rynku, na oczach tylu świadków, że nie było sposobu, by rzecz całą utrzymać _sub secreto_. Miasteczko było w dodatku znanym ośrodkiem handlu płótnem, toteż można było być pewnym, że przybywający tu kupcy rozwieźli już wieści po całym cesarstwie.
Na zebranie bardziej szczegółowych informacji nie musiałem długo czekać. Wystarczyło w porze największego ruchu wejść do którejś z licznych oberży i, niby to szukając wolnego miejsca, przysiąść się do stołu zajętego przez kompanię złożoną z tutejszych mieszczan.
Snułem się przeto po miasteczku, nie oddalając zbytnio od rynku i zaglądając od czasu do czasu do tej czy tamtej oberży, by sprawdzić zarówno stan zatłoczenia jej wnętrza, jak i kondycję materialną jej bywalców. W niektórych pełno było osobników nie budzących zbytniego zaufania, mocno już podchmielonych i rozwrzeszczanych, a ja chciałem tylko zdobyć nieco informacji. W tym celu nie trzeba od razu ryzykować tym, że człowiek pozbędzie się sakiewki, oberwie się po twarzy, albo – w najgorszym razie – będzie leżał w jakimś zaułku z płaszczem mocno przytwierdzonym do pleców nożem. W końcu mój wybór padł na gospodę, która już na pierwszy rzut oka wyglądała na miejsce, gdzie na kufelek wpadają wyłącznie ludzie trudniący się dozwolonymi przez prawo zajęciami.
Rozejrzawszy się po sali, wybrałem stół, przy którym siedziało rozgadane na dobre towarzystwo złożone z miejscowych, jak się dawało wywnioskować z odzieży i mowy, kupców. Zamilkli na chwilę, gdy się do nich zwróciłem, ale nie wyrazili sprzeciwu, gdy poprosiłem o miejsce przy ich stole. Wręcz przeciwnie, zdawali się być radzi z kompanii kogoś w tych stronach obcego. Miałem nadzieję, że rozsadza ich chęć podzielenia się nowinami i, jak się miało okazać, trafiłem pod właściwy adres.
Wybór gospody był nad wyraz udany, gdyż lano tu sobieszowskie, trunek tak zacny, że odmowa wypicia kufelka byłaby równa ciężkiej zniewadze. Dlatego też nikt przy stole nie wyraził sprzeciwu na moją propozycję, by znajomość z tak godną kompanią rozpocząć od kolejki owego trunku. Co więcej, na twarzach obecnych malowała się wyraźna aprobata, podkreślona rumieńcami proporcjonalnymi do ilości kufli, które opróżniono przy stole do tej pory. Nim pojawiło się piwo, byłem już dobrym znajomym całej kompanii, a ponieważ nie musiałem kryć swej tożsamości, podałem im od razu moje nazwisko, miejsce zamieszkania i profesję, na co wodzący w tej gromadzie prym pan Adalbert zapytał:
– Cóż to sprowadza was do naszej mieściny, panie Sigismundzie?
– Interesy. Większość spraw załatwiam w swojej kancelarii w Jaworze, czasem jednak trzeba ruszyć zadek, jeśli interesy tego wymagają.
– Otóż to. Nasz fach też czasem wymaga wojaży, niekiedy nawet poza Śląsk, na Łużyce, do Czech, na Morawę, a czasem to i do Saksonii, do Polski i na Węgry. W końcu każdy człek musi jakoś zarabiać na kawałek chleba.
Tu odezwał się siedzący naprzeciwko pana Adalberta pan Michael:
– Tym kawałkiem chleba właśnie się frasujemy, panie kochany, bo nie dość, że wojna z Turkiem niemal pewna, co wróży zastój w handlu, to jeszcze zbrodnia niesłychana, jaką popełniono niedawno w naszej mieścinie, może zaszkodzić interesom. A było już tak dobrze… Burmistrz nasz, zacny pan Joseph, dwakroć podróżował po Niderlandach, Francji i Anglii, by obejrzeć tamtejszy przemysł tkacki i przyjrzeć się temu, jak tam handlują płótnem. Tak wiele żeśmy wszyscy na tym zyskali, a teraz…
– I po co się tak frasujecie, Michaelu – rzekł na to pan Adalbert. – Ja wam powiadam, że Turcy są daleko, a zbrodnia nie tylko niczego nie zepsuje, ale jeszcze większy ruch będzie z jej powodu. Nieboszczyka, świeć Panie nad jego duszą, żal, jak każdego, choć był papistą, ale śmierć jego niezwyczajna była i zobaczycie, że ciekawscy będą tu ściągać takimi chmarami, jak muchy do gówna.
Jeden ze współbiesiadników, który wlał widać w swój pokaźny brzuch nieco więcej kufelków niż reszta i drzemał, nie biorąc udziału w rozmowie, ocknął się nagle i wrzasnął:
– Zaraza na te muchy! Powiadali mi ojciec nieboszczyk, że kiedyś zimy były takie srogie, iże wymarzały cholery ze szczętem. Wszystko się popsuło za wielkiej wojny, zimy się jakieś takie nijakie zrobiły, bez śniegu, bez mrozu porządnego. Diabeł jeden wie czemu – prochu pewnie za dużo wystrzelali!
Reszta, na szczęście, nie zwróciła uwagi na te wywody i nie zaczęła rozprawiać ani o pogodzie, ani o plagach robactwa i myszy, jakie dawały się ludziom we znaki od czasów wielkiej wojny. Pan Michael, którego tak frasowała możliwość zastoju w handlu płótnem, podjął na nowo przerwany wątek:
– A mnie się, do kurwiej maci, zda, że się ludziska wystraszą i skończą się dobre czasy!
Optymista, pan Adalbert, zaoponował:
– A, gówno tam! Kiepsko u was, Michaelu, ze znajomością ludzkiej natury. Jeszcze zobaczycie, że ciekawość okaże się mocniejsza od strachu, niezależnie od tego, co się stało albo co się jeszcze stanie.
Tu uznałem, że najwyższy czas wtrącić się i ukrócić trochę owe przydługie rozważania dotyczące rynkowych perspektyw:
– A cóż jeszcze miałoby się stać?! W końcu zbrodnia została popełniona i szlus!
– To chyba żeście nie słyszeli jeszcze wszystkiego, panie Sigismundzie…
– Słyszałem dotąd niewiele.
– To, że opuścił nas pan S., właściciel włości okolicznych, napełnia nas obawą, gdyż był papistą, papistów popierał, a poza tym pomagał sprowadzić do naszej mieściny jezuitów. Śmierć jego może ściągnąć cesarski gniew na głowy nas wszystkich, którzy przy prawdziwej obstajemy wierze. Ale nie to nas tak trwoży. Najstraszniejsze jest w tym wszystkim, że pana S. ukatrupił nieboszczyk.
– Jakże to, nieboszczyk?!
– Ano, tak. Prawdziwy _Nachzehrer_. Ten tutaj, pan Georg, był świadkiem całego zajścia. Powiedzcie, Georgu, jak to było!
– Widzicie, panie Sigismundzie kochany… Otóż w biały dzień, u wylotu Langstrasse, na pana S., świeć Panie nad jego duszą, wyskoczyło coś czarnego, strasznego, opadło go, na ziemię powaliło i żywota pozbawiło w jednym oka mgnieniu. Gdy to czarne podniosło się znad ciała, które już Panu ducha oddało, wszyscy obecni ujrzeli, że to świętej pamięci pan L., którego Ojciec nasz w niebiesiech powołał do siebie niecały rok temu. Przyodziany był w długi czarny płaszcz, twarz jego wyglądała, jakby ją obmył we krwi, a gdy szedł, to było to tak, jakby sunął w powietrzu kilka cali nad ziemią.
– Nikt nie spróbował go zatrzymać?
– Kto by się ważył, panie Sigismundzie, rękę podnieść na straszne widmo z zaświatów przybyłe. Wszyscy stali, jak ta żona Lota w słup soli obrócona, a on przeszedł wśród rozstępującej się przed nim gawiedzi i zniknął Bóg jeden wie gdzie…
– Jakże to! W powietrzu się rozpłynął?
– Nie, nie w powietrzu. Skręcił w lewo, w Herrenstrasse i gdzieś tam zniknął. Nikt go przecie nie poważył się ścigać.
– No, toście, drogi panie Georgu, w rzeczy samej byli świadkiem rzeczy niepojętych.
– A jakże, a jakże… Gdy w końcu przybyły z zaświatów zbrodniarz zniknął, ludziom siły wróciły i nuże panu S. w sukurs. Ale jemu już żadna pomoc nie była potrzebna, ani medyczna, ani duchowa. Na szyi miał dwie wielkie, głębokie dziury, jakby po wilczych kłach, przez które krew tryskała wielką strugą. I zrazu stało się jasnym, że to pan L. powstał z grobu i dla jakichś niepojętych przyczyn wyssał z pana S. krew wraz z żywotem. Słyszałem ja wiele o Nachzehrer, ale, jak Boga kocham, takiego, co krew z ludzi wysysa, jeszcze w naszych stronach nie było.
Tu uznał za stosowne zabrać głos pan Michael, ów, który przyszłość swoją i innych widział w najczarniejszych barwach:
– Powiadają, że skoro krwiożerczy Nachzehrer raz powstał z grobu – znaczy to, że będzie teraz grasował po okolicy, szukając świeżej krwi. Mówcie sobie co chcecie, to nie będzie dobre dla interesów. Handel podupadnie, jak dwa i dwa równa się pięć!
– Cztery, Michaelu, cztery! Ileście to już dziś kufli wydoili? – zapytał drwiąco pan Adalbert.
– Niech będzie cztery, do kurwiej maci. Tak czy inaczej, _ein Unglück kommt selten allein_ i jeśli się świętej pamięci panu S. nie przebije serca dębowym kołkiem, to i on będzie grasował po okolicy. Jeden _Nachzehrer_ może by i przyciągnął ciekawskich, jak chce pan Adalbert, ale dwa to będzie istna katastrofa.
Postanowiłem podsunąć jakieś rozwiązanie:
– Zatem trzeba zwołać kompanię ludzi takich, co do których można mieć pewność, że w portki nie narobią, zastrugać porząd nie dębowe kołki i przebić nimi serca obu nieboszczykom. Będzie spokój…
– Gdzie tam, kochany panie Sigismundzie. Jaki spokój. Toż mamy tu z możnymi sprawę. Rodzina pana S. ani słyszeć o tym nie chce. Takoż rodzina pana L. Od ciemniaków wyzywają i grożą, że gdyby się ktoś na taki czyn ważył, a pochwycony zostanie, dworscy załatwią rzecz na miejscu, bez kłopotania trybunałów. Usieką, a potem szukaj człeku sprawiedliwości, choćby, do kurwiej maci, w Pradze.
– Ledwie skończył mówić, podszedł karczmarz i, potrząsając skarbonką, powiedział:
– Za dużo tych maci, jak na jeden dzień, panie Michaelu! Płacicie dwa grosze!
A gdy oczyma nieopodal strzelę,
Mistrza spostrzegam mężów pełnych wiedzą,
Na filozofów siedzącego czele. .
W tym przypadku.
w tajemnicy, w sekrecie.
Nieszczęście rzadko przychodzi w pojedynkę.