- W empik go
O jeden urok za daleko. Czarownice z Inverness. Tom 2 - ebook
O jeden urok za daleko. Czarownice z Inverness. Tom 2 - ebook
Czy jeden urok wystarczy, aby zaspokoić pragnienie zemsty?
Willow długo pracowała na miano najbardziej złośliwej czarownicy z rodu McKenzie. W ostatnich czasach dziewczyna próbuje jednak zmienić swoją reputację, a w dodatku zmaga się z koszmarami, w których widzi własną śmierć. W końcu postanawia wyprowadzić się z rodzinnego domu i skupić się na rozpoczęciu nowego rozdziału w życiu.
Wszystko układa się doskonale do chwili, gdy Willow poznaje nowego sąsiada, który nienawidzi czarownic. Ich kłótnie szybko przeradzają się w wojnę podjazdową. Willow próbuje nie dać się sprowokować, ale kiedy mężczyzna krzywdzi jej kota, przelewa się czara goryczy. W święto Beltane dziewczyna przywołuje Ly Erga – fae ze szkockich wierzeń, wojownika, który pokonuje każdego, kto stanie na jego drodze. Mityczna istota ma jej pomóc dać nauczkę sąsiadowi, ale już na samym początku wymyka się jej spod kontroli i rozpoczyna niebezpieczną grę…
„O jeden urok za daleko” Ludki Skrzydlewskiej to powieść z serii Czarownice z Inverness, którą można czytać niezależnie od pierwszego tomu–„Do zakochania jeden urok”.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-740-6 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rodzina McKenziech, mimo swoich nietypowych umiejętności, zawsze była szanowana w Inverness. W końcu należeliśmy do najstarszych miejscowych rodów, nasi przodkowie brali już udział w powstaniu jakobitów. Nikt za bardzo nie przepadał za czarownicami, a niektórzy się nas bali, ale budziliśmy respekt, a w trudnych czasach wielokrotnie proszono nas o pomoc.
Mój nowy sąsiad najwyraźniej nie dostał notatki na ten temat, bo od mojego pierwszego dnia w nowym domu zapałał do mnie czystą nienawiścią.
Nie żartowałam. Mogłabym zrozumieć, że ktoś za mną nie przepada, poznawszy mnie lepiej – to się często zdarzało. Nie miałam najprzyjaźniejszego charakteru i nie przymilałam się do ludzi na siłę, jak moja kuzynka Margo, żeby tylko mnie lubiano. Właściwie miałam gdzieś, czy ludzie mnie lubią. Mój sąsiad nie mógł jednak o tym wiedzieć, kiedy pierwszego dnia po mojej przeprowadzce wjechał samochodem prosto w ustawione na podjeździe śmietniki (celowo, dowiedziałam się tego w czasie naszej późniejszej rozmowy).
Kiedy go o to zapytałam, usłyszałam w odpowiedzi:
– McKenzie nie są tu mile widziani, smarkulo.
– „Tu”, to znaczy gdzie? – odparłam ze złością. – Bo moja rodzina mieszka w Inverness od pokoleń.
Pan Wallace, dobrze zbudowany pięćdziesięciolatek z włosami przetykanymi siwizną i ogorzałą twarzą poprzecinaną głębokimi bruzdami, posłał mi wtedy pełne niesmaku spojrzenie i odrzekł:
– No właśnie. Zdecydowanie za długo.
Po tych słowach wrócił do siebie, nie zwracając już na mnie uwagi, a ja musiałam użyć magii, żeby uprzątnąć kosze i resztki śmieci walające się po moim podjeździe.
Wtedy myślałam, że to odosobniony przypadek, ale wkrótce okazało się, że nie. Pan Wallace z uporem maniaka zastawiał mi podjazd, uniemożliwiając wyjazd samochodem spod domu, ścinał kosiarką moje róże, wyjeżdżając poza zasięg swojego trawnika, a raz podrzucił mi nawet pod drzwi martwą wiewiórkę. Wiedziałam, że to on, ponieważ akurat wracałam do domu i zobaczyłam, jak pospiesznie się przemyka do siebie.
– Czasami żałuję, że wyprowadziłam się z domu babci – powiedziałam pewnego dnia swojej przyjaciółce Danie, kiedy siedziałyśmy przy butelce wina w moim salonie i patrzyłyśmy na płonący w kominku ogień. – Tam przynajmniej wszyscy nas szanowali. Sąsiedzi wiedzieli, że McKenzie mieszkają tam od pokoleń, i zachowywali się normalnie. A ten typ… Za którymś razem nie wytrzymam i miotnę w niego zaklęciem.
– Może powinnaś. – Dana oparła się na kanapie i posłała mi rozbawione spojrzenie. – Może właśnie w ten sposób czarownice zdobywają szacunek.
To było całkiem prawdopodobne.
– Próbuję być lepszą wersją siebie. – Uśmiechnęłam się do niej krzywo. – Podobno byłam suką, kiedy Margo poznała Theo.
Dana uniosła brew.
– Podobno?
No tak, zapomniałam, że Dana nie wiedziała o niczym, co stało się kilka miesięcy temu, gdy Theo rzekomo przyjechał do Inverness.
Margo opowiedziała nam o wszystkim tuż przed tym, zanim kazała nam pozbyć się niebezpiecznego ducha z domu Marshallów. Wtedy wydawało mi się, że to tylko bełkot skacowanej idiotki, bo nie uważałam za możliwe, by Margo, moja niepraktykująca kuzynka, była w stanie cofnąć czas. Potem jednak przekonałam się na własnej skórze, że to mogło się stać, gdy dowiedziałam się więcej o własnym losie w tamtej alternatywnej linii czasu.
To był jeden z powodów, dla których wyprowadziłam się z domu rodzinnego.
– Mamy na ten temat różne zdania. – Posłałam jej cierpki uśmiech. – Margo zawsze była przewrażliwiona. Ale i tak próbuję być mniej małostkowa i nie używać magii do byle czego.
Oczywiście „byle co” nie obejmowało sprzątania śmieci z podjazdu czy magicznego prostowania włosów. Nie widziałam nic złego w korzystaniu z magii na co dzień pod warunkiem, że nikogo to nie krzywdziło. Chociaż Margo niechętnie mówiła o tygodniach, których nie pamiętałam, bo niby cofnęła czas, domyśliłam się, że byłam wtedy wobec niej okropna. Cóż… czasami taka jestem.
Zwłaszcza wtedy, gdy nic nie idzie po mojej myśli.
Dlatego teraz starałam się być lepszą wersją siebie. I chciałam dogadać się z sąsiadem, zamiast go zastraszyć czy zwyczajnie… wyeliminować.
No dobrze, tego ostatniego nigdy nie robiłam, ale Dana miała pewność, że byłabym do tego zdolna.
– Ten facet zostawił na twoim progu martwego szczura. – Zrobiła zdegustowaną minę. – Jak długo zamierzasz udawać, że to nic takiego?
– To nie był szczur, tylko wiewiórka. – Zamyśliłam się. – Przynajmniej tak mi się wydaje. Było bardziej rude niż szare. I miało długi puszysty ogon. Zupełnie jak wiewiórka.
– Nie no, to zmienia postać rzeczy – oznajmiła Dana takim tonem, jakby to wiele wyjaśniało. – Skoro to wiewiórka, nie szczur, to wszystko w porządku. Możesz dać sąsiadowi spokój, jest całkowicie normalny.
Upiłam łyk wina, maskując uśmiech. Odruchowo pogłaskałam mojego czarnego kota, pana Whiskersa, który z miauknięciem wskoczył na sofę i rozpoczął wędrówkę po oparciu, zaglądając nam po drodze do kieliszków. Jak każda szanująca się czarownica musiałam mieć czarnego kota, ale chociaż udawałam, że trzymam go tylko ze względu na tradycję, tak naprawdę kochałam go całym sercem.
Nie lubiłam przyznawać się do słabości, a przywiązanie do pana Whiskersa zdecydowanie nią było.
– Nie powiedziałam, że jest normalny – zaprotestowałam ze śmiechem. – On mnie nienawidzi. Znienawidził mnie, zanim zdążyłam mu się pokazać z mojej najlepszej strony i zauroczyć go swoją urzekającą osobowością.
Dana spojrzała na mnie jak na idiotkę.
– A masz taką?
Zrobiłam głupią minę.
– Masz rację. Może lepiej, że znienawidził mnie od razu, bo gdyby mnie najpierw poznał, potem mogłoby być jeszcze gorzej.
Dana się roześmiała, a pan Whiskers wskoczył jej na kolana i zaczął mruczeć. Dopiłam swoje wino i dolałam nam resztkę z butelki.
Dana była moją przyjaciółką już w szkole. Wyglądała tak, że mogłaby zostać modelką, ale zadowoliła się karierą agentki nieruchomości. Była w tym naprawdę dobra. Czasami przyprawiała mnie o kompleksy: wysoka, piękna, o czarnych włosach i ciemnoniebieskich oczach, onieśmielała większość ludzi dookoła siebie. Poza jej chłopakiem Rossem, miejscowym weterynarzem, który zawsze był raczej pewny siebie, i mną, lokalną czarownicą.
Dana wiedziała wszystko o moich zaklęciach, ale zamiast się mnie bać czy nienawidzić, zawsze była tym zafascynowana. Chętnie się przyglądała, jak czarowałam, i prawie poprosiła mnie o rzucenie jakiejś nieprzyjemnej klątwy na Rossa, gdy chwilowo się rozstali jakiś czas temu. Na szczęście udało mi się to jej wyperswadować.
Spędzałyśmy ze sobą co najmniej jeden wieczór w tygodniu, nadrabiając nowinki z dni, gdy się nie widziałyśmy. Zazwyczaj wychodziłyśmy gdzieś na miasto, ale dziś wreszcie Dana odwiedziła mnie w moim nowym domu. Wyprowadziłam się możliwie daleko od rodziny, na drugi koniec Inverness, i może przez to mój tutejszy sąsiad uznał, że obecność młodej czarownicy jest czymś niepożądanym. Nie znał McKenziech i nie wiedział, że zazwyczaj nie stanowimy zagrożenia.
Lubiłam swój nowy dom. Naprawdę. Cieszyłam się, że wyprowadziłam się od rodziny, bo chociaż nigdy nie miałam nic przeciwko mieszkaniu z nimi, to jednak miło było stać się całkowicie samodzielną. Niechęć sąsiada jednak sprawiała, że czasami żałowałam, że to zrobiłam.
To było przyjemne lokum przy Nevis Park w Kinmylies, wystarczająco oddalone od rodzinnego domu, żeby najbliżsi nie odwiedzali mnie codziennie. Sypialnia oraz pokój gościnny, który przerobiłam na gabinet, znajdowały się z tyłu, z przodu zaś mieścił się duży salon połączony z jadalnią i kuchnią. Było tu przytulnie i wystarczająco nowocześnie, żebym dobrze się czuła. Nie przeszkadzało mi nawet bliskie sąsiedztwo identycznych domów, dopóki się nie okazało, że jeden z nich zajmuje mój nowy śmiertelny wróg.
– Na twoim miejscu rzuciłabym jakieś zaklęcia obronne – stwierdziła Dana.
Zmarszczyłam brwi.
– Chyba „ochronne”.
– Nie, obronne – sprostowała. – No wiesz, takie w rodzaju magicznej fosy czy pułapek. Żeby następnym razem, gdy ten dziad wejdzie na twój teren z zamiarem zostawienia ci pod drzwiami martwego szczura…
– Wiewiórki – wtrąciłam automatycznie.
– …pułapki zrobiły mu z dupy jesień średniowiecza – dokończyła Dana, nie zwracając na mnie uwagi. – Mógłby stracić nogę w magicznych wnykach albo wylałaby mu się na głowę gorąca smoła. Tylko musiałabyś przed wejściem na twój trawnik umieścić znak ostrzegający przed pułapkami. Wtedy byłabyś kryta.
Podniosłam brwi w wyrazie sceptycyzmu.
– Więc… szkoda, że pozbawiłam sąsiada nogi, ale to spoko, bo postawiłam znak ostrzegawczy? – dopytałam.
Dana dopiła wino i skinęła radośnie głową.
– Właśnie tak. To totalnie tak działa.
Totalnie.
Pogawędziłyśmy jeszcze przez chwilę, zmieniając temat – spodziewała się wkrótce oświadczyn Rossa, więc oczywiście musiałyśmy to przegadać – po czym Dana zaczęła się zbierać do wyjścia. Kiedy odprowadzałam ją do taksówki, którą dla siebie wezwała, mimo ciemności panujących na zewnątrz dostrzegłam coś, od czego aż się zapowietrzyłam ze złości.
Na boku mojego samochodu widniały długie, głębokie rysy wykonane zapewne jakimś ostrym przedmiotem.
– Co za skurwiel – mruknęłam, oglądając auto. – Musiał to zrobić, kiedy już u mnie byłaś, bo wcześniej bym zauważyła.
– Gnojek – skwitowała Dana, która również kipiała ze złości. – Jak mu za to odpłacisz? Zrobisz coś spektakularnego, prawda?
– Nic nie zrobię. – Wzruszyłam ramionami. W końcu od niedawna byłam lepszą wersją siebie. – Ten debil nawet nie wie, że ogarnięcie tego zajmie mi pięć minut. Jestem pieprzoną czarownicą. Myśli, że pojadę z tym do lakiernika?
Roześmiałyśmy się, a potem życzyłam Danie dobrej nocy, ignorując jej prośby, żebym jednak wylała sąsiadowi na głowę tę gorącą smołę. Nie potrzebowałam takich komplikacji. Chciałam mieć jedynie święty spokój, ale najwidoczniej się przeliczyłam, wyprowadzając się z domu rodzinnego.
* * *
Obudziłam się z krzykiem na ustach i zlana potem.
Siadłam na łóżku, opierając się o zagłówek, podkurczyłam nogi i objęłam je ramionami, kuląc się pod przykryciem. Drżałam z zimna, choć byłam mokra od potu. Koszulka przykleiła mi się do ciała, a włosy do czoła, ale zupełnie się tym nie przejmowałam, usiłując po prostu nieco się uspokoić.
W końcu sięgnęłam do włącznika lampy na szafce nocnej przy łóżku i zmrużyłam oczy, gdy sypialnię zalało słabe żółte światło. Z westchnieniem przetarłam dłonią twarz, a potem odrzuciłam włosy do tyłu, po czym podniosłam leżącą na stoliku nocnym książkę.
Był to jeden ze starych woluminów kurzących się w babcinej bibliotece, dopóki go stamtąd nie wyciągnęłam. Książka nosiła tytuł _Magiczne skutki nadużywania zaklęć_ i od tygodnia nadaremnie próbowałam znaleźć w niej odpowiedzi na pytania, które mnie dręczyły. To kolejna z książek, które zdążyłam przeczytać w ciągu ostatnich miesięcy.
Od kiedy zaczęły się sny.
Oczywiście babcia albo któraś z ciotek mogłaby naprowadzić mnie na właściwą pozycję, ale problem tkwił w tym, że nikomu o niczym nie powiedziałam. Gdy kilka miesięcy temu zaczęłam mieć te koszmary, z których budziłam się z krzykiem, nie zwierzyłam się babci ani mamie, ani nikomu innemu. Miałam dość traktowania mnie jak gorszej, a tę przypadłość uznano by za jeszcze jedną słabość.
_W końcu Margo, ta idealna czarownica, nigdy nie miała koszmarów, w których za każdym razem ginęła_.
Zaczęłam przebiegać wzrokiem dalsze akapity tekstu, bo gdy tylko przymykałam oczy, znowu to widziałam. Wsączającą się we mnie ciemność. Moje bezwładne ciało unoszące się nad ziemią. Czarne macki, które wchodziły mi do gardła, nie pozwalając oddychać. Czułam, że powoli się duszę, a potem gruchnęłam o podłoże z takim impetem, że złamałam chyba wszystkie kości.
Z westchnieniem odłożyłam książkę i wpatrzyłam się tępo przed siebie. Zdawałam sobie sprawę, że to nie był tylko sen. Margo nigdy nie opowiedziała dokładnie, co się stało w tamtej linii czasowej, którą wymazała, cofając się do równonocy jesiennej, ale ja wiedziałam. Zginęłam wtedy, walcząc z duchem Mary Talbot. A wspomnienia tamtego dnia, choć w mojej linii czasowej on nigdy nie istniał, nawiedzały mnie w koszmarach od momentu, gdy moja kuzynka wszystko „naprawiła”.
Nie musiała mówić, jak umarłam. Sama wiedziałam to doskonale.
Pan Whiskers wskoczył na łóżko, mrucząc i szukając dla siebie wygodnego miejsca. Ignorowałam go, udając, że wcale go nie widzę, jak zawsze od czasu, gdy zlekceważył wszystkie zakazy i zaczął wchodzić na materac. Skoro go nie widziałam, to nie mogłam go wyrzucić. To było jasne.
Położyłam się na plecach, próbując uspokoić drżenie ciała. Musiałam ponownie się wybrać do rodzinnego domu i pobuszować w bibliotece McKenziech w poszukiwaniu kolejnych tomów, które mogłyby dać mi jakieś odpowiedzi. Musiałam pozbyć się tych koszmarów. Przez nie od kilku miesięcy nie mogłam normalnie spać, także z ich powodu między innymi wyprowadziłam się od babci i mamy – nie chciałam budzić ich w nocy moimi krzykami. Oczywiście nie dlatego, żeby zapewnić im komfortowy sen, lecz po to, by się im nie tłumaczyć.
Nie mogłam okazywać słabości. Matka kładła mi to do głowy od małego.
Zmarszczyłam brwi, kiedy do moich uszu zaczęły dobiegać jakieś dziwne dźwięki. Jakby coś działo się przed domem. Do uchylonego w salonie okna miałam dość daleko, ale musiałam to sprawdzić. Odrzuciłam kołdrę i wstałam z łóżka, zostawiając pana Whiskersa. Zignorowałam jego pytające miauknięcie i ruszyłam korytarzem do salonu, nie kłopocząc się włączaniem światła.
Kiedy nareszcie stanęłam przy oknie i zerknęłam na zewnątrz, w zdumieniu rozchyliłam usta.
Mój sąsiad, pan Wallace, rozrzucał właśnie śmieci po moim podjeździe.
Przekrzywiłam głowę, nie dowierzając w to, co widziałam. Pan Wallace siłował się z workiem na śmieci, wyrzucając jego całą zawartość przed moim domem. Byłam tym tak zszokowana, że nawet nie zareagowałam, tylko gapiłam się na niego w bezruchu.
Co było nie tak z tym człowiekiem?
Jasne, wiedziałam, że nie każdy lubi czarownice. Ale byłam naprawdę spokojną sąsiadką. Nie urządzałam burd ani imprez, nie bywałam głośna, utrzymywałam okolice domu w porządku. Nie rozumiałam, dlaczego ktokolwiek miałby mnie aż tak nienawidzić.
Pan Wallace skończył opróżnianie worka, po czym rzucił go na resztę śmieci i pomaszerował z powrotem w kierunku swojego domu. Mimo że w Inverness panowała wczesna wiosna i na zewnątrz było chłodno, miał na sobie jedynie spodnie dresowe i klasyczną „żonobijkę”. Myślałam, że zakończył misję, dlatego zaskoczyło mnie, gdy po chwili wrócił, ciągnąc za sobą następny wór ze śmieciami.
Dobra, dosyć tego dobrego.
Ruszyłam do drzwi i otworzyłam je bez namysłu. Wyszłam na schody akurat w chwili, gdy pan Wallace dotarł do mojego podjazdu.
– Co to ma, kurwa, znaczyć?! – wydarłam się.
Zamarł, wpatrzony we mnie zmrużonymi oczami, w których płonęła nienawiść. Ten facet miał nie po kolei w głowie.
– Wynoś się z tego domu, pieprzona wiedźmo! – krzyknął, a potem tak po prostu porzucił worek ze śmieciami i uciekł do swojego domu.
Przyglądałam się temu oniemiała, niezdolna do jakiejkolwiek odpowiedzi. Korciło mnie, żeby miotnąć w niego jakimś zaklęciem, ale właściwie po co? Żeby upewnić go w przekonaniu, że ma rację i powinien się mnie stąd pozbyć? Po jego trupie.
Przez chwilę patrzyłam bezradnie na śmieci, a potem mentalnie machnęłam na nie ręką, uznając, że zajmę się tym rano. Nie miałam teraz sił nawet na głupie zaklęcia sprzątające.
Może powinnam zainstalować kamerę zewnętrzną, przemknęło mi przez głowę, gdy zamykałam drzwi. Z tym facetem coś było nie tak. Nie obawiałam się, że mógłby się dostać do domu, bo ten chroniły naprawdę porządne zaklęcia ochronne, ale czajenie się na mnie na zewnątrz to już inna sprawa. Gdyby wszystkie jego dziwactwa nagrała kamera, może ugrałabym coś na policji. Jakiś zakaz zbliżania się albo coś.
Jasne, mogłam o tym tylko pomarzyć.
Z kolejnym westchnieniem wróciłam do sypialni, powtarzając sobie w głowie, że naprawdę muszę odwiedzić bibliotekę mojej rodziny. Może znajdę tam coś nie tylko na moje koszmary.
Może jakaś książka traktowała też o tym, jak pozbyć się chorego na umyśle sąsiada.2. NIE DENERWUJ CZAROWNICY
Następnego dnia po pracy udałam się na Culloden Road, do mojego rodzinnego domu.
Rano musiałam się zająć zarówno naprawą samochodu, jak i sprzątnięciem śmieci z podjazdu, ale nie było to w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Nie zamierzałam mówić o tym mojej rodzinie, bo wiedziałam, że moja mama promieniałaby samozadowoleniem – uznałaby, że miała rację, gdy twierdziła, że nie powinnam była się wyprowadzać z domu.
Lubiłam z nimi mieszkać. Serio. Lubiłam moje ciotki, babcię, siostrę, nawet moją mamę (chociaż czasami jej nie znosiłam). Kiedy jednak miałam do wyboru zostać z nimi i przyznać się do koszmarów albo wyprowadzić się i samej się z tym uporać, nie musiałam długo się zastanawiać.
Drzwi domu na Culloden Road otworzyła mi Skye, moja młodsza siostra. Na mój widok przewróciła oczami.
– Nie możesz wejść jak człowiek, zamiast dzwonić do drzwi? – zapytała, robiąc balon z gumy, którą żuła. – Nie mieszkasz tu od pięciu minut i już zachowujesz się jak gościni.
Weszłam do środka, obrzucając siostrę uważnym spojrzeniem. Miałam nadzieję, że faza ponurej gotki przejdzie jej szybciej, ale wyglądało na to, że nic z tego. Nadal nosiła ciemne ubrania, korzystała ze zdecydowanie zbyt wielu elementów z ćwiekami i malowała oczy na czarno, przez co wyglądała jak panda. Przynajmniej według mnie. Ona pewnie była z siebie zadowolona.
Ja jak zwykle miałam na sobie markowe dżinsy, czarną szyfonową koszulę włożoną z przodu za pasek spodni i czarne szpilki, a Skye przypominała dziecko ulicy. Czasami zaczynałam się zastanawiać, czy aby na pewno jesteśmy spokrewnione, ale potem przypominałam sobie, że w nas obu płynie magiczna krew McKenziech, i przestawałam mieć wątpliwości.
– Bo nią jestem – odparłam, powstrzymując się przed przewróceniem oczami. Takie niedojrzałe zagrywki wolałam pozostawić jej. – Jest ktoś z dorosłych?
Skye rzuciła mi mordercze spojrzenie.
– Ja jestem dorosła.
– Ty jesteś smarkulą, która o niczym nie ma pojęcia – zaoponowałam. – Mama? Babcia? Chociaż ciocia Elsie?
Skye wzruszyła ramionami, po czym odwróciła się do mnie plecami i ruszyła po schodach na piętro.
– Skoro jesteś taka dorosła, to na pewno sama do tego dojdziesz!
Co za głupia małolata.
Ruszyłam przed siebie w poszukiwaniu którejkolwiek z moich ciotek, mamy albo babci. Tę ostatnią znalazłam w kuchni, gdzie pichciła coś na staromodnym piecu – zapewne nie było to nic do jedzenia.
Weszłam do środka, rozglądając się dookoła. Moja na wskroś współczesna kuchnia była zupełnie różna od tej. Rustykalny charakter nadawały jej wiekowe drewniane meble i pęki ziół suszących się na sznurkach pod sufitem. Stare deski na podłodze trzeszczały, gdy podeszłam do stołu na środku pomieszczenia.
– Dzień dobry, babciu – przywitałam się.
Babcia nawet się do mnie nie odwróciła, tylko machnęła ręką.
– Słyszałam, jak wchodziłaś. Podejdź tu, pomieszaj wywar, powąchaj go i powiedz mi, czego brakuje.
Z trudem opanowałam niecierpliwe westchnienie. Babcia i jej testy, których nigdy nie zaprzestała, choć już dawno stałam się pełnoprawną członkinią sabatu. Świetnie.
Posłusznie jednak podeszłam bliżej i zajęłam jej miejsce przy piecu. Zamieszałam łyżką w garnku i pochyliłam się nieco, wdychając opary. Zastanowiłam się przez moment, a zgromadzona latami wiedza przemknęła mi przez głowę.
– To wywar z jemioły dla mojej mamy, na obniżenie ciśnienia – powiedziałam takim tonem, jakby pytanie mnie o to było obrazą. Bo w zasadzie tak było, doskonale rozpoznawałam takie podstawowe receptury. Podałabym ją nawet obudzona w środku nocy. – Nie dodałaś aronii.
– Bardzo dobrze. – Babcia z aprobatą pokiwała głową. – Będziesz kiedyś świetna w szkoleniu kolejnego pokolenia McKenziech.
Powstrzymałam grymas niezadowolenia i uśmiechnęłam się z trudem. Przywykłam już do myśli, że nigdy nie będę wyjątkowa, ale za każdym razem, kiedy babcia wspomina o nauce młodych czarownic, robiło mi się niedobrze. Wcale nie chciałam się tym zajmować. Nie miałam wystarczająco dużo cierpliwości.
Wyglądało jednak na to, że moja rodzina zdecydowała za mnie. Każda z czarownic w swoim pokoleniu miała jakiś talent, na którym musiała się skupić. Skye, podobnie jak ciocia Elsie, była medium. Moja ulubiona kuzynka Margo, jak się niedawno okazało, tworzyła zaklęcia jak jej nieżyjąca matka. Córka cioci Avy, Blair, była podróżniczką. Tylko ja, chociaż uważałam się za najbardziej utalentowaną czarownicę z nich wszystkich, nie posiadałam żadnego dodatkowego talentu. Więc musiałam się zająć nauką przyszłego pokolenia.
Brrr. Dobrze, że na razie nikomu nie spieszyło się do kolejnego pokolenia, nawet mojej kuzynce Margo, która niedawno się zaręczyła.
– Wszystko u was dobrze? – zapytałam, wycofując się, by zająć miejsce za stołem. – Rodzinna kolacja w weekend aktualna?
– Oczywiście. – Babcia posłała mi spojrzenie pełne rezerwy. – Wprawdzie mogłabyś wpadać częściej niż tylko na rodzinną kolację raz w tygodniu, ale nie narzekamy.
– Przecież właśnie tu jestem.
– Bo z pewnością czegoś chcesz – wytknęła mi zupełnie słusznie. – U nas wszystko dobrze. A u ciebie? Istnieje jakiś konkretny powód, dla którego ciągle urządzasz sobie wycieczki do naszej biblioteczki?
Zasznurowałam usta. Dlaczego babcia musiała się nagle zrobić taka dociekliwa?
– Oczywiście – potwierdziłam spokojnie. – Tym powodem jest chęć dokształcania się i poznawania nowych zaklęć. Jeśli mam w przyszłości uczyć kolejne pokolenie, nie mogę zbyt szybko osiąść na laurach. Jest jeszcze mnóstwo rzeczy, których muszę się nauczyć.
Babcia przez chwilę przyglądała mi się tak, jakby nie była pewna, czy mi wierzyć, ale w końcu skinęła głową i odwróciła się z powrotem do kuchenki i stojącego na niej garnka. Uff, wyglądało na to, że tym razem byłam uratowana.
– Dobra, zmykaj – mruknęła. – Na pewno już nie możesz się doczekać tego zgłębiania nowych zaklęć.
Powiedziała to z przekąsem, co dowodziło, że jednak ma poważne wątpliwości co do moich wyjaśnień. Mimo to skorzystałam z wymówki i zeszłam jej z oczu. Wymamrotałam jakieś pożegnanie, uciekłam z kuchni i skierowałam się do biblioteki.
Było to moje ulubione pomieszczenie w tym wielkim starym domu. Tutaj zawsze czułam się najbardziej u siebie. Liczne regały sięgały sufitu i były po brzegi wypełnione księgami, których nigdy nie będzie mi dane przeczytać. Pośrodku znajdował się stół z krzesłami umożliwiający spokojne przeglądanie kolejnych tomów czy rzucenie jakiegoś zaklęcia. Wyjęłam z torebki książkę, którą chciałam oddać, _Magiczne skutki nadużywania zaklęć_, i rozejrzałam się za następną pozycją.
Podejrzewałam, że nic odpowiedniego nie znajdę. Problem w tym, że sytuacja, w której się znalazłam, nie miała precedensu. Jeśli wierzyć mojej kuzynce Margo, rzuciła ona zaklęcie, którym cofnęła czas – zrobiła to jako pierwsza, tym samym tworząc je. Skoro nikt wcześniej nie uczynił nic podobnego, zapewne nie istniał żaden zapis, który tłumaczyłby, jak poradzić sobie ze skutkami ubocznymi. To jednak nie oznaczało, że zamierzałam przestać szukać. Musiałam znaleźć cokolwiek. Nie mogłam bez końca tkwić w świecie, w którym nie potrafiłam nawet dobrze się wyspać, bo zawsze śniła mi się moja bolesna śmierć.
W dodatku te sny były takie… realne. Jakby to się działo naprawdę. Czułam się po nich okropnie. Nie tylko widziałam swoją śmierć, ja ją PRZEŻYWAŁAM. Pociłam się na samą myśl o powrocie do łóżka tej nocy i odczuwaniu wszystkiego od nowa.
Po dłuższych poszukiwaniach znalazłam dwie książki, które mogły mi się przydać. Schowałam je do torebki, uznając, że zapoznam się z nimi w domu, i właśnie wtedy między tomami o zaklęciach ofensywnych dostrzegłam jeszcze jedną pozycję.
_Jak zemścić się na wrogach_.
Już wyciągnęłam rękę po książkę, ale się zawahałam. Była cieniutka i wyraźnie zniszczona, jednak nie tak, jakby ktoś wielokrotnie ją kartkował, a raczej tak, jakby stała tu od dawna. Jakoś nie kojarzyłam, żebym wcześniej się na nią natknęła, ale może to dlatego, że nie czułam takiej potrzeby. Nasza biblioteka w jakiś sposób często podrzucała nam te tytuły, których potrzebowałyśmy, a ja bardzo, ale to BARDZO chciałam się zemścić na Edgarze Wallasie.
Problem w tym, że to nie było w porządku.
Zawsze miałam raczej paskudny charakter. Nie wahałam się miotnąć zaklęciem w kogoś, kto mnie wkurzył, nawet jeśli to mogło mnie wpędzić w kłopoty. Kilka miesięcy temu obiecałam sobie jednak, że będę grzeczniejsza. Że spróbuję się wtopić w otoczenie, przeprowadzę się w okolicę, gdzie czarownice zazwyczaj nie mieszkają, i nie będę już rzucać zaklęć na prawo i lewo. Zerknięcie w książkę taką jak ta byłoby poważnym naruszeniem moich nowych zasad.
Byłam jednak usprawiedliwiona, prawda?
Sięgnęłam po nią i zdjęłam ją pospiesznie z półki, zanim zdążyłam się rozmyślić. Uznałam, że samo zabranie jej do domu jeszcze o niczym nie świadczy. Mogłam przecież nawet jej nie otworzyć, prawda? Mogłam do niej nie zaglądać i potrzymać w domu jedynie na wszelki wypadek.
Naprawdę mogłam wziąć ją tylko po to.
* * *
Kiedy wróciłam do domu, mój sąsiad bawił się w najlepsze.
Stanęłam na podjeździe i przez chwilę nie wysiadałam z samochodu, przyglądając mu się w milczeniu. Edgar Wallace zbierał akurat narzędzia zbrodni i umykał spod moich drzwi, na których czerwonym sprejem napisał krzywo: „SPALIĆ CZAROWNICĘ!”.
Co za świr.
Chociaż naprawdę nie miałam ochoty na konfrontację, bo ze względu na mój wybuchowy charakter ryzykowałam, że miotnę jakimś zaklęciem, wysiadłam z auta i postanowiłam zatrzymać mojego sąsiada.
– Co jest z tobą, kurwa, nie tak?! – krzyknęłam za nim.
Pan Wallace zatrzymał się w pół kroku i zmierzył mnie pogardliwym spojrzeniem.
– Wynoś się stąd, czarownico – syknął.
Przewróciłam oczami.
– Dzwonię na policję.
– Och, dzwoń sobie. – Uśmiechnął się paskudnie. – Nie masz świadków, że cokolwiek zrobiłem, a policja raczej za wami nie przepada, co nie?
Zmarszczyłam brwi. Nie miałam pojęcia, jakie były uczucia policji do rodziny McKenziech, bo nigdy z żadnym jej przedstawicielem nie rozmawiałam. Skąd niby miałby cokolwiek na ten temat wiedzieć mój sąsiad?
– Myślę, że blefujesz. – Prychnęłam lekceważąco. – Ale może rzeczywiście powinniśmy to załatwić między sobą.
Pstryknęłam palcami, koncentrując się na zaklęciu, które zamierzałam wypowiedzieć. Wystarczyły dwa słowa po gaelicku, by w mojej dłoni pojawiła się niewielka kula ognia.
Chciałam go tylko nastraszyć, nie zamierzałam robić mu krzywdy. Skoro pan Wallace tak nie znosił czarownic, istniała szansa, że da sobie spokój z tymi wygłupami i zacznie mnie unikać, kiedy zobaczy, że stanowię dla niego zagrożenie. On jednak otworzył szerzej oczy, a potem rzucił się w kierunku swojego ganku. Na podjeździe jeszcze się zatrzymał i ponownie spojrzał na mnie z nienawiścią.
– No dalej, zrób to – wycedził. – Przed domem mam zainstalowane kamery. Nagrają każde twoje fałszywe zaklęcie, suko!
Och, poważnie?
– A czy nagrały też, jak zaciągałeś swoje śmieci na mój trawnik? – zapytałam uprzejmie.
Pan Wallace zrobił w moim kierunku niewybredny gest – to też powinny nagrać jego kamery – a potem uciekł do siebie. Ścisnęłam dłoń w pięść, gasząc kulę ognia, po czym z westchnieniem skierowałam się ku mojemu domowi.
Kolejne trzy słowa po gaelicku i odrobinę mocy później czerwony napis z drzwi zaczął znikać. Nienawidziłam tego, że ostatnio najczęściej używanym przeze mnie czarem było zaklęcie sprzątające. Wszystko przez tego palanta.
Książka _Jak zemścić się na wrogach_ ciążyła mi w torbie bardziej niż wcześniej.
Kiedy już krzywy napis zniknął z drzwi, otworzyłam je i wypuściłam na zewnątrz pana Whiskersa. Chciałam oduczyć go wycieczek po sąsiedztwie, ale gdy przygarnęłam kociaka, był już dorosły i tak przyzwyczajony do wychodzenia na zewnątrz, że moje próby zatrzymania go w domu spełzły na niczym. Potrafił tak długo siedzieć pod drzwiami i miauczeć, że aż ochrypł, a ja prawie straciłam zmysły.
– Proszę szybko wracać, panie Whiskers – poleciłam mu, zanim odbiegł zbyt daleko. – Za godzinę kolacja!
Pan Whiskers mrugnął do mnie, a potem zniknął za domem. Czasami miałam wrażenie, że ten kociak rozumie, co do niego mówię.
Przekraczając próg domu, czułam przyjemne mrowienie zaklęć ochronnych. Wymruczały swoje powitanie, a potem zamilkły. Pogładziłam lekko drzwi, zanim je za sobą zamknęłam. Gdy się tu wprowadziłam, uparłam się, że sama rzucę zaklęcia ochronne, a babcia i mama, obrażone, że wyniosłam się od nich, zgodziły się. Potem oczywiście wpadły, żeby je poprawić, ale nie mogły znaleźć ani jednego niedociągnięcia. Do tej pory wspominałam to z satysfakcją.
Zrobiłam sobie herbatę, zamówiłam jakieś jedzenie i zagłębiłam się w fotelu w salonie, by przekartkować książki, które przyniosłam z domowej biblioteczki. Podeszłam do tematu nieco inaczej niż do tej pory: może i nikt wcześniej nie wymyślił zaklęcia, jak cofnąć czas, ale to nie oznaczało, że nikomu nie zdarzyło się – przypadkiem lub celowo – stworzyć alternatywnej osi czasu. Wzięłam więc książki o paradoksach czasowych i zaczęłam studiować jedną z nich, szukając rozwiązania mojego problemu.
W pewnej chwili zadzwoniła komórka, oznajmiając nadejście wiadomości.
GRAHAM: Masz wolny wieczór?
Zawahałam się nad odpowiedzią.
Grahama poznałam jakiś miesiąc temu, kiedy szukając sposobu na mojego porąbanego sąsiada, trafiłam do sklepu z elektroniką. Wtedy zastanawiałam się nad zainstalowaniem kamer – teraz żałowałam, że pan Wallace mnie ubiegł. Wówczas nie zdecydowałam się na nie tylko dlatego, że zastępca kierownika sklepu, Graham, zarzucił mnie technikaliami i uznałam, że nie potrzebuję niczego tak skomplikowanego.
Sam Graham był jednak słodkim, całkiem przystojnym facetem przed trzydziestką, który z miejsca wpadł mi w oko. Ja jemu najwyraźniej też, sądząc po tym, jak szybko poprosił mnie o numer telefonu. Właściwie to się z nim nie widywałam. Byliśmy na jednej randce, po której wylądowaliśmy w łóżku. Od tamtej pory spotykaliśmy się głównie na seks. Byłam przekonana, że i tym razem pisał do mnie właśnie w tym celu.
WILLOW: Nie dzisiaj. Jestem zajęta.
GRAHAM: Podglądasz swojego sąsiada przez okno? Powinienem być zazdrosny?
Przewróciłam oczami. Po co właściwie opowiadałam mu o moim porąbanym sąsiedzie?
WILLOW: O świra, który mógłby być moim ojcem? Musiałbyś mieć poważne problemy psychiczne.
GRAHAM: Może lubisz świrów.
Niekoniecznie, ale jakimś cudem i tak często na takich trafiałam.
Zanim wymyśliłam, co odpisać Grahamowi, usłyszałam na zewnątrz jakieś zamieszanie. Wyjrzałam przez okno i stwierdziłam, że mój sąsiad, pan Wallace, wyjeżdża akurat swoją paskudną półciężarówką sprzed domu… prosto przez mój podjazd. Nawet w zapadających ciemnościach widziałam, jak głębokie bruzdy zostawiały koła jego samochodu na moim trawniku.
Podniosłam się z miejsca, zirytowana, że nie miałam nawet godziny spokoju. Ruszyłam do wyjścia, przekonana, że znowu będę musiała się wydzierać na sąsiada, czego już szczerze nienawidziłam. Z impetem otwarłam drzwi wejściowe i zobaczyłam, jak pan Wallace odjeżdża sprzed mojego domu, rzężąc silnikiem swojej półciężarówki.
Postanowiłam od razu obejrzeć szkody, jakie wyrządził. Opatuliłam się ciaśniej swetrem, który narzuciłam na siebie przed wyjściem, i nie zamykając drzwi, wyszłam przed dom. Rozejrzałam się uważnie dookoła. Ulica była ciemna i pusta, naprzeciwko mojego domu nie świeciła się latarnia i docierał do mnie jedynie nikły blask tych dalszych. Ponieważ po moich pierwszych snach wykształciłam w sobie irracjonalny lęk przed ciemnością, poczułam się nagle odrobinę niewyraźnie.
A potem to zobaczyłam.
Rzuciłam się do biegu, minęłam podjazd i wpadłam na trawnik, tak szybko i nieuważnie, że potknęłam się o wystający krawężnik. Wzrok utkwiłam w małym czarnym ciałku leżącym w bezruchu w jednej z kolein pozostałych po oponach półciężarówki mojego sąsiada.
– Nie… Nie, nie, nie! – krzyknęłam w panice, padając na kolana tuż obok nieruchomego pana Whiskersa.
Dotknęłam go drżącymi dłońmi, miałam pustkę w głowie. Nie wiedziałam, co robić. Pan Whiskers nie oddychał, a z pyszczka sączyła mu się krew. Chociaż nigdy nie płakałam, nagle obraz przed oczami rozmazał mi się od łez.
– Nie, proszę – szepnęłam, a potem przyłożyłam palce do klatki piersiowej mojego kotka i wypowiedziałam ciche zaklęcie.
_Tarraing anail_.
Oddychaj.
Powtórzyłam je kilkukrotnie, za każdym razem z coraz większą desperacją. Wszystko na nic. Pan Whiskers nadal leżał na ziemi bez ruchu, bez życia, i już nic nie mogło mu pomóc. Załkałam, podniosłam go z trawnika i przytuliłam. Jego drobne ciałko było jeszcze ciepłe, ale już powoli stygło. Rozdzierający ból w piersi sprawił, że zapragnęłam krzyczeć na cały głos.
A potem poczułam wściekłość.