- W empik go
O królewnach, pastuszkach i smokach. Prastare polskie baśnie, klechdy i opowieści - ebook
O królewnach, pastuszkach i smokach. Prastare polskie baśnie, klechdy i opowieści - ebook
„O królewnach, pastuszkach i smokach” to zbiór bardzo pięknych i mądrych polskich baśni, klechd, legend oraz opowieści, przeznaczonych zarówno dla dzieci jak i dla dorosłych. Tom zawiera opracowane literacko przez Andrzeja Juliusza Sarwę prastare polskie wątki baśniowe przekazywane sobie przez stulecia z ust do ust, a spisane dopiero w niezbyt odległej przeszłości. „Gałązka rajskiej jabłoni” to obowiązkowa pozycja w domowej biblioteczce tych wszystkich, którzy chcą zaszczepić w swoich dzieciach miłość nie tylko do baśni i naszej ojczystej tradycji, ale także w opowiadanych historiach szukają prawdziwej mądrości, podanej w sposób charakteryzujący się szlachetną prostotą.
Spis treści
O chłopie, smoku, lisicy i kurach
O uczniu czarnoksiężnika
Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle
Opowieść o smoku i dziewczynie
O pięknej królewnie i złej macosze
O parze staruszków i ich przybranym synu
Królewna i wąż
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-095-6 |
Rozmiar pliku: | 495 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzionek był piękny. Pozłocista słoneczna kula leniwie wspinała się ku zenitowi firmamentu, który błękitnym baldachimem niesplamionym nawet jedną chmurką rozpinał się nad ziemią.
Po polnej, wyboistej drodze, wzniecając obłoczki kurzu, sunęła z turkotem drewnianych, okutych żelaznymi obręczami kół, fura ciągniona przez starą, kościstą kobyłę.
Na furze zaś siedział rozparty na snopku żytniej słomy przykrytym połataną derką niestary jeszcze chłop. Nucił coś pod nosem i uśmiechał się z zadowoleniem sam do siebie, od czasu do czasu zagadując do kobyły:
– No i cóż, stara? Pięknie się dziś sprawiliśmy. Jeszcze się jarmark na dobre nie zaczął, a my jużeśmy pozbyli się wszystkiego, co było do sprzedania i kupili wszystko, co było do kupienia.
Z lubością zważył w dłoni spore zawiniątko groszaków, pobrzękując z cicha monetami.
Kobyła nie zwracała nań wcale uwagi i nisko opuszczając wielki łeb, ciągnęła furę z mozołem.
– Pewnie na południe wrócimy do chałupy. A to się stara zadziwi! No i pewnikiem pochwali za to, żem taki obrotny. A może i nie pożałuje omasty?... – rozmarzył się w głos.
– Wiesz co? – zagadnął kobyłę. – Jeśli dzisiaj baba okrasi mi kaszę skwarkami, to dam ci pięć garści owsa. Niech stracę!
Kobyła obróciła na te słowa swój kanciasty łeb ku mówiącemu i – już, już otwierała pysk, jakby mu chciała za ową obietnicę podziękować, ale nie zdążyła, bo chłop się zmitygował i rzekł:
– No, pięć garści to może nazbyt wiele, ale na dwie garstki możesz liczyć.
Po obu stronach krętej, wąskiej dróżki ciągnęły się od horyzontu po horyzont pola bezkresne. Łany żyta, kłoniąc kłosy pod ciężarem dojrzewającego ziarna, w podmuchach łagodnego wietrzyku falowały niczym powierzchnia morskiej toni. Od zagonów koniczyny smużył się słodkawy zapach kwiecia, a uszu dobiegało miłe brzęczenie pszczół pracowicie spijających nektar.
Minął kęs czasu i pola ustąpić musiały przed zwartą ścianą boru, pośród którego – wychylając się wysoko ponad wierzchołki najroślejszych nawet sosen – tkwiło skaliste wzgórze. Ze wzgórza tego tryskało źródło krystalicznej wody przelewającej się między oślizgłymi i chłodnymi głazami, zbiegającej po pochyłości w dół a później cienkim strumyczkiem wijącej się pomiędzy drzewami i ginącej kędyś hen, w zielonkawym półmroku gęstwiny.
Ucichł turkot kół na wybojach, gdy furka wtoczyła się na leśną drogę grubo wysłaną opadłymi, zrudziałymi igłami sosen.
Chłop nie lubił lasu. Półmrok, cisza i powaga boru onieśmielały go. Ujął więc krzepcej lejce i już, już zamierzał się batem, aby ponaglić kobyłę do szybszego marszu, gdy jego uszu dobiegł jakiś dziwny odgłos. Zrazu zdało mu się, iż to skrzypienie starego studziennego żurawia, lecz rychło skrzypienie przerodziło się w ryk potężny i rozpaczliwy.
Splunął chłop po trzykroć, aby odegnać nieszczęście i mruknął sam do siebie:
– A cóż to za licho?
Im bardziej zbliżał się ku skalistemu wzgórzu, ryk ów narastał, potężniał, odbijał się echem od kolumnady pni.
– A cóż to za licho? – ponownie wyszeptał chłop.
Nie miał jednak czasu, by dłużej zastanawiać się nad tym, bowiem kobyła, wyminąwszy zakręt, wyjechała na prosty odcinek leśnej drogi biegnący u stóp skalistego zbocza. I wtedy chłop znalazł się oko w oko ze... smokiem.
Gad był potężny, przypominał wyglądem ogromną jaszczurkę. Okrywała go szarozielona łuska. Na łbie miał narośl w kształcie rogu, a u łap potężne pazury, zdolne rozerwać wołu.
Smok miotał się wściekle, aż zrył i stratował znaczną połać dróżki, poobdzierał korę z sosen rosnących w pobliżu, połamał krzewy i ryczał. Przeraźliwie ryczał, a gdy zmęczył się, stękał ciężko, bądź wydawał odgłos przypominający skrzypienie studziennego żurawia.
Ściągnął chłop lejce, a gdy kobyła posłusznie stanęła, począł z zaciekawieniem przyglądać się bestii. Wnet wypatrzył, iż wielki kawał skały, oberwawszy się, spadł z wysokości i przygniótł ogon przechodzącego akurat tamtędy smoka.
Chociaż w pierwszym odruchu na widok potwora pomyślał o ucieczce, zoczywszy, iż ów jest uwięziony, zaniechał tego zamiaru i został.
Smok na widok chłopa ucichł i znieruchomiał. Wpatrywał się weń swoimi wyłupiastymi oczyma dość długo, a później przemówił ludzkim głosem:
– Ach, co za szczęście, żeś tędy przejeżdżał, chłopie! Wielkie szczęście! Nie uciekłeś na mój widok, a to znaczy, iż odważne masz serce. Barczysty jesteś, ręce masz krzepkie, pewnie zdołasz dźwignąć kamień, który spadł na mój biedny ogon? Myślę, że to dla ciebie fraszka?
– A pewnie! – odparł chłop, którego próżność smok połaskotał mile.
– Ach, więc uczyń to, mój przyjacielu, uczyń! Uwolnij starego, biednego smoka, a zobaczysz, co ja uczynię w zamian! W tobie jedyna moja nadzieja na wybawienie! Nie odmawiaj, mój miły przyjacielu! Nie odmawiaj! Bardzo, bardzo proszę!
Chłop litościwe miał serce i nie dał się długo błagać. Zeskoczył z furki, odprzęgnął kobyłę i wziąwszy dyszel, podważył nim skałę, aby smoka uwolnić.
Ale niełatwa to była sprawa. Kamień był bardzo ciężki. Napinał chłop mięśnie ze wszystkich sił, tak iż zdawało się, że lada chwila popękają. Pot lał mu się z czoła, a przed oczyma – z wielkiego wysiłku – przelatywały ciemne płaty.
Sporo czasu minęło, nim trochę siłą, a trochę sprytem, podźwignął kamień na tyle, iż smoczysko mogło wyszarpnąć spod niego swój ogon.
Chłop i smok przysiedli naprzeciw siebie po dwu stronach drogi. Smok dmuchał na ogon i chłodził go wodą wypływającą ze skały, chłop znowu obcierał pot połą koszuli i ciężko łapał powietrze. Tylko kobyła obojętna na wszystko, co się działo, spokojnie obgryzała gałązki jakiegoś krzewu.
Gdy odpoczęli obaj, gad ozwał się do chłopa w te słowa:
– Ach, mój przyjacielu, to jeszcze nie koniec wszystkich moich zmartwień. Od jednego mnie uwolniłeś, podważając skałę. Lecz jeszcze drugie doskwiera.
– A jakież to zmartwienie, paskudo?
– Nie mów tak do mnie – smok skrzywił się szpetnie. – Nie lubię, gdy ktoś brzydko mnie nazywa. Pytałeś o me drugie zmartwienie? Cóż – westchnął ciężko – cóż, głodny jestem. Od wczorajszego wieczora kęsa strawy nie miałem w paszczy, a oto już południe się zbliża.O uczniu czarnoksiężnika
Przed wielu, wielu laty, tak dawno, iż nikt już nie pamięta, kiedy się to działo, w niewielkiej wioszczynie zagubionej śród bezkresnych pól żył pewien świniopas. Mieszkał wraz z matką, która dla zarobku najmowała się bogatym gospodarzom do roboty w polu.
Świniopas oczywiście nie zajmował się własnymi zwierzętami, jakże bowiem byłoby go na nie stać, skoro cały jego majątek stanowiły zgrzebne portki i takaż koszula? Strzegł stada nierogacizny, którego sztuki należały do rozmaitych właścicieli, a najwięcej do opasłego młynarza.Opowieść o smoku i dziewczynie
Przed wielu, wielu laty, w maleńkim miasteczku położonym śród pól porosłych dorodną pszenicą sandomierką – białoziarną i czerwonokłosą – śród pól, kędy po miedzach rosły rozłożyste, błogi cień dające w skwarne dnie, dzikie grusze, mieszkał człek pewien.
Szczęśliwy był i ciągle wesół, bo niczego mu nie brakowało. Miał piękną, mądrą i gospodarną żonę, która obdarzyła go śliczną córeczką. Miał także spory majątek – dom w rynku, kawałeczek ogrodu i zagon pola za miastem.O pięknej królewnie i złej macosze
Ranek wstał pochmurny. Siwe kłaki mgły smużyły się leniwie w głębi parowów otaczających dość wysokie wzgórze o stromych zboczach, które pionowymi obrywami broniły dostępu do królewskiej siedziby wieńczącej jego szczyt.
Nagie gałęzie drzew w parku czarnymi krechami rysowały się na tle ołowianosinego nieba, a setki gawronów zwartym stadem kołowały ponad miastem rozsiadłym u stóp zamkowego wzgórza.
Kołowały z dostojeństwem, kracząc przy tym donośnie. Rozpostarłszy szeroko skrzydła, pozwalały się nieść łagodnemu wietrzykowi na żerowiska okolicznych pól.O parze staruszków i ich przybranym synu
Przed wielu, wielu laty w stronach, gdzie więcej jest lasów niż pól uprawnych, w maleńkiej wiosce liczącej zaledwie kilkanaście chałup mieszkała para staruszków.
Ubodzy byli, słabi i zatroskani o swój przyszły los. A mieli się czego lękać, bowiem Pan Bóg nie obdarował ich dziećmi, zatem nie mogli liczyć na nijaką podporę, gdy ręce ich zesłabną do tego stopnia, iż nie będą już w stanie wykonywać żadnej pracy.
Staruszkowie pola posiadali niewiele, ot, tyle zaledwie, że z trudem mogło ich ono wykarmić. Ponieważ jednak mieszkali nieopodal rozległego dębowego lasu, zajmowali się hodowlą świń.Królewna i wąż
Dawno, dawno temu, tak dawno, że owych czasów nie pamiętają najstarsi nawet ludzie, w pewnym kraju leżącym poza rozległą dziką puszczą żył pewien król, ojciec trzech pięknych córek.
Był to władca dzielny i prawy, sprawiedliwie rządzący państwem i dbały o sprawy ludu. Toteż wszyscy poddani kochali go gorąco i dziękowali niebu, iż mają takiego właśnie pana, a nie tyrana i okrutnika.
Nasz król był pracowity nad miarę, a jedyną rozrywką, na jaką sobie pozwalał, było polowanie, na które wybierał się z rzadka, nie częściej niż dwa, trzy razy do roku. Żal mu było bowiem czasu, który mógł poświęcić na jakieś pożyteczniejsze zajęcia niż tracić na błahostki.