Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

O jeden zgon za daleko - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
13 sierpnia 2025
3742 pkt
punktów Virtualo

O jeden zgon za daleko - ebook

Kryminalna komedia pomyłek!

Podczas bibliotecznej wystawy, polegającej na pokazaniu rzeczy znalezionych w książkach, pewna czytelniczka przynosi kartę. Kartę z wyznaniem morderstwa…

Pokazana policji wzbudza zaciekawienie stróżów prawa. Kobiety, której nazwisko widnieje na kartce szukają od wielu miesięcy bez skutku.

Na kartce jest też miejsce ukrycia zwłok. Kompost.

Zaczynają się poszukiwania, które doprowadzają do zaskakującego odkrycia.

Na posesji, na której dokonano odkrycia stoi dom bardzo zamożnej, miastowej pani i jest to dom całkowicie elektroniczny.

Kto i po co dokonał morderstwa? I dlaczego przyznał się do jego dokonania?

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788383299747
Rozmiar pliku: 723 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– No dobra, to dźgaj! – zawołała młoda dziewczyna, przesuwając brudny talerz na stole.

Kuchnia, w której siedziały, była w tak strasznym stanie, że nazwanie tego bałaganem byłoby laurką. W tej kuchni panowały brud, syf, i tylko szczurów tam brakowało, ale dwie kobiety i dziecko nie widziały w tym żadnego problemu. Cóż, przyzwyczajenie drugą naturą człowieka.

– Ale w co? W co mam dźgać? – zapytała biuściasta blondynka z włosami w lokach, loczkach i strąkach, niebezpiecznie zbliżających się ku dredom.

– Jak to w co? W jaja! Centralnie! – odpowiedziała jej koleżanka, poprawiając sobie dziecko na biodrze. Nie było maleńkie, ale chwilowo nie miała gdzie go posadzić.

– No ale co my chcemy mu zrobić? – zapytała blondynka, niezbyt chyba pewna tego, co ma się tu odbyć.

– Wszystko! Jak najbardziej wszystko! Najpierw to chyba dobrze by było, żeby mu przestał stawać. Musi cierpieć, bo to facetów boli najbardziej.

– Nie, co ty? Zęby bolą najbardziej. Albo poród.

– Macicy facet może nie mieć, o ile mu dożylnie nie wszczepili, dźgaj w jaja, przynajmniej to ma.

– No to lecimy! – zawołała ochoczo młoda dziewczyna, wzięła długi, naostrzony drut i dźgnęła leżącą na upapranym stole kukłę pomiędzy nogi, aż jej (to znaczy kukle) drut wyszedł przez podstawę czaszki, w przybliżeniu, bo kukła czaszki nie posiadała.

– Aaaamu aaaajajaj mabu jabu, jabu!!! – zawołał z chichotem dzieciak uczestniczący w tej zdecydowanie makabrycznej czynności. Złapał kukiełkę, wyrwał ją dziewczynie z ręki i rzucił nią o ścianę.

– Szlag by to trafił! Musisz trochę uważać! Chcemy go zabić, ale nie od razu! – Matka dzieciaka podniosła kukłę i skarciła nieostrożną koleżankę: – Takie rzeczy mogą być niebezpieczne! W internecie pisali, że pies odgryzł raz laleczce voodoo nogę, a na drugi dzień okazało się, że babka, co dźgała, w szpitalu leży, bo jej w nocy coś wątrobę wyżarło.

– No tak, pewnie DNA im się posklejało! Trzeba uważać. DNA jest niebezpieczne. Ono nawet zabija! Wiesz, co to jest? To jest kwas, ma coś z rybami i klejem, o tu piszą! Dezoksy RYBO nuKLEInowy.

– Pewnie żrący jest ten kwas rybny, a te ryby to piranie. Mówię ci.

Obie pokiwały głowami ze sporym zaniepokojeniem. Wiedza, do której dostęp daje Wikipedia, bez podstaw wynikających z tej, do której dostęp daje podstawówka, zupełnie się nie przydaje, a stosowana na chłopski rozum – bywa nawet niebezpieczna.

Poza tym dziewczyny miały spore pretensje do męskiej części świata, więc trudno się dziwić, że chciały tę część pozbawić i jaj, i całej reszty.

Tak tylko, dla przyjemności.

– I powinnaś chyba tu posprzątać – zasugerowała blondynka, rozglądając się dookoła. Oczywiście takie słowa są nieeleganckie i nie powinno się nikomu zwracać uwagi z powodu brudu, lepiej zawsze obgadać go za plecami, ale ponieważ razem planowały wyrafinowany mord, to czuła się w prawie.

Morderstwa łączą.

– Ooolał! Jutro posprzątam – stwierdziła koleżanka, do której należało to pomieszczenie, będące w zasadzie kuchnią, choć wyglądało jak chlewik.

– Wiesz, ale ty tu dziecku jedzenie szykujesz. A w zlewie ci już talerze zakwitły. Nie boisz się?

– Że mi ktoś małego odbierze? Nie, no nie świruj. Komu potrzebne są cudze dzieci?

– No nie wiem, nie wiem, bardziej myślałam o sraczce. – Blondynka starała się być delikatna, ale niektóre rzeczy mówi się naprawdę trudno, szczególnie te, które dotyczą brudu pod paznokciami i kwitnących talerzy.

– Oj, nie smęć. Dziecku nic nie będzie, bierzmy się do kukły!

– Dobra – stwierdziła i dźgnęła kukłę dokładnie w miejsce, w którym powinny się znajdować męskie klejnoty. – No i już! – stwierdziła i zamilkła.

– Aaaaa! – Coś z wrzaskiem przeleciało przez ulicę i wpadło w krzaki po drugiej stronie domu. Trzymało się za krocze.

– To on, patrz, to działa! Dawaj, Mariolka, bierz go i dźgaj! No, szybko!

Blondynka złapała kukłę i dźgnęła ją znowu w to samo miejsce.

– Jesteś monotematyczna, ale to w tobie lubię – zarzuciła jej Karina ze śmiechem. – Chcesz go pozbawić męskości?

– Jasne! Jestem kobietą!

Na dworze ktoś znów przebiegł z wrzaskiem pod oknami. Tym razem też trzymał się za krocze.

Dziecko złapało lalkę i zanurzyło ją w kwitnącej zupie pomidorowej stojącej na stole od jakichś dwóch tygodni.

– No przestań. – Matka odebrała mu kukiełkę.

Równocześnie zerknęła za okno. Mężczyzna biegł ostatkiem sił i był cały zakrwawiony.

– Ty nie uważasz, że to wystarczy? – zapytała, patrząc na koleżankę.

– Miałyśmy ich pozabijać… – stwierdziła Mariolka z rozczarowaniem w głosie.

– No weź, jasne, ale patrz, jak to działa! Ja się na to nie pisałam. On miał wykitować gdzieś tam, w swoim domu, a nie pod moim oknem, i to cały zazupiony. A nie daj Boże, sprawdzą DNA zupy pomidorowej i wyjdzie, że moja! To przechodzi ludzkie pojęcie.

– To zupa pomidorowa ma DNA?

– A cholera ją wie, ale teraz wszystko jest modyfikowane genetycznie, zupa pewnie też. – Przez chwilę milczała, a potem westchnęła: – Jak ty robiłaś tę kukłę? Na włosach czy paznokciach?

– Inaczej. Zwyczajnie wpadłam do knajpy, złapałam popielniczkę i wybrałam z niej pety. W petach jest DNA, włosów nie mogłam zdobyć.

– Jesteś pewna, że to były jego pety?

– A dlaczego miałyby nie być? Palił razem ze wszystkimi.

– No właśnie. Patrz! – Zza firanki i zasłony wskazała ręką na to, co się działo na ulicy.

Dosłownie chwilę potem tą samą drogą przebiegł kolejny delikwent. On także z wrzaskiem.

– Aaaaa – wrzeszczał i – co ciekawe – on też był cały zakrwawiony.

– Ty myślisz o tym, co ja? – Mariolka popatrzyła na koleżankę z niemym przerażeniem. – Że te pety to od kilku facetów i że zrobiłyśmy jakąś hurtową kukłę do zabijania różnych typów naraz?

– Całkiem możliwe – odpowiedziała jej koleżanka, wciąż z dzieciakiem na ręku. – Ale należało im się! Przecież faceci są do dupy!

– Wiem, ale nie wszyscy chyba! Nie możemy wymordować całej wsi. Wiesz chociaż, kto to był?

– No wiem. Chyba ten absztyfikant twojej mamuni.

Karina uśmiechnęła się z zadowoleniem i uniosła lewą brew, co nadało jej twarzy bardzo interesującego wyrazu upodabniającego ją do „gnijącej panny młodej”.

– Hmmm, mówisz absztyfikant mojej mamuni? Poważnie? I to on leciał zakrwawiony? No, no, no…

– Tak mi się wydaje, przepraszam! Nie chciałam!

– No nie wydurniaj się, dawaj kukłę! Muszę go dokończyć! Facet naprawdę sobie nagrzebał.

– Ale…

– Nie gadaj i dawaj szydło. I jakąś igłę. Może mu coś wydłubię. Oczy, o i mózg. To by było cudne! Choć z mózgiem to cienko, cienko, jeżeli dostawia się do mojej matki, to mózgu nie ma! Co to, nie może młodszej sobie znaleźć?

– Podobno znalazł, chodziły ploty, że… No, że wiesz… O tobie – roześmiała się Mariolka, patrząc znacząco na dziecko na ręku koleżanki.

– Ani mi się waż! Ani słowa na ten temat.

– Aaaaa! – Coś znowu zawrzeszczało i zatupotało za oknem.

Las, przez który biegła dróżka, należał do bardzo niebezpiecznych, choć nie można by go nazwać borem. Ktoś znowu tamtędy biegł.

I wrzeszczał.

Co gorsza, znowu był zakrwawiony i tak… Trzymał się za krocze.

– Jesteśmy popierdolone! – oświadczyła Mariolka z dumą. – W internecie czytałam, że to jest fiksacja na męskich, tych tam, genitaliach i że można to leczyć, ale w sumie mi to nie przeszkadza. Nikt teraz nie jest normalny, to i ja nie muszę. Bardziej mnie cieszy to, że nigdy nie wierzyłam tak całkiem, całkiem w to voodoo, a tu patrz, wystarczy dobrze się zorganizować i działa jak ta lala! Możemy teraz zamordować, kogo dusza zapragnie, i nikt się nas nie czepi.

– A DNA?

– No, unikajmy zupy i będzie dobrze.

Tej nocy jeszcze kilku mężczyzn biegało z wyciem przez las, trzymając się za krocze. Byli zakrwawieni. Niektórzy nawet na niebiesko i nie wiadomo, czy miało to coś wspólnego z błękitną krwią, czy może z kolorem naboi do paintballa.

A krocze to była zupełnie inna sprawa, upatrzył je sobie rudy Marek Lepieszka, bo lubił, jak wyją. No cóż, ten, kto posiada teren, zezwolenie, karabiny i wszelką tego typu władzę, może sobie pozwolić na zboczenia. Tym bardziej że nikt się nie skarżył.

Zresztą teren miał wiele przeróżnych atrakcji, bo Lepieszkowie umieli i lubili zarabiać. Chodziły słuchy, że mają nielegalny ring, jakieś klatki do walk wręcz, zoo, strzelnicę, klub dziwolągów, w każdym razie to, czego było potrzeba znudzonym mieszczuchom, którzy przeprowadzali się na wieś, tę czy inną, na ogół zmuszeni przez żony, i nagle nie umieją się odnaleźć pomiędzy ćwierkającą pietruszką a sójką zza morza.

Wiktor Lepieszka, ojciec rodziny, a także Marka, właściciela terenu do paintballa, puszczał ogłoszenia w internecie, które załatwiały wszystko.

Nie koiły tylko cierpień duchowych.

A Marek cierpiał. Bardzo cierpiał. Został emocjonalnie wykastrowany przez dziewczynę, która zaszła i twierdziła, że z innym. Że nie z nim. Dlatego wszystkich facetów w wieku rozrodczym, którzy pojawili się na jego leśnym polu do gry w paintballa, raził w jaja. Z pełnym przekonaniem i ogromną satysfakcją, ale że męska rozrodczość jest, można powiedzieć, długowieczna, nawet dziewięćdziesięcioletni sąsiad idący skrótem przez las też czasami obrywał. To była słodko-gorzka zemsta. Wyli, aż miło.

***Przepłakała trzy noce. Za dnia robiła jednak dobrą minę do złej gry, żeby nikt nie zawiadomił córki, bo to by dało jej pewną przewagę. Nie, że całkowitą, ale jednak przewagę, a ona chciała tego uniknąć.

Taki był układ, choć ubezwłasnowolniona nie była. Czwartej nocy nie wytrzymała. Wyszła ze swojej sypialni, przeszła kawałek korytarzem, zapukała do zupełnie obcego pokoju. Nie czekając na zaproszenie, weszła, zdzieliła sąsiada plastikowym stołkiem i wróciła do siebie z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Amazing Grace w wykonaniu na dudy to było coś ponad jej siły, choć samą melodię kochała bardzo, bo wiązała się z jej szaloną historią miłosną sprzed kilku miesięcy, za którą zapłaciła najwyższą cenę, czyli cenę śmieszności.

W pewnym wieku to często spotykana waluta.

Tak czasami bywa, kiedy kobieta lat osiemnaście plus zakochuje się w facecie lat… No dobrze, ona była nieco starsza, on nieco młodszy, ale przynajmniej jej nie okradł, nie zgwałcił, nie zabił i był miły.

Dlatego ten nocny atak na sąsiada przywrócił jej wiarę w siebie, spokój ducha oraz odrobinę godności. I to nawet całkiem sporą odrobinę, bo następnego dnia kilka osób przyszło jej podziękować. Przynieśli nawet czekoladki i koniak. Czuła się jak madame Corleone albo Donna, to lepsze i lepiej brzmi. Donna Corleone. Szczerze mówiąc, od dawna nie czuła się tak dobrze. Widocznie walenie obcych facetów stołkami po głowie było jej przeznaczeniem. A na dodatek ludzie byli jej wdzięczni! Podobno załatwiła straszliwy problem, który dręczył mieszkańców tego przybytku od miesięcy, czyli od chwili, kiedy pojawił się między nimi facet spod trójki.

Zresztą wszystko było nie tak, bo ludzie tu mieszkający, choć może lepiej powiedzieć przebywający, byli bardzo spolegliwi, grzeczni, eleganccy i spokojni. Problem polegał na tym, że było to miejsce tak miłe i tak grzeczne, i tak strasznie „ę”, „ą”, że ludzie woleli cierpieć, niż zwrócić komuś uwagę, że nocne dudnienie na dudach doprowadza ich do szału i przeszkadza im spać. Tak jakby sam dudniący nie był w stanie tego zrozumieć.

Kiedy tylko zbliżał się do którejś z pensjonariuszek z pytaniem, czy nie przeszkadzało jej to, co robił w nocy, ona płonęła rumieńcem na słowa „robić” i „noc”. Facet był po męsku przystojny, nie po chłopięcemu, i robił spore wrażenie, dlatego każda z pań odpowiadała z drżeniem absolutnie wszystkich części ciała, myśląc, że chodzi mu o seks, bo przecież o dudy by nie pytał. Nie wyglądał na idiotę, który nie wie takich rzeczy.

– Ależ nie, absolutnie nie! Proszę się mną nie przejmować. Nic mi nie przeszkadza. Nikomu nie zaglądam do łóżka. Jestem tolerancyjna! – dodawała po chwili z dumą na obliczu i niepokojem w sercu, bo noce bywały straszne.

Żadna z pań jednak nie chciała być tą upierdliwą. Facetów o nocne koncerty nie pytał, sądził, że gdyby coś, to sami mu powiedzą.

Tu wszyscy byli mili i chcieli być mili, nawet, albo przede wszystkim, własnym kosztem, bo w tym obcym miejscu potrzebowali akceptacji. Zazwyczaj istnieje coś takiego jak odwaga cywilna albo choćby asertywność, ale nie tutaj. Nie każdy ją ma, to po pierwsze, i nie w każdej chwili czy sytuacji ją stosuje, to po drugie.

Pensjonariusze wyraźnie byli jej pozbawieni. A facet? No cóż, był elegancki, co dla kobiet miało niebagatelne znaczenie, i był wysportowany, co miało znaczenie dla mężczyzn.

Nie, nie w tym sensie, w tym innym. Po prostu mu zazdrościli sylwetki, mięśni i postawy, nie wiedząc, bo skąd mieli wiedzieć, że były to lata ćwiczeń i zasługa dość specyficznego zawodu.

A na dodatek nie wyglądał na idiotę. Był pociągający i nieco zagubiony. Obie te cechy to magnes na kobiety. Na dodatek był drwalsko brodaty i żylasty, świetnie ubrany, w sensie nie za dandysowato, ale ze smakiem i pazurem, pieniądze musiał mieć, i to spore, bo tu biedacy nie mieli czego szukać, ale on do domu starców zupełnie się nie nadawał, a równocześnie jakimś cudem się tu znalazł.

Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że nie był to taki zwykły dom starców, gdzie pensjonariusze chodzą o laskach albo jeżdżą na wózkach inwalidzkich, a pielęgniarki biegają jak wściekłe koty od jednego pacjenta do drugiego.

Był to bardziej ośrodek wypoczynkowy dla osób w pewnym wieku. Ośrodek z przedłużonym zakwaterowaniem. To pozwalało pensjonariuszom udawać przed samymi sobą, że są na wczasach. To też ważne, bo starsi ludzie reagują bardzo emocjonalnie na określenie „dom starców”, a wielu mimo wszystko nie chce mieszkać z dziećmi.

Niby nic strasznego, ale ich dzieci mają mężów, partnerki i – czasami stety, a czasami niestety własne dzieci – co sprawia, że powoli i nieubłaganie dziadkowie i babcie stają się darmową siłą roboczą i opiekunami na czas nieokreślony, kiedy ich własne dzieci korzystają z życia.

Kino, kawiarnia i spacer – to jeszcze można przeżyć, ale dzieci wyjeżdżają, szaleją w nocnych klubach, chlają, a potem odsypiają całe dnie, podczas gdy ich rodzice wycierają noski i pupki ukochanych, ale też zdecydowanie męczących wnucząt, marząc o kinie, kawiarni czy spacerze albo o solidnym pochlaju i wakacjach pod palmami.

Starsi ludzie mogliby oczywiście mieszkać sami, w swoich własnych domach, bez dzieci, niestety, to też nie jest najlepsze wyjście z sytuacji, bo nawet jeżeli zdrowie dopisuje, to wzywanie syna z drugiego końca miasta, żeby odkręcił słoik, albo córki, żeby poprawiła coś w laptopie, bo się spaskudziło, jest wkurzające i obciążające dla obu stron.

A są przecież jeszcze synowe i zięciowie, którzy czynią wspólne mieszkanie o wiele trudniejszym do zniesienia. A czasami wręcz niemożliwym.

I tak właśnie, w takich emocjonalnie napiętych warunkach emeryt zaczyna marzyć o domu starców. To znaczy o ośrodku wypoczynkowym dla emerytów. O samostanowieniu, wolności, niezawisłości, o prawie do wydawania własnych pieniędzy na cokolwiek się zechce, nawet na zabójczo słone czipsy (dla siebie, a nie dla wnuków) albo na kawiarnie czy na ciasteczka z tym niezdrowym kremem maślanym. A kiedy marzenia zaczynają naprawdę doskwierać, emeryt szuka. Szuka, aż wreszcie znajduje.

Ten tutaj ośrodek, nie emeryt, nazywał się Złote Gody i zyskał opinię matrymonialnego (nie jakoś agresywnie, tak tylko dla przyciągnięcia uwagi, w końcu reklama szeptana zawsze jest ważna, zwłaszcza że był to ośrodek prywatny na warunkach pensjonatu), bo większość z jego pensjonariuszy w ostatnich dekadach życia łączyła się w pary.

Przybywający tam emeryci po raz pierwszy od lat poznawali nowych ludzi, zaczynali znowu mieć kolegów i koleżanki, a nawet przyjaciół. A często i… zalotników.

Odkrywali nowe, nieznane światy, to znaczy stare i znane, ale od dawna zapomniane, i znów czuli ekscytację czymś innym niż zdrowa kupka niemowlaka i udane mielone z serem feta.

A potem wszystko szło dalej. I to było obiecujące jak cholera. Inne, nowe, zabawne. Cudowne. To nie była pierwsza, druga czy jakaś tam szesnasta młodość, to było młodzieńcze szaleństwo!

Poznawali się, zakochiwali, chodzili na spacery, razem jedli lody z jednego rożka i razem skarżyli się na biegunkę, kolkę nerkową oraz wzdęcia.

Po jakimś czasie zalotów i wspólnych spacerów rezygnowali z jednego z pokoi i zamieszkiwali razem, co zmniejszało koszty i nocne odległości, ale wywoływało rozpacz i agresję rodzin.

Dlaczego? Bo młodzi, to znaczy starzy młodzi szli o wiele dalej. Oni uprawiali seks. Seks, w tym wieku? Straszne! A co gorsza, nawet się z tym nie kryli.

Dzieci żądały od dyrekcji ośrodka wprowadzenia zakazu uprawiania seksu, bo szkodzi na zdrowie, ale jakoś nikt nie zamierzał brać tego pod uwagę.

Niestety rozpasani w swojej chuci emeryci po jakimś czasie legalizowali swoje związki, nauczeni, że zawsze bardziej elegancko jest mieć męża niż konkubenta albo żonę niż konkubinę.

Niektórzy seniorzy, przerażeni widmem awantur rodzinnych, uciekali nawet razem ze swoimi wybrankami na drugi koniec świata, bo rodziny oczywiście jak zawsze broniły im tej odrobiny radości życia. Woleli eleganckie drinki pod palmami niż palmy odbijające po drinkach ich dzieciom.

Oni się kochali, dzieci nie chciały tego zaakceptować.

Prawdę powiedziawszy, rodzinom dokładnie zwisała radość życia matki, ojca czy starej wąsatej ciotki, a przejmowały się czymś zupełnie innym, czyli działką na Żoliborzu po babce ze strony ojca, domem pod Warszawą, który należał do staruszki i obiecała go przepisać, ale przecież jako mężatka (świeża, nowa i z pewnością oszalała zboczoną geriatryczną miłością) mogła zmienić zdanie, nie zapominając o kilku kontach w banku, wszak staruszka była obrotna, pracowita i zapobiegawcza.

Jak ona miała czelność wydawać te pieniądze?! Przecież ona je tylko zarobiła, ale należały do rodziny, do dzieci i wnuków!

Jeżeli chodzi o staruszków, czyli mężczyzn owładniętych geriatryczną chucią (bo czymże innym), rodziny usiłowały sprawić, żeby te suki (te stare zwyrodniałe suki, które opętały dziadków, ojców czy zamożnych wujków) nie wycyckały z ich kont tego, co się prawnie należy rodzinie. Nie zauważając, że należy się, owszem, ale dopiero po śmierci właściciela, ale przecież to tylko szczegół.

– Już pożył, pożył, niech tera da pożyć innym – kwitowali, licząc na tłuste konta i spore spadki.

To nie było tak, że z rodzinami wszyscy dobrze wychodzili tylko na zdjęciach, wcale nie! Niektórzy nawet na zdjęciach wychodzili fatalnie, ale przyjęło się zakładać, że dzieci wiedzą lepiej, czego potrzeba starym rodzicom, i wszyscy się tego trzymają zębami i pazurami, a szczególnie instytucje.

***Iwo miał chwilowo problemy rodzinne (a zarazem zawodowe), dlatego całymi nocami grał na dudach. Choć grał to za dużo powiedziane. Znał tylko jedną melodię i wciąż ją doskonalił.

A że była rzewna, to i jego dusza rzewnie łkała.

A poza tym pozwalało mu to nie oszaleć. Fakt, innym w tym czasie szaleństwo zaglądało w oczy, ale tak to już jest. On zresztą niczego nie zauważał.

Dopóki miał jednak pracę, miał wszystko.

Dodatkowo w międzyczasie zniknął gdzieś jego brat, człowiek, który lubił żyć _on the edge_, i było z tego powodu trochę kłopotu.

Iwo postanowił zamieszkać w miejscowości, w której przed zniknięciem mieszkał jego brat, ale była to wieś. Mała. Bardzo wiejska wieś. Co logiczne, domu kupić nie chciał, mieszkania wynająć się nie dało. Mieszkać kątem u ludzi nie zamierzał. Dlatego zamieszkał w ośrodku wypoczynkowym dla emerytów. Wypoczynek naprawdę mu się należał. I dudy.

A teraz leczył guza i oglądał instrument, obawiając się, że i on dostał za swoje. Po raz pierwszy do dawien dawna czuł ekscytację. Iwo, nie instrument.

Dostał w łeb od kobiety! Nigdy się po sobie tego nie spodziewał. To było zupełnie nowe doświadczenie. No owszem, zdarzało mu się dostać pięścią w nos od jakieś wytatuowanej narkomanki czy kopniaka w tyłek od przypadkowej lub nie bezzębnej prostytutki, ale to nie były kobiety! To były dziwadła! Baby, koromysła, pijanice, ale nie kobiety.

Praca w policji bywa bardzo niebezpieczna.

A to, co się stało tej nocy, zupełnie go nie zdenerwowało, to go wręcz zachwyciło.

Kobieta była sympatyczna, piękna i do tego bardzo elegancka! Nawet w szlafroczku! Wreszcie trafił na babę z jajami. I to jakimi!

Po raz pierwszy od dawna poczuł, że życie może go jeszcze zaskoczyć. I niechcący zaskoczyło go bardzo, choć jeszcze nie w tej chwili.

Ta kobieta nazywała się Ida Markulis, i to było bardzo zaskakujące. Oczywiście dowiedział się tego nieco później, ale kiedy się dowiedział, zdał sobie sprawę, że życie ma dla niego jeszcze sporo zagadek do rozwiązania.

A ta jedna była zdecydowanie najważniejsza, a na dodatek pracował nad nią od miesięcy.

***
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij