- promocja
O piciu - ebook
O piciu - ebook
Dla samozwańczego „starego świntucha” alkohol był niszczycielską muzą, odpowiedzialną w tym samym stopniu za największe pisarskie wzloty, jak i najbardziej dotkliwe życiowe upadki. Był wytrychem i kluczem do wszelkich drzwi: pozwalał mu znosić samotność i towarzystwo, być poetą, kochankiem, przyjacielem.
Zbiór "O piciu", zredagowany przez Abla Debritto, to mieszanka prozy i poezji, tekstów mocnych, smutnych i ironicznych, doskonale opisujących tę skomplikowaną „relację” twórcy i zatrutego źródła. Lektura uderzająca do głowy i obowiązkowa dla miłośników bezkompromisowego i boleśnie szczerego pisarstwa Bukowskiego.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-693-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obaj jesteśmy skuci. Gliniarze prowadzą nas między sobą w dół schodami i sadzają na krzesłach. Z rąk kapie mi krew na tapicerkę, ale oni najwyraźniej w ogóle się tym nie przejmują.
Młody ma na imię Albert, więc ten Albert usiadł i mówi:
– Jezu, ludzie, chcecie mnie zamknąć w miejscu, gdzie nie będę miał dostępu do cukierków, papierosów i piwa, gdzie nie będę mógł słuchać płyt?
– Przestań się mazać, dobrze? – proszę młodego.
Od sześciu albo ośmiu lat nie byłem w izbie wytrzeźwień. A należało mi się, nawet bardzo. Było tak, jakbym jeździł przez ten długi czas bez mandatu – ale oni w końcu dopadają człowieka, który prowadzi samochód, i dopadają w końcu człowieka, kiedy jest pijany. W rozgrywce mandatu z pobytem w izbie wytrzeźwień mandat prowadzi osiemnaście do siedmiu. Co pokazuje, że jestem lepszym kierowcą niż pijakiem.
To był zwykły areszt i Albert, i ja zostaliśmy rozdzieleni. Nic się tam nie zmieniło, tyle że teraz lekarz zapytał mnie, skąd mam skaleczenia na rękach.
– Pewna pani wykopała mnie z domu – odpowiedziałem. – No i rozwaliłem drzwi, szklane drzwi.
Lekarz założył mi plaster opatrunkowy na najgorsze skaleczenie i zaprowadzono mnie do celi, która robiła za izbę wytrzeźwień. Żadnych prycz. Trzydziestu pięciu mężczyzn leżało na podłodze. Było tam parę pisuarów i kilka sedesów. Dziękuję bardzo.
Większość stanowili Meksykanie, a większość Meksykanów miała pomiędzy 40 a 68 lat. Było też dwóch czarnych. Żadnych Chińczyków. Nigdy nie widziałem Chińczyka w izbie wytrzeźwień. Albert siedział w kącie i coś mówił, ale nikt go nie słuchał, a może słuchał, bo co jakiś czas ktoś się odzywał: – Jezu Chryste, facet, przymknij się!
Tylko ja stałem. Podszedłem do jednego z pisuarów. Facet spał z głową opartą o ten pisuar. Mężczyźni rozlokowali się wokół pisuarów i sralników, ale nie używali ich, tylko leżeli stłoczeni wokół. Nie chciałem na nich nadepnąć, dlatego obudziłem gościa przy pisuarze.
– Posłuchaj, człowieku, chcę się wysikać, a ty trzymasz głowę na pisuarze.
Nigdy nie wiadomo, kiedy może to oznaczać bójkę, dlatego bacznie mu się przyglądałem. Usunął się, a ja się wyszczałem. A potem przeszedłem do miejsca jakiś metr od Alberta.
– Masz papierosa, młody?
Młody miał. Wyjął jednego z paczki i rzucił mi. Potoczył się po podłodze, a ja go podniosłem.
– Ktoś ma ogień? – zapytałem.
– Masz. – To był biały z rynsztoka. Wziąłem książeczkę z zapałkami, zapaliłem i oddałem mu ją.
– Co jest nie tak z twoim kumplem? – zapytał.
– Jest jeszcze bardzo młody. Wszystko jest nowe dla niego.
– Lepiej go ucisz, bo mu przywalę. Zrób coś, bo nie wytrzymuję jego paplania.
Podszedłem do młodego i uklęknąłem przy nim.
– Albert, odpuść sobie. Nie wiem, w jakie gówna się pakowałeś, zanim się poznaliśmy, ale mówisz urywanymi zdaniami, wszystko ci się plącze. Odpuść sobie.
Wróciłem na środek celi i rozejrzałem się wokół. Wielki facet w szarych spodniach spał na boku. Miały rozdarcie w kroczu i widać było przez nie gatki. Zabrali nam paski, żebyśmy nie mogli się na nich powiesić.
Otworzyły się drzwi i do środka wtoczył się Meksykanin dobrze po czterdziestce. Był, jak to się mówi, niczym tur. I to rozjuszony. Wszedł do środka i zaczął pozorować walkę bokserską. Wyprowadził kilka dobrych ciosów.
Na obu policzkach, wysoko, blisko kości policzkowych, miał jaskrawoczerwone świeże rozcięcia. Jego usta przypominały krwawy strup. Kiedy je otworzył, w środku widać było tylko czerwień. To były usta zapadające w pamięć.
Wykonał jeszcze kilka ciosów, najwyraźniej jednym nie trafił celu, stracił równowagę i przewrócił się do tyłu. Upadając, wygiął plecy w łuk, więc uderzył o beton tyłem głowy, bo nie był w stanie jej unieść z powrotem, opadła mu i tyle, a szyja zadziałała niemal jak dźwignia i dlatego przywalił potylicą o posadzkę. Rozległo się dudnienie, głowa odbiła się, a później opadła znowu. Znieruchomiał.
Podszedłem do drzwi celi. Gliniarze kręcili się z papierami czymś zajęci. Wszyscy wyglądali na miłych, mundury mieli czyściutkie.
– Hej, hej, panowie! – zawołałem. – Jest tu facet, który potrzebuje lekarza, i to bardzo!
A oni chodzili w tę i z powrotem, skupieni na swoich sprawach.
– Słyszycie mnie, panowie? Tu jest człowiek potrzebujący lekarza i to bardzo, naprawdę bardzo!
Nie przestawali się krzątać, przysiadywali, pisali coś na kartkach papieru albo rozmawiali ze sobą. Wróciłem do izby. Jakiś facet zawołał do mnie z podłogi.
– Hej, człowieku!
Podszedłem do niego. Podał mi swój kwit depozytowy. Był w różowym kolorze. Wszystkie były takie.
– Co ja tam mam?
– Nie chcę cię martwić, przyjacielu, ale tu jest napisane, że nic.
Oddałem mu kwit.
– Hej, facet, a co ja mam? – zapytał mnie inny mężczyzna.
Przeczytałem jego świstek i oddałem mu.
– Masz to samo. Czyli nic.
– Jak to nic? Zabrali mi pasek. A taki pasek to nie jest coś?
– Nie, jeśli nie da się go zhandlować na wódę.
– Masz rację.
– Czy ktoś ma papierosa? – zapytałem.
– A dasz radę go sobie skręcić?
– Aha.
Podszedłem do faceta, który dał mi bibułki i trochę tytoniu. Bibułki były posklejane.
– Wszystkie bibułki zalałeś winem, przyjacielu.
– To dobrze, skręć i dla mnie kilka. Może jest tu coś do picia.
Zrobiłem dwa skręty, zapaliliśmy, a potem odszedłem, stanąłem przy drzwiach i paliłem. Patrzyłem na leżących bez ruchu na betonowej posadzce.
– Słuchajcie, panowie, porozmawiajmy – powiedziałem. – Z takiego leżenia nic nie wynika. Każdy może tak leżeć. Opowiedzcie mi o tym. Dowiedzmy się czegoś. Niech to od was usłyszę.
Żadnego dźwięku. Zacząłem chodzić dookoła.
– Posłuchajcie, wszyscy czekamy na następną okazję do picia. Ale już teraz możemy posmakować pierwszego napitku. Do diabła z winem. Chcemy zimnego piwa. Jedno zimne piwo, żeby od czegoś zacząć i przepłukać gardło.
– Aha – ktoś powiedział.
Nie przestawałem chodzić dookoła.
– Wszyscy mówią teraz o wyzwoleniu, i o to chodzi, rozumiecie. Wiecie o tym?
Żadnej odpowiedzi. Nie wiedzieli.
– W porządku. No to proponuję, żeby wyzwolić karaluchy i pijaków. Komu przeszkadzają karaluchy? Czy ktoś może mi powiedzieć, co jest nie tak z karaluchami?
– Śmierdzą i są paskudne – powiedział jakiś facet.
– Tak samo jak alkoholicy. Sprzedają nam towar do chlania, prawda? My go pijemy, a oni zamykają nas w więzieniu. Czegoś nie rozumiem. Czy ktoś to rozumie?
Żadnej odpowiedzi. Nie rozumieli.
Drzwi celi otworzyły się i jeden gliniarz wszedł do środka.
– Wszyscy wstawać. Przechodzimy do innego pomieszczenia.
Podnieśli się i ruszyli w kierunku drzwi. Wszyscy poza turem. Ja i drugi facet podeszliśmy do niego i podnieśliśmy go. Poprowadziliśmy go przez drzwi i dalej korytarzem. Gliniarze jedynie na nas patrzyli. Kiedy dotarliśmy do następnej celi, położyliśmy tura pośrodku podłogi. Drzwi izby wytrzeźwień się zamknęły.
– Jak już mówiłem... no właśnie, co takiego mówiłem? OK, ci z nas, którzy mają pieniądze, wykupują się, dostają grzywnę. Pieniądze, którymi zapłacimy, są używane do opłacania tych, którzy nas aresztowali i trzymają w zamknięciu, i te pieniądze pozwalają im znowu nas aresztować. Chodzi mi o to, że jeśli chcecie uznać to za sprawiedliwość, to nazywajcie to sprawiedliwością. A ja mówię, że to gówniana sprawa.
– Alkoholizm jest chorobą – powiedział facet leżący płasko na plecach.
– To komunał – odpowiedziałem.
– A co to komunał?
– Niemal wszystko. OK, jest chorobą, ale my wiemy, że oni o tym nie wiedzą. Nie zamykają w więzieniach ludzi chorych na raka i nie każą im leżeć na podłodze. Nie karzą ich grzywną i nie biją ich. Musimy zostać wyzwoleni. Powinniśmy pójść w marszu protestacyjnym: WYZWOLIĆ ALKOHOLIKA.
– Alkoholizm jest chorobą – powtórzył ten sam facet leżący płasko na plecach.
– Wszystko jest chorobą – powiedziałem. – Jedzenie jest chorobą, spanie jest chorobą, ruchanie się jest chorobą, drapanie się po dupie jest chorobą, nie rozumiesz tego?
– Nie masz pojęcia, czym jest choroba – odezwał się ktoś.
– Choroba to zwykle coś zaraźliwego, coś, czego trudno się pozbyć, coś, co może cię zabić. Pieniądze są chorobą. Kąpanie się jest chorobą, wędkowanie jest chorobą, kalendarz jest chorobą, centrum Santa Monica jest chorobą, guma do żucia jest chorobą.
– A co z pinezkami?
– Tak, pinezki też.
– A co nie jest chorobą?
– No proszę – powiedziałem – teraz mamy o czym myśleć. Teraz mamy coś, co pomoże nam wypełnić jakoś tę noc.
Drzwi celi otworzyły się i weszło trzech gliniarzy. Dwóch podeszło i podniosło tura. Wyprowadzili go. To w jakiś sposób przerwało naszą rozmowę. Faceci po prostu leżeli.
– No, dajcie spokój – powiedziałem. – Gadajmy dalej. Wszyscy niedługo czegoś się napijemy. Niektórzy wcześniej niż inni. To nie jest koniec świata. Pomyślcie o tym pierwszym napitku.
Niektórzy z nich leżeli i myśleli o tym pierwszym napitku, a inni leżeli i nie myśleli o niczym. Zobojętniali na wszystko, co się działo. Mniej więcej po pięciu minutach tur został przyniesiony z powrotem. Jeśli go jakoś opatrzono, to nie było tego widać. Ponownie się przewrócił, tym razem na bok. I ucichł.
– Posłuchajcie panowie, głowa do góry, na rany boskie albo moje. Wiem, że morderców traktują lepiej od pijaków. Morderca dostaje ładną celę, pryczę, zwraca się na niego uwagę. A my jedynie opróżniliśmy kilka flaszek. Ale głowa do góry, osuszymy ich więcej...
Ktoś wydał radosny okrzyk. Roześmiałem się.
– Tak lepiej. Spójrzcie do góry, spójrzcie do góry! Bóg jest tam w górze i ma dwa sześciopaki tuborga. Piwka są zimne i mają lodowate bąbelki, pobłyskujące na bokach butelek... pomyślcie o tym...
– Facet, wbijasz mi nóż w serce...
– Wyjdziesz stąd, wszyscy wyjdziemy, niektórzy wcześniej od innych. I nie pognamy na spotkanie Anonimowych Alkoholików, i nie będziemy przestrzegać 12 kroków prowadzących do wczesnego dzieciństwa! Matki was wyciągną! Ktoś was kocha! No i który z nas, synków mamusi, wyjdzie stąd jako pierwszy? Nad tym warto się zastanowić...
– Hej, człowieku...
– Co?
– Podejdź tu.
Podszedłem.
– Ile mam? – zapytał. Podał mi swój kwit depozytowy. Oddałem mu go.
– Bracie – powiedziałem. – Nie chcę cię martwić...
– Tak?
– Tam jest, że nic, ładnie napisano na maszynie „nic”.
Wróciłem na środek izby wytrzeźwień.
– Posłuchajcie, koledzy, powiem wam, co robić. Wszyscy wyjmą kwity depozytowe i zrzucą je na stos pośrodku podłogi. Zapłacę ćwierć dolara za każdy różowy papierek... posiądę wasze dusze...
Drzwi się otwierają. To gliniarz.
– Bukowski – oznajmia. – Henry C. Bukowski.
– Do zobaczenia, koledzy. To moja matka.
Wychodzę za gliniarzem. Wypisanie mnie przebiegło całkiem sprawnie. Odliczyli sobie po prostu 50 dolarów jako kaucję (miałem dobry dzień na kolei), oddali mi resztę plus pasek. Podziękowałem lekarzowi za plaster z opatrunkiem i przeszedłem za policjantem do poczekalni. Kiedy mnie tu zamykali, wykonałem dwa telefony. Powiedziano mi, że ktoś po mnie przyjedzie. Siedziałem przez dziesięć minut, a potem drzwi się otworzyły i powiedziano mi, że mogę iść. Moja matka siedziała na ławce na zewnątrz. To była Karen, trzydziestodwuletnia kobieta, z którą żyłem. Robiła co mogła, żeby stłumić złość, ale i tak była wściekła. Poszedłem za nią. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy. Zajrzałem do schowka w poszukiwaniu papierosów.
Kiedy się wychodzi z izby wytrzeźwień, nawet ratusz ładnie wgląda. Wszystko ładnie wygląda. Billboardy, światła uliczne, parkingi, ławki na przystankach autobusowych.
– No to, jak myślę, będziesz miał teraz o czym pisać.
– O, tak. I dałem tym facetom niezłe przedstawienie. Będzie im mnie brakować. Moim zdaniem tam jest jak w grobie...
Na Karen to najwyraźniej nie zrobiło wrażenia. Słońce miało zaraz wzejść, a na billboardzie kobieta z opuszczonym jednym ramiączkiem kostiumu kąpielowego uśmiechnęła się do mnie, jednocześnie reklamując krem do opalania.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące książki Charlesa Bukowskiego:
NAJPIĘKNIEJSZA DZIEWCZYNA W MIEŚCIE
2014
SZMIRA
2014
NOCE WANILIOWYCH MYSZY
2014
KOBIETY
2014
KŁOPOTY TO MĘSKA SPECJALNOŚĆ
2014
FAKTOTUM
2014
LISTONOSZ
2015
Z SZYNKĄ RAZ!
2015
FRAGMENTY WINEM POPLAMIONEGO NOTATNIKA
2015
HISTORIE O ZWYKŁYM SZALEŃSTWIE
2015
HOLLYWOOD
2016
NA POŁUDNIE OD NIGDZIE
2016
ZAPISKI STAREGO ŚWINTUCHA
2016
O PISANIU
2016
MIŁOŚĆ TO PIEKIELNY PIES
2017
O KOTACH
2017
Z OBŁĘDU ODSIAĆ SŁOWO, WERS, DROGĘ
2018
O MIŁOŚCI
2018