O chłopcu, który ujarzmił wiatr - ebook
O chłopcu, który ujarzmił wiatr - ebook
Poznaj historię opartą na faktach, widzianą oczami głównego bohatera i opowiedzianą z jego perspektywy. William Kamkwamba opisuje wydarzenia, jakie spotkały jego rodzinę, kiedy był nastolatkiem.
Prawdziwa historia o przetrwaniu wbrew przeciwnościom losu
O chłopcu, który ujarzmił wiatr to połączenie biografii z powieścią przygodową. Towarzyszymy bohaterowi od pomysłu przez realizację, aż do efektów, które przerosły oczekiwania nastoletniego wynalazcy. To inspirująca opowieść o tym, jak pomysł jednego chłopca pomógł całej społeczności. Historię Williama poznajemy z jego wspomnień (narracja w 1 osobie). Na końcu książki znajdują się kolorowe zdjęcia. Film z historią Williama jest jednym z bestsellerów na Netfliksie.
W rolach głównych pojawili się Maxwell Simba oraz Chiwelet Ejiofor.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66404-46-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maszyna była gotowa. Po wielu miesiącach przygotowań praca wreszcie została zakończona: silnik i skrzydła przymocowane, łańcuch napięty i pokryty grubą warstwą smaru, wieża stabilnie stojąca na nogach. Moje mięśnie pleców i ramion stwardniały niczym niedojrzały owoc od całego tego ciągnięcia i podnoszenia. I choć poprzedniej nocy prawie nie zmrużyłem oka, to nigdy wcześniej nie czułem się tak gotowy na pokazanie wszystkim mojego wynalazku. Wyglądał dokładnie tak, jakim widziałem go w snach.
Wieści o mojej pracy rozeszły się po okolicy i teraz zaczęli się schodzić ludzie. Handlarze z targu, którzy obserwowali z oddali, jak się wznosi, pozamykali stragany, a kierowcy ciężarówek porzucili samochody na drodze. Pokonali dolinę dzielącą ich od mojego domu i teraz zebrali się pod maszyną, spoglądając z podziwem w górę. Rozpoznawałem te twarze. Ci sami ludzie, którzy od początku ze mnie kpili; wciąż szeptali, nawet się śmiali.
Niech im będzie – pomyślałem. Nadszedł czas.
Podciągnąłem się na pierwszy szczebel wieży i zacząłem wspinać. Miękkie drewno trzeszczało pod moim ciężarem, gdy wdrapywałem się na szczyt, gdzie wreszcie stanąłem na równi z moim dziełem. Jego stalowe kości były pospawane i powyginane, a plastikowe ramiona poczerniałe od ognia.
Podziwiałem jego pozostałe części: podkładki z kapsli od butelek, pordzewiałe części od traktora, starą ramę rowerową. Każda z nich opowiadała własną historię odkrycia. Każdy element został zagubiony i na powrót odnaleziony w czasach strachu, głodu i bólu. Teraz mieliśmy wspólnie się odrodzić.
W jednej ręce trzymałem mały kontrakton z podłączoną niedużą żarówką. Podpiąłem go do pary kabli sterczących z maszyny i przygotowałem się na ostatni krok. Poniżej tłum trajkotał niczym stado kur.
– Uciszcie się – powiedział ktoś. – Zobaczmy, jak bardzo szalony jest ten chłopak.
W tym momencie silny podmuch wiatru przemknął pomiędzy szczeblami, wciskając mnie do środka wieży. Wyciągnąłem rękę, zwolniłem koło obrotowe i patrzyłem, jak zaczyna się kręcić. Najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż cała wieża zaczęła chwiać się w przód i w tył. Nogi trzęsły mi się jak galareta, ale się nie puściłem.
Błagałem milcząco: Tylko mnie nie zawiedź.
Chwyciłem w dłoń kontrakton i kable, czekając na cud elektryczności. W końcu się objawił: najpierw jako słaby błysk w mojej dłoni, potem olśniewający blask. Tłum wydał zduszony okrzyk zdumienia, a dzieci zaczęły przepychać się do przodu, żeby lepiej widzieć.
– To prawda! – powiedział ktoś z tłumu.
– Tak – potwierdził inny. – Ten chłopak stworzył elektryczny wiatr!ROZDZIAŁ PIERWSZY GDY ŚWIATEM RZĄDZIŁA MAGIA
Nazywam się William Kamkwamba. Żeby zrozumieć historię, którą wam opowiem, musicie najpierw poznać kraj, który mnie wychował. Malawi to małe państewko w południowo-wschodniej Afryce. Na mapie wygląda niczym płaski robak przekopujący się przez Zambię, Mozambik i Tanzanię w poszukiwaniu odrobiny miejsca. Malawi często określa się mianem „ciepłego serca Afryki”, co nie mówi nic o jego położeniu, lecz wszystko o jego mieszkańcach. Klan Kamkwamba wywodzi się ze środkowej części kraju, z niewielkiej wioski o nazwie Masitala, na skraju miasta Wimbe.
Może zastanawiacie się, jak wygląda afrykańska wioska. Nasza składała się z mniej więcej dziesięciu pomalowanych na biało domów, zbudowanych z cegieł wypalonych z błota. Przez większość mojego życia ich dachy zrobione były z długich traw zbieranych w pobliżu bagien, które w języku chichewa nazywa się dambos. Trzciny zapewniały chłód w upalnych miesiącach, lecz podczas mroźnych zimowych nocy ziąb przenikał nam do kości i spaliśmy pod stertą kocy.
Wszystkie domy w Masitala należały do kogoś z mojej rozległej rodziny składającej się z licznych ciotek, wujów i kuzynów. W naszym domu mieszkałem ja, moja mama, tata i sześć sióstr, nie wspominając o kozach, perliczce i stadku kurczaków.
Gdy ludzie dowiadują się, że jestem jedynym chłopakiem pośród sześciu dziewczyn, często mówią: „Eh, bambo – co znaczy tyle co ‘Jejku, człowieku’ – tak mi cię szkoda”. I słusznie. Wadą posiadania samych sióstr było to, że koledzy w szkole często mi dokuczali, bo nie miałem starszych braci, którzy by mnie chronili. A siostry ciągle grzebały w moich rzeczach, zwłaszcza narzędziach i wynalazkach. Niczego nie mogłem przed nimi schować.
Za każdym razem, gdy pytam rodziców, dlaczego właściwie w domu jest tyle dziewczyn, odpowiadają w ten sam sposób: „Bo w sklepie z dziećmi akurat skończyli się chłopcy”. Ale jak się przekonacie, czytając tę historię, tak naprawdę moje siostry są świetne. A gdy mieszka się na wsi, to każda para rąk jest potrzebna.
Moja rodzina uprawiała kukurydzę. W naszym języku mówimy o niej pieszczotliwie chimanga. A uprawa chimanga jest bardzo pracochłonna. W okresie siewu razem z siostrami wstawaliśmy przed świtem i cały dzień wyrywaliśmy chwasty, wytyczaliśmy równe rządki, a na koniec delikatnie wtykaliśmy nasiona w miękką ziemię. Gdy nadszedł czas zbiorów, znów mieliśmy pełne ręce roboty.
Większość rodzin w Malawi to rolnicy. Całe życie spędzamy z dala od miast, na wsi, gdzie możemy uprawiać ziemię i hodować zwierzęta. Tam, gdzie mieszkamy, nie ma komputerów ani tabletów; jest niewiele telewizorów, a przez większość mojego życia nie mieliśmy nawet prądu – tylko kopcące lampy naftowe, od których nasze płuca pokrywały się sadzą.
Tutejsi rolnicy od zawsze byli biedni i tylko nielicznych stać na edukację. Trudno też dotrzeć do lekarza, bo mało kto ma samochód. W chwili narodzin otrzymujemy życie o bardzo ograniczonych możliwościach. Z powodu biedy i braku wiedzy Malawijczycy nauczyli się szukać pomocy, gdzie się dało. Wielu z nas zwracało się w stronę magii – i tak właśnie zaczyna się moja historia.
Widzicie, zanim odkryłem cuda nauki, wierzyłem, że światem rządzi magia. Nie mam jednak na myśli sztuczek typu wyciąganie królików z kapelusza i przecinanie kobiet na pół, które widuje się w telewizji. Mam na myśli magię niewidzialną, otaczającą nas niczym powietrze, którym oddychamy.
W Malawi magia przybierała wiele form; najczęściej miała postać szamanów, których nazywaliśmy sing’anga. Byli to tajemniczy ludzie. Niektórzy pokazywali się publicznie, zwykle w niedziele na rynku. Siedzieli na kocach wyłożonych kośćmi, przyprawami i proszkami, które rzekomo leczyły wszystko – od łupieżu po raka. Biedacy pokonywali pieszo wiele kilometrów, żeby ich odwiedzić, bo nie mieli pieniędzy na prawdziwych lekarzy. Wynikały z tego problemy, zwłaszcza gdy ktoś był poważnie chory.
Weźmy na przykład biegunkę. Na wsi jest to powszechna dolegliwość spowodowana piciem brudnej wody, a nieleczona może doprowadzić do odwodnienia. Każdego roku zbyt wiele dzieci umiera na skutek czegoś, co można łatwo wyleczyć, podając dostateczne ilości płynów i podstawowe leki. Lecz bez pieniędzy lub wiary we współczesną medycynę wieśniacy ryzykują, stosując się do prymitywnej diagnozy sing’anga:
– Ach tak, wiem, co ci dolega – mówi szaman. – Masz ślimaka.
– Ślimaka?
– Jestem prawie pewien. Trzeba natychmiast go usunąć!
Czarownik sięga do worka z korzeniami, proszkami i kośćmi, i wyciąga żarówkę.
– Podciągnij koszulę – nakazuje.
Bez podłączania żarówki do czegokolwiek wodzi nią powoli po brzuchu chorego, jakby chcąc oświetlić coś, co tylko on jest w stanie dostrzec.
– Mam go! Widzisz, jak się rusza?
– Ach tak, chyba widzę. Tak, jest!
Szaman wygrzebuje z wora jakąś magiczną miksturę, którą ochlapuje brzuch pacjenta.
– Lepiej? – pyta.
– Tak, myślę, że ślimaka już nie ma. Nie czuję, żeby się ruszał.
– Dobrze. Należy się trzy tysiące kwacha.
Za drobną dopłatą sing’anga może rzucić klątwę na twoich wrogów – żeby ich pola zalała powódź, hieny zjadły wszystkie kury, a w domach zagościły strach i bieda. Właśnie to przydarzyło mi się, kiedy miałem sześć lat – a przynajmniej tak sądziłem.
Bawiłem się przed domem, kiedy obok przeszła grupka chłopaków niosących gigantyczny wór. Pracowali dla pobliskiego rolnika przy wypasie krów. Tego ranka, kiedy przepędzali stado z jednego pastwiska na drugie, znaleźli na drodze worek. Gdy zajrzeli do środka, zobaczyli, że jest wypełniony gumą do żucia. Wyobrażacie sobie taki skarb? Nie potrafię opisać, jak bardzo uwielbiałem gumę do żucia.
Kiedy mijali mój dom, jeden z nich zauważył mnie bawiącego się w kałuży.
– Może damy mu trochę? – spytał.
Nie poruszyłem się i nie wypowiedziałem ani słowa. Błoto skapywało mi z włosów.
– A co tam, dlaczego nie – odpowiedział jego kolega. – Wygląda dość żałośnie.
Chłopak sięgnął do worka, wyciągnął garść tęczowych kulek – po jednej z każdego koloru – i wepchnął do ręki. Gdy tylko chłopcy zniknęli mi z oczu, włożyłem je wszystkie na raz do ust. Słodki sok spływał mi po brodzie i plamił koszulkę.
Nie miałem pojęcia, że guma należała do miejscowego handlarza, który następnego dnia wstąpił do naszego domu. Opowiedział mojemu ojcu, jak to worek spadł mu z roweru, kiedy wyjeżdżał z targu. Gdy się zorientował i zawrócił, żeby go poszukać, worka już nie było. Ludzie z sąsiedniej wioski donieśli mu o gromadzie chłopaków. Teraz chciał się zemścić.
– Poszedłem do sing’anga – powiedział mojemu ojcu – i ktokolwiek zjadł moją gumę, to gorzko tego pożałuje.
Nagle dopadł mnie przeraźliwy strach. Słyszałem, co sing’anga potrafili zrobić człowiekowi. Oprócz sprowadzania śmierci i chorób, czarownicy kontrolowali wiedźmy, które mogły porwać mnie w środku nocy i zmniejszyć do rozmiarów robaka! Doszły mnie nawet słuchy, że zamieniały dzieci w kamienie.
Od razu poczułem, że sing’anga mnie obserwuje, knując, co mi zrobić złego. Przerażony pognałem do lasu za domem, chcąc uciec, ale czułem dziwne ciepło jego magicznego oka świdrującego pomiędzy drzewami. Miał mnie. W każdej chwili mógł wyłonić się zza krzaka w postaci chrząszcza czy dygoczącej myszy czekającej na pożarcie przez jastrzębie. Wiedząc, że mam niewiele czasu, popędziłem z powrotem do domu, gdzie mój ojciec obskubywał stertę kolb kukurydzy, i przywarłem mu do kolan.
– To byłem ja! – wykrzyknąłem ze łzami. – Zjadłem ukradzioną gumę. Nie chcę umierać, tato. Błagam, nie pozwól im mnie zabrać.
Ojciec przyglądał mi się przez chwilę i potrząsnął głową. – To byłeś ty, tak? – powiedział, po czym jakby się uśmiechnął.
Nie zdawał sobie sprawy, że grozi mi niebezpieczeństwo?
– No cóż – powiedział. Kolana mu strzyknęły, gdy wstawał z krzesła. Mój ojciec był rosłym mężczyzną. – Nie przejmuj się, Williamie. Odnajdę handlarza i wszystko mu wyjaśnię. Jestem pewien, że coś wymyślimy.
Tamtego popołudnia ojciec przeszedł dziesięć kilometrów do domu handlarza i opowiedział mu, co się wydarzyło. I choć zjadłem zaledwie kilka kulek, zapłacił za cały worek, oddając mu niemal wszystkie nasze pieniądze. Wieczorem po kolacji, sądząc, iż uratowano mi życie, spytałem tatę, czy naprawdę uważał, że coś mi groziło. Spoważniał.
– O tak, zdążyliśmy w ostatniej chwili – odrzekł, po czym roześmiał się tak gromko, że krzesło zatrzeszczało. – Williamie, a któż może wiedzieć, co ci było pisane?
Mój strach przed szamanami i magią wzrastał za każdym razem, gdy Dziadek opowiadał historie. Gdybyście go zobaczyli, to moglibyście pomyśleć, że on sam był czarownikiem. Był tak stary, że nie pamiętał, w którym roku się urodził. Tak spękany i pomarszczony, że jego dłonie i stopy wyglądały, jakby zostały wykute z kamienia. A jego ubranie! Dziadek upierał się, żeby co dzień nosić ten sam obszarpany płaszcz i powycierane spodnie. Ilekroć wynurzał się z lasu, paląc własnoręcznie skręcone cygaro, miało się wrażenie, że idzie drzewo, któremu wyrosły nogi.
To właśnie Dziadek opowiedział mi najwspanialszą historię o magii, jaką kiedykolwiek słyszałem. Wydarzyło się to dawno temu, zanim wykarczowano nasze wspaniałe lasy pod rozległe plantacje kukurydzy i tytoniu; kiedy człowiek mógł pośród drzew stracić z oczu słońce, a kraj był obfity w antylopy, zebry i gnu – lecz także lwy, hipopotamy i lamparty. Dziadek był słynnym myśliwym, tak zręcznie posługującym się łukiem i strzałami, że powierzono mu obowiązek chronienia wioski i zaopatrywania jej w mięso.
Pewnego dnia podczas polowania Dziadek natrafił na ciało człowieka, który umarł od ugryzienia jadowitego grzechotnika. Powiadomił pobliską wioskę i wkrótce potem wrócili na miejsce z ich szamanem.
Sing’anga rzucił okiem na trupa, po czym sięgnął do torby i cisnął pomiędzy drzewa garść lekarstw. Kilka sekund później ziemia zaczęła bulgotać i setki zahipnotyzowanych czarem węży wypełzły z cieni, aby zgromadzić się wokół nieboszczyka. Następnie czarownik stanął na klatce zmarłego i wypił czarkę mikstury, która zdawała się wypływać przez jego stopy i wnikać do martwego ciała. Wkrótce potem, ku zdumieniu Dziadka, trup zaczął poruszać palcami i usiadł. Wraz z czarownikiem zbadał zęby jadowe każdego gada w poszukiwaniu tego, który go ukąsił.
– Uwierz mi – powiedział mi Dziadek. – Widziałem to na własne oczy.
Oczywiście, że wierzyłem. Tak jak w każdą jego opowieść o wiedźmach i innych niewyjaśnionych zjawiskach. Ilekroć chodziłem sam ciemnymi ścieżkami, moja wyobraźnia szalała.
Najbardziej przerażali mnie Gule Wamkulu, magiczni tancerze żyjący w mrocznych zakamarkach puszczy. Czasami ukazywali się w świetle dnia, dając występy podczas plemiennych rytuałów odprawianych, gdy my, chłopcy z ludu Chewa, stawaliśmy się mężczyznami. Mówiono nam, że nie są to zwykli ludzie, a duchy naszych zmarłych przodków zesłane na tułaczkę po ziemi. Wyglądali koszmarnie: mieli twarze i skórę zwierząt, a niektórzy chodzili na szczudłach, żeby sprawiać wrażenie wyższych. Raz widziałem, jak jeden z nich wdrapał się tyłem na słup niczym pająk. A gdy tańczyli, wyglądało to tak, jakby w ich ciałach siedziało tysiąc ludzi, z których każdy porusza się w innym kierunku.
Kiedy Gule Wamkulu nie występowali, przemierzali lasy i dambos w poszukiwaniu młodych chłopców, żeby zabrać ich na cmentarz. Nie chciałem wiedzieć, co tam z nimi robili. Ilekroć jakiegoś widziałem, nawet podczas ceremonii, rzucałem wszystko i uciekałem. Raz, kiedy byłem bardzo mały, magiczny tancerz nagle pojawił się na naszym podwórzu. Głowę miał owiniętą workiem po mące, ale pod spodem dało się dostrzec długą słoniową trąbę i ziejącą dziurę w miejscu ust. Rodzice byli w polu, więc razem z siostrami uciekliśmy w krzaki. Widzieliśmy stamtąd, jak tancerz pochwycił naszego ulubionego kurczaka.
W przeciwieństwie do Gule Wamkulu czy sing’anga większość czarownic i czarowników nigdy nie ujawniała swojej tożsamości. Tam, gdzie praktykowali magię, aura tajemniczości utrzymywała się niczym osobliwa pogoda. W pobliskim mieście Ntchisi mężczyźni o łysych głowach, wysocy niczym drzewa, chadzali nocą ulicami. Ciężarówki widmo gnały tam i z powrotem, pędząc z rozjarzonymi reflektorami i wyjącymi silnikami. Ale kiedy światła ostatecznie przemknęły obok, okazywało się, że nie są do niczego przytwierdzone. Słyszałem, że w jednej z sąsiednich wsi czarownik zmniejszył pewnego mężczyznę do takich rozmiarów, że żona trzymała go w butelce po coli.
Poza rzucaniem klątw sing’anga często toczyli bitwy między sobą. Nocą wsiadali do swoich latających pojazdów i krążyli po niebie w poszukiwaniu dzieci, żeby je porwać i zrobić z nich żołnierzy. Do fruwania potrafili użyć niemal wszystkiego: drewnianej misy, miotły, nawet zwykłego kapelusza. Każdy z nich mógł przemierzyć w zaledwie minutę ogromne odległości, na przykład z Malawi do Nowego Jorku. Uprowadzone dzieci były wykorzystywane jako króliki doświadczalne do testowania mocy rywali. Kiedy indziej odwiedzały obozy innych wiedźmińskich dzieci, żeby rozegrać z nimi mecz mistycznego futbola, a za piłki służyły im głowy skradzione śpiącym ludziom.
Kiedy leżąc nocą w łóżku, myślałem o tym wszystkim, dopadał mnie taki strach, że wzywałem ojca na ratunek.
– Tato! – wołałem, żeby podszedł do moich drzwi. – Nie mogę spać. Boję się.
W życiu mojego ojca nie było miejsca na magię. Wydawał mi się przez to jeszcze silniejszy. Jako żarliwy prezbiterianin wierzył, że to Bóg – nie juju – zapewnia mu najlepszą ochronę.
– Szanuj czarowników, Williamie – tłumaczył mi, wyrównując mój pled – ale pamiętaj, że gdy Bóg jest po twojej stronie, to nie mają nad tobą żadnej władzy.
Ufałem ojcu, ale kiedy podrosłem, zacząłem się zastanawiać, jak jego wyjaśnienie miało się do Chucka Norrisa, Terminatora i Rambo, którzy pewnego lata pojawili się w centrum handlowym w Wimbe, wywołując okropne zamieszanie.
Występowali w filmach akcji wyświetlanych w lokalnym „kinie”, które w rzeczywistości było niczym więcej jak lepianką z ławkami, telewizorem i odtwarzaczem video. Nocą działy się tam wspaniałe, tajemnicze rzeczy, ale ponieważ nie wolno mi było wychodzić z domu po zmroku, nigdy tego nie zobaczyłem. W zamian następnego ranka musiałem wysłuchiwać relacji kolegów, których rodzice nie byli tak surowi.
– Wczoraj wieczorem widziałem najlepszy film, jaki istnieje – opowiadał mój kolega Peter. – Rambo zeskoczył ze szczytu góry, a gdy wylądował na dole, nadal strzelał z pistoletu. Wszyscy przed nim zginęli i cała góra wyleciała w powietrze. – Udawał, że trzyma karabin maszynowy i strzela we wszystkie strony.
– Kiedy wreszcie zaczną puszczać te filmy w ciągu dnia? – zastanawiałem się. – Tak to nigdy niczego nie zobaczę.
Seans z Terminatorem był kompletnym szokiem. Kiedy następnego ranka spotkałem Petera, mój kolega wciąż nie mógł pojąć, co zobaczył w filmie.
– Williamie, ja zwyczajnie tego nie rozumiem. Trafili gościa z lewej strony, z prawej strony i pośrodku, a on nadal żył. Mówię ci, ten Terminator to musi być najpotężniejszy czarownik na świecie.
To brzmiało fantastycznie. – Sądzisz, że Amerykanie mają taką magię? – spytałem. – Ja tam w to nie wierzę.
– Ja to widziałem – odpowiedział Peter. – Mówię ci, że to prawda.
Choć minęły lata, zanim zobaczyłem którykolwiek z tamtych filmów, już wtedy wzorowaliśmy się na nich, wymyślając sobie zabawy. Jedną z nich była strzelanina, w którą bawiłem się z moim kuzynem Geoffreyem pistoletami zrobionymi z pędów mpoloni. Szukaliśmy prostej gałęzi, wyciągaliśmy rdzeń niczym wkład z długopisu i używaliśmy go jako stempla, żeby strzelać papierowymi kulkami.
Ja byłem kapitanem jednej drużyny, a Geoffrey drugiej. Razem z resztą kuzynostwa formowaliśmy brygady i urządzaliśmy na siebie w wiosce polowania pomiędzy domami.
– Wy idziecie w lewo, ja w prawo! – poinstruowałem moich żołnierzy pewnego popołudnia, po czym zacząłem się czołgać na rękach i kolanach po czerwonej ziemi. Moja biedna matka nieustannie prała moje ubrania.
Po chwili dostrzegłem spodnie Geoffreya wystające zza rogu. Powoli, nie alarmując kurczaków, podkradłem się do niego od tyłu, żeby go zaskoczyć.
– Tonga! – krzyknąłem i wcisnąłem energicznie stempel, opryskując mu twarz strumieniem błota.
Złapał się za serce i padł na ziemię. – Eh, mayo ine! – wysapał. – Trafiłeś mnie.
Nasza trójka tworzyła zgraną paczkę: ja, Geoffrey i nasz przyjaciel Gilbert. Ojciec Gilberta był przywódcą całego okręgu Wimbe i wszyscy nazywali go Wodzem Wimbe, choć tak naprawdę miał na imię Albert. Kiedy Geoffrey i ja znudziliśmy się zabawą na podwórzu, często chodziliśmy do Gilberta.
– Sprawdźmy, ile kurczaków uda nam się naliczyć – powiedziałem, ruszając ścieżką.
W domu Gilberta zawsze było zabawnie, bo praca wodza nigdy się nie kończyła. Jak zwykle zastaliśmy długą kolejkę kierowców ciężarówek, rolników, handlarzy i straganiarek czekających, aż zostaną wysłuchani. Jak podejrzewaliśmy, wielu z nich trzymało pod pachą kurczaki – dary dla wodza.
– Naliczyłem dziesięć – wyszeptał Geoffrey.
– Yah – potwierdziłem. – Dzisiaj musi być dużo problemów.
Posłaniec i ochroniarz szefa, pan Ngwata, stał przy drzwiach ubrany jak policjant, w krótkich spodenkach i wojskowych butach. Miał za zadanie chronić wodza i obserwować petentów. Był też odpowiedzialny za zbieranie kurczaków.
– Wchodźcie, wchodźcie – powiedział, gestem zapraszając nas do środka.
Wódz siedział na sofie w salonie, ubrany w świeżo wyprasowaną koszulę i schludne spodnie. Wodzowie zazwyczaj ubierali się jak biznesmeni, nie w pióra i zwierzęce skóry. Tak robią tylko w filmach. Drugą istotną rzeczą dotyczącą wodza było to, że uwielbiał swojego kota, który miał biało-czarną sierść, ale nie miał imienia. Nie wiedzieć czemu, w Malawi imiona nadaje się tylko psom.
Zastaliśmy Gilberta w jego pokoju, jak śpiewał do muzyki lecącej z radia. Gilbert miał przepiękny głos i marzył, żeby zostać sławnym piosenkarzem. Mój brzmiał jak skrzek naszej perliczki, ale nigdy nie powstrzymało mnie to przed śpiewaniem.
– Gilbert, bo!
– Bo!
– Git?
– Git!
To był nasz slang, którego używaliśmy zawsze, kiedy się spotykaliśmy. Bo było skrótem od bonjour, podłapanym od jakichś kolesi, którzy mieli w szkole lekcje francuskiego i próbowali się popisać. (Po ichniemu to znaczy „dzień dobry”). Nie wiem, skąd wzięło się git, ale znaczyło tyle co „Wszystko w porządku?”. Kiedy byliśmy w szczególnie dobrych nastrojach, ciągnęliśmy tę wymianę nieco dłużej:
– Na pewno?
– Na pewno!
– Spoko?
– Spoko!
– Ehhhh.
– Chodźmy do centrum handlowego – zaproponowałem. – Założę się, że przed Ofesi leży góra skarbów.
Ofesi Boozing Centre to był lokalny bar w Wimbe. Najpopularniejszy drink nazywał się Shake Shake i było to kukurydziane piwo sprzedawane w tekturowych kartonikach. Nie wolno mi było wchodzić do środka, ale przypuszczam, że nie mieli tam kosza na śmieci, bo każdej nocy mężczyźni rzucali puste opakowania na drogę. Gilbert, Geoffrey i ja lubiliśmy je zbierać. Jak się je wypłukało wodą, robiły za świetne zabawkowe ciężarówki.
Choć mieszkaliśmy w małej afrykańskiej wiosce, robiliśmy wiele spośród tych samych rzeczy, jakie robią dzieciaki na całym świecie, tyle że z użyciem innych materiałów. Wiem, że tak jest – dowiedziałem się o tym z rozmów z ludźmi, których poznałem w Ameryce. Niezależnie od miejsca dzieci bawią się w podobny sposób. Jeśli spojrzeć na to z tej strony, świat przestaje wydawać się taki ogromny.
My z kolegami uwielbialiśmy ciężarówki. Wszystkie, niezależnie od rodzaju. Czterotonowe wywrotki, które wyjeżdżały z hukiem z wielkich gospodarstw, wzbijając tumany kurzu. I nieduże pick-upy, które przewoziły pasażerów z Wimbe do najbliższego miasta, Kasungu. Zachwycaliśmy się wszystkimi i co tydzień urządzaliśmy konkurs, który z nas zbuduje najlepszą. Wiem, że w Ameryce można kupić w sklepie gotowe samochodziki. W Malawi konstruowaliśmy je sami z kartoników po Shake Shake’ach i kawałków drutu. Dla nas były równie piękne co te sklepowe.
Osie robiliśmy z cienkich prętów, które kupowaliśmy za pieniądze zarobione na zbieraniu mango. A koła z kapsli od butelek. Jeszcze lepiej nadawały się do tego plastikowe nakrętki od pojemników na olej naszych mam, bo były znacznie trwalsze. A żyletkami podebranymi ojcom wycinaliśmy wzorki w kołach, tak żeby każda ciężarówka miała swój niepowtarzalny bieżnik. Dzięki temu po śladach odciśniętych w ziemi można było poznać, czy pojazd należy do floty Kamkwamba Toyota, czy na przykład Gilbert Company LTD.
Konstruowaliśmy też własne wózki o wielgachnych kołach, zwane chigiriri, wyglądające jak amerykańskie gokarty. Ramy robiliśmy z grubych konarów drzew; szukaliśmy takich z wielkimi sękami lub rozwidleniem, które można by wykorzystać jako siedzenie. Potem wykopywaliśmy bulwy zwane kaumbu, przypominające zmutowane ziemniaki, i formowaliśmy z nich koła. Za osie służyły drągi ociosane z gałęzi eukaliptusa.
Kiedy pojazd był zmontowany, związywaliśmy całość pnączami w nadziei, że nie rozsypie się na kawałki. Żeby jechał, ktoś musiał go ciągnąć na długiej linie, podczas gdy kierowca sterował nogami. Urządzaliśmy sobie derby po centrum handlowym, podczas którego dwa wózki gnały jeden obok drugiego.
– Ścigajmy się!
– Pewnie!
– Ostatni, który dotrze do golibrody, oślepnie!
– START!
Po wyścigu, jeśli znaleźliśmy w kieszeniach jakieś drobniaki, wstępowaliśmy do sklepu pana Banda na zimną fantę i garść cukierków marki Dandy. Pan Banda prowadził malawijską wersję spożywczaka. Jego półki wypchane były kubkami margaryny i pudełkami mleka w proszku, bo większość ludzi nie miała w domu lodówek, żeby przechowywać świeże mleko. Sprzedawał też aspirynę, pastylki na kaszel, kostki mydła Lifebuoy, a na najniższej półce składował sole wątrobowe Andrewsa. Nie miałem pojęcia, do czego służyły, ale byłem pewien, że smakowały jak zgnilizna.
Za każdym razem, gdy wchodziliśmy do sklepu, pan Banda witał nas malawijskim zwyczajem:
– Muli bwanji – mówił. Jak się macie?
– Ndiri bwino. Kaya inu – odpowiadaliśmy. W porządku. A co u pana?
– Ndiri bwino. Zikomo – W porządku. Miło, że pytacie.
Dalsza część rozmowy toczyła się w podobnym stylu.
– No jak, chłopaki, dobrze się sprawujecie?
– Yah.
– Pomagacie rodzicom w domu?
– Yah.
– Pozdrówcie ich ode mnie.
– Dobrze.
Jeśli byliśmy naprawdę głodni, to robiliśmy zrzutkę i szliśmy do budki z kanyenya, czymś w stylu malawijskiego fast foodu. W rzeczywistości był to zwykły gar z wrzącym tłuszczem zawieszony nad paleniskiem, ale serwowali tam nieziemsko dobre smażone koźlę, mięso i ziemniaki.
Człowiek doglądający ognia chrząkał i pytał: „Za ile?”. A my odpowiadaliśmy: „Pięć kwacha” albo tyle, ile akurat mieliśmy. Pięć kwacha to około trzy złote. Mężczyzna odwracał się i odcinał kilka kawałków mięsa z kozła zwisającego z drążka. Wrzucał je do wrzącego oleju, po czym dodawał garść pokrojonych ziemniaków. Kiedy wszystko wypłynęło na powierzchnię, przekładał jedzenie na drewniany kontuar, gdzie czekała kupka soli, w której można je było maczać.
– Twoja mama dobrze gotuje – powiedział pewnego dnia Gilbert. – Ale jej jedzenie nie umywa się do tego.
– Yah.
Rodzicie kazali mi wracać do domu przed zmrokiem, ale i tak wieczór był moją ulubioną porą dnia. To wtedy tata i wuj John, ojciec Geoffreya, kończyli pracę na polach kukurydzy i wracali do domu na kolację. W kuchni moja starsza siostra Annie pomagała mamie przygotować posiłek. Nie mieliśmy prądu, więc nadal wszystko gotowaliśmy na ogniu. Gdy Annie dokładała gałązek do płomieni, moja mama mieszała w garnku coś wyśmienitego, czego zapach rozchodził się na zewnątrz. Jako dorastającemu chłopcu trudno mi było się doczekać – nawet jeśli dopiero co zjadłem kanyenya w centrum handlowym. Stałem w drzwiach z burczącym brzuchem, błagając, żeby dały mi już jeść.
– Jeszcze kilka minut – mówiła mama. – Będzie gotowe, zanim umyjesz ręce i twarz.
Przed kolacją moi kuzyni zazwyczaj zbierali się na podwórzu i grali w piłkę nożną. Nie mieliśmy pieniędzy na prawdziwą piłkę, więc zrobiliśmy sobie własną ze zwiniętych i związanych sznurkiem plastikowych reklamówek (które nazywaliśmy jumbos). Nie odbijało się to tak dobrze, jak prawdziwa piłka, ale nam wystarczało. Dzieci w całej Afryce grają takimi samymi piłkami z jumbos.
W czasie sezonu deszczowego, kiedy dojrzewały mango, zbieraliśmy je do wiader z drzew sąsiadów i jedliśmy na deser. Wgryzaliśmy się w soczyste owoce, pozwalając, żeby słodki sok spływał nam po palcach. W bezksiężycowe wieczory, kiedy nie dało się grać w piłkę, mój ojciec zbierał wszystkie dzieciaki – swoje i kuzynostwo – w salonie, zapalał lampę naftową i opowiadał nam bajki.
– Uciszcie się i siedźcie spokojnie – upominał. – Słyszeliście już historię o lamparcie i lwie?
– Opowiedz jeszcze raz, tato!
Czasami ojciec zapominał, jak brzmiały te opowieści i snuł na poczekaniu nowe, wymyślając własnych bohaterów i szokujące zakończenia. I choć uwielbialiśmy słuchać tych historii, prawdę mówiąc, czasami trudno nam było odróżnić prawdziwe życie od fantazji.
W porach, kiedy sialiśmy i zbieraliśmy kukurydzę, co było bardzo pracochłonne, mój ojciec i wuj John zatrudniali pomoc. Najsłynniejszym z tych pomocników był pan Phiri, człowiek o niezwykłej sile. Kiedy John z moim ojcem chcieli wykarczować kawałek ziemi pod uprawę, nie zawracali sobie głowy traktorami. Zamiast tego posyłali po Phiri, który wyrywał z ziemi całe drzewa, jakby to były chwasty.
Wszyscy wiedzieli, że sekretem Phiri była mangolmera, magiczna mikstura zapewniająca nadludzką siłę. Jedynie najwięksi malawijscy czarownicy potrafili ją sporządzić. Miała postać pasty z kości lampartów i lwów. Żeby obdarzyć kogoś siłą, czarownik nacinał mu skórę specjalnymi ostrzami i wcierał specyfik w rany, aby magia przenikła do krwi. Gdy raz stała się jego częścią, to już nigdy go nie opuściła. Co więcej, z upływem czasu nabierała mocy. Tylko najbardziej wytrzymali mężczyźni tacy jak Phiri mogli żyć z nią w środku.
Phiri był tak silny, że nikt nie dawał mu rady – ani człowiek, ani zwierzę. Pewnego razu, kiedy pracował w polu, śmiercionośna czarna mamba wpełzła mu na nogę, szykując się do ataku. Ale Phiri się nie zląkł. Pochylił się i smagnął węża patykiem, kompletnie go ogłuszając. Następnie chwycił go za głowę i cisnął aż do Mozambiku. Ludzie mówili, że nosił w kieszeni na szczęście inną mambę, która nie odważyła się go ukąsić.
Kiedy miałem osiem czy dziewięć lat, myśl o mangolomera stawała się dla mnie coraz atrakcyjniejsza. Musicie wiedzieć, że byłem bardzo mały, przez co ciągle padałem ofiarą szkolnych łobuzów. Najgorszy nazywał się Limbikami. Był wysoki i umięśniony, a do tego miał w domu starszych braci, co czyniło go jeszcze okrutnym.
Z jakiegoś powodu Limbikami lubił gnębić mnie i Gilberta. Pewnego dnia w drodze do szkoły zaczaił się na nas i wyskoczył zza drzew
– Patrzcie, oto William i jego przyjaciel Mały Wódz Wimbe.
– Zostaw nas w spokoju – krzyknąłem, ale zdradził mnie załamujący się głos.
Limbikami zbliżył się do Gilberta, wciskając mu klatkę piersiową w twarz.
– Gdzie teraz jest duży wódz, małpiszonie? Nie ma go tu, żeby cię obronić.
Chwycił nas za tyły koszulek i wymachiwał nami w powietrzu niczym dwoma smutnymi szczeniakami. Potem zabrał nasze drugie śniadanie. Takie rzeczy zdarzały się bardzo często.
Niski wzrost nie tylko nie pozwalał mi się bronić przed łobuzami, ale też prześladował mnie na boisku. Kochałem piłkę nożną bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Co tydzień przyklejałem się do radia, gdzie w Programie Pierwszym leciały transmisje z meczów malawijskiej superligi. Moją ulubioną drużyną byli Nomadzi. Jej gwiazdą był Bob „Zbawca” Mpinganjira. Przydomek zyskał pewnej Wigilii, kiedy wybawił nas od porażki w meczu przeciwko Wielkim Kulom, a nie wyobrażacie sobie, jak bardzo nienawidziłem tamtego zespołu.
Choć byłem mały, pragnąłem grać równie dobrze jak moi bohaterowie. Ilekroć zbieraliśmy się z chłopakami, żeby potrenować, byłem swego rodzaju gwiazdą – przynajmniej we własnym mniemaniu.
Och, ależ błyszczałem, lawirując pomiędzy obrońcami i miotając piłkę z prędkością pocisku.
Aż pewnego dnia, kiedy prezentowałem swoje wszechstronne umiejętności, Geoffrey i inni zawołali do mnie: – Hej, Kayira, podaj!
Mimo miłości, jaką darzyłem Nomadów, moim największym idolem w całym wszechświecie był Peter Kayira – najlepszy zawodnik Płomieni, naszej drużyny narodowej; dla mnie był ważniejszy od samego prezydenta. Zostać nazwanym Kayira to ogromne wyróżnienie. Nie mogłem przestać się uśmiechać.
Wkrótce wszyscy na boisku tak mnie nazywali. Nawet kiedy poszedłem do centrum handlowego, witały mnie okrzyki i pochwały w stylu:
– Hej, Kayira, słyszałem, że grasz jak lew!
Ale kiedy przyszło do wybierania składów na zawody, kapitanowie jakoś mnie pomijali. Uważając, że to poważny błąd z ich strony, wytknąłem im to, w odpowiedzi na co zostałem odesłany na ławkę rezerwowych. Jak to możliwe?
Cóż, pomyślałem, kapitanowie to cwani goście. Może chcą ochronić mnie przed kontuzją i zachować jako tajną broń na finały. Czułem się przez to jeszcze bardziej wyjątkowy. Ale kiedy tak siedziałem z boku, mijający mnie gracze krzyczeli „Grzej ławę, Kayira!” albo „Kayira, wkrótce będziesz nam potrzebny… jako bolela”. Bolela znaczyło „podający piłkę”.
Wtedy zorientowałem się, że to wszystko był żart. Nazywali mnie Kayira nie z powodu wybitnych umiejętności, ale ponieważ byłem beznadziejnym zawodnikiem. Następnego lata postanowiłem to zmienić.
Pan Phiri miał siostrzeńca o imieniu Shabani, który nieustannie przechwalał się, że jest prawdziwym sang’anga i ma mangolomera. Gilbert i ja podejrzewaliśmy, że to tylko czcze gadanie, ale nie mogliśmy być pewni. Shabani był taki mały jak ja, ale chełpił się niczym mężczyzna trzy razy jego wzrostu. To dawało nam do myślenia. Nie chodził do szkoły i zamiast tego całymi dniami pracował z wujem w polu, więc kiedy po południu wracałem do domu, narzekając na dręczycieli albo zesłanie na ławkę, zwykle był na miejscu.
Pewnego dnia po wysłuchaniu kolejnej z moich żałosnych historii, odciągnął mnie na bok.
– Każdego dnia skarżysz się na tych chłopaków. Już nie mogę tego słuchać – powiedział. – Mogę ci dać mangolomera. Staniesz się najsilniejszym gościem w szkole. Wszystkie łobuzy będą się ciebie bać.
Oczywiście całe życie marzyłem o posiadaniu supermocy. Na boisku mógłbym gnać jak lampart z nogami niczym wyrzutnie rakiet. FIU! W obliczu mangolomera moi szkolni prześladowcy uciekliby w popłochu.
Ojciec zawsze przestrzegał mnie, żebym nie bawił się magią. Ale kiedy Shabani stał tak przede mną, uśmiechając się jak mangusta, nie umiałem mu odmówić.
– Dobra – bąknąłem. – Zgadzam się.
– Zrobimy to w lesie eukaliptusowym – powiedział. – Spotkajmy się tam za godzinę. Przynieś dwadzieścia tambala – w malawijskiej walucie jedno tambala odpowiadało mniej więcej pensowi.
Godzinę później zjawiłem się w lesie. Serce mi łomotało, kiedy czekałem w cieniu na Shabani. Chłopak wyłonił się spośród drzew, niosąc czarną torbę wypełnioną czymś ciężkim.
– Gotowy? – spytał.
– Yah, gotowy.
– To siadaj.
Usiedliśmy na miękkiej czerwonej ziemi i Shabani otworzył swoją torbę cudowności. Ze środka wyciągnął maleńkie pudełko od zapałek.
– W środku są spopielone kości lwa i lamparta z dodatkiem korzeni i ziół.
Wydobył inną paczuszkę wypełnioną dziwnym pyłem, który zmieszał z prochami.
– Te dodatkowe składniki są niezwykle rzadkie. Można je znaleźć wyłącznie na dnie oceanu.
– To jak je zdobyłeś? – spytałem.
– Posłuchaj, chłopcze – warknął – nie jestem zwykłym człowiekiem. Zebrałem je na dnie oceanu! Spędziłem tam trzy dni. Gdybym chciał, to mógłbym zamienić w mrówki wszystkich ludzi z waszej głupiej wioski. Więc nie igraj ze mną, bambo. Jeśli chcesz posiąść taką moc, będzie cię to drogo kosztować. Dzisiaj dam ci tylko przedsmak.
Nawet nie zauważyłem, kiedy wyciągnął swoje magiczne ostrze. Zanim się zorientowałem, chwycił moją rękę i naciął skórę na knykciach.
– Aaaau! – wrzasnąłem.
– Siedź spokojnie i nie rycz – nakazał. – Jeśli będziesz beczeć, to nie zadziała.
– Nie beczę.
Moje palce błyszczały od krwi. Na każdy z nich Shabani nałożył szczyptę proszku i wtarł go w skaleczenia. Szczypało jak ugryzienie setki pszczół. Kiedy skończył pracować nad obiema dłońmi, odetchnąłem z ulgą.
– Widzisz, nie płakałem – powiedziałem, dysząc ciężko. W czasie zabiegu wstrzymywałem oddech. – Myślisz, że zadziała?
– O tak, zadziała.
– Kiedy? – spytałem. – Kiedy zyskam moc?
Pomyślał chwilę i powiedział: – Poczekaj trzy dni, aż środek rozejdzie się w żyłach. Poczujesz, kiedy to się stanie.
– Trzy dni.
– Yah, i pod żadnym pozorem nie jedz okry i trzymaj się z dala od liści batatów.
– Będę pamiętał.
– I jeszcze jedno – dodał. – Nie mów nikomu.
Wyszedłem z lasu, pocierając poranione knykcie. Choć bolały jak diabli, musiałem przyznać, że sprawiały wrażenie mocnych. Tamtego wieczoru zaszyłem się w moim pokoju i z nikim nie rozmawiałem.
Trzy dni później zaczęły się letnie wakacje i następnego ranka jechałem w odwiedziny do dziadków, którzy mieszkali w oddalonym o kilka godzin drogi mieście Dowa. To było idealne miejsce, żeby posiąść moje nowe moce, zanim wrócę do domu jako bohater.
Cóż, te trzy dni niemiłosiernie się dłużyły. Myślałem, że umrę z nudów. Co gorsza, babcia ciągle angażowała mnie do jakichś prac – sprzątania podwórza, czyszczenia kurników, szorowania podłogi w kuchni – przez co ręce miałem zmęczone i gumowate. Kiedy w końcu stanę się silny? – zastanawiałem się.
Lecz kiedy obudziłem się czwartego dnia, od razu poczułem się inaczej. Moje ramiona były ciężkie jak z ołowiu. Naprężone mięśnie zdawały się mocne niczym pnie drzew. Moje dłonie zaciśnięte w pięści były twarde jak dwie cegły. Wyszedłem na zewnątrz i rzuciłem się biegiem piaszczystą drogą, żeby przetestować prędkość. Pęd wiatru smagał mi twarz jak nigdy przedtem.
Tamtego popołudnia wujek Mada zaprosił mnie, żebyśmy wspólnie obejrzeli mecz piłki nożnej na miejskim boisku. Doskonale, pomyślałem. Będę mógł wypróbować moje moce. Jak zwykle było tam sporo ludzi.
Ale mnie nie interesował mecz. Przeczesywałem wzrokiem tłum, wypatrując największego chłopaka. Kiedy go znalazłem – mniej więcej w moim wieku, stojącego w przeciwległym rogu boiska – podszedłem do niego i z całej siły nadepnąłem mu na bosą stopę. Krzyknął z bólu.
– Ej! – wysyczał, podskakując na jednej nodze. – Nadepnąłeś mi na palce!
Wpatrywałem się w niego w milczeniu.
– Powiedziałem, że nadepnąłeś mi na palce. To bolało.
– I co z tego? – spytałem.
– To nieuprzejme, nie sądzisz?
– To czemu nic z tym nie zrobisz?
Wyglądał na zmieszanego. – Co masz na myśli?
– Słyszałeś. Zrób z tym coś, kape. – Kape oznacza śliniącego się idiotę.
– No cóż – powiedział – w takim razie będę musiał spuścić ci lanie.
– Liczyłem, że to powiesz.
Zaczęliśmy tańczyć wokół siebie. Nie marnowałem czasu. Wyprowadziłem lawinę ciosów tak szybkich i przerażających, że ręce rozmazywały mi się przed oczami. Wymierzyłem grad lewych i prawych sierpowych i na dokładkę kilka haków. Moje żelazne pięści poruszały się tak wściekle, że nawet nie czułem, jak miażdżą mu twarz. Jednak po chwili zrobiło mi się go szkoda, więc odsunąłem się i wziąłem głęboki oddech. Ku mojemu zdziwieniu nadal stał na własnych nogach. Co gorsza, śmiał się ze mnie!
Zanim zdążyłem wykonać kolejną śmiertelną serię, poczułem okropny ból w oku, potem znowu i jeszcze raz. Po chwili leżałem na ziemi, a on walił mnie pięściami w plecy i brzuch. Zanim nadbiegł wujek i mnie uratował, łkałem pokryty kurzem.
– Co ty wyprawiasz, Williamie? – krzyczał. – Przecież tamten chłopak jest dwa razy większy od ciebie.
Ze wstydu uciekłem do domu dziadków i nie wyszedłem przez resztę pobytu. Po powrocie do domu odnalazłem Shabani i wszystko mu wygarnąłem.
– Twoja magia nie działa! Obiecałeś mi siłę, a w Dowa zostałem pobity!
– Oczywiście, że działa – odpowiedział, po czym zamyślił się na moment. – Słuchaj, a brałeś kąpiel tego dnia, kiedy wtarłem ci środek?
– Tak.
– No i masz. Z tym specyfikiem nie można się myć.
– Nic mi o tym nie mówiłeś.
– Jasne, że mówiłem.
– Ale…
Jak widzicie, zostałem oszukany. Z mojego pierwszego i ostatniego doświadczenia z magią wyszedłem z obolałymi dłońmi, pękającym z bólu okiem i słabnącą wiarą w czary. Z czasem wiedźmy i czarownicy przestali być tak straszni i potężni, i inaczej spojrzałem na świat. Zacząłem dostrzegać, że jest to miejsce dające się wyjaśnić faktami i rozumem. Ale w tym nowym świecie nadal panoszył się ten sam zestaw problemów i smutków.ROZDZIAŁ DRUGI KHAMBA
W styczniu 1997 roku, kiedy miałem dziewięć lat, w mojej rodzinie zdarzyła się tragedia.
Pewnego popołudnia podczas pracy w polu wuj John nagle źle się poczuł i zemdlał. Mój ojciec natychmiast zaprowadził go do małej kliniki w Wimbe, gdzie lekarze zdiagnozowali u niego gruźlicę, śmiertelną chorobę atakującą płuca. Polecili mu natychmiast jechać do oddalonego o godzinę drogi szpitala Kasungu. Ale ciężarówka wuja Johna była zepsuta. Zanim ojcu udało się pożyczyć inny samochód, jego brat już nie żył.
Po raz pierwszy byłem świadkiem czyjejś śmierci; nigdy wcześniej nie widziałem też, jak moi rodzice płaczą. Było mi żal zwłaszcza Geoffreya, który został bez ojca. Przez cały następny dzień ludzie schodzili się do ich domu, żeby pocieszyć jego matkę i złożyć kondolencje. Co pewien czas widziałem, jak wychodzi na dwór, zapłakany i zdezorientowany.
– Co dalej, kuzynie? – pytał mnie. – Co teraz będzie?
Jedyna odpowiedź, jakiej potrafiłem mu udzielić, to: – Nie wiem.
Po śmierci wuja Johna wszystko bardzo się skomplikowało. Bez brata i partnera biznesowego ojciec musiał sam zarządzać farmą. Teraz to ja i Geoffrey mieliśmy obowiązek zadbać o pomyślność gospodarstwa. Wszyscy się obawiali, że nastaną ciężkie czasy.
Wkrótce po pogrzebie wuja Johna mój wujek Sokrates stracił pracę na wielkiej plantacji tytoniu w Kasungu. Mieszkał tam z całą rodziną, co oznaczało, że wszyscy musieli sprowadzić się z powrotem do naszej wioski. Wuj Sokrates miał siedem córek, z czego moje siostry bardzo się cieszyły. Mnie w ogóle nie obchodziła zgraja dziewuch. Za to kiedy pomagałem wujkowi wyładować ciężarówkę przeprowadzkową, coś zeskoczyło na ziemię.
U moich stóp stał duży, śliniący się pies.
– Idź stąd! – krzyknął Sokrates, przeganiając zwierzę. Ale za chwilę pies wrócił, wbijając we mnie wzrok.
– To nasz pies, Khamba – powiedział. – Pomyślałem, że zabierzemy go ze sobą, żeby pilnował kurczaków i kóz. Na plantacji to najlepiej mu wychodziło.
Khamba był najbardziej niezwykłym psem, jakiego kiedykolwiek widziałem: cały biały z wielkimi czarnymi plamami na głowie i tułowiu, jakby ktoś chlusnął na niego kubłem farby. Miał brązowe oczy i nos upstrzony jaskraworóżowymi kropkami.
W przeciwieństwie do większości malawijskich psów, Khamba był duży – choć równie chudy. W wielu innych częściach Afryki te czworonogi wykorzystuje się do obrony domów i farm. Nikt nie kupuje ich jako pupili, jak to się robi w Ameryce, a już na pewno nie są rozpieszczane gumowymi zabawkami i specjalną karmą. W Malawi psy żywią się myszami i resztkami ze stołu. Nigdy w życiu nie widziałem tłustego psa.
Gdy Khamba tak się we mnie wpatrywał, gruba struga śliny ściekła mu z języka. Do tego dziwnie pachniał, jak spleśniały owoc. Gdy tylko Sokrates wszedł do środka, skoczył na tylne nogi i oparł się przednimi łapami o moją klatkę.
– Eh, przestań! – krzyknąłem. Nie chciałem, aby ludzie pomyśleli, że przyjaźnię się z psem. – Idź poganiać kurczaki albo coś!
Ale Khamba ani drgnął. Przysiągłbym, że nawet się do mnie uśmiechnął. Rankiem następnego dnia potknąłem się o coś w drodze do wychodka. To był Khamba. Leżał na podłodze w poprzek moich drzwi z nastawionymi uszami, jakby na coś czekał.
– Zdaje się, że kazałem ci się odczepić – powiedziałem i zamarłem. Zdecydowanie nie chciałem, żeby ludzie zobaczyli, jak gadam do psa.
W drodze powrotnej spotkałem na podwórzu Sokratesa. Wskazał na coś przyczepionego do mojego cienia.
– Widzę, że znalazłeś przyjaciela – powiedział. – Widzisz, łaskawy Pan obdarzył mnie siódemką dzieci, ale wszystkie z nich to dziewczyny, które nie interesują się zbytnio psami. Myślę, że Khamba jest szczęśliwy, że znalazł kumpla.
– Nie kumpluję się z psami – odpowiedziałam.
Sokrates się roześmiał:
– Jasne, jasne. Powiedz to jemu.
Po tej wymianie już nie próbowałem pozbyć się Khamby. Nawet polubiłem jego towarzystwo. I choć nie chciałem tego przyznać, staliśmy się przyjaciółmi. Każdej nocy spał przed moimi drzwiami, a kiedy robiło się zimno, wślizgiwał się do kuchni i zwijał w kłębek obok garnków i patelni. I dokładnie tak, jak powiedział Sokrates, znakomicie pilnował naszego drobiu i kóz, chroniąc je przed hienami i dzikimi psami włóczącymi się po ciemnej wsi.
A do tego uwielbiał bawić się z młodymi zwierzętami. Ganiał je po zagrodzie, sprawiając, że koźlęta meczały, a kwoki trzepotały skrzydłami i syczały. Kiedy to się działo, moja matka wychylała się z kuchni i zamachiwała butem w jego głowę.
– Przestań natychmiast, ty zwariowany kundlu! – krzyczała, a moje siostry wybuchały śmiechem. I kto tu gada do zwierząt?!
Poza drażnieniem inwentarza ulubionym zajęciem Khamby były łowy. Do tamtego czasu polowania zastąpiły większość dziecięcych gier, w jakie zwykłem bawić się w domu, a pies okazał się idealnym partnerem. W porze suchej polowaliśmy na ptaki, które piły z dambo w pobliżu naszego gospodarstwa. A w porze deszczowej podążaliśmy za nimi do eukaliptusowego lasu, gdzie zakładaliśmy pułapki i czekaliśmy w gąszczu, aż coś się w nie złapie. Wymagało to cierpliwości i ciszy. Khamba zdawał się instynktownie to pojmować, jakby całe życie łapał ptactwo.
Pewnego ranka po ustaniu deszczy Khamba i ja wyruszyliśmy do lasu, żeby zastawić pułapki. Jak zwykle narzędzia i materiały do ich budowy niosłem w płóciennym worku przywiązanym do końca motyki. W środku znajdowała się gumowa dętka rowerowa, złamana szprycha, krótki kawałek stalowej żyłki, który odciąłem od sznurów do bielizny mojej mamy, garść kukurydzianych plew nazywanych gaga i cztery ciężkie cegły.
Miałem też ze sobą dwa noże własnej roboty. Pierwszy wykonałem z grubego kawałka żelaznej blachy. Najpierw wyrysowałem kształt w metalu, potem powybijałem gwoździem dziury wzdłuż krawędzi, a na koniec oderwałem. Zaostrzyłem metal, pocierając o płaski kamień. Rękojeść zrobiłem z plastikowych siatek jambo: owinąłem nimi dolną część ostrza, po czym stopiłem nad ogniem, żeby stwardniały. Drugi nóż miał postać przebijaka. Zrobiłem go z zaostrzonego gwoździa i też miał rękojeść. Nosiłem oba wetknięte za pasek spodni.
Weszliśmy do lasu tuż za cmentarzem w pobliżu domu Geoffreya, w miejscu, w którym rosną wysokie eukaliptusy. W oddali widziałem niewielkie pasmo gór zwane Pogórzem Dowa, oddzielające nas od znajdującego się kilkaset kilometrów dalej jeziora Malawi. Ciemne chmury uczepiły się szczytów zielonych wzgórz, grożąc deszczem.
– Pospieszmy się, Khamba. Nie chcemy zmoknąć.
Znalazłem dobre miejsce na pułapkę z dala od głównego szlaku i przystąpiłem do pracy. Ten rodzaj pułapki, który stosowałem, nazywa się chikhwapu. Żeby ją zastawić, najpierw oczyściłem motyką nieduży skrawek ziemi z trawy i pnączy, aż ukazał się czerwony pył. Nożem odciąłem dwie grube gałęzie eukaliptusa i zaostrzyłem na końcach. Następnie wetknąłem je na sztywno w miękką ziemię. Przeciąłem dętkę na dwa paski i przywiązałem każdy z nich do końców stalowej żyłki, a gumowe paski do drągów. Gotowa konstrukcja przypominała gigantyczną procę.
Kora drzewa kachere jest papierzasta i wytrzymała, dzięki czemu świetnie nadaje się na liny. Zdarłem kilka długich pasów i splotłem je, uzyskując sznur o długości około 4,5 metra. Przymocowałem go do żyłki w procy, po czym naciągnąłem gumę tak mocno, jak się dało, zaczepiając o dwie szprychy sterczące z ziemi. To był mój spust. Gdy wszystko było gotowe, ułożyłem stos z czterech cegieł bezpośrednio za pułapką i rozsypałem przed nim garść gaga. Kiedy ptaki zwabione przynętą usiadły na ziemi, wystarczyło zwolnić spust, żeby gumowa proca cisnęła nimi o cegły.
– Czas na łowy – powiedziałem. Na dźwięk komendy Khamba nastawił uszu i podążył za mną, żeby schować się między drzewami.
Usiedliśmy za niedużym krzakiem w oczekiwaniu na ofiary. Jakieś pół godziny później ponad naszymi głowami przeleciało stadko czterech ptaków, które dostrzegły przynętę. Gdy zawróciły i wylądowały, poczułem, jak przyspiesza mi puls. Właśnie miałem zwolnić spust, kiedy nadleciał piąty ptak. Był ogromny, z wydatną szarą klatką i żółtymi skrzydłami.
No dalej, pomyślałem. Trochę bardziej w prawo. O tak.
Tłuścioch wepchnął się w środek grupki i zaczął dziobać ziarna. Kiedy wszystkie ptaki znalazły się w środku pułapki, szarpnąłem linę.
ŁUUU-POP!
Całe stadko zniknęło w chmurze piór i kurzu.
– Tonga! – krzyknąłem.
Razem z Khambą popędziliśmy, żeby zbadać łupy. Cztery ptaki leżały martwe pod stosem cegieł, piąty zdołał odlecieć. Podniosłem je i otrzepałem z kurzu ich wiotkie ciałka, nadal ciepłe w moich dłoniach. Włożyłem je sobie do kieszeni.
– Teraz czas na przyjemności – powiedziałem. Khamba merdał ogonem jak oszalały. – Chodźmy jeść.
Po powrocie do domu oczyściłem ptaki i posypałem mięso warstwą soli. Naostrzyłem pęd eukaliptusa i nadziałem na niego tusze jak na rożen. W kuchni zebrałem garść patyków i zbudowałem małe ognisko. Trzymałem ptaki ponad rozżarzonymi do czerwoności węglami tak długo, aż każdy z nich się zrumienił i zaczął skwierczeć. Wkrótce smakowity zapach zwabił do drzwi moje siostry, które błagały o odrobinę na spróbowanie. Aż ojciec musiał interweniować.
– Zostawcie chłopaków w spokoju. Myśliwi nieźle się dziś napracowali; dajcie im nacieszyć się zdobyczą.
Leśne ptaki były małe i kościste, na każdym znajdował się zaledwie kęs mięsa. Mimo to smakowały wybornie. Khamba w ogóle nie przejmował się kośćmi; połknął swoją porcję i merdał ogonem, prosząc o więcej. Wybuchnąłem śmiechem:
– W trakcie polowania jesteś bardzo cierpliwy – powiedziałem do niego – ale gdy trzeba coś zjeść, to kłapiesz zębami błyskawicznie!