- promocja
- W empik go
O jeden diament za daleko - ebook
O jeden diament za daleko - ebook
Miłość, ślub i diamenty – wszystko pasuje? Nie tym razem!
Majka już niedługo zostanie świadkową na ślubie swojego brata. Uroczystość zapowiada się nieziemsko! Tylko panna młoda zżerana stresem jest trudna do zniesienia, bo chciałaby, żeby wszystko było idealne.
Sprzeczki z przyszłą bratową to nie jedyny kłopot Majki. Jej konto bankowe świeci pustkami, a portfele przyjaciół wcale nie wyglądają lepiej. W żartach wspólnie planują napad na jubilera. Kilka dni później o dokładnie takim włamaniu będą pisały wszystkie gazety…
Czy któryś z przyjaciół Majki naprawdę posunął się tak daleko?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66278-80-6 |
Rozmiar pliku: | 982 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeszcze tylko ostatni rzut oka na rozkoszny błysk, który wymknął się niepostrzeżenie spomiędzy apaszek, i już naprawdę najwyższy czas rozstać się na trochę ze skarbem.
Szczupła, delikatna dłoń o długich palcach i starannie wypielęgnowanych paznokciach zaciągnęła zamek błyskawiczny kosmetyczki, a następnie odgarnęła z czoła niesforne włosy, które przeszkadzały swobodnie rozejrzeć się po pokoju i odszukać niewielką sportową torbę, idealną na kilkudniowy wyjazd. Zmieszczą się w niej wszystkie potrzebne rzeczy. A między nimi duża, czarna kosmetyczka. I zapasy cierpliwości, które muszą wystarczyć do chwili, gdy będzie można bezpiecznie zabłysnąć urodą, podkreśloną blaskiem brylantów.
– Cholera jasna, psiakrew! – jęknęłam z całego serca, odczytując wiadomość od mamy i z trudem hamując chęć rzucenia telefonem z rozmachem godnym lekkoatlety. Powstrzymywał mnie fakt, że nie byłam u siebie. I że tuż obok mnie stała klatka z najeżonym, wściekle prychającym kotem.
Kot, jak to było do przewidzenia, w obliczu wizyty w klinice weterynaryjnej był na najlepszej drodze do cudownego samouzdrowienia, byle uniknąć kontaktu z dysponującymi imponującą liczbą narzędzi tortur weterynarzami. Gwałtowny napływ sił i polepszenie samopoczucia zademonstrował już w domu, co miał szansę dostrzec każdy, kto zechciałby się przyjrzeć dziwnym, nieregularnym plamkom wokół dekoltu seledynowej bluzki, jaką miałam na sobie. A potem przenieść wzrok odrobinę wyżej na szarpane rany w okolicy szyi i barków. Tak… Wizyta z tym kotem u weterynarza każdorazowo wydłużała się o kilka minut potrzebnych na przemycie ran odniesionych w nierównej walce z potężnymi pazurami i kompletem zębów, jakich nie powstydziłby się lampart.
Siedziałam w poczekalni kliniki jak na szpilkach, od czasu do czasu rzucając niespokojne spojrzenie w kierunku trzęsącego się u moich stóp transportera. Tym bardziej skoczyło mi ciśnienie, gdy mama uszczęśliwiła mnie informacją o jeszcze jednym kataklizmie.
„A przecież już miał być spokój”, pomyślałam z rozpaczą, słodko przemawiając do wściekłego przedstawiciela felidae, który w tej chwili nie mógł się zdecydować, czy jest panterą, jaguarem, tygrysem, czy zgoła lwem, choć rozmiarami przypominał wypasionego żbika. Nawet przy założeniu, że nieszczęścia chodzą parami, lub, niech im będzie, całymi stadami, swój prywatny przydział wyczerpałam w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Rozwiązałam to, co rozwiązać się dało, przebolałam to, co można było tylko przeboleć, i zaczęłam układać sobie życie na nowo. Szło mi całkiem nieźle.
Mniej więcej do zeszłego tygodnia. Wtedy bowiem rozpoczęły się kłopoty, które doprowadziły mnie do miejsca, w którym właśnie tkwiłam z chorym i bardzo poirytowanym kotem, czekając, aż mój mężczyzna znajdzie miejsce do zaparkowania na tym upiornie zapchanym osiedlowym parkingu, a młodziutki terier wreszcie wejdzie do któregoś z trzech gabinetów i przestanie ciekawie zaglądać do transporterka, z którego dobiegały dźwięki wycia, burczenia i prychania.
Szczęśliwie pani od wesołego teriera – choć towarzyska i chętnie opowiadająca anegdotki o życiu swojego pięciomiesięcznego pieska – wykazywała nieco więcej instynktu samozachowawczego. I spostrzegawczości. W chwili, gdy pochyliłam się, słodko nucąc kołysankę bestii, która właśnie gniewnie podskoczyła razem z transporterem, pani urwała kolejną opowieść i bacznie spojrzała w kierunku klatki. Następnie przeniosła wzrok na mój dekolt i ręce, po czym z niepokojem spróbowała przywołać swojego pupila, który ochoczo ponawiał próby zintegrowania się z tym dziwnym, buczącym zwierzęciem, schowanym za kratkami.
– Fistaszku, nie podchodź tam, wracaj! – zawołała niespokojnie i pochyliła się, by wziąć pieska na ręce.
Dokazujący Fistaszek nie podzielał obaw swej pani. Gnały go żądza przygód, ciekawość świata i inne właściwe młodym pieskom przymioty, odpowiedzialne za wszelkie kłopoty, w jakie chętnie pakują się szczenięta. Ani myślał siedzieć na kolanach.
Troska o los Fistaszka nie była moim największym problemem. Znacznie bardziej denerwowałam się na myśl, w jakim nastroju wypuszczę w gabinecie i tak już rozjuszone zwierzę i czy solidne rękawice, bez których nikt nie śmiał podejść do badania Lokiego, tym razem wystarczą. Nic dziwnego, że niespokojne słowa pani od Fistaszka dotarły do mnie z lekkim opóźnieniem.
– Tak, słucham?
– Ten kot – powtórzyła pani. – Pytałam, czy on jest agresywny. Czy gryzie. Albo drapie. Albo co tam innego robią agresywne koty… Nie wiem, nigdy nie miałam do czynienia z kotami. A już na pewno nie z takimi – rzuciła, spoglądając znacząco ku klatce.
Klatka nadal podskakiwała i wydawała bojowe odgłosy, byłam jednak pewna, że dopóki do akcji nie wkroczą weterynarze, na tym poprzestanie. Loki bywał agresywny tylko w stosunku do weterynarzy. I osób, które miewały tak debilne pomysły jak zabieranie go do wyżej wymienionych. Ze zwierzętami i większością homo sapiens żył w zgodzie, a jeżeli ktoś nie przypadł mu do gustu, informował o tym jasno i bez ogródek, ale i bez łapoczynów.
– Bez obaw. – Uśmiechnęłam się uspokajająco do pani od Fistaszka. – Ten kotek nie jest ani trochę agresywny. Syczy, bo jest wystraszony weterynarzem. Ręczę, że nigdy na żadnego pieska nie podniósł łapy…
Tyle że moje poręczenie nie było warte funta kocich kłaków. Nie zdążyłam dobrze dokończyć zdania, gdy bura, zakończona białą rękawiczką łapa z wyciągniętymi bojowo pazurami wystrzeliła z transportera, celując w środek Fistaszkowego nosa.
Przerażony wrzask właścicielki nieszczęsnego teriera – w duecie z wyciem samego psa – rozdarł powietrze w ciasnej poczekalni.
– O Jezu! – jęknęłam, rzucając się razem z panią ku poszkodowanemu psu. Jeszcze mi tego brakuje, by zażądali ode mnie świadectwa szczepień przeciwko wściekliźnie, których Loki, jako kot niewychodzący, nie posiadał.
Realnie poszkodowane okazało się jedynie powietrze, gdyż kocia łapa nie była w stanie dosięgnąć przez kratki niczego więcej. I choć Fistaszkowy nos ocalał, sam Fistaszek i jego pani po groźnie wyglądającym incydencie zaklepali sobie miejsce w kolejce i opuścili poczekalnię, wychodząc z słusznego założenia, że na zewnątrz będzie bezpieczniej. Dla Fistaszka i zapewne dla samej właścicielki, sądząc po krótkim, przerażonym wrzasku, gdy w drzwiach zderzyła się z wchodzącym do środka szczupłym, pokrytym kolorowymi tatuażami facetem o przystojnej twarzy.
Mimowolnie parsknęłam śmiechem, wspominając dzień, gdy sama byłam bliska podobnych wrzasków, ujrzawszy po raz pierwszy w życiu mojego późniejszego partnera. Jako tatuażysta Steven stanowił żywą reklamę studia i filozofii życiowej wyznawanej przez zwolenników pokrywania ciała rozmaitymi wzorkami. Zaś jako mężczyzna, wbrew różnym opiniom na jego temat, był zupełnie normalny, w głowie miał poukładane jak na mój gust aż za bardzo i tylko wariacka miłość do mnie mogła świadczyć o jakimkolwiek przejawie szaleństwa w życiu tego spokojnego, rozsądnego człowieka.
Steven podobnych wrzasków nasłuchał się już wystarczająco dużo, by wypracować sobie własny, jeszcze bardziej szokujący niż jego tatuaże sposób reagowania na zaskoczone jednostki. Uśmiechnął się życzliwie do Fistaszka i jego pani, grzecznie przeprosił i przytrzymał drzwi wychodzącym. Efekt był łatwy do przewidzenia. Zachichotałam na widok nagłego wytrzeszczu oczu Fistaszkowej pani, która takiej uprzejmości i nienagannych manier po wytatuowanym indywiduum się nie spodziewała. Nie potrzebowałam zdolności jasnowidzenia, by przewidzieć, że spędzi czas dzielący ją od wizyty w gabinecie, usiłując przetrawić niezwykłe zjawisko, jakim był Steven.
– Znów udajesz, że robisz dobre wrażenie? – uśmiechnęłam się, gdy usiadł obok i pochylił się ku agresywnej klatce.
– Uwielbiam to – zachichotał Steven. – Poza tym, ktoś musi. Loki, jak widzę, nawet o dobre wrażenie się nie stara.
– Wręcz przeciwnie, stara się o bardzo złe – mruknęłam. – Właśnie przylał temu psu i zachęcił panią do zaczekania na swoją kolej na dworze.
– O – wzdrygnął się mój mężczyzna. – Zaczyna padać, a to zadaszenie nad wejściem jest takie dosyć, no wiesz, wątpliwe…
Wzruszyłam ramionami. Nie to był mój największy kłopot. Myliłby się wprawdzie ten, kto nazwałby mnie urodzoną egoistką, jednak w obliczu zbliżających się kataklizmów dobrowolne wygnanie Fistaszka i jego pani szybko wyleciało mi z głowy.
– Mama napisała mi SMS-a – szepnęłam, bo wybryki Lokiego tylko na chwilę oderwały mnie od zasadniczego problemu. – Coś mi mówi, że lada dzień doznam głębokiej potrzeby, żeby wziąć kota pod pachę i zamknąć za sobą drzwi z drugiej strony. Nie mam pojęcia, jak przetrwam ten kataklizm bez Michała.
– Masz na myśli tę kolację, na której zamierzasz przedstawić mnie rodzicom? Może powinnaś ich jednak uprzedzić, jak wyglądam?
– Nie ma potrzeby, nie będziesz miał monopolu na doprowadzenie moich rodziców do zawału – burknęłam ponuro. – Nie będziesz jedynym wytatuowanym osobnikiem podczas tej kolacji.
Pochylony nad klatką i usiłujący głaskać przez kratki Lokiego, Steven zamarł z pytającym wyrazem twarzy.
– Przyjeżdża Przemuś – syknęłam i natychmiast walnęłam potylicą o ścianę.
Wspomniany osobnik był moim bardzo dalekim i bardzo umownie przyszywanym kuzynem, synem przyrodniej siostry ojca, mieszkającym wraz z matką w Stanach. Nie przeszkadzała mi ta odległość, choć w moich relacjach z większością członków rodziny panowała raczej harmonia. W przypadku Przemusia, młodszego ode mnie o pięć lat, postrzelonego informatyka o psychice spaczonej nadmiarem gier komputerowych i kompleksem wyższości, reguła ta nie znajdowała zastosowania. Koszmarnie upierdliwy, koszmarnie pechowy i wykazujący koszmarną skłonność do robienia głupot Przemuś już w dzieciństwie stanowił uosobienie kłopotów, za które odpowiedzialnością obarczano później Michała i mnie, jako tych starszych i podobno mądrzejszych. Miał również wyjątkowy talent do lokowania uczuć w moich ówczesnych koleżankach, co skutkowało najczęściej nagłą potrzebą ograniczenia kontaktów ze mną, skoro wokół mnie plątał się wiecznie spragniony miłości Przemuś. Między dwunastym a osiemnastym rokiem życia czas spędzałam zatem w towarzystwie kolegów brata bliźniaka, którzy nie musieli obawiać się Przemusiowych zalotów. Nic dziwnego, że gdy Przemuś i ciotka Anita pomachali nam na pożegnanie i wyemigrowali za ocean, oboje z Michałem odetchnęliśmy z ulgą.
Aż tu, proszę bardzo! Trzymiesięczny staż w firmie komputerowej w ojczystym kraju skłonił Przemusia do powrotu do rodzinnego miasta, wynajęcia niewielkiej kawalerki w pobliżu osiedla, na którym mieszkałam, i podjęcia próby zacieśnienia więzi z dawno niewidzianą rodziną. O, na przykład podczas kolacji, na którą wprosił się, choć była zarezerwowana na znacznie bardziej doniosłą okazję niż powitanie w ojczyźnie kłopotliwego krewniaka.
Byłam nieziemsko wściekła, gdyż przyjazd kuzyna do Polski oznaczał dla mnie trzy rzeczy. W najbliższej perspektywie zdemolowanie kolacji, podczas której zamierzałam wreszcie przedstawić rodzicom Stevena. Choć spotykaliśmy się już od dwóch miesięcy, do tej pory zwlekałam z zapoznaniem rodziny z ukochanym. Głównie zresztą za sprawą Przemusia właśnie, co tym bardziej doprowadzało mnie do szału. Jedną z oznak głupoty mojego kuzyna była niezwykła skłonność do imprezowania. Przemuś, wbrew stereotypowi przedstawiającego informatyków jako flegmatycznych, żyjących w wirtualnym świecie introwertyków, imprezował hucznie i w sposób gwarantujący chwilową utratę pamięci i późniejszego gigantycznego kaca. I, co gorsza, po każdej imprezie budził się z nowym, imponująco idiotycznym tatuażem. W rezultacie bogactwem wzorów na ciele powoli doganiał Stevena, jednak przypadkowe bohomazy pokrywające jego skórę przyprawiały patrzących o ból głowy i były źródłem bardzo kiepskiej opinii na temat miłośników tatuażu. Moi rodzice nie byli tu wyjątkiem. Pociłam się zatem okrutnie na samą myśl o przedstawieniu im Stevena, nie miałam bowiem żadnej gwarancji, czy zechcą przyjrzeć się starannie skomponowanej mozaice wzorów na ciele mojego ukochanego i docenić artystyczną wartość tatuażu. A tu proszę! Tą samą kolacją, którą zamierzałam wprowadzić Stevena do rodziny i udowodnić, że nie każdy wytatuowany człowiek to niebezpieczny wariat, Przemuś postanowił zainaugurować swój pobyt w Polsce!
Drugą kwestią, która przyprawiała mnie o ciarki, był fakt, że już od dzieciństwa byliśmy z Michałem obarczani odpowiedzialnością za młodszego, kłopotliwego kuzyna, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie pozostawiłby bez opieki na pięć minut. Pewnie w duecie z Michałem przetrzymałabym te trzy miesiące, zgrzytając po cichu zębami i grzecznie organizując kuzynowi czas, jednak tym razem nie mogłam na to liczyć. Trzy tygodnie przed ślubem i miesiąc po awansie na nowe, wymagające stanowisko, zagoniony, rozgorączkowany i przejęty aktualną sytuacją życiową Michał był ostatnią osobą, której śmiałabym zawracać głowę upiornym krewnym i własnymi żalami. Musiałam poradzić sobie sama, choć starszy obecnie o dziesięć lat, dawno niewidziany i jeszcze bardziej nieprzewidywalny, imprezujący Przemuś przerażał mnie o wiele bardziej niż w dzieciństwie, bo po wieloletniej rozłące miałam pewność, że mogę się po nim spodziewać tylko najgorszego.
Tak jak spodziewałam się trzeciej spędzającej mi sen z powiek zmory. Otóż od czasu emigracji ciotki Anity i jej syna udało się przywrócić całkiem rozsądne proporcje, jeśli chodzi o liczbę koleżanek i kolegów. Teraz drżałam na myśl o konieczności odseparowania się na kilka miesięcy od najbliższych przyjaciółek z obawy, że z powrotem zaczną unikać mnie i mojego postrzelonego kuzyna, jak miało to miejsce w przeszłości.
Wymęczona troską o chorującego od kilku dni kota, zestresowana perspektywą pierwszego spotkania rodziców ze Stevenem i zgnębiona rachunkami za diagnostykę schorzenia, na jakie zapadł Loki, przyjęłam wieść o przyjeździe Przemusia z żywiołowym wstrętem. Gdybym wiedziała, jakie będą konsekwencje tej wizyty, pewnie razem ze Stevenem i kotem pod pachą uciekłabym jak najdalej od tego kataklizmu. Los jednak poskąpił mi zdolności z zakresu prekognicji, co znacząco wpłynęło na bieg późniejszych wydarzeń…
– Ile? – padło pytanie, gdy z nieszczęśliwą miną opuściłam wreszcie gabinet, tuląc w objęciach klatkę, której drzwiczki trzeszczały niepokojąco.
– Ile czego? – prychnęłam. – Kasy czy ran kwalifikujących się do szycia?
– Rany to sam w domu policzę i opatrzę.
Westchnęłam ciężko. Będzie miał chłopak zajęcie na resztę popołudnia…
– Finansowo zależy od punktu siedzenia – mruknęłam. – Całościowo lada moment znajdę się na skraju bankructwa. Dziś, bagatela, policzyli tylko za zastrzyk. No i nie obciążą mnie kosztami naprawy zdemolowanego gabinetu. Loki rozmontował wagę i oderwał materac ze stołu. Musiałbyś to widzieć. Wbił pazury i jak chciałyśmy go z Kingą podnieść, po prostu podniosłyśmy kota razem z materacem.
Był to jeden z mniej imponujących wybryków, jakie Loki miał na swoim koncie od chwili, gdy cztery miesiące wcześniej zgarnęłam go z zaniedbanej, opuszczonej posesji w sąsiedztwie. Doprowadzenie do dobrej formy wychudzonej, zapchlonej kulki futra z początkami grzybicy pochłonęło trochę gotówki, jednak gotówką wówczas przejmowałam się najmniej. W stan dzikiej paniki wprawiał mnie natomiast niepokój o to, jak zachowa się kot podczas kolejnych wizyt u weterynarzy. Zastanawiałam się, krew ilu osób zostanie przelana, zanim szatańskie zwierzę pozwoli się zbadać lub podać leki. Tylko jedna wizyta przebiegła do tej pory w miarę bezproblemowo, zapewne dlatego, że już na starcie Loki dostał narkozę.
Szczęśliwie dla mnie, weterynarzy i siebie samego mój kot chorował rzadko, wykazywał niespożytą energię i był jednym z najweselszych zwierzaków, z jakimi miałam do czynienia. Nic dziwnego, że gdy któregoś dnia po powrocie z pracy zastałam go zwiniętego w kłębek i leżącego apatycznie obok nieruszonej od rana miski, solidnie się zdenerwowałam. Rozsiane po domu efekty rewolucji żołądkowo-jelitowej wprawiły mnie w stan paniki. Nie pozostało nic innego, jak zapakować delikwenta do transportera, wezwać do pomocy Stevena i wydłubać z konta gotówkę na gruntowną diagnostykę, leczenie i specjalistyczną karmę.
– Badania, leki, karma – wymamrotałam po powrocie do domu, wpinając wyniki i rachunki do książeczki zdrowia Lokiego. – Loki, ja nie chcę się jakoś szczególnie czepiać, ale na własne wizyty u dentysty wydaję mniej niż na jedno twoje czyszczenie zębów… Boże, a gdyby tak podsumować całą naszą trójkę!
Miałam na myśli jeszcze dwie kotki, które wraz z moimi rodzicami mieszkały po sąsiedzku za ścianą. Koty towarzyszyły mojej rodzinie od pokoleń, królowały w niej niepodzielnie i kazały za siebie płacić, czego nikt do tej pory nie próbował kwestionować. Od czasu do czasu dało się wprawdzie słyszeć nieśmiały głos ojca, że za majątek przeżarty i przechorowany przez kocią ferajnę można by kupić całkiem niezłe audi, jednak koniec końców nikt w rodzinie nie potrzebował audi tak bardzo, jak naszych rozpieszczonych, ukochanych futrzaków.
– Cały spadek po babci już poszedł? – zapytał ze współczuciem Steven, stając w drzwiach łazienki z apteczką w ręku.
– Nie, ale został poważnie uszczknięty – westchnęłam, podając mu rozorane pazurami przedramię. – Ale domku po babci nie sprzedam! – wrzasnęłam pod adresem sprawcy deficytów w budżecie, który najspokojniej w świecie przysiadł do miski z suchą karmą.
Oczywiście sytuacja finansowa nie przedstawiała się aż tak nieprzyjemnie, jednak mój nastrój zdecydowanie wymagał podniesienia. Zwyczajnie po babsku miałam ochotę podramatyzować. Szczególnie teraz, gdy widmo paskudnych zakaźnych chorób, zbierających śmiertelne żniwo wśród kotów, definitywnie odeszło w niepamięć. Rewolucja pokarmowa została uznana za efekt nadmiernego obżarstwa specjałami przeznaczonymi dla ludzi i jak na koci żołądek zbyt przyprawionymi. Cóż to były za specjały, mogłam się tylko domyślać. Talent złodziejski Lokiego i wiecznie nienapchany żołądek były zdolne skłonić go nawet do kradzieży ogórków kiszonych, które przywlókł pewnego wieczora z mieszkania rodziców. Kilka minut później z poważnym, lecz słusznym oskarżeniem pod adresem Lokiego do drzwi zadzwoniła mama i zażądała zwrotu skradzionej żywności. Tymczasem skradziona żywność przestała nadawać się do zwrotu, gdyż została natychmiast rozpakowana, obwąchana, polizana i zapewne ze wstrętem opluta. Zdegustowany Loki porzucił wzgardzone ogórki za donicą z różami i uznał sprawę za załatwioną. Mnie zaś nie pozostało nic innego, jak wystartować do najbliższego warzywniaka i zadośćuczynić poszkodowanym.
Nie był to jedyny przypadek, gdy mieszkający w sąsiednim lokalu rodzice zgłaszali się z pytaniem, czy gdzieś u mnie nie poniewiera się kawałek kotleta, który podczas panierowania samowolnie opuścił deskę, albo czy nie ma u mnie kilku plasterków salami czy białego sera, przeznaczonego na sernik. Loki kierował się bowiem dość pokrętną logiką, zgodnie z którą pożywienie ukradzione, lecz przyniesione na własne terytorium nie jest już złodziejskim łupem, tylko prawnie usankcjonowaną kocią własnością. Przemyt nie sprawiał mu najmniejszego problemu, gdyż tuż po mojej wyprowadzce od rodziców, ojciec dla kociej wygody wykuł w ścianie dzielącej oba balkony przejście dla futrzaków, niezdecydowanych, gdzie mają ochotę przebywać. Przeleźć przez dziurę w ścianie, zwinąć z kuchni smaczny kąsek i czym prędzej wrócić do siebie – to była misja dziecinnie łatwa dla zdeterminowanego, głodnego przygód i głodnego w ogóle kota. Nie byłam w stanie policzyć, ile smakołyków zdążyło tą drogą opuścić mieszkanie rodziców. Nie byłam też w stanie zidentyfikować, co też mogło w takim stopniu Lokiemu zaszkodzić.
Szczęśliwie kryzys został zażegnany i choć byłam skłonna na zdrowie mojego kota wydać każdą kwotę, w tej chwili niczego nie potrzebowałam równie mocno, jak powodu do pomarudzenia.
A do marudzenia jakoś tak w ogóle byłam ostatnio skłonna. Na szczęście ukochani najbliżsi (z wyjątkiem kota) potrafili zrozumieć, że w związku z wydarzeniami ostatnich miesięcy mam prawo przeżywać tak zwany „trudny okres” lub, jak bardziej dosadnie określił sprawę mój brat, „permanentny zespół napięcia przedmiesiączkowego”.
– Ty to masz ostatnio notorycznie zespół napięcia z powodu bycia kobietą – westchnął, gdy w zeszłym tygodniu po przymiarkach ślubnego garnituru walnęłam pięścią w stół. Jako świadek Michała pełniłam obowiązki drużby i usiłowałam wspomóc go w równie trudnym czasie. Ostatnie przygotowania do ślubu z ukochaną, lecz szalenie wymagającą Alicją, w zestawieniu z awansem na równie wymagające stanowisko w pracy stanowiły mieszankę wybuchową, która nawet z jednostki tak pedantycznej, chorobliwie wręcz zorganizowanej i systematycznej jak mój brat, zrobiła jeden wielki, trzęsący się kłębek nieogarniętych nerwów.
Ostatnie miesiące w moim wykonaniu były jeszcze bardziej zwariowane i obfitowały w wydarzenia rodem z kryminału. Zdradzona przez męża, który miał romans z moją podwładną, rozwiodłam się w trybie natychmiastowym, po czym, zanim Olgierd zdążył się całkiem wyprowadzić, miałam wątpliwą przyjemność znaleźć jego zwłoki na terenie przylegającej do osiedla opuszczonej posesji. Tej samej, na którą wdarłam się bezprawnie, powodowana chęcią ocalenia futrzastego tyłka, który aktualnie rościł sobie prawa do tytułu pana i władcy. Zawiłe i skomplikowane śledztwo wykazało, że mordercą był nie kto inny, jak mój nowy adorator, który o rozwodzie nie miał pojęcia, a bardzo mu zależało na oczyszczeniu sobie drogi do obiektu uczuć. Zbrodnię zaplanował perfekcyjnie, rzucając podejrzenia na moją najbliższą przyjaciółkę Luizę i Stevena, który wówczas miał w moich oczach status sympatycznego tatuażysty, choć już wtedy Lulu trafnie prorokowała przekształcenie naszej relacji w coś bardziej zaawansowanego. I pewnie za rąbnięcie mojego eks jedno z nich poszłoby odsiadywać dożywocie, gdyby Robert z wściekłej zazdrości o Stevena nie wsypał się przez przypadek sam. W tej chwili czekał w areszcie na proces, a ja mogłam odetchnąć z ulgą i zacząć sobie organizować życie na nowo.
A tu proszę! Nowe trudności i nieprzyjemności!
Jasne, przyjazd uciążliwego i nielubianego krewnego oraz chwilowy kryzys zdrowotny w wykonaniu kota nie mogły się równać z atrakcjami, jakie życie fundowało mi jeszcze nie tak dawno. Ale, jak to kobieta, lubiłam przesadzać. A na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że skutki długotrwałego stresu dają człowiekowi zazwyczaj popalić z opóźnionym zapłonem. I taki oto niegroźny Przemuś urasta do rozmiarów tornada, zdolnego zatrząść w posadach całą, dopiero co uspokojoną i wygładzoną egzystencją.
Kiepsko mi szło ukrywanie nerwowości. Tylko flegmatycznemu usposobieniu i wyjątkowo odpornej na fronty pogodzie ducha Stevena zawdzięczałam fakt, że znosił moje dramaty z filozoficznym spokojem. Służył mi pomocą, wtrącając się z umiarem i pilnując, bym nie opuszczała zajęć jogi, które jeszcze jako tako pozwalały mi utrzymać nerwy na wodzy i nie uskuteczniać szaleńczych gonitw z nożem za irytującymi mnie ludźmi. Byłoby dziejową niesprawiedliwością obciążać odpowiedzialnością za moje finanse jedynie Lokiego. Swoje odchorował, a i owszem, ale na stan mojego konta wpłynął również fakt, iż w związku ze spadkiem po babci zmuszona byłam do częstych wyjazdów z Poznania, a co się z tym wiąże, zamknięcia kwiaciarni na dość długi okres. Jedyną zatrudnioną do pomocy osobę sama osobiście kilka tygodni wcześniej wyrzuciłam za romansowanie z moim mężem. W rezultacie, gdy ja walczyłam ze sprawami spadkowymi, zamknięta kwiaciarnia nie miała szans przynosić zysków, powiększając dziurę budżetową, która pojawiła się ze względu na gruntowny remont mieszkania, który planowałam od czasu rozwodu. Stary wystrój może miałby szansę jeszcze trochę przetrwać, jednak po ekscesach z Robertem i dysponując odziedziczoną po babci gotówką, doszłam do wniosku, że lepszy moment na remont może się nie trafić. I odrobinę się przeliczyłam.
Aktualnie wyjazdy, urlopy i remonty, a w tej chwili również kocie kłopoty zdrowotne znalazły szczęśliwy finał i istniała realna szansa na powrót do równowagi finansowej. Na brak klientów w otwartej już w normalnym trybie kwiaciarni nie mogłam narzekać, a zatrudniona przeze mnie siostra Stevena okazała się wyjątkowo sympatyczną i zdolną florystyką. Zdecydowałam się na współpracę z Dianą, bo wyglądało na to, że nie przyniesie mi ona powtórki z rozrywki, jaką zafundowali mi Olgierd i Kamila. Ale odrabianie strat finansowych odbywało się w powolnym tempie, ja zaś nie miałabym nic przeciwko nieco szybszemu zastrzykowi gotówki. Tak na wypadek, gdyby znów jakieś atrakcje miały pojawić się na horyzoncie. Poza tym zwyczajnie, po ludzku, miałam też w planach inne wydatki, które obecnie zaczynały odpływać w mglistą, nieokreśloną dal.
Najbliżsi na moje dramatyzowanie reagowali z większym lub mniejszym zainteresowaniem. Dla mamy znacznie bardziej interesująca była osoba mojego partnera, którego do tej pory jej nie przedstawiłam – z niejasnych dla niej przyczyn. Więcej spokoju wykazywał ojciec, który z definicji nie przejmował się niczym na zapas i miał nadzieję zwietrzyć w Stevenie bratnią duszę. Obaj panowie reprezentowali iście stoicki spokój, zdroworozsądkowe podejście do życia i wyrozumiałość względem osób skłonnych do histerii. Mój brat przyjmował istnienie Stevena do wiadomości, ale Alicja i szef absorbowali go w stopniu o wiele większym, tak, że właściwie nie dostrzegał niczego poza sprawami zawodowymi i organizacją ślubu. Koty zaś, jak to koty, łaskawie użyczały swojej obecności i pocieszały majestatem swej kociej boskości, chętnie mrucząc na kolanach, ale nie zaniedbując przy tym własnych spraw. Podlatujące zbyt blisko balkonu sroki musiały być systematycznie płoszone, inspekcję kwiatów i balkonowej roślinności również należało przeprowadzać sumiennie, nie wspominając o tak oczywistej kwestii jak kilkukrotny obchód całych, obejmujących dwa mieszkania włości i totalne zafutrzanie terytorium. Tak, nasze zwierzaki były istotami bardzo zajętymi i byłam im głęboko wdzięczna, że w tym nawale obowiązków znajdują czas, by umościć się ze mną w fotelu i wysłuchać, z czego znowu robię problem.
Tylko jedna osoba była w stanie pojąć źródło przeżywanych przeze mnie stresów i skutecznie pocieszyć. Ta właśnie osoba w czwartek po pracy stanęła w drzwiach z opakowaniem kokosowych ciasteczek w jednej ręce i tajemniczym pakunkiem w drugiej.
– Niespodzianka! – wrzasnęła Luiza, gdy dzwonek do drzwi oderwał mnie od snucia najczarniejszych scenariuszy rodzinnej kolacji zaplanowanej na najbliższą sobotę.
– Bardzo przyjemna – ucieszyłam się, wpuszczając Lulu do środka i odbierając od niej kokosanki. Taki zastrzyk energii, w mojej ulubionej, wegańskiej wersji był idealnym środkiem antydepresyjnym. Sama wprawdzie usiłowałam ćwiczyć silną wolę i trzymać się z daleka od słodkich pokus, te jednak zostały przyniesione przez Luizę, w dodatku reprezentowały tak zwaną „zdrową żywność”, na punkcie której miałam fioła, więc nie zamierzałam tracić czasu na głupie wyrzuty sumienia.
– Myślałam, że bardziej ucieszysz się z tego – zdziwiła się Lulu, idąc za mną do kuchni. Ostrożnie postawiła trzymany pakunek na stole i zastygła, czekając na moją reakcję.
– Co to jest? – zainteresowałam się wreszcie, bo zdążyłam schrupać pierwsze ciasteczko i głód podnoszącego nastrój cukru zniknął.
– Talizman – mruknęła Lulu i zdjęła papier, otulający tajemniczy podarunek. –Taki na szczęście, odpędzający zły urok i takie tam inne, abrakadabra…
Zaintrygowana oderwałam się od ciastek i zajrzałam Luizie przez ramię.
Ozdobny papier, delikatnie usunięty przez Lulu, odsłonił zieloną doniczkę w kształcie misy. „I niewiele więcej”, stwierdziłam zdumiona, bo poza glebą doniczka nie zawierała nic. Przynajmniej nic takiego, co przypominałoby kwiatki.
– E, że niby talizman – bąknęłam, przyglądając się uważnie doniczce z nietypową jak na prezent zawartością. – Chyba zaczynam rozumieć… To coś takiego, jak ta ziemia z Transylwanii, którą hrabia Drakula wszędzie ze sobą woził, tak? Bo zapewniała mu moc, ochronę i te takie inne?
– I te takie inne. – Lulu spojrzała na mnie z politowaniem. – Otóż nie, moja droga. Żadne te takie inne, tylko to, co powinno być w doniczce.
– Ale ja tu nie widzę kwiatków. – Wytrzeszczyłam oczy z niepokojem. Czyżby zawodził mnie wzrok? Albo, co gorsza, kompetencje zawodowe?
– Bo są w środku! – Lulu nie wytrzymała takiego ataku zaćmienia umysłowego. – To znaczy, będą! To znaczy, o rany! W środku na razie są cebulki, a za niedługi czas z cebulek wyrosną kwiatki! O!
To już brzmiało bardziej logicznie. Taki prezent niespodzianka, całkiem sympatyczny, trzeba przyznać.
– A jakie to kwiatki? – chciałam wiedzieć, pochylając się nad doniczką i usiłując prześwietlić wzrokiem przykrywającą cebulki glebę.
– Szczęśliwe – odetchnęła Luiza, zadowolona, że zdołała się wreszcie ze mną dogadać. – Serio. To się nazywa koniczynka szczęścia i ma takie fioletowe liście w kształcie serduszka. Jako fachowiec powinnaś wiedzieć. Dawaj ciastko.
– Sama se weź – mruknęłam, coraz bardziej zaintrygowana. Koniczynka szczęścia? Fioletowe liście? Zaraz, zaraz, a jak to kwitnie? O ile w ogóle kwitnie?
Z trudem pohamowałam chęć natychmiastowego pogalopowania w kierunku sypialni, by jak najszybciej włączyć laptopa i sprawdzić, czy słusznie podejrzewam, jak oficjalnie nazywa się owa roślinka.
– Kwiatki? Białe, takie w kształcie małych dzwoneczków – potwierdziła moją teorię Lulu. – To co? Załapałaś wreszcie?
Załapałam. Choć przyznaję uczciwie, że otrzymaną roślinkę miałam do tej pory okazję oglądać jedynie na zdjęciach. Fioletowe liście, przypominające kształtem serduszka, spomiędzy których wystawały na delikatnych łodyżkach białe dzwoneczki, rzeczywiście wyglądały bardzo sympatycznie. Tym wdzięcznym, oryginalnym wyglądem roślinka, znana oficjalnie jako szczawik trójkątny, zasłużyła sobie na miano koniczynki szczęścia. Nie mogłam wierzyć, by naprawdę posiadała nadprzyrodzone zdolności, ale myśl, że Luiza próbowała skombinować dla mnie talizman na przetrwanie trudnych chwil, bardzo poprawiła mi nastrój.
– Jak to rośnie? – chciałam wiedzieć. – I kiedy zacznie coś w ogóle robić?
– Nie mam pojęcia. – Lulu wzruszyła ramionami. – Chyba za jakieś dwa tygodnie. Postaw na parapecie na balkonie i utrzymuj wilgotne podłoże. Powinny szybko powyłazić.
– W sensie kiełkować – poprawiłam odruchowo, ale Lulu z uporem trwała przy swojej wersji.
– W sensie wyłazić – powtórzyła z uporem. – To nie kiełkuje tak normalnie na zielono. Zaczną wystawać z ziemi takie sinofioletowe, zakrzywione łodygi. Właściwie to nie wygląda jak łodygi.
– Tylko jak co?
– Wiesz co? – Lulu zastanowiła się chwilę. – Mnie się to zawsze kojarzy z trupimi łapami…
Zduszony okrzyk wyrwał się z mojego gardła.
– No pięknie! Trupie łapy na szczęście mi przyniosłaś, wariatko!
– Ale to naprawdę tak wygląda! Jak w filmach grozy, kiedy te łapy przebijają się przez glebę i wyłażą na zewnątrz! A potem jest inwazja zombie i tak dalej… Ale, spokojnie, zaraz potem wyłażą listki i kończy się stadium umarlaka!
– Inwazja zombie? – zapytałam z przekąsem. – I to niby ma być jakaś metafora tej inwazji mojego kuzyna?
– Oj, nie przesadzaj. – Lulu machnęła ręką. – Inwazja zakłada więcej wrogich jednostek. Twój kuzyn jest jeden.
– Tak, ale z nim jednym nadciągnie inwazja kłopotów – prychnęłam, chwytając doniczkę i zgodnie z zaleceniami wyniosłam ją na balkon.
– I mówię ci, lepiej będzie dla wszystkich, jeżeli wbrew prośbom ciotki Anity nie będę organizowała mu zajęć integracyjnych z moimi przyjaciółmi! – wrzasnęłam do Lulu. – Na kilka tygodni zawieszam intensywne kontakty towarzyskie na rzecz intensywnej pracy. A w razie potrzeby zabieram kota i jadę mieszkać u Stevena!
Taki układ Luizie bardzo odpowiadał, gdyż mieszkała z narzeczonym w tym samym bloku, co Steven. Jednak jako osoba pogodna, optymistycznie nastawiona do życia i głodna nowych doświadczeń nie miała nic przeciwko poznaniu tak oryginalnego człowieka jak mój kuzyn.
– Nie bądź zołza. – Szturchnęła mnie w ramię, gdy wróciłam do kuchni. – Zabierzemy go kiedyś na jakieś wspólne wyjście i spróbujemy zrobić z niego człowieka. Zresztą, jeżeli zostanie do ślubu Michała i Ali, i tak nie unikniesz integracji.
Tego się właśnie obawiałam. Integracji i kłopotów, jakie mogły z niej wyniknąć. Ale nie miałam za bardzo wyjścia, musiałam przyznać Lulu rację. Pozostało dbać o koniczynkę i modlić się, by trupie łapy jak najszybciej wychynęły z ziemi i przekształciły się w przynoszącą szczęście roślinkę.
Bardzo liczyłam, że choć jeden trupi palec ukaże się w sobotę i odegra rolę drobnego zwiastuna szczęścia, gdyż im bliżej było rodzinnej kolacji, tym częściej nerwowo dopadałam doniczki, nie wierząc, że bez interwencji sił nadprzyrodzonych uda się przetrwać sobotni wieczór. Cudem nie spaliłam sernika, który obiecałam mamie dostarczyć w charakterze deseru, ale ile razy przydepnęłam ogon nieszczęsnemu Lokiemu, obrażony kot przestał już chyba liczyć. Ostatecznie zabunkrował się pod drapakiem, zdecydowany przeczekać moje szaleństwo w bezpiecznym miejscu. Ze schronu wychynął dopiero kilka minut po piątej, gdy na horyzoncie pojawił się Steven, czując instynktownie, że jeżeli ktoś zdoła przywrócić mi zdrowy rozsądek, to tylko ten spokojny człowiek, zawsze skłonny poczęstować kota przysmakami. Niestety tym razem Loki się przeliczył. Czmychnął ponownie pod drapak, słysząc przerażony wrzask, jaki wydałam z siebie na widok ukochanego.
– Majeczka, wszystko wiem, ale jest wrzesień, w dodatku bardzo ciepły wrzesień, więc stanowczo odmawiam założenia swetra z długimi rękawami i golfem. – Steven cierpliwie wysłuchał moich narzekań na błękitną koszulę z krótkim rękawem i rozpiętym kołnierzykiem.
– To chociaż te kolczyki wyjmij! – Załamałam ręce. – Zamaskuj ten tatuaż przy uchu! Zrób coś ze skórą na szyi!
– Mogę zamalować korektorem, ale to będzie wyglądało jeszcze bardziej głupio. – Steven uśmiechnął się. – Twoje mazidła tego nie zamaskują.
– Wiem – jęknęłam, lustrując ukochanego wzrokiem i usiłując sobie wyobrazić reakcję najbliższych. Z jednej strony miałam prawo pysznić się tym przystojnym mężczyzną o szczerych niebieskich oczach, których łagodne spojrzenie było w stanie zjednać każdego. W błękitnej koszuli w delikatną kratkę i dżinsach, z zaczesanymi gładko włosami Steven wyglądałby jak idealny zięć. Wizerunek ten psułyby tylko wrzeszczące intensywnością barw wzory, wskazujące jednoznacznie na kierunek zainteresowań i wykonywany zawód. Tak, to był ten jeden czynnik, który mógł utrudnić dostrzeżenie przez moją rodzinę całego bogactwa zalet Stevena. „Paradoksalnie, jedyna nadzieja w Przemusiu”, pomyślałam histerycznie, zrzucając upaprane podczas pieczenia ciuchy i przebierając się w coś bardziej stosownego niż przykrótkie sportowe spodenki i koszulka z feministycznym hasłem. Spodenki nawet mogłyby być, gdyby nie fakt, że sama nie dojrzałam do przyznania się rodzicom do własnego tatuażu, wykonanego przez Stevena kilka tygodni wcześniej.
W ogóle właśnie byłam na etapie poważnego rozważania dezercji pod byle jakim pretekstem i tylko SMS od Michała zdołał skłonić mnie do pojawienia się na upiornej imprezie. Szczęśliwie mój brat i jego narzeczona zdołali uporać się przed czasem z oględzinami sali weselnej i kilka minut temu zameldowali się u rodziców.
I, jak donosił Michał, nie tylko oni. Odebrany z lotniska Przemuś mniej więcej od południa panoszył się w mieszkaniu obok, rozsiewając blask swej indywidualności w ramach rozgrzewki przed kolacją.
– O rany boskie, jesteś pewien, że chcesz tam iść? – jęknęłam, przytupując nerwowo i usiłując trafić kluczem w zamek.
Steven z krzepiącym uśmiechem łagodnie wyjął mi klucze z roztrzęsionych rąk i sprawnie zamknął mieszkanie.
– No wiesz, Maja, moim zdaniem, jeżeli ktoś tu nie chce iść, to ty. Tylko nie wiem czemu. Sama mówiłaś, że twoja mama gotuje całkiem nieźle, więc otrucia się nie obawiam. Zresztą, ja się świetnie najem twoim sernikiem. A propos, gdzie sernik?
Sernik został w domu na blacie i tylko wątróbce nałożonej do kociej miski zawdzięczałam fakt, że Loki jeszcze się nim nie zainteresował.
– Ja wrzodów żołądka dostanę. Albo się udławię – wymamrotałam, wracając na korytarz z blachą.
Steven przewrócił tylko oczami i zdecydowanym gestem nacisnął dzwonek mieszkania naprzeciwko. Jęknęłam cicho, gdy za drzwiami rozległy się kroki i rozentuzjazmowany głos Przemusia. Ostatnia szansa, by zwiać i udawać, że nie ma nas w domu, przepadła.
Ciąg dalszy w wersji pełnej