- W empik go
O interpretacji - ebook
O interpretacji - ebook
Problem interpretacji tekstów od dawna budzi istotne kontrowersje. Zebrane w niniejszym tomie teksty próbują je zrozumieć oraz objaśnić. Ich autor nie jest jednak jedynie chłodnym obserwatorem toczącej się dyskusji, ale zdecydowanym obrońcą jednego z jej stanowisk – tego, które w literaturze przedmiotu zwykło się łączyć z neopragmatyzmem, przede wszystkim w wydaniu Richarda Rorty’ego oraz Stanley’a Fisha. Autor stara się uzasadnić neopragmatystyczną tezę mówiącą, iż interpretację należy rozpatrywać jako proces możliwy do uchwycenia poprzez analizę kulturowych determinant podejścia interpretatora, przesuwając w ten sposób akcent z autora tekstu bądź samego tekstu na tego, kto dokonuje interpretacji. Postrzega go jednak nie w perspektywie indywidualistycznej (psychologistycznej) jako samotnego czytelnika, ale raczej w perspektywie komunitarystycznej jako przedstawiciela określonej „wspólnoty interpretacyjnej” połączonej szeregiem przekonań (uświadamianych lub nie), decydujących w ostateczności o konkretnym kształcie interpretacji.
Andrzej Szahaj, profesor zwyczajny w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, członek Komitetu Nauk o Kulturze PAN oraz Komitetu Nauk Filozoficznych PAN. Autor książek: Krytyka, emancypacja, dialog. Jürgen Habermas w poszukiwaniu nowego paradygmatu teorii krytycznej (Warszawa 1990), Ironia i miłość. Neopragmatyzm Richarda Rorty’ego w kontekście sporu o postmodernizm (Wrocław 1996), Jednostka czy wspólnota? Spór liberałów z komunitarystami a „sprawa polska” (Warszawa 2000), Zniewalająca moc kultury. Artykuły i szkice z filozofii kultury, poznania i polityki (Toruń 2004), E pluribus unum? Dylematy wielokulturowości i politycznej poprawności (Kraków 2004), Filozofia polityki (razem z Markiem N. Jakubowskim, Warszawa 2005), Relatywizm i fundamentalizm, oraz inne szkice z filozofii kultury i polityki (Toruń 2008), Teoria krytyczna szkoły frankfurckiej (Warszawa 2008), Liberalizm, wspólnotowość, równość. Eseje z filozofii polityki (Toruń, 2012).
Spis treści
Dlaczego interpretacja?
Granice anarchizmu interpretacyjnego
Paninterpretacjonizm, czyli nie ma niczego w tekście,
czego by pierwej nie było w kontekście (odpowiedź krytykom)
Gonić harcowników?
Paradygmaty interpretacyjne a narodziny literaturoznawstwa postawangardowego
Literaturoznawstwo wyczerpania?
Siła i słabość hermeneutyki
Dramat interpretacji
Sławiński o interpretacji. Analiza krytyczna
Hirsch o interpretacji. Analiza krytyczna
Awangarda krakowska
Wykaz pierwodruków
Indeks osobowy
Kategoria: | Polonistyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 97883-242-2520-0 |
Rozmiar pliku: | 742 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaczęło się jeszcze w szkole podstawowej. Gdy tylko nasza Pani, wiersz jakiś omawiając lub prozy kawałek mały, pytanie zadawała: „Co autor miał na myśli?”, wstępował we mnie dziwny duch przekory i zaczynałem wymyślać niestworzone historie. Dawałem się nieść fali wyobraźni i proponowałem coś, co dziś określiłbym mianem śmiałej hipotezy interpretacyjnej. Potem było jeszcze gorzej. Gdy w liceum pojawiał się problem związany z owym osławionym pytaniem, z moim ówczesnym przyjacielem Andrzejem B. (dziś pisarzem posługującym się pseudonimem Jędrek Barwicz) prześcigaliśmy się w najdziwniejszych propozycjach, bawiąc się przy tym znakomicie. Nic nie sprawiało nam większej przyjemności, niż wprawianie w konfuzję naszych profesorów-polonistów, którzy – choć zacni i mądrzy bardzo – to jednak, w poczciwości swojej utrwaleni, nadmiernego swawolenia interpretacyjnego nie tolerowali. Gdy dziś próbuję sobie odpowiedzieć na pytanie: skąd w nas ta dzika chęć wynajdywania najbardziej absurdalnych interpretacji czytanych wtedy tekstów, to myślę, że wynikało to z niechęci do szkoły jako aparatu upupiania. Choć nie od razu Gombrowicz stał się nam bliski, bo wszak nie od razu go poznaliśmy, to jednak doskonale czuliśmy atmosferę szkoły, której zadaniem było przekonanie nas, że istnieją jakieś interpretacje właściwe, choćby dlatego, że poparte takim czy innym autorytetem. I mimo że – na szczęście – nie dane nam było z typowym profesorem Pimką się spotkać i z Pimką się zmierzyć, to jednak szkołę jako spimczoną nieco odbieraliśmy. Nie bez znaczenia był także fakt, że dojrzewaliśmy w kraju realizującym najlepszy z możliwych ustrojów, który to ustrój na wszystko znał właściwą odpowiedź i jedyną stosowną interpretacją wszystkiego dysponował. Stąd też nasz instynktowny opór przed poddaniem się owej interpretacji – nawet jeśli wcale nie ideologicznie motywowana była ona – żywiołowy wprost był, co zaspokajało nasza potrzebę niezgody i próżności zarazem, albowiem przed sobą się puszyliśmy naszą zdolnością do wymyślania najdziwaczniejszych historii i uzasadniania ich z niewzruszoną powagą.
Lecz zapewne nic z tego nie miałoby swej kontynuacji w postaci w jakiej ostatecznie miało, gdyby w latach mocno poszkolnych już los nie rzucił mnie na ziemię Albionu i do Uniwersytetu w Cambridge nie przywiódł, gdzie żywot fellowa jednego z najszacowniejszych jego kolegiów przez czas dłuższy pędziłem. Tam to razu pewnego brytyjski kolega o spotkaniu niezwykłym mnie powiadomił: oto sam Umberto Eco przybyć miał, by wykłady głosić, a nadto jeszcze w spotkaniu pewnym udział wziąć. Szczególne to we mnie tony poruszyło, bowiem jednym z jego rozmówców miał być Richard Rorty, którego już z lektur nieco znałem i szanowałem nadzwyczaj. Przezornie zatem do Robinson College wcześniej się wybrałem i miejsce stosowne a doskonałe przed innymi zająłem, ażeby scenę całą (bo wszak w teatrze koledżowym rzecz cała miała się odbyć) widzieć dobrze i słowa żadnego nie uronić, co z ust tak szlachetnych miało paść. Wiele sobie po spotkaniu owym obiecywałem, albowiem zachwyciwszy się wcześniej wysłuchanymi wykładami Eco, w których erudycję z talentem aktorskim wspaniale on połączył, spodziewałem się tryumfu jego nad rozmówcami wszystkimi, wśród których jeszcze Jonathan Culler i Christine Brooke-Rose byli, a i Frank Kermode (dżentelmen w każdym calu) jako moderator też. A tu zaskoczenie mnie spotkało, gdyż nie Eco wcale skrzypce pierwsze w spektaklu tym grał, lecz Rorty i Culler, którzy zaskoczywszy wszystkich swymi tezami, poruszenie wielkie wywołali i publiczność do żywego wzięcia udziału w widowisku przywiedli. I nawet Davida Lodge’a do dłuższej wypowiedzi skłonili, którego w owym czasie także już jakoś z lektur znałem, ale znacznie słabiej niż później, gdy to swoje przygody ze światka literaturoznawców w szatę powieści udanie ujął (zdaje się, że i Malcolm Bradbury głos zabrał, ale za to już głowy bym nie dał). Wielkie to było święto w Robinson College, co sam wcale wielki nie był, lecz raczej do pośledniejszych się zaliczał, bo wszak jako z cegły zbudowany za prawdziwie zacny uchodzić nie mógł, każdy bowiem od razu widział, że ledwo lat dwieście liczy sobie, a to w Cambridge wstyd i brak uznania oznacza. Z zachwytem teatr ten wielki opuszczałem, pewny jednego: rzeczy niezwykłe się stały i wielce ciekawe, a wszystkie o interpretacji traktowały. To i ja o niej chciałem się czegoś więcej dowiedzieć. I gdy lat potem kilka do Stanów przybyłem, aby pisać o Richardzie Rortym, zwycięzcy w mych oczach tego sławnego spotkania, nie omieszkałem od razu go o sprawy owe zagadnąć, ale nie był on za bardzo skłonny w nie wchodzić, uznawszy zapewne, że wszystko co miał do powiedzenia, już w Cambridge padło. Niezrażony tym zanadto na seminarium, które prowadził z Erikiem Donaldem Hirschem, się zapisałem, albowiem o Hirschu już wiedziałem, że i on interpretacją mocno przejęty był. I słuchałem ich pilnie, choć sprawy interpretacji jeno ubocznie na owym seminarium pojawiały się, wszak chodziło o rzeczy inne, „dwie kultury” Snowa i spór między przyrodoznawcami a humanistami o naukę jako taką i jej metodę. Lecz bardziej niż owo seminarium do myślenia mi dało słowo jedno pochwalne przez Rorty’ego o kimś wypowiedziane, kogom nie znał i nigdy nie czytał, a który Stanley Fish się zwał. Nie od razu do tekstów jego zajrzałem, lecz parę lat później, gdy w Cambridge jako fellow ponownie przebywałem i z A.Z. kwaterę dzieląc z zapałem do studiowania owego Fisha się zabrałem. A i A.Z., co wtedy raczej szpiegami był zainteresowany, uległ mojej fascynacji i Fisha studiować zaczął, raz po raz wpadając w zachwyt, który i ja podzielałem. I tak na lat kilka Fish ów stał mi się bliski, a jeszcze bardziej wtedy, gdy okazało się, że rodzina jego z Krakowa pochodzi. Przyjąłem to z satysfakcją, bo Kraków lubię, choć sam z miasta B. jestem, które niezbyt wielu wybitnych ludzi wydało, prócz sławnego profesora M.P.M., co jednak sam raczej z pewnością za krakusa przez zasiedzenie uchodzić by chciał.
W ten oto sposób interpretacja mną zawładnęła i tematem ważnym mego życia się stała, czego książeczka ta mała najlepszym świadectwem jest.