-
promocja
O (albo uniwersalny traktat o tym, dlaczego sprawy mają się tak, a nie inaczej) - ebook
O (albo uniwersalny traktat o tym, dlaczego sprawy mają się tak, a nie inaczej) - ebook
7 dni akcji
100 postaci
misternie skonstruowana fabuła
mnóstwo dygresji i wspomnień
anegdoty i opowieści w opowieściach
Epickie, szalone dzieło wymalowane na zdumiewająco rozległym płótnie.
Przedstawia zwykłych ludzi i niezwykłe wydarzenia, nerwice, obsesje i irracjonalne zjawiska,
których być może boicie się tak, jak dziecko boi się nocy bez gwiazd.
Opowiada o tym, co już znacie i co czujecie, ale o czym prawdopodobnie nigdy nie czytaliście w powieści.
W O przeczytacie o drużynie pływackiej przygotowującej się do olimpiady, o firmie projektującej z artystycznym zacięciem dziecięce zjeżdżalnie i o mężczyźnie, który ucieka przed nerwicą do swojej ogrodowej szopy.
O śledzi losy Romów handlujących końmi, którzy dzięki tunelowi czasoprzestrzennemu wyprzedzają ziemski czas o całe dwie godziny.
O opisuje zagrażające życiu eksperymenty przeprowadzane przez fanów, a właściwie fanatyków Jana Sebastiana Bacha, którzy bez mrugnięcia okiem wyeliminują każdego, kto stanie im na drodze.
W O znajdziemy nieśmiałego, wycofanego chłopca, który komunikuje się ze światem za pomocą karteczek Post-it ®, oraz narkomana bytującego pod łodzią w Hiszpanii; przez dziurę w odwróconym kadłubie podziwia on niebo, o którym my możemy tylko marzyć.
O bierze za rękę osoby z zaburzeniami obsesyjno-kompulsyjnymi i cierpliwe pokazuje im, jak krok po kroku przygotować fricassee z kurczaka.
Lecz przede wszystkim O jest monumentalną opowieścią o tym, czym w naszym świecie jest codzienność i jak w niej żyć.
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68352-18-4 |
| Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W
Jerome W – student fizyki, pływak
Alle W – młodszy brat Jeromego
Tuomas W – ojciec, nauczyciel historii
Julia W – matka, chorobliwy lęk przed okrągłymi szkłami
Bruce Springsteen – kura (R.I.P.)
LUNDVALL
„Valde” Lundvall – hodowca koni wyścigowych
Rosita Lundvall – matka, bezrobotna
Valter Lundvall – syn
Tino Lundvall – syn
Vanessa Lundvall – córka
Ennari Tenisista – podopieczny
Ciotuchna – znajoma rodziny
Simpuri – znajomy rodziny
Elia – znajomy rodziny
AHLQVIST
Mikael Ahlqvist, alias „PhD” – pływak
Kari Ahlqvist – ojciec, umysłowo chory (R.I.P.)
Maria-Sari Ahlqvist – matka (R.I.P.)
AHO
Erik Aho – student fizyki
Arto Aho – ojciec, mechanik
Emma Aho – matka, badaczka
Aino Aho – siostra Emmy (R.I.P.)
GATZ
Antero Gatz – pływak
Gatz senior – były mistrz Europy w robieniu pompek na jednej ręce, obecnie cukiernik
Gatzowa
BRAX
Elise Brax – bibliotekarka
Magnus Brax – ojciec Elise, profesor literaturoznawstwa ogólnego, uniwersytet w Helsinkach, fanatyk bakłażanów
Terhi Brax – matka Magnusa, żarliwa lestadianka (R.I.P.)
Pasi Brax – ojciec Magnusa, były klarnecista (R.I.P.)
ALANEN
Sami Alanen – pływak, lęk przed grzybicą stóp
Armas Alanen – dziadzio Samiego (R.I.P.)
BENAVITA
Anton Benavita – pianista, chłopak Elise Brax
Arturo Antonio Benavita – ojciec
Kastelo Benavita – sprzątaczka w hotelu Best Western Airport Pilot, poważna fotofobia
ZOLTÁNFI
Jantek Zoltánfi – nauczyciel gry na fortepianie, konserwatorium w Helsinkach, były narkoman
Abél Zoltánfi – ojciec Janteka
Etelka Zoltánfi – matka Janteka
Alida Zoltánfi – siostra Janteka
Albert Zoltánfi – niedoszły wynalazca, fizyk, asystent Nikoli Tesli (1924–26), alkoholik (R.I.P.)
ROOS
Rita Roos – matka, alkoholiczka, przybrana siostra Meili Enkroos
Aaron Roos – syn, student fizyki
Ismo-Aleksi Roos – syn
Riia-Rosanna Roos – córka, poważny rotacyzm,
dumna członkini Grupy Malarskiej Dumnych Dyslalików
Meila Enkroos – była nauczycielka religii, autorka
„Książki kucharskiej dla neurotyków”
FIRMA KOMPAN A/S, ODENSE, DANIA
Tom Lindhardt Wills – założyciel firmy (R.I.P.)
Hans Mogens Frederiksen – przyjaciel Toma Willsa, drugi założyciel firmy
Caesar Jensen – projektant zjeżdżalni, ojciec Emilii Jensen
Gunne Wills – obecny dyrektor, syn Toma Lindhardta Willsa
Lena Le – projektantka kolorów
Walter Lynggaard – projektant zjeżdżalni
Bo Dorothea Zachariassen-Mollerup – pechowa pracownica
DUŃSKI TEATR KRÓLEWSKI
Jan Gade – reżyser, dyrektor artystyczny „Grupy Gadego”
Laura Jensen – scenografka „Grupy Gadego”, żona Caesara Jensena, matka Emilii Jensen
Lars Carlsen – projektant afiszy w „Grupie Gadego”, twórca idealnej metody nalewania kawy
Vincent Wolf – dramaturg „Grupy Gadego”, zespół Tourette’a
Bertha Himmelreich – dramaturżka „Grupy Gadego”, kleptomanka
KIRKOS NEUROSIS
Truls Bertel – były neurolog, obecny direktör KN
Bijoy Dixit – klaun z agorafobią
Bengt Vikkel, alias „Trzydziestometrowy Don Juan” – linoskoczek cyrkowy, liczne obsesje + niewyautowany trans, stryj Rity Roos
Knatz – bileter KN, rzadka choroba neurologiczna znana pod nazwą „nerwica reszty”
Luegerro – nekrofobia, tanatofobia
Konrad Lips – schizofreniczny brzuchomówca, kolega z roku Jana Gadego, ex Meili Enkroos
Oszałamiający Fester – mistrz sztuk karcianych, OCD
BSES
Marcell Lestrange z Miasta Nantes – założyciel BSES, wynalazca „X”, syndrom Napoleona
Kim Tôn Thất – pozbawiony rąk były wiolonczelista, pomocnik Marcella
Henri Desjardins – pomocnik Kima
Serge Yumashev – pomocnik Kima
Dmitri Yumashev – pomocnik Kima
INNI
Nikola Tesla – amerykański fizyk i wynalazca serbskiego pochodzenia (R.I.P.)
C.G. Jung – szwajcarski psychiatra,
założyciel szkoły psychologii analitycznej (R.I.P.)
Maaria Ragnvaldsson – emerytka z demencją, właścicielka stancji Elise Brax
Aatos Talvela – ojciec Laury Jensen, fatalne OCD
Laura Talvela – żona Aatosa Talveli, matka Laury Jensen
Joel Tennel – pływak
Kevi-Joore Sommi – pływak
Timoteus Alahuljankokko – pływak
Alfonso Francis Apodopopueli – trener pływacki
Klaressa Tennel – siostra Joela Tennela, biegaczka na orientację, przyjaciółka Emilii Jensen
Veera Kling – bliska przyjaciółka Emilii Jensen, obecnie wyznawczyni buddyzmu theravada
Aleksandra Helve – studentka literatury, obsesja na punkcie ryb (R.I.P.)
Pepento Eik – były spawacz, obecnie prorok
Bartolomĕj Dušek – artysta, aktywny członek awangardowego kolektywu „Devĕtsil” (R.I.P.)
Jeremias Elenanoja – ojciec Julii W, hipis, były asystent Bartolomĕja Duška
Arja Elenanoja – matka Julii W
„Määri” – projektantka ubrań
„Larry” – mąż „Määri”
Merjami – genialne dziecko, córka „Määri” i „Larry’ego”, sporadyczna semiśmiertelna bezsenność
Ilse – niemiecka studentka na wymianie, wynajmuje stancję u Ahlqvistów
Glenda – pielęgniarka na laryngologii, Wieża (klinika uniwersytecka na Meilahti)
Matessa – druga anestezjolożka, Wieża (klinika uniwersytecka na Meilahti)
A. Janna – dr fil., docent, starszy wykładowca, uniwersytet w Helsinkach
Klaus Hera – dr fil., docent, uniwersytet w Helsinkach
Paula S. – mgr leśnictwa i rolnictwa, sekretarka, uniwersytet w Helsinkach, miłośniczka heraldyki
Kai Opinen – dr fil., docent, uniwersytet w Helsinkach
Samuel Algren – profesor fizyki, uniwersytet w Helsinkach
Tuomo Karjalainen – profesor astronomii, uniwersytet w Helsinkach
Harvart Gulveig – nadkomisarz, KMP w Helsinkach
Raija Pfektol – podwładna Gulveiga, KMP w Helsinkach
Tyrni-Lumia Kuu – podwładna Gulveiga, KMP w Helsinkach
Anna Mainea – podwładna Gulveiga, KMP w Helsinkach
Termo – podwładny Gulveiga, KMP w Helsinkach
Taipi Ostero – prowadzący cykliczną audycję „Nauka i zjawiska” w Radio Teraz
Bezimienny naukowiec 1 – stały gość audycji „Nauka i zjawiska”, zwolennik teorii eteru
Bezimienny naukowiec 2 – stały gość audycji „Nauka i zjawiska”, zwolennik teorii eteru
Eero Kivi – genetyk populacyjny, gość audycji „Nauka i zjawiska”, badacz genetycznej identyczności Romów i bakłażanów
Oula Einola – biotechnolog, gość audycji „Nauka i zjawiska”, badacz genetycznej identyczności Romów i bakłażanów
Emilia Jensen – córka Caesara Jensena i Laury Jensen, studentka literatury (R.I.P.)
Edna Silverberg – członkini tajnej organizacji, miłośniczka herbatki miętowej
Darnopogaldjitzer – fan Whitesnake’a, chiromanta (m.in.)Chwila, w której człowiek postanawia umrzeć, niekoniecznie jest tą chwilą, w której wie, że umrze.
Mowa o ciekawości, owej najmniejszej drobince nadziei, którą nawet najgorszy żul nosi w sobie od urodzenia; o marzeniu o drugiej szansie. O nowym życiu. Ta myśl przychodzi sama z siebie i w zasadzie nie jest nawet myślą. Wiesz, o czym mowa.
Niebo jest wytarte z barw i bezchmurne w 60%. W oddali latają bezgłośnie ptaki, jak na filmie.
Ostatnio słyszałaś o życiu po śmierci dawno temu, w podstawówce: przed grudniowymi feriami kazali ci iść do kościoła. Siedzieliście w grubych ubraniach, stłoczeni na długich śliskich ławach i ziewaliście, zasłaniając usta pięścią. Głos pastora był głuchy i stary. Z podeszew paćkała na podłogę glajda w kolorze bezy. Nie zatrzymuj się, wyżej.
Wyżej: wiatr jest porywisty i ciepły, zarzuca ci włosy na twarz. Ruchy masz powolne, lecz pewne, w ustach czujesz smak żelaza, niejasne przeczucie krwi.
Powietrze w kościele było aż gęste od stearyny i kiedy mrużyłaś oczy, białe świece rosły na trzy metry, a rozjarzone ornamenty witraży rozjeżdżały się po czystym od mrozu niebie, po gwiazdach…
Wiatr jest ciepły i porywisty i nie ma zapachu, lecz metalowa drabina pod skórą twoich dłoni wydaje się zimna. Tak wysoko nie ma owadów. Jeszcze dwa szczeble i jesteś już na dachu.
Na placu w dole zaczynają gromadzić się ludzie, staraj się nie zwracać na nich uwagi. Wszystko przez te zjeżdżalnie, które testowałaś, by zadowolić ojca, ale raczej nikt w to nie uwierzy. Może nawet ty sama. Trudno powiedzieć. No bo czy sklecona z metalu i plastiku dziecięca zjeżdżalnia może wpływać na cokolwiek? Kazać ci coś odczuwać, zupełnie jakby twój tekst, twoja sztuka wyrwała ci się, uciekła z papieru w świat, stając się ciałem i krwią, i ruchem…? Najpotworniejsze jednak są te zawroty głowy, poczucie odrealnienia. Jak gdybyś położyła się do łóżka w swoim domu, a potem obudziła nagle w rozświetlonej i gwarnej galerii handlowej.
Staraj się nie zwracać uwagi. W ostatnich chwilach życia myśli zachodzą szkłem, a oddychanie sprawia wrażenie wiosłowania. No i jest zimno. Na miejscu pojawia się coraz więcej ludzi. Będzie pewnie coś koło dziewiątej rano.
I stopniowo narasta hałas. Patrzysz w dół i widzisz ich: sto, dwieście osób. Dwieście przerażonych twarzy, małe morze wymachujących i pokazujących rąk. Spróbuj się oderwać. Możesz sobie wyobrazić, że to zwykły dźwięk, szum gorąca w uszach.
I odrywasz się od siebie, chwila szumu, i już. Słyszysz swój głos, coś mówisz, lecz głos zdaje się należeć do kogoś innego, dobiegać gdzieś zza twoich pleców. A może krzyczysz. Nieważne: powoli unosisz prawą stopę, celujesz nią przed siebie, próbujesz nadepnąć powietrze, wydaje się ciężkie, rozpłynnione, jak gdyby coś próbowało ci stawiać opór, prosiło, byś to sobie jeszcze przemyślała… Ty jednak zaciskasz dłonie mocno w pięści, zamykasz oczy i robisz ten jeden rozstrzygający krok.
Zrób wdech. Od tej pory wszystko będzie się opierać wyłącznie na domys…ŚRODA
Każdy dzień zaczyna się tak samo. Właśnie o tej porze każdego dnia rano moja broda dotyka dywanu w kolorze morelowym, który moja matka Julia kupiła w jakimś hałaśliwym markecie, zamiast pójść do tego dobrego sklepiku, który chwalą wszystkie jej koleżanki, do tego, który ma nad podwójnymi drzwiami okrągłe okna.
Właśnie tak należy robić pompki: broda ma dotykać włosków dywanu.
Mały pokój jest jasny i rozgrzany jak piekarnik; kurz, który stanowi chyba 86 procent składu powietrza, łaskocze w nosie i pod powiekami niczym dziesiątki suchych maciupeńkich pędzelków. Jestem nieprzerwanie świadomy upływu czasu – ile minęło od chwili, kiedy wstałem z łóżka, do chwili obecnej. To mnie uspokaja. To, że wiem, jak będą ułożone wskazówki na zegarze, kiedy się wydarzy to czy tamto. Oto wolność od wszelkiej impulsywności: sprawy zachodzą na siebie jak gładkie krążki; można też sobie wyobrazić świeżo umyte dłonie wsuwające się w kuchenne rękawice.
Mój zegarek stoi na podłodze oparty o popękaną, kasztanowobrązową listwę. Półtora metra nad zegarkiem zaczyna się plakat formatu A3, na którym pływak Michael Phelps zagarnia wodę koloru niebieskiej pasty do zębów niewiarygodnie wielkimi dłońmi; Phelps to potwór morski, który wieczorem wysypuje z taczki w przedpokoju furę złota i uderza w kimono, no chyba że chce akurat koniecznie obejrzeć wiadomości. Dorysowałem mu kiedyś klasyczne wąsy Poirota.
Teraz jest 7.11. Uświadomienie sobie tego faktu jest dla mnie potwierdzeniem, że trybiki dnia powszedniego funkcjonują bez zarzutu.
Często marzę o życiu, w którym wszystko przypominałoby niespieszne ćwiczenia przeciwpożarowe – to by dopiero było beztroskie życie, co? – choć chyba nie to dokładnie miałem na myśli. Może to wyjaśnia, dlaczego od dziecka pasjonowały mnie wszelkiego rodzaju kreski, tabelki, numery, wyliczenia, stopnie, rejestry – to jest właściwe słowo; zajmowały mnie już samą swoją formą, właśnie tak: nawet wtedy, gdy na drzwiach lodówki zawisła lista zakupów, a ja nie rozumiałem, o co w niej chodzi, patrzyłem na nią, na tę listę, byłem wtedy może wzrostu mandoliny, i gdy tak na nią patrzyłem, odczuwałem taką samą przyjemność, jaką się odczuwa, gdy przesuwa się piórkiem powoli po karku, wzdłuż kręgosłupa… Wtedy, kiedy byłem jeszcze bardzo mały i dziwiłem się, dlaczego tata ma zawsze olej na twarzy. Wtedy, gdy jeszcze nie rozumiałem, dlaczego mama zawsze zaczyna wariować na widok okrągłych powierzchni ze szkła.
Im bardziej skomplikowane listy czy gęstsze wykresy, tym lepiej. To właśnie ten semiseksualny fetyszyzm formularzy jest częściowo odpowiedzialny za to, że później zapaliłem się do fizyki i astronomii i w ubiegłym roku zacząłem studiować obie te dziedziny na wydziale fizyki uniwersytetu w Helsinkach (oczywiście swoje zrobiło również szczere zainteresowanie naukami ścisłymi, ale poczucie błogości czerpane z porządku i tym podobnych rzeczy miało jednak znaczący udział w wyborze kierunku studiów, to fakt niezaprzeczalny).
Na ścianie mojej kuchni, pod drugim zegarem, ciągle mam diagram struktury danych (DSD, Data Structure Diagram), który wydrukowałem sobie jeszcze jako dziecko: przedstawia typy wykresów i ich części składowe, pokazuje, czym się od siebie różnią albo jak się ze sobą komunikują, oraz wylicza ich zalety i wady. Później dołączyły do niego tabele FINA (Fédération Internationale de Natation = stworzony przez Światową Federację Pływacką system punktacji), których wydrukowałem sobie fajny plik i wpiąłem do żółtego segregatora. Zacząłem pływać w zawodach, zanim w szkole pojawiła się tabliczka mnożenia – ha, i już słyszę złośliwy skrzek osmolonej sowy, mojej starej znajomej: Ty, Jerome, czy ty sobie poradzisz? Sorry, ale jakie ty masz możliwości? Ile ty masz lat…? Dwadzieścia cztery i marzysz o… Olimpiadzie? Chłe chłe chłe, nie no serio, stary… Rio de Janeiro 2017? Nie no, spoko, chłopie, powodzenia, nic nie mówię…
7.13: czas wstać, porozciągać się i zetrzeć pot z barków.
Po lewej stronie mam kremową szafę, której drzwi są uchylone na tyle, by do środka można było wsunąć pięść albo kubek z kawą, i z tego uchylenia wystaje skórzany pasek jak beżowy język gotowy wylizać cały pokój. Przed szafą stoi stare krzesło, którego morska farba tu i ówdzie zaczęła odłazić, osypując gumową wykładzinę biało-niebieskim łupieżem, i które jęczy pod najmniejszym ciężarem. Zrobił je mój dziadek, który w dawnych czasach pracował w warsztacie z pewnym Cyganem z niewiadomych powodów nazywanym Zezolem albo Mańkutem. I ten Cygan, którego znał dziadek, zginął, bo po pijaku oszczał płot pod napięciem.
Nim opowiedział mi o tym mój ojciec Tuomas W, usiadł na brzegu mojego łóżka i odchrząknął, co miał w zwyczaju robić przed wypowiedzeniem jakiejś poważnej kwestii; miałem wtedy może sześć czy siedem lat i ojciec postanowił opowiedzieć mi o śmierci, pokrętnie, jak to on: opowiedział mi, że ludzie po śmierci zmieniają się w jasne gwiazdy, które patrzą potem z góry na świat i śledzą nasze poczynania, a ja nie potrafiłem rozstrzygnąć, czy ta myśl mnie urzeka, czy raczej przeraża, więc zastanawiałem się nad tym przez chwilę, dopóki ojciec nie wyciągnął spod łóżka długiego i ciężkiego pudła z kartonu, które wcześniej musiał tam niepostrzeżenie schować, i kiedy je otworzyłem, w środku znalazłem prawdziwy teleskop, który mam do tej pory.
Coś oczywiście przechodzi z ojca na syna, upodobania i zwyczaje. Niektóre rzeczy pamiętam, o innych usłyszałem od matki, która wtargała ten ciężki dywan na czwarte piętro mojej kamienicy bez windy (akurat wtedy miałem gorączkę tak wysoką, że podłoga paliła mi stopy jak płyta kuchenna, i jeżeli chciałem się gdzieś ruszyć z łóżka, to musiałem łazić na czworakach z mokrymi ręcznikami pod nogami i dłońmi); no więc matka weszła do mieszkania w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym, za to z suchymi włosami, i na widok moich zapełnionych tabelkami ścian najpierw się zamyśliła, a potem z poważną miną pokiwała tą swoją wąską poważną brodą i powiedziała cicho, że lepiej unikać przesadnej rutyny, gdy ma się dopiero, ile tam…? – dwadzieścia cztery lata. Sam wiesz, dodała. Tak, jasne, jasne…
Było bowiem tak, że mój ojciec cztery lata młodości spędził w Afganistanie, w Kabulu, gdzie studiował mechanikę, nim później zainteresował się historią. Ponieważ czuł się tam samotny, dla zabicia czasu zaczął pracować nad Bardziej Wydajną Siecią Wodociągową – cholera wie, co to miało oznaczać – i dzięki swojej wiedzy mechanicznej zdołał przekuć tę obsesję (czym się później naprawdę okazała) na coś w rodzaju kulejącego, komicznego prototypu, a nawet pozyskać wsparcie finansowe od mieszkającej w pobliżu wdowy fińskiego pochodzenia, która podobnie jak mój ojciec cierpiała na samotność w rozedrganej kabulskiej bezczynności, w jaką popadła parę lat wcześniej, kiedy jej mąż poległ w jakiejś bitwie, którą stoczono pod bezchmurnym niebem w sypiącym się do oczu piachu. Owa życzliwa sponsorka miała osobliwe imię: Redaltina (coś tam coś tam) – co brzmi jak nazwa egzotycznego soczystego owocu, który oblepia człowiekowi brodę i palce purpurowym nektarem – i pewnego jasnego dnia wtoczyła się na podwórko przed domem ojca rozkołysanym krokiem, z podrygującymi na rondzie malwowego kapelusza kryniami i różami pustyni, które ciążyły ku jej miętowozielonym oczom, by wyszczebiotać: „Mon ami, wszak chyba jesteśmy sobie pisani, czyż nie?” – była to zdumiewająca, lecz bynajmniej nie zaskakująca propozycja ze strony kobiety, która, jak twierdził mój ojciec, już od dłuższego czasu napomykała, że musi sobie znaleźć nowego męża (wspólne wieczory w ogrodzie przed domem Redaltiny, do których ojciec się przymuszał w poczuciu wdzięczności; marzycielska muzyka fortepianowa, oczka wodne, księżyc w pełni rozrzucający tam i siam coś mglistego i srebrzystego, a pośrodku oni, obok siebie, na pieszczących plecy leżakach, ze szklaneczkami dobrze schłodzonych drinków w dłoniach…). Mój ojciec pojął, że popełnił kardynalny błąd, tak więc pokornie zwrócił wdowie pożyczkę, a następnie po cichu i na zawsze wyjechał z miasta, w którym nigdy się dobrze nie czuł. Po powrocie do Finlandii wyuczył się na nauczyciela historii, choć na poziomie praktycznym nie opanował nawet podstaw prekambru, dopóki nie urzeczywistnił swojej obsesyjnej idei Bardziej Wydajnej Sieci Wodociągowej (która wyrodziła się później w naszym domu w tzw. Sprawę, O Której Nie Wolno Mówić). Z dzieciństwa pamiętam, że ja i mój młodszy o rok brat Alle nie mogliśmy zasnąć przez niosące się z garażu dźwięki, jakie gumowy młotek wydobywał ze stalowych rur i gigerowskich połączeń zmajstrowanych przez naszego ojca; słyszeliśmy również odległe pacnięcia muter o betonową posadzkę i pobrzękiwania dobiegające z turkusowej metalowej skrzynki, w której roztargniona ręka ojca gmerała w poszukiwaniu jakichś trzpieni albo złączek, i jego pomrukiwania, bo w tamtym czasie nasz wspólny pokój miał wspólną ścianę z garażem, który przylegał do naszego domu wolnostojącego i do którego można było wejść przez kuchnię drzwiami przy lodówce. Matka zawsze wrzeszczała z przerażenia, gdy ojciec swoim olejem plamił nasz biały obrus odziedziczony po jej babce, która z kolei dostała go od żony Cygana Zezola/Mańkuta (świat jest jednak mały), tak że w końcu musieliśmy przejść na jednorazowe. Alle i ja wierzyliśmy, że zapaskudzenie jej bezcennego obrusa przelało czarę goryczy, bo jeśli nas pamięć nie myli – te czasy giną w naszych wspomnieniach jako okres mglisty i niepewny – matka na pół roku odeszła od ojca; tęsknota kazała jej wrócić, ale postawiła warunek, że ma pójść do tego samego ośrodka specjalizującego się w leczeniu neuroz i fobii, w którym ona sama spędziła kilka krótkich okresów.
Ich historia zaczęła się następująco: wkrótce po powrocie z Kabulu do Helsinek w latach osiemdziesiątych Tuomas spotkał Julię (z domu Elenanoja) przed jakimś sanatorium, które podobno nadal istnieje i „otacza je wysoki żywopłot”; przybytek ów jest trochę mityczny, jako że żadne z naszych rodziców nie chce zdradzić nam ani jego nazwy, ani tym bardziej lokalizacji. Wiem tylko tyle, że w dzieciństwie matka przebywała tam na kilku krótkich pobytach, gdyż już od maleńkości cierpiała na chorobliwy lęk przed okrągłymi szkłami – nie tylko okularami optycznymi czy przeciwsłonecznymi, lecz również przed wszelkiej maści okrągłymi oknami, lustrami, lupami itd., a największą osobliwością tej jej fobii jest właśnie kwestia materii: matka nie ma napadów paniki czy hiperwentylacji na widok, dajmy na to, plastikowego koła, opony samochodowej czy okrągłego metalowego zegarka, jako że sama okrągłość nie ma w sobie jeszcze niczego złego; matka zupełnie traci panowanie nad sobą wyłącznie wtedy, gdy w grę wchodzi okrągła forma szklana. Korzenie tego lęku sięgają jej dzieciństwa, kiedy w wieku dziesięciu lat znalazła w fotelu w salonie swojego ojca Jeremiasa, który zmarł nagle w łososiowoczerwonych lenonkach na nosie, które nosił 24/7, przez co matka do dzisiaj nie wie, jakiego koloru oczy miał jej ojciec… Za obsesją Jeremiasa na punkcie okularów przeciwsłonecznych stała znów niepokojąco zaawansowana idolatria zespołu Grateful Dead (był on więc tzw. deadheadem, z tym że do kwadratu), co wiązało się z wyznawaniem osobliwie rozlazłej filozofii hipisowskiej oraz noszeniem munduru, okrągłych przyciemnianych zerówek, spodni dzwonów, afgańskich kożuchów, przypinek z hasłami sprzeciwiającymi się wojnie w Wietnamie itd.; dla Jeremiasa Grateful Dead było osią lat sześćdziesiątych i najczystszym światłem, które pochłaniało wszystkie inne subkultury i idee, całą muzykę.
7.15: przechodzę do kuchni, która – idąc od mojej „sypialni” – znajduje się zaraz po prawej za ścianą, i wycieram twarz w zawieszoną na klamce koszulkę, nastawiam ekspres do kawy, włączam radio i z talerzem wypełnionym po brzegi jogurtem z owocami leśnymi idę teraz do „salonu” mojej 22-metrowej kawalerki, w którym ledwo się mieszczą duża skórzana sofa i telewizor. Za telewizorem są dwa duże okna w ramie z krwistoczerwonych zasłon z ceraty. Jak chcę oglądać telewizję, muszę spuścić żaluzje, inaczej widzę tylko czarne sylwetki w żółto-białym zamgleniu. Staję przed telewizorem, wgapiam się w podwórze i zaczynam jeść. W kuchni też jest okno, małe, zaraz przy szafce z naczyniami. Widać z niego betonowoszare tyły blokowiska, które zawsze wyglądają jak po deszczu, i kupę wszelkiej maści rowerów – metalową trzodę tłoczącą się w promieniach słońca pod turkusowym ogrodzeniem punktu segregacji śmieci, na którego dach z blachy falistej czarne i brązowe sosny zrzucają miękko stukające farfocle, lepkie igły i szorstkie buły kory walące w daszek z nieziemskim łoskotem, a ponieważ ten znajduje się trzy metry poniżej okna mojej kuchni, słyszę bezustanny stuk spadającego na falistą blachę drzewnego śmiecia i choć mieszkam tu już cztery lata, wciąż nie udało mi się do niego przywyknąć (dlatego radio), a zwłaszcza do nagłych upadków odłamków kory, które dają taki efekt, jakby ktoś nerwowo pukał mi w szybę. Jogurt ścieka mi na palce stóp. Jest 15/5/13. To oznacza, że o 9.00 w Physicum D311a zaczyna się astronomia: „Galaktyki i kosmologia” z prof. Karjalainenem, który w odróżnieniu od prof. fizyki teoretycznej Algrena używa muszki zamiast poluzowanego krawata. Dziś wyjątkowo nie mam basenu, co pachnie mi jakąś odróbką w niedzielę. Dążę do tego, żeby trenować pięć razy w tygodniu dwa razy dziennie, tak żeby rano, nim wsiądę na rower i pojadę na kampus do Kumpuli, wypływać godzinę i potem po południu, po wykładach, które kończą się, w zależności od dnia, między 14 a 16, dwie godziny. Nasz trener Alfonso podkreśla konieczność niewolniczego przywiązania do tego rytmu, nazywa go pulsem, czymś w rodzaju oddechu życia. Zdaniem paru pływaków, których czasem spotykam i którzy nie należą do naszej tzw. Ekipy Pro, program Alfonsa nie jest nawet szczególnie trudny; wielu jednak popełnia ten błąd, że ćwiczy nawet czternaście razy w tygodniu, co przekłada się na dziesiątki wypływanych kilometrów, choć tak wielki wysiłek nie ma żadnego fizjologicznego uzasadnienia. Założenie, że im więcej człowiek się obciąża i im trudniejsze robi treningi, tym większe robi postępy, jest z gruntu fałszywe. Tego rodzaju błędna samodyscyplina powoduje, że wielu obiecujących pływaków wypala się całkowicie przed ukończeniem osiemnastego roku życia, plecy im się garbią i słabną kości, kolana i barki, stają się mrukliwi i wypacza im się pojęcie rywalizacji, aż w końcu, choćby nie wiadomo jak bardzo starali się temu zapobiec, jak kurczowo trzymali zbielałymi dłońmi tego obrazu z marzeń, który na samym początku rozpalił ich ambicje i żądzę wygrywania – przymglonego obrazu z własnym nazwiskiem na szczycie rankingów – ten w końcu zaczyna się marszczyć i blaknąć, albo wręcz ginie z oczu przesłonięty innymi celami i obowiązkami jak porzucony w rowie wózek dziecięcy, który z biegiem czasu butwieje do niepoznaki, łączy się z glebą, pokrywa błotem i pomarańczowym szlamem; a wtedy człowiek nie ma już innego wyjścia, jak tylko pogodzić się z ciężarem ciepłej dłoni na przeciążonym barku, przyjąć spokojnie dobiegający zza pleców głos: „Peter/Olivia, serio mówię…”, zostać instruktorem pływania albo po prostu rzucić w cholerę całą tę hecę z basenami i wszystkim, co tylko łączy się z pływaniem, i zająć się czymś zupełnie innym – a jak dobrze pójdzie, to pogodzić się ze swym losem bez zbędnej goryczy.
7.32. Jeszcze mam czas. Wypijam kawę, po czym idę pod prysznic i pedałuję do kampusu na Kumpuli, dokąd mam z domu jakieś osiem kilometrów. Jest nadal słonecznie, niebo ma barwę słabej herbaty. Po przejechaniu przez chłodny las, który skraca drogę o kilometr z hakiem, mam do pokonania jeszcze jakieś cztery kilometry ścieżką rowerową. W uszach szumi ciepły wiatr. Erik Aho (kolega z roku, a tak naprawdę to dobry przyjaciel, z którym poznaliśmy się już w gimnazjum) ma coś takiego, że nie jest w stanie wejść na teren kampusu, dopóki ja się nie zjawię, a ponieważ Erik ma do Kumpuli znacznie bliżej niż ja, spotykamy się zawsze na schodach Physicum, gdzie on już siedzi z torbą między nogami, blady i rozespany, z mlecznobiałymi zatłuszczonymi włosami potarganymi przez wiatr. Gdy dojeżdżam do kampusu, do moich uszu zaczyna docierać przytłumiony tumult, coś jakby… Najpierw trudno go odróżnić od szumu dwupasmówki, wkrótce jednak krystalizuje się w jakieś krzyki, wrzaski. Przyspieszam i z piskiem opon hamuję przed Physicum, gdzie natykam się na niepokojący widok: setki rozhisteryzowanych ludzi biegają bez ładu i składu, machają rękami i przepychają się, oczy mają zwierzęco wytrzeszczone, a usta wykrzywione przerażeniem. Mimo tego chaosu Erik pozostaje wierny rutynie, siedzi na kamiennych schodach z niebieską torbą pod złączonymi kolanami, między wykoślawionymi zabrudzonymi białymi tenisówkami: siedzi, choć jeszcze trochę i te dzikusy go stratują.
Nie zapinam roweru i nawet nie patrzę, gdzie go zostawiam, bo już, popychany z każdej strony, pojawiam się przed Erikiem na najniższym stopniu. Chamskie trącenia barkami, taktyczne uderzenia łokciem, rozbryzgi śliny. Co tu się wyrabia, do jasnej cholery?
Erik wstaje i musi chwycić się poręczy, żeby nie polecieć na twarz, bo przebiegający koło niego rosły student kosmologii w czerwonej wiatrówce potyka się o swoje potężne nogi i toczy po schodach jak beczka, którą pozostali zwinnie przeskakują. Całe to larum jest natury przypadkowej i na swój sposób irytującej, tak samo frustrująco nasilone jak ból, gdy wychodząc spod prysznica, stajesz na klocku lego. Erik łapie mnie za koszulkę i przyciąga do siebie, moja twarz jest tuż przy jego zmęczonej twarzy, z jego ust bucha kakaowy smród, gdy warczy do mnie: „Cholera, tylko spokojnie”.
„Co tu się dzieje?”, pytam oszołomiony. Erik powoli pokazuje w górę, na dach Physicum, gdzie z początku nie widzę niczego osobliwego, ale po chwili na krawędzi pojawia się dziewczyna, ciemna postać na tle nieba tak jasnego, że wyciska z oczu łzy. Stoi nad zdobiącym ścianę budynku dziełem Światło i materia, które zdaniem jego twórcy Antera Toikki obrazuje „najodleglejsze akordy wszechświata”, choć mnie zawsze się kojarzyło z krową rozpłaszczoną pod silosem zbożowym.
„Nawet nie próbujcie mi pomagać!”, kracze dziewczyna na dachu. Ma na sobie coś czarnego i rozwianego. Nie widzę dobrze. Przed oczami miga mi kilka znajomych twarzy. Dlaczego nikt nie stoi w miejscu?
„Jezu Chryste!”, chrypi wyrosła przede mną wykładowczyni.
„Chce skoczyć?” To najwyraźniej mój głos.
„Na to wygląda…”
Cała ta sytuacja trąci nierealnością wielkiego, przełomowego wydarzenia, jakąś irracjonalnością; przemowa znaczącego Przywódcy na górze, finał Super Bowl w środku nocy. Erik gapi się na dziewczynę z głową odchyloną do tyłu, usta ma otwarte, oczy osłania obiema dłońmi. Przede mną wyrasta drugi nauczyciel, szerokie barki, brązowy sweter, i zaczyna skakać tam i siam jak bokser.
„Nawet nie próbujcie!”, powtarza dziewczyna. „To koniec!”
Widzę wyłącznie postać, nic więcej, czarny kontur, mogę się jedynie domyślać szczegółów, długich włosów łopoczących na wietrze w poprzek twarzy i niepewnych kroków to ku krawędzi dachu, krawędzi tak bardzo, że czubki butów już wystają poza nią, to znów z powrotem i za każdym razem, gdy dziewczyna wysuwa je poza krawędź dachu i wygląda na to, że teraz skoczy, przez publikę przetacza się zespolony szum jak fala, której drganie czuć aż w klatce piersiowej.
„Ty!”, Erik klepie mnie w ramię, nie odrywając spojrzenia od dziewczyny. „To nie jest czasem Emilia Jensen?”, mówi i pokazuje na nią.
„Kto?”
„A, ty nie będziesz jej znał. Studiuje literaturę”.
„Po jakiego grzyba ona tam stoi?”
Próbuję przez to powiedzieć, że humaniści mają chyba dość wysokich budynków u siebie, ale… jasna cholera. Nagle czuję, że jest mi naprawdę niedobrze. Odcina mi zasilanie w nogach, żołądek się skręca. Widzę wokół siebie ludzi, którzy gapią się w górę z rozdziawionymi ustami, osłaniając oczy dłońmi, a te oczy w cieniu dłoni są okrągłe z przerażenia, jakby patrzyły na lądujący statek obcych, widzę też parę osób, które zgięły się w pół i wymiotują. I w pewnym sensie dopiero ten widok, cały ten horror i powykrzywiane twarze, wali mnie na odlew i uzmysławia mi, że tutaj serio coś się dzieje. Że to nie jest żadne show ani ważne kazanie. Dziewczynę czeka na dole zimny bezdech granitu.
„Ej”, mówię i teraz ja klepię Erika w ramię. „Spadamy stąd”.
„Co?”
„Spierdalamy, już!”
Krzyk wyrywa mi się trochę za głośno i kilka osób w pobliżu mierzy mnie dziwnym wzrokiem, jakbym powiedział coś niewłaściwego, zwyzywał na weselu pannę młodą od dziwek, albo coś w tym stylu.
„Co ty…”
Ściągam Erika dwa stopnie niżej: „Ja nie chcę niczego wiedzieć… Co możemy zrobić? Serio, jest tu sześćset innych osób i na pewno straż pożarna…”
„Uwaga!”
„Co… IAAAAIJAAAAHAAAAH!”
„O ja pier-do-le!”
„Odsunąć się, wszyscy!”
„Policja!”
Ale co? Jak?
„Policja!”
Erik? Ej, gdzie…
„Erik?!”
*