- W empik go
O jedno cię proszę - ebook
O jedno cię proszę - ebook
Ponad milion sprzedanych egzemplarzy – tylu czytelników nie może się mylić! 36 tygodni na liście bestsellerów „New York Timesa”, prawa kupione przez wydawnictwa z 32 krajów, a w przygotowaniu serial na podstawie książki – thriller Laury Dave podbił serca czytelniczek na całym świecie zawrotnym tempem i zaskakującymi zwrotami akcji.
Co zrobisz, gdy okaże się, że najbliższa ci osoba jest kimś zupełnie innym, niż myślisz?
Hannah i Owen są szczęśliwym małżeństwem. Pewnego dnia on znika bez śladu, a firmę, w której pracuje, zaczyna prześwietlać FBI. Owen zostawia żonie torbę pełną pieniędzy oraz prośbę, żeby Hannah chroniła jego córkę z poprzedniego małżeństwa, szesnastoletnią Bailey, która nie przepada za swoją macochą. Kobieta postanawia na własną rękę odkryć powody zniknięcia męża. Wraz z Bailey wyruszają w podróż śladami młodości Owena i z czasem poznają tragiczną historię, o której obie nie miały pojęcia. I choć początkowo kobiety nie darzyły się sympatią, stopniowo Hannie udaje się zyskać zaufanie przybranej córki. Czy to jednak wystarczy, żeby odnaleźć Owena, zanim zrobią to służby śledcze?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67262-10-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W kółko leci coś takiego w telewizji. Rozlega się pukanie do drzwi, a po ich drugiej stronie ktoś czeka, żeby cię powiadomić, że wszystko się zmieniło. W telewizji zwykle jest to kapelan policyjny albo strażak, albo przedstawiciel sił zbrojnych po cywilnemu. Ale kiedy ja otwieram drzwi – kiedy się dowiaduję, że dla mnie się wszystko zmieni – posłańcem nie jest policjant ani urzędnik federalny w odprasowanych spodniach. To dwunastoletnia dziewczynka w stroju piłkarskim. Ochraniaczach itepe.
– Pani Michaels? – pyta.
Waham się chwilę. Często tak robię, gdy ktoś mnie pyta, czy jestem tym, kim jestem. I tak, i nie. Nie zmieniłam nazwiska. Byłam Hanną Hall przez trzydzieści osiem lat, zanim poznałam Owena, i nie widziałam powodu, by od tamtego momentu stać się kimś innym. Ale jesteśmy już ponad rok po ślubie i przez ten czas nauczyłam się jednak nie poprawiać ludzi. Bo tak naprawdę pytają przecież, czy jestem żoną Owena.
Na pewno to właśnie chce wiedzieć ta dwunastolatka, i tu muszę wyjaśnić, skąd wiem, że ona ma dwanaście lat, skoro przez większość życia dzieliłam ludzi na dwie kategorie: dzieci i dorosłych. Ta zmiana to rezultat ostatniego półtora roku, zasługa córki mojego męża, Bailey, która jest w wyjątkowo niezachęcającym wieku lat szesnastu. To efekt mojej pomyłki, gdy przy pierwszym spotkaniu z nieufną Bailey powiedziałam, że wygląda na młodszą. Nie mogłam zrobić nic gorszego.
A może coś by się znalazło. Gorsza była pewnie próba poprawy wrażenia dowcipem o tym, jak to bym chciała, żeby ktoś mi tak powiedział. Bailey mnie nie trawi od tego czasu, choć już wiem, że przy szesnastolatce lepiej nie rzucać żadnych żartów. Najlepiej w ogóle nie za dużo z nią rozmawiać.
Ale wróćmy do mojej dwunastolatki stojącej na progu, przestępującej z nogi na nogę w brudnych korkach.
– Pan Michaels prosił, żebym to pani dała – mówi.
I gwałtownym ruchem wyciąga przed siebie rękę, w której trzyma złożoną kartkę z żółtego notesu. Na wierzchu widzę „Hannah” skreślone pismem Owena.
Biorę kartkę, patrząc dziewczynce w oczy.
– Przepraszam... coś mi umknęło... Jesteś koleżanką Bailey?
– Kto to jest Bailey?
Nie spodziewałam się potwierdzenia. Dwunastolatki i szesnastolatki dzieli przepaść. Ale nie rozumiem... Dlaczego Owen po prostu do mnie nie zadzwonił? Dlaczego angażował tę dziewczynkę? Przede wszystkim przyszło mi do głowy, że coś się stało Bailey, a Owen nie mógł się wyrwać. Ale Bailey jest w domu, unika mnie jak zwykle, jej głośna muzyka (dzisiaj jest to Beautiful: The Carole King Musical) pulsuje aż na dole, zapętlona przypominajka, że nie jestem mile widziana w jej pokoju.
– Przepraszam... trochę nie rozumiem... gdzie się z nim spotkałaś?
– Biegł korytarzem – mówi.
Przez chwilę myślę, że chodzi o nasz korytarz, ten za moimi plecami. Ale to nie ma sensu. Mieszkamy w domu na wodzie, powszechnie się mówi „barka mieszkalna”, tylko nie tu w Sausalito, gdzie jest ich cała dzielnica. Czterysta takich przybytków. Tutaj to są pływające domy – mają wielkie okna i malowniczo się prezentują. Naszym chodnikiem jest pomost, w korytarzu mamy salon.
– Więc spotkałaś pana Michaelsa w szkole?
– Tak właśnie powiedziałam. – W jej oczach widzę pytanie: „A gdzie miałabym go spotkać?”. – Szłyśmy z moją koleżanką Claire na trening. I on poprosił, żebyśmy to podrzuciły. Uprzedziłam, że mogę to zrobić dopiero po treningu, a on powiedział, że okej. Dał nam pani adres.
Podnosi drugą kartkę na dowód.
– I dwadzieścia dolarów – uzupełnia.
Pieniędzy nie pokazuje. Może sądzi, że jej zabiorę.
– Zepsuł mu się telefon czy coś i nie mógł się do pani dodzwonić. Nie wiem. Prawie się nie zatrzymał.
– I... i powiedział, że zepsuł mu się telefon?
– A skąd bym to wiedziała?
W tym momencie dzwoni jej komórka – w każdym razie myślę, że to komórka, ale ona zerka na urządzenie przy pasku wyglądające bardziej na wymyślny pejdżer. Czy znowu się używa pejdżerów?
Piosenki Carole King. Nowoczesne pejdżery. Jeszcze jeden powód, dla którego pewnie Bailey brakuje dla mnie cierpliwości. Absolutnie nie mam pojęcia o świecie nastolatek.
Dziewczyna stuka coś na urządzeniu, już zapominając o Owenie i swoim zleceniu za dwadzieścia dolarów. Nie chcę, żeby odeszła, bo dalej nie rozumiem, co się dzieje. Może to jakiś dziwny dowcip. Może Owen uważa, że to zabawne. Moim zdaniem to nie jest zabawne. W każdym razie tak myślę w tej chwili.
– Do widzenia – mówi dziewczynka.
Odchodzi pomostem. Patrzę, jak jej sylwetka robi się coraz mniejsza, słońce znika w wodach zatoki, a drogę oświetla garść pierwszych gwiazd.
Też wychodzę przed dom. Chyba mam nadzieję, że Owen (mój uroczy i niemądry Owen) wyskoczy gdzieś z boku, a za nim będzie chichotać reszta drużyny piłkarskiej, tłumacząc mi prank, którego najwyraźniej nie pojęłam. Ale nie ma go. Nikogo nie ma.
Więc zamykam drzwi naszego domu. I patrzę na żółtą kartkę w swoich dłoniach. Jeszcze jej nie przeczytałam.
W ciszy uświadamiam sobie, jak bardzo nie chcę jej przeczytać. Nie chcę poznać jej zawartości. Pragnę się trzymać tej ostatniej chwili – chwili, gdy ciągle da się wierzyć, że to żart, błąd, absolutnie nic; gdy jeszcze nie wiem, że zaczęło się coś, czego nie mogę zatrzymać.
Rozkładam kartkę.
Wiadomość od Owena jest krótka. Jedna linijka, niezrozumiała.
„Chroń ją”.Greene Street w dawnych czasach
Poznałam Owena dwa lata temu z kawałkiem.
Mieszkałam wtedy jeszcze w Nowym Jorku. Pięć tysięcy kilometrów od Sausalito, niewielkiej miejscowości w północnej Kalifornii, gdzie teraz jest mój dom. Sausalito znajduje się po drugiej stronie Golden Gate, patrząc od San Francisco, ale od miejskiego życia dzieli je cały świat. Jest ciche, urocze. Senne. To miejsce Owen i Bailey nazywali swoim domem od ponad dziesięciu lat. Sausalito jest też całkowitym przeciwieństwem mojego poprzedniego życia, które prowadziłam na Manhattanie, w pracowni na Greene Street w SoHo – w niewielkim lokalu o astronomicznym czynszu, na który raczej mnie nie było stać. Służył mi za warsztat i za showroom.
Obrabiam drewno. Na tym polega moja praca. Ludzie zwykle robią miny, kiedy im mówię, że zajmuję się tym zawodowo (jakkolwiek staram się to opisać), do głowy przychodzą im obrazki z zajęć praktyczno-technicznych w liceum. Lubię mówić, że to rzeźbienie, tylko że rzeźbię w drewnie, nie w glinie.
Zdobyłam ten zawód w sposób naturalny. Mój dziadek był tokarzem – do tego doskonałym – i odkąd pamiętam, moje życie kręciło się wokół jego pracy. Odkąd pamiętam, moje życie kręciło się wokół niego, ponieważ zasadniczo to on mnie wychował.
Mój ojciec Jack i moja matka Carole (która wolała, bym zwracała się do niej po imieniu) w żadnym stopniu nie byli zainteresowani wychowywaniem dziecka. W ogóle niczym nie byli zainteresowani oprócz kariery fotograficznej ojca. Kiedy byłam mała, dziadek usiłował zachęcać moją matkę do zajmowania się mną, ale ojca ledwie znałam, ponieważ przez dwieście osiemdziesiąt dni w roku podróżował. W czasie wolnym od pracy zaszywał się na ranczu rodzinnym w Sewanee w Tennessee, zamiast jechać do domu dziadka we Franklin i pobyć ze mną. A krótko po moich szóstych urodzinach, kiedy odszedł od matki do swojej asystentki – kobiety o imieniu Gwendolyn, która właśnie skończyła dwadzieścia jeden lat – moja matka też przestała przyjeżdżać do domu. Uganiała się za moim ojcem, aż przyjął ją z powrotem. Wówczas już na dobre zostawiła mnie z dziadkiem.
Brzmi jak łzawa historia, ale to tylko pozory. Oczywiście trudno uznać za idealną sytuację, gdy twoja matka w zasadzie znika. Na pewno osoba, której się to przytrafi, nie czuje się dobrze. Ale z perspektywy czasu myślę, że matka wyświadczyła mi przysługę, odchodząc w ten sposób. Przynajmniej nie mam wątpliwości: nic nie mogłam zrobić, żeby została.
Jej odejście sprawiło też, że byłam szczęśliwsza. Dziadek był zrównoważony i miły. Codziennie robił mi kolację, czekał, aż skończę posiłek, zanim powiedział, że czas na wstanie od stołu i czytanie mi bajki przed snem. I zawsze mi pozwalał patrzeć, jak pracuje.
Uwielbiałam patrzeć, jak pracuje. Brał do ręki wielki kawałek drewna i umieszczał go w tokarce, by przeobrazić go w coś magicznego. A jeśli efekt nie był odpowiednio magiczny, dziadek zaczynał od początku.
To był mój ulubiony moment: kiedy podnosił ręce do góry i mówił: „No cóż, musimy to zrobić inaczej, prawda?”, i szukał nowej drogi do tego, co chciał stworzyć. Niewątpliwie dowolna psycholożka z prawdziwego zdarzenia powiedziałaby: to musiało mi dawać nadzieję – pewnie myślałam, że dziadek zrobi to samo ze mną. Zacznie od nowa.
Ale jeśli już, to chyba czerpałam pocieszenie z czegoś zupełnie innego. Przyglądając się dziadkowi przy pracy, uczyłam się, że nie zawsze idzie jak po maśle. Że próbujesz raz tak, raz inaczej, ale nigdy nie rezygnujesz. Robisz to, co trzeba, dokądkolwiek to cię prowadzi.
Nie spodziewałam się, że odniosę sukces w obróbce drewna – ani w wybranej specjalizacji, czyli w tworzeniu mebli. Raczej zakładałam, że nie będę w stanie się z tego utrzymać. Dziadek regularnie musiał dorabiać, podejmując się prac budowlanych. Ale dość wcześnie, gdy jeden z moich bardziej imponujących stołów pojawił się w „Architectural Digest”, znalazłam swoją niszę wśród wąskiej grupy mieszkańców centrum Nowego Jorku. Jak to wyjaśnił jeden z moich ulubionych architektów wnętrz: klienci chcieli wydawać duże pieniądze na urządzanie domów, ale tak, by wyglądało na to, że w ogóle tych pieniędzy nie wydali. Moje rustykalne drewniane meble idealnie się do tego nadawały.
Z czasem ta wierna klientela rozrosła się w nieco większą grupę z innych miast jednego i drugiego wybrzeża oraz miejscowości wypoczynkowych: Los Angeles, Aspen, East Hampton, Park City, San Francisco.
Tak właśnie poznałam Owena. Z moich usług korzystał Avett Thompson – dyrektor generalny firmy z branży nowych technologii, w której Owen pracował. Avett i jego żona, absurdalnie olśniewająca Belle, należeli do moich najwierniejszych klientów.
Belle lubiła żartować, że jest żoną na pokaz, co może byłoby zabawniejsze, gdyby nie było tak bardzo prawdziwe. Eksmodelka, dziesięć lat młodsza od dorosłych dzieci Avetta, pochodziła z Australii. Moje meble stały w każdym pomieszczeniu ich domu w San Francisco (gdzie mieszkali razem z Avettem) i świeżo wybudowanym domu wiejskim w St. Helena, na północnym końcu Napa Valley, dokąd Belle zwykle wyjeżdżała sama.
Spotkałam się z Avettem ledwie kilka razy, zanim przyszedł z Owenem do mojego warsztatu. Przyjechali do Nowego Jorku na spotkanie z inwestorem i Belle chciała, by zajrzeli do mnie i rzucili okiem na stolik, który zamówiła do sypialni. Avett nie był pewien, co ma sprawdzać, chodziło chyba o to, żeby stolik pasował do łóżka – do ramy, w której spoczywał ich organiczny materac za dziesięć tysięcy dolarów.
Szczerze? Avetta w ogóle stolik nie obchodził. Kiedy weszli do mnie z Owenem, był w szykownym niebieskim garniturze, siwiejące włosy miał sztywne od żelu, a telefon przyklejony do ucha. Właśnie rozmawiał. Spojrzał raz na stolik i na chwilę zasłonił mikrofon.
– Podoba mi się. Wszystko okej?
I zanim odpowiedziałam, wyszedł na dwór.
Owen z kolei był oczarowany. Zwiedził cały warsztat, zatrzymując się przy każdym meblu.
Przyglądałam mu się, jak tak krąży. Było w nim coś niespójnego: długie kończyny, rozczochrane blond włosy, ogorzała skóra i znoszone converse’y zupełnie nie pasowały do drogiej sportowej marynarki. Wyglądał, jakby prosto z deski surfingowej wskoczył w marynarkę i świeżutką koszulę.
Uświadomiłam sobie właśnie, że się na niego gapię, i zaczęłam się odwracać, gdy zatrzymał się przy moim ulubionym meblu – ciężkim rustykalnym stole, który służył mi za biurko.
Większość jego powierzchni zajmowały komputer, gazety i przybory. Żeby dostrzec ten stół, trzeba było naprawdę patrzeć. A on patrzył. Przyglądał się twardej sekwoi, którą wydłutowałam, delikatnie żółcąc krawędzie zespolone metalem.
Czy Owen jako pierwszy zwrócił uwagę na ten stół? Nie, oczywiście, że nie. Ale pierwszy się nachylił tak, jak ja to robiłam, i musnął palcami ostry metal.
Obrócił głowę, by na mnie spojrzeć.
– Auć – powiedział.
– Nie chciałby pan wpaść na niego po ciemku.
Wyprostował się i poklepał stół na pożegnanie. A potem ruszył w moją stronę. Podchodził, aż się okazało, że jesteśmy blisko siebie – dla mnie, prawdę mówiąc, za blisko. Musiałam zadać sobie pytanie, jak do tego doszło. Powinnam pewnie poczuć się skrępowana, że mam na sobie koszulkę na ramiączkach, dżinsy pobrudzone farbą, niechlujnie związane brudne włosy. Ale poczułam zupełnie co innego, gdy widziałam, jak na mnie patrzy.
– Ile kosztuje? – spytał.
– Niestety ten stół jest tu jedynym przedmiotem nie na sprzedaż.
– Bo może powodować uszkodzenia ciała?
– Właśnie tak.
Wtedy się uśmiechnął. Owen. Wtedy Owen się uśmiechnął... To było jak tytuł kiepskiej piosenki pop. Gwoli ścisłości, nie chodziło o to, że uśmiech rozjaśnił jego twarz. Nie chodziło o jakiś sentymentalizm czy porażający efekt. Raczej o to, że Owen z tym swoim uśmiechem – tym szczodrym, dziecięcym uśmiechem – sprawiał wrażenie dobrego. Było to dobro, jakiego się nie spotyka na Greene Street na Manhattanie. Czułam, że tak serdecznego uśmiechu już nigdy nie ujrzę na Greene Street na Manhattanie.
– Nie da się negocjować? – spytał.
– Niestety nie, ale mogę panu pokazać inne meble.
– A może jakaś lekcja? Mogłaby mi pani pokazać, jak zrobić taki stół, może z trochę bardziej przystępnymi krawędziami... Podpiszę oświadczenie, że robię to na własne ryzyko.
Ciągle się uśmiechałam, ale czułam się zmieszana. Bo nagle uświadomiłam sobie, że chyba już nie rozmawiamy o stole. Żadne „chyba” – na pewno nie rozmawialiśmy już o stole. Bezbłędnie to rozpoznałam jako kobieta, która po dwóch latach narzeczeństwa uświadomiła sobie nagle, że nie może poślubić narzeczonego. Dwa tygodnie przed ślubem.
– Słuchaj, Ethan – powiedziałam.
– Owen...
– Owen. Miło, że pytasz, ale z zasady nie umawiam się z klientami.
– W takim razie dobrze się składa, że nie stać mnie na żaden ze sprzedawanych u ciebie przedmiotów.
A jednak przystopował. Wzruszył ramionami, jakby mówił: „Innym razem”, i ruszył do drzwi i do Avetta, który krążył w tę i z powrotem po ulicy, ciągle z telefonem przy uchu, krzycząc na rozmówcę.
Już prawie dotarł do drzwi. Już prawie odszedł. Nagle jednak poczułam, że muszę go dogonić, zatrzymać, powiedzieć, że nie to miałam na myśli. Tylko coś zupełnie innego. Bo tak naprawdę pragnęłam powiedzieć, że powinien zostać.
Nie twierdzę, że to była miłość od pierwszego wejrzenia. Po prostu nie chciałam, żeby odchodził. Pragnęłam trochę dłużej obcować z tym szerokim uśmiechem.
– Chwileczkę – powiedziałam. Rozejrzałam się, szukając jakiegoś pretekstu, którym mogłabym go zatrzymać, namierzyłam tkaninę należącą do innego klienta, i wzięłam ją do ręki. – To dla Belle.
To nie był mój najlepszy moment. I jak powiedziałby wam mój były narzeczony, całkowicie do mnie nie pasowało, abym wyciągnęła do drugiego człowieka rękę w innym celu niż odepchnięcie go.
– Dopilnuję, żeby to dostała – powiedział.
Wziął tkaninę, nie patrząc mi w oczy.
– Tak swoją drogą, ja też się z zasady nie umawiam. Jestem samotnym ojcem, więc to oczywiste... – Urwał. – Ale moja córka jest uzależniona od teatru. I stracę kilka punktów, jeśli podczas pobytu w Nowym Jorku nie zobaczę jakiejś sztuki. – Ruchem ręki wskazał wściekłego towarzysza, który krzyczał na ulicy. – Avett nie za bardzo przepada za teatrem, w co może trudno uwierzyć...
– Owszem, trudno.
– Więc... co sądzisz? Chcesz iść?
Nie przysunął się bliżej, ale podniósł wzrok. I spojrzał mi w oczy.
– Nie uznawajmy tego za randkę – dodał. – To jednorazowa sprawa. Tu się zgadzamy. Tylko kolacja i przedstawienie. Miło było poznać.
– Bo się z zasady nie umawiamy?
Uśmiechnął się otwarcie i szczodrze.
– Właśnie. Właśnie z tego powodu.
– Co to za zapach?
Odrywam się od wspomnień. Bailey stoi w progu kuchni. Wygląda na zirytowaną, gdy tak czeka w wielkim swetrze – z torbą przewieszoną przez ramię i włosami z fioletowymi pasemkami uwięzionymi pod jej paskiem.
Uśmiecham się do niej, przytrzymując brodą telefon. Próbowałam dodzwonić się do Owena, bezskutecznie, połączyłam się tylko z pocztą głosową. Po raz kolejny.
– Przepraszam, nie zauważyłam cię – mówię.
Nie odpowiada, usta ma w ciup. Odkładam telefon, ignorując jej wieczny grymas niezadowolenia. A jednak jest piękna. Piękna w taki sposób, że gdy wchodzi do pomieszczenia, ludzie zwracają na nią uwagę. Nie za bardzo jest podobna do Owena: jej fioletowe włosy są naturalnie kasztanowe, oczy ciemne i dzikie. Patrzą z natężeniem, wciągając cię w głębię. Owen mówi, że takie same oczy miał jej dziadek od strony matki, dlatego dali jej imię po nim. Dziewczyna o imieniu Bailey. Po prostu Bailey.
– Gdzie jest tata? – pyta. – Miał mnie zawieźć na trening.
Spinam się, pamiętając o wiadomości od Owena, spoczywającej teraz u mnie w kieszeni.
„Chroń ją”.
– Na pewno niedługo będzie – mówię. – Zjedz obiad.
– To ten zapach?
Marszczy nos, jakby jeszcze nie było oczywiste, że zapach, o który pyta, jej się nie podoba.
– To linguine, które jadłaś w Poggio.
Patrzy na mnie niewzruszonym wzrokiem, jakby Poggio nie było jej ulubioną knajpą w okolicy, jakbyśmy nie byli tam kilka tygodni temu, żeby świętować jej szesnaste urodziny. Zamówiła specjalność wieczoru – domowe linguini pełnoziarniste z masłem palonym. A Owen dał jej do tego spróbować malbeca ze swojego kieliszka. Sądziłam, że była zachwycona daniem. Ale może zachwyciło ją picie wina z ojcem.
Nakładam na talerz kopiastą porcję i stawiam na blacie.
– Spróbuj – zachęcam. – Będzie ci smakować.
Bailey wpatruje się we mnie nieruchomo, usiłując zdecydować, czy jest w nastroju na ostateczną rozgrywkę: czy jest w nastroju na rozczarowanie ojca, gdybym mu naskarżyła, że wyszła szybko i bez obiadu. Dochodzi do wniosku, że nie, tłumi irytację i wskakuje na stołek.
– Dobra – mówi. – Zjem trochę.
Bailey mnie sprawdza. To jest najgorsze. Nie jest złym dzieckiem ani potworem. Jest dobrą córką, tylko ta sytuacja jej strasznie nie odpowiada. A tak się składa, że tą sytuacją jestem ja.
Nastoletnie dziewczyny nie akceptują nowych żon swoich ojców z oczywistych powodów, zwłaszcza Bailey, która miała idealną sytuację – byli we dwoje, najlepsi kumple, Owen, jej największy fan. Te oczywiste powody nie do końca tłumaczą ogrom niechęci Bailey do mnie. Nie chodzi tylko o to, że przy pierwszym spotkaniu źle oceniłam jej wiek. Chodzi też o popołudnie niedługo po mojej przeprowadzce do Sausalito. Miałam odebrać Bailey ze szkoły, ale utknęłam na rozmowie z klientem – i przyjechałam pięć minut spóźniona. Nie dziesięć. Pięć. 17.05. Taka godzina widniała na zegarze, kiedy zajechałam pod dom jej przyjaciółki. Ale mogłaby to być godzina później, bez różnicy. Bailey jest wymagającą dziewczyną. Owen powie wam, że to akurat nas łączy. I jego żona, i jego córka w ciągu pięciu minut wiedzą wszystko o drugim człowieku. Tyle im wystarczy. I w ciągu pięciu minut, kiedy Bailey podejmowała decyzję, ja prowadziłam rozmowę, której nie powinnam była odebrać.
Teraz zawija na widelcu porcję makaronu.
– Wygląda inaczej niż w Poggio.
– Hm, no nie. Przekonałam szefa kuchni, żeby dał mi przepis. Wysłał mnie nawet do Ferry Building po chleb czosnkowy, który do tego podaje.
– Pojechałaś do centrum San Francisco po chleb?!
Niewykluczone, że za bardzo się staram. Tak, no właśnie.
Nachyla się nad talerzem i wsadza całą porcję do buzi. Zagryzam wargę, spodziewając się aprobaty – jakiegoś „mniam” dobywającego się z jej ust, mimowolnie.
I wtedy ona się krztusi. Dosłownie się krztusi. I sięga po wodę.
– Coś ty tu dała?! – pyta. – Smakuje jak... jak węgiel.
– Ale ja tego próbowałam. Jest doskonałe.
Kosztuję znowu. Ma rację. W zamęcie po wizycie dwunastolatki i po wiadomości od Owena masło palone straciło swoją lekką, pienistą intensywność – jest po prostu spalone. I gorzkie. W smaku przypomina ognisko.
– I tak muszę już lecieć – mówi Bailey. – Zwłaszcza jeśli Suz ma mnie podwieźć.
Wstaje. A ja sobie wyobrażam, że Owen stoi za mną, nachyla mi się do ucha i szepcze: „Przeczekaj to”. Tak zawsze robi, gdy Bailey odnosi się do mnie z lekceważeniem. Mam przeczekać. Czyli że pewnego dnia ona się zmieni. Ale też – za dwa i pół roku wyjeżdża do college’u. Owen niestety nie rozumie, że to żadne pocieszenie. Dla mnie znaczy to tylko, że kończy mi się czas, by ona zechciała wykonać jakiś ruch w moją stronę.
Chcę, by się do mnie zbliżyła. Chcę, żebyśmy miały relację i to nie tylko ze względu na Owena. Chodzi o coś więcej – coś ciągnie mnie do Bailey, mimo że ona mnie odpycha. Po części dlatego, że rozpoznaję w niej takie same jak u siebie rany po utracie matki. Moja matka odeszła z wyboru, matka Bailey zginęła tragicznie, ale jedno i drugie odciska na człowieku podobne piętno. Zostajesz w tym samym obcym miejscu, próbując rozgryźć, jak się poruszać po świecie, nie czując wzroku najważniejszej osoby.
– Podejdę do Suz – mówi. – Ona mnie podwiezie.
Suz, jej przyjaciółka, też trenuje. I też mieszka w dokach. Suz to bezpieczne rozwiązanie, prawda?
„Chroń ją”.
– Ja cię podwiozę – decyduję.
– Nie. – Zakłada fioletowe włosy za ucho, zmienia ton. – Nie ma problemu, Suz i tak jedzie...
– Jeśli ojciec do tego czasu nie wróci – mówię – przyjadę po ciebie potem. Jedno z nas będzie czekało przed wejściem.
Przewierca mnie spojrzeniem.
– Dlaczego miałby nie wrócić?
– Wróci. Na pewno wróci. Po prostu pomyślałam... jeśli ja po ciebie przyjadę, będziesz mogła poprowadzić w drodze powrotnej.
Bailey właśnie dostała pozwolenie na jazdy pod nadzorem. Musi rok pojeździć pod opieką osoby pełnoletniej, zanim będzie mogła jeździć sama. Owen nie lubi, kiedy ona prowadzi po zmroku, nawet jeśli jest z nim. A ja widzę w tym okazję do wykorzystania.
– Jasne – mówi Bailey. – Dzięki.
Idzie do drzwi. Chce skończyć tę rozmowę, wyjść na powietrze Sausalito. Powiedziałaby wszystko, żeby się stąd wydostać, ale ja uznaję, że jesteśmy umówione.
– Więc widzimy się za dwie godziny?
– Do zoba – mówi.
Jestem zadowolona, choćby tylko na chwilę. Potem drzwi frontowe zamykają się z trzaskiem. I znowu zostaję sama z wiadomością od Owena, charakterystyczną ciszą w kuchni i makaronem w ilości wystarczającej dla dziesięcioosobowej rodziny.