Nuselski punk - ebook
Nuselski punk - ebook
Historie i historyjki o ludziach z praskich nizin to mistrzowskie skrzyżowanie prozy Grzesiuka, Haszka i Hrabala. Green Scum zna ten świat z pierwszej ręki, bo sam żyje na Nuslach "na przemian pod dachem i na ulicy".
Nusle to ciesząca się nie najlepszą sławą proletariacko-romska dzielnica w Pradze. To miejsce, w którym nic nie jest proporcjonalne, wszystko od czapy. Miejscowi mają mnóstwo świetnych pomysłów, których, nie wiedzieć czemu, nie rozumie świat. Bo też cóż może być złego w tym, że np. ktoś skróci sobie drogę, jadąc rowerem przez tunel za wagonami metra?
Tutejsi ludzie starają się jakoś przetrwać, mieć na chleb i na piwo w miejscowej gospodzie. Ich opowieści autor, pisarz i bloger ukrywający się pod pseudonimem Green Scum, zna z pierwszej ręki, bo jak sam o sobie mówi, żyje na przemian pod dachem i na ulicy: Większość tych historyjek przeżyłem sam albo wydarzyły się one moim przyjaciołom. Są to historie wprawdzie na pierwszy rzut oka humorystyczne, ale kryje się za nimi smutek, bo zwyczajny człowiek, taki któremu nic nie wychodzi, zbyt wesołego życia nie ma.
Język, którym mówią bohaterowie książki nie jest językiem wzniosłej literatury. To język, jaki można usłyszeć w czeskich gospodach, bogaty leksykalnie, pełen swoistego czarnego humoru, ale też lapidarny, zdolny w krótkich słowach, chropowatych frazach, zdrobnieniach i skrótach oddać skomplikowane niuanse rzeczywistości.
"Nuselski punk" to współczesna czeska literatura w najlepszym wydaniu.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-784-2 |
Rozmiar pliku: | 533 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piczo, Dżudo. Jutro mam Dzień Otwartych Drzwi. Zjaw się.
Pípa chybotał się przy barze w szynku Na Závisti. Niestabilny, lecz spokojny. Gapił się na mnie załzawionymi oczyma. W jednej ręce kufel. W drugiej też. Pípa gospodą żył.
Znam wielu ludzi. Ludzi, którzy codziennie wysiadują po knajpach. Sam do nich należę. Uważam ten sposób życia za dobry. Za dnia odwalić swoje, a wieczór przesiedzieć nad piwem. Wydaje mi się to równie sensowne, jak cokolwiek innego.
Tylko że ja, tak samo jak wszyscy, jedno od drugiego oddzielam. Gospoda to gospoda. Fajnie. Ale jak idę do domu, to idę do domu.
Z Pípą było jednak inaczej. Swoje mieszkanie w ślepej uliczce, która jak dodatek wisi przy Kloboučnickiej, przerobił na knajpę.
Fajrant. Pípa dopił jako ostatni. Potem dopił jeszcze i to, co chował za plecami. Pociągnął zaraz do domu. Do gospody. Miał tam swój własny szynk. Natoczył sobie jedno wypieszczone. Zaniósł je do stołu. Wyszedł opróżnić popielniczkę. Usiadł. Otworzył „Blesk”1. Czytał sobie. I pił. Sam.
Pípa był doskonały.
Szynk miał w pokoju gościnnym. A w sypialni salonik. Z telewizją. Zawsze, gdy chciał tam posiedzieć, musiał go sobie zarezerwować.
– Wole, Dżudo. Wczoraj wszystko spierniczyłem. Był finał w hokeju. Zapomniałem zrobić rezerwację. Dlatego gówno widziałem. Tylko przez drzwi słyszałem ten hałas. Picza ze mnie.
Wigilię bukował sobie we wrześniu. Dzwonił z automatu w Na Závisti. Na pocztę głosową.
– Ja bym się, Dżudo, wkurwił, gdyby to ktoś odebrał. Na pierwszym miejscu jest interes, a nie jakieś telefony.
Potem poszedł do domu. Do gospody. Odsłuchał wiadomość od siebie samego i zapisał ją w kalendarzu.
Pípa miał to świetnie dopracowane. Uwielbiał utopence2.
– Kupuję je w Makro. Są tanie i dobre.
Potrafił pięciolitrowy słój opchnąć w ciągu tygodnia.
Nie znosił matiasów.
– Dżudo. Ja naprawdę to spieprzyłem. Kazałem zawieźć sobie kubełek matiasów. Mam je do dziś. Nietknięte. Matiasów nikt rozsądny nie ruszy. Zapamiętaj to sobie.
Pípa był marzycielem.
– Wole, Dżudo. Wczoraj to dopiero było. Wypiąłem się na fajrant. Do piątej rano. Siedziałem jak myszka pod miotłą. Ale co robić, kiedy gościom tak pasi?
Tym razem pozbył się beczułki i baterii fernetów.
– Wole, Dżudo. Spróbuję z żarciem. Kuchni mi brakuje. Ludzie przynoszą kanapki. Wiem, głupie czasy, ale wóz albo przewóz.
Zrobił sobie profil na fejsie. Gospoda u Pípy. Zawiesił tam info: „Dziś ratatouille”.
– Piczo, Dżudo. Szczęście, że nikt nie przyszedł. Zupełnie nie mam pojęcia, jak się toto coś gotuje. Więc z radością na obiad pojechałem do Karlína.
Przyszedłem na Dzień Otwartych Drzwi. Pípa obejrzał mnie przez judasz. Otworzył chyba z milion zamków.
– Sam jesteś?
Potwierdziłem. Pípa wziął głęboki oddech. Chwycił mnie za rękaw i wciągnął do środka. Przez pięć minut zamykał. Potem zaprowadził mnie do szynku. Posadził za stołem. Natoczył piwa. Przysiadł się do mnie.
– Żeby się udało.
Wypiłem pierwszy kufel. Pípa poszedł natoczyć mi kolejny. Natoczył także i sobie.
– Ale, Pípa, przyjdzie tu kto jeszcze?
Pípa usiadł naprzeciw. Popatrzył mi w oczy. Napił się. Postawił kufel na tacce. Otarł wargi.
– Masz, wole, Dżudo, wrażenie, że jest nas tu za mało?
Tak mi się właśnie wydawało. Ale zostawiłem to dla siebie.
Pokręciłem głową. Nie, Pípa. Uważam, że jest tu pełno. Napiłem się piwa. Porządnie. Zrobiłem sobie skręta.
Pieprzyć to.
1 Kolorowy tygodnik brukowy. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2 Marynowane parówki używane jako zakąska do piwa. W prawdziwej czeskiej gospodzie zwykle stoi pękaty słój z utopencami. Po nich można ją rozpoznać.2. rozdział
Stałem przy barze w szynku Na Závisti. W pobliżu siedział przy stole Świeczka. Właśnie napił się piwa. Na tacce postawił kufel, w dwóch trzecich pełny. Spadły mu papierosy. Pochylił się i podniósł je. Kiedy się wyprostował, zwalił sobie kufel na kolana.
Pechowiec Świeczka. Nie znałem nikogo, do kogo pech lepiłby się z takim entuzjazmem jak do niego.
– Wole, Dżudo. Czego tylko dotknę, zaraz spierdolę.
Z opowieści wiem, że kiedyś, jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych, kupił polskiego fiata. Tysiącpięćsetkę. Za jedyne pięć tysiaków. Po miesiącu nic w tym wraku nie działało. Fotele tylko z przodu. Z tyłu jedynie stołki. Jeśli kogoś wiózł, zdarzało się, że pasażer wypadł mu przez podłogę razem ze stołkiem.
Wynajął garaż. Mieszkał przy Kloboučnickiej. W Nuslach. Chyba dlatego wynajął go na Smíchowie. Buda bez elektryki. Wyobrażał sobie, że tego fiata zreperuje. Że go podrasuje. Że będzie jeździł na zjazdy podrasowanych wozów.
Żeby widzieć, co robi, kupił małą butlę z gazem. Z regulatorem. Z pończoszką. Reperował ten wrak przy świetle lampy gazowej. Ciężki punk.
Skombinował mały czarno-biały ruski telewizor. Za stówkę. Jakiś Silesis. Żeby go wbudować w deskę rozdzielczą. Żeby podczas jazdy oglądać Receptař.
Wszystko miał przemyślane. Uważał, że najpierw musi zdjąć maskę, taki zardzewiały dekiel, pod którym jest silnik. Gdy odkręcił ostatnią śrubę, strzeliły sprężyny. Trzy godzinki w śpiączce. O mało mu to nie urwało głowy.
Kupił jeszcze jeden model. Za dwa tysiaki. Na części zamienne. Ten mu na szczęście po tygodniu ukradli.
Potem podnieśli mu czynsz za garaż. Wybył wtedy ze Smíchowa na Kloboučnicką. Parkował na chodniku i cieszył się, że majątek ma na oku.
Uszło mu powietrze z koła. Wymontował je i zostawił pochylone auto. Wybrał się do serwisu. Żeby nie mieć daleko, znalazł sobie taki jeden na Zlatnickiej. Włożył koło w płócienną torbę i pojechał tramwajem na Karlák3. W serwisie sfotografowali to koło. Do gazetki ściennej. Nie do naprawienia, bo z opony wyłaziły druty. Do środka. Przebijały dętkę.
Koło wraz z torbą zostawił w bramie.
Skombinował inne. Podobne, ale trochę większe. Samochód stał na płaskim, ale wyglądało to tak, jakby stał na stoku.
Raz spróbował nim pojechać. Udało mu się wystartować, ale dopiero gdy siedmiu chłopa dopchało go aż na Synkáč4.
To było zimą. Czekał w aucie. Bo trzeba zagrzać silnik. Zanim temperatura wzrosła do dwudziestu stopni, skończyła mu się benzyna.
Dwa tygodnie trwało, zanim uprosił tych samych chłopaków, żeby go dopchali z powrotem.
Fiat wciąż mu stał pod oknami. A Świeczka spokojny. W domu kreślił sobie plany zawodów. Ten wrak przyniósł mu w końcu pecha.
Raz szedł do domu z Závisti. Koło północy. Po tych wszystkich piwach był głodny. Zaszedł do nocnego. Pieczywa nie mieli. Tylko chleb w proszku.
Piekł go w piekarniku aż do piątej nad ranem. Cieszył się na nadmuchaną ciabattę. Doczekał się małej, twardej grahamki. Twardej jak diament.
Sfrustrowany wyjebał ją przez okno. Grahamka przebiła przednią szybę. Fiata.
Świeczka zamarł. Zbiegł po schodach. Wypadł na chodnik. Kopnął samochód. Dokładnie w środkowy słupek. Który – jako jedyny – nie był przerdzewiały.
Śruby w nodze. Dwa miesiące hospitalizacji. Dość czasu na to, żeby fiat definitywnie wyparował. Nusle to nie przechowalnia.
Tak, to cały Świeczka. Wycierał ręce w spodnie i mrugał. Może wypije jeszcze jedno. A może nie.
Może znów je rozleje. A może nie.
Pieprzyć to.
3 Plac Karola na Nowym Mieście Praskim.
4 Plac Braci Synků, położony w centralnej części Nuslí. Nazwany tak na cześć działaczy komunistycznych z czasów Pierwszej Republiki, członków ruchu oporu, Otto i Viktora Synka, zamordowanych przez nazistów.3. rozdział
Stałem przy barze w szynku Na Závisti. Obok mnie Koráb. Piliśmy z kufli. Zjawił się Precelek. Okrągły typek, strasznie przesłodzony.
– Cieszę się, żeście tu przyszli, chłopaki. Upiekłem słodycze. Rogaliki waniliowe. Rozpływają się, jak tylko na nie zerkniesz. Wypieszczone niczym koci języczek. Weźcie se. Do piwka jak na zamówienie. Nawet nie poczujecie, jak się wam rozpuszczą w gębie.
Wzięliśmy se. Przez grzeczność. Ja słodkiego od pewnego czasu nie bardzo. Podobnie Koráb. Ale nie chcieliśmy wkurwić Precelka. Było to w ostatnie Boże Narodzenie. A dokładnie tuż przed nim. Trawa wtedy akurat doniósł, że jeden taki z Michli chce przed świętami posprzątać mieszkanie.
– Sam bym to zrobił, wygląda to na fajny szmal prosto w łapę. Tyle że ten debil nie znosi konopi. A ode mnie zawsze jedzie.
– Wole, Trawa. Kiedyś sprzątałem z tobą u Zahradilky. Pamiętasz? Dostaliśmy wtedy dwa stare żetony do szafy. Nie będzie to taki sam obciach?
– Wole, Dżudo. Jestem teraz na innym levelu. Te sprawy mam już oblatane.
Nie za bardzo mu wierzyłem. Napiłem się piwa. Zapalił papierosa. Nie jesteśmy z Korábem fanatykami sprzątania. Ale też znowu nie toniemy w forsie. Przed świętami każdy grosz dobry. Żeby tylko to nie była jakaś kaszana. Zgodziliśmy się.
Na drugi dzień podreptaliśmy do Michli. Z wiadrem i szmatami. Jak jakaś jebana początkująca sprzątaczka.
Otworzył nam wypomadowany gnój. Żelem do włosów był chyba wysmarowany aż pod pachami. Kretyn już na pierwszy rzut oka. Powinniśmy się odwrócić i iść w pizdu. Zamiast tego weszliśmy.
– Trzeba by to, chłopaki, trochę wyszorować. Sam nie dam rady. Co więcej, mam przed świętami mnóstwo rautów. Co drugi dzień chrzciny. Praktycznie to ani jednej wolnej chwili. Padam i w bezwietrzu. Ruina, której się chyba nie da nawet posklejać.
Pierdzielił te głupoty tak przez dobrych dziesięć minut. Potem zabrał coś, co nazywał przebraniem, i powiedział, że wróci wieczorem. Do tej pory chata ma świecić jak jaja suki owczarka berneńskiego. Był to artysta i do tego inteligent.
To mieszkanie miało trzy pokoje. Sufity tak wysoko, że prawie ich nie widać. Setki albo tysiące gówienek i durnostojek, i kanap, i narzut, i taboretów, i komódek, i wszystkiego.
Wszystko to zakurzone. Okna lepiące się, parapety zapaćkane. Dywany zadeptane, a podłoga brudna. W łazience kamień, kuchnia jak wyjęta z frytkownicy.
Siedem godzin czyśćca. Bez jednej przerwy.
– Wole, Dżudo, widzisz tego skurwiela?
Koráb miotał się wokół zapuszczonej porcelanowej figury. Sięgała mu do pasa. Mógł to być jeździec na koniu albo siedzący tancerz. Ciężko powiedzieć. Koráb chciał go odkurzyć, ale nie wiedział, z której strony zacząć.
– Tego proszę nie dotykać. To jest Urzekający Mandaryn. Dynastia, której praktycznie nikt nie zna. Wartość niemożliwa do oszacowania.
Model rozejrzał się dookoła.
– Dobra, chłopaki. Tak to sobie mniej więcej wyobrażałem.
Byliśmy, Koráb i ja, zadowoleni. Mieliśmy już tego po uszy.
Dawaj, chłopcze, forsę i spływamy na Závist.
– Ile ja wam...
Nie spekuluj, debilu. Wyciągaj portfel i pokaż, żeś chłop.
Sięgnął do kieszeni przebrania. Twarz mu zajaśniała. Wyciągnął torebkę.
– Mam tu z rautu rogaliki waniliowe. Świeże. Weźcie sobie. Narobiliście się.
Podobało mi się, że Koráb jest taki rozważny. Że nie jest porywczy. Że go nie rozłożył. Zrobił dwa kroki. Tylko tak lekko od spodu uderzył modela w dłonie. Torba z rogalikami na suficie.
Potem się odwrócił. Jeden szybki kroczek. Drugi krok długi. Kopnięcie pełne uczucia. Głowa mandarynowi odpadła. Korpus się nawet nie ruszył.
– Piczo. Spróbuj otworzyć pysk.
Trzymałem palec wskazujący na wprost gęby tego modela. Miał ochotę się rozpłakać. To było po nim widać. Ale nie rzekł jednego słowa.
– Tak będzie dobrze.
Wziąłem korpus mandaryna i jebnąłem nim o ścianę. Te puzzle będzie trudno złożyć.
Poszliśmy z Korábem na Závist. Niech żyją święta. Jezusku, pocałuj mnie w dupę. Zrobiłem sobie skręta.
Pieprzyć to.4. rozdział
Kiedyś przychodził tu taki jeden Tašunka. Ty go nie możesz pamiętać. Nie było ciebie jeszcze na świecie. Jedyna niewinna ofiara aksamitnej rewolucji, jaką znam.
Stałem przy barze w szynku Na Závisti. Obok mnie stary Holoubek. Kronikarz wszystkiego, o czym w Nuslach szeptano.
Napiłem się piwa. Czekałem, co powie dalej.
– Tašunka był świetny. Kochał Indian. Maya znał na pamięć. Strasznie chciał, żeby ludzie mówili mu Winnetou. Ale nigdy tego nie powiedział głośno. Uważał, że nie zasługuje na tak szlachetne imię.
Dopiliśmy piwo. Jednocześnie. Zamówiliśmy kolejne.
– Wole, Dżudo. Kiedy go wspominam, to po prostu mam ochotę się rozpłakać.
Stary Holoubek wyjął z pudełka papierosa. Przypaliłem mu.
– W gościnnym miał tipi. Zawsze tam siedział za dnia. Raz po pijaku rozpalił tam ognisko. Strażacy mieli wtedy ćwiczenia. Gdy już wypucował mieszkanie i uszył nowe tipi, wstawił do środka kuchenkę elektryczną. Po co spalić się dwa razy, nie? Był mądry.
– Pomyślałem, że to musiał być niezły świr.
– A gówno, Dżudo. Żaden świr. Naprawdę świetny chłop. Przecież o to, kurwa, chodzi. Każdy ma jakiś odlot.
No tak. Trawa ma odlot na punkcie konopi. Ja trochę też, ale nie aż tak jak on.
– Wole, Dżudo. Tašunka to by skręta do gęby nie wziął. Palił fajkę pokoju. Pchał do niej Tarasa Bulbę5. Śmierdziało u niego jak w kotłowni.
To nawet potrafiłem sobie wyobrazić. Zaciągać się w wypalonym mieszkaniu Tarasem, to musiało być niezłe.
– Było, Dżudo. Ale niezły był też Tašunka. Zbierał zioła lecznicze. Indiańskie. Chodził po nie nocą nad Botič. Parzył z nich herbaty. Silne. Takie, co cię wzmocnią. Rozumiesz?
To nawet rozumiałem. Wzmacniające herbaty są świetne. Jeśli się po nich nie posracie.
– No właśnie, Dżudo, z tym był problem. Nie każdy je wytrzymał. Mam na myśli te herbaty. Co drugi się po nich posrał, o ile dobrze pamiętam.
– Tašunka narobił sobie pewnie wielu wrogów.
– Wcale nie, Dżudo. Każdemu wyjaśnił, że to wystrzelił z niego Zły Duch.
– Tak. Zły Duch. Który wam rozbije porcelanę w drobny mak.
– Wole, Dżudo. Nie rób sobie jaj. Tašunka był klasa. Każdemu skurwielowi zdolny wybaczyć. Rozumiesz? I nieprzyjaciel był mu przyjacielem. Kurwa. Prawdziwy Indianin. Fakt, prawdziwy Indianin.
Czekałem, jak skończy się ta cała adoracja. Stuknęliśmy się. Wypiliśmy.
– Potem przyszedł listopad. W powietrzu wolność. Tašunka błyszczał jak słońce nad prerią. Przynajmniej tak mi się wydaje. Chociaż nigdy prerii nie widziałem.
Przypaliłem Holoubkowi kolejnego papierosa. I ja sobie zapaliłem.
– Tašunka już się widział w Ameryce. Chciał tam odlecieć i zostać. Być wśród Indian. Spełniony życiowy sen. Na dzień przed odlotem zaprosili go na mityng. Jako mówcę. Jako znawcę zachodniej kultury. Zasrane debile.
Dopiliśmy piwo i zamówiliśmy następne.
– Wylazł na podium postawione na Synkáču. Widzę to, jakby to było dziś. Odgarnął skalp z oczu. Pochylił się do mikrofonu. Potem rzekł, że jest wzruszony. Że wszyscy, co tam stoją, wydają mu się wspaniali. Że jest mu z nimi strasznie dobrze. Że się czuje tak, jakby był między czerwonymi.
Zdusiłem papierosa.
– Jakiś skurwiel trafił go w głowę kostką brukową. Umarł w szpitalu. I tych swoich zasranych Indian nawet nie zobaczył.
Dopiłem piwo i zamówiłem rum dla nas obu. Wypiliśmy. Holoubek zamówił następne.
Takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Ale przecież się zdarzają.
Pieprzyć to.
5 Taras Bulba – dramat historyczny Mikołaja Gogola.5. rozdział
Wole, Dżudo. Kasalka naprawdę mnie kocha.
Stałem przy barze w szynku Na Závisti. Obok mnie Ikona.
Ikona był wspaniały. Wyschły i nieruchawy. Może dlatego stylizował się na bohatera filmu akcji.
– Wole, Dżudo. Jak będzie trzeba, pobiegnę dużo dalej niż przed dwudziestu laty.
To się nawet zgadzało. Tylko tyle, że ten bieg na odległość zajmował mu tydzień dłużej.
– Jesteś wół, Dżudo. Naprawdę wół. Tu nie chodzi o czas. Chodzi o zasadę.
– Jasne. Wyższą zasadę. Najlepiej moralną.
– Sram na to, Dżudo. A Kasalka naprawdę mnie kocha. Mogę ci to dać na piśmie z pieczątką.
Kasalka była cukrzyczką. Robiła sobie zastrzyki z insuliny i sprzedawała domowe rurki z kremem. Nie była zbyt wysoka. Mimo to ważyła tyle, że siedząc, zdolna była zmiażdżyć cokolwiek.
– Wole, Dżudo. To jest kobita. Fest. Nie znam krzesła, które by przed nią nie spuściło uszu.
Ikona był w nią zapatrzony. Kochał ją. Na dystans. Platonicznie. Mocno. Niezmiennie. Z oddaniem. Pokornie. Straceńczo.
Kasalka miała psa. Mastifa. Wołała na niego Franciszek. Może nie ważył cetnar, ale niewiele mu brakowało. Wielkie bydlę. Dobroduszne. Lubiące się bawić. Przyjacielskie. Ikona zamówił następne piwo. Przypaliłem mu papierosa.
– Wole, Dżudo. Kasalka jedzie na urlop.
– Jasne. Czemu nie miałaby jechać. Z tych rurek zawsze coś miała.
– Nie wiem, co miała. Po prostu jedzie. Dała mi Franciszka, żebym go przypilnował. Rozumiesz? Jesteśmy na nowym levelu. Zaufanie. Daje mi pod opiekę kogoś, kogo kocha bardziej niż siebie samą.
Wydało mi się to trochę melodramatyczne. Nie komentowałem. Gówno mi do tego.
– Będziemy się z Franciszkiem rozumieć. Będziemy jak jeden. Ja i on. Jedna istota. Kurwa, Dżudo, jestem taki szczęśliwy.
Ikona kiwał się przy barze. Z każdego pora skóry tryskała mu fontanna szczęścia. Nie chciałem tego zepsuć. Jednak czułem, że na horyzoncie czai się całkiem niezły obciach.
– Pojutrze rano Kasalka wyjeżdża. Pojutrze po południu wyprowadzam Franciszka. Rozumiesz? Dwaj chłopi idą sobie użyć.
Jasne. Dwaj chłopi idą sobie użyć. Chyba nie muszę być przy tym.
– Wole, Dżudo. Musisz być przy tym. To będzie wspaniałe.
Niespecjalnie mi się chciało. Ale nie dało się inaczej. Pojutrze byłem przed gospodą Na Závisti. Kufel w ręce. W drugiej papieros. Zza rogu wyszedł Ikona. Na smyczy Franciszek.
Trudno rzec, który był większy. Na kilogramy oczywiście Franciszek.
– Wole, Dżudo. Cieszę się, że cię widzę. I jak?
Chciałem powiedzieć, że prześladuje mnie pech, ale przemilczałem to. Skinąłem im obu kuflem. Napiłem się. Z przejścia obok gospody wybiegł kot. Ciągle tu biegają. Bezmyślnie. Dookoła. Chaotycznie.
Ten biegł świadomie. Walił przez tory do Kloboučnickiej. Pewnie miał tam jakąś sprawę.
Było jak w głupawym filmie. Franciszek spiął się i zaczął kota gonić. Ikona zaparł się piętami. Chyba na ułamek sekundy. Potem się rozłożył i poszybował.
Franciszek obił go o wszystko, co im stało na drodze. Przeciągnął pod ławką. Przerzucił przez poręcz.
Ikona trzymał się smyczy. Kurczowo. Na Kloboučnickiej ją puścił. Wystraszony kot zniknął w kanale. Franciszek przez chwilę tam węszył. Potem wrócił. Oblizał twarz Ikony. Zaraz położył się obok. Ikona miał gębę we krwi. Tylko pośrodku miał biały pas po języku Franciszka. Razem z innymi stałem przy nim.
Ikona mrugał. Potem obrócił oczy ku mnie. Skupił wzrok.
– Wole, Dżudo. Czasem kochać jest dość ciężko.
Niemal nie słyszałem tych słów. Ale je rozumiałem.
Tak. Czasami kogoś kochać to sprawa życia i śmierci.
Pieprzyć to.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI