- W empik go
O pokoju ducha - ebook
O pokoju ducha - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 191 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Ile razy, Seneko, uważniej przypatruję się sobie, dostrzegam, że jedne me wady są jawne i widoczne jak na dłoni, tak że łatwo mogę je wskazać, drugie zaś – bardziej utajone i pochowane w kryjówkach, a jeszcze inne nie mają znamion ciągłości, ale powracają w pewnych tylko odstępach czasu. I te właśnie, rzec mogę, bodaj najsrożej dają mi się we znaki, ponieważ są podobne do grasujących i znienacka napadających wrogów, którzy nie pozwalają ani na jedno, ani na drugie: ani jak w czasie wojny stać w pogotowiu, ani jak w czasie pokoju czuć się bezpiecznie. Taki zwłaszcza stan ducha najczęściej stwierdzam u siebie (bo niby dlaczego nie miałbym wyznać ci prawdy jak lekarzowi?), że jak z jednej strony nie czuję się w sumieniu całkiem wolny od tego wszystkiego, czego się lękam i nienawidzę, tak z drugiej – nie jestem całkiem temu podległy. Znajduję się w położeniu jeśli już nie najgorszym, to w każdym razie najbardziej opłakanym i uprzykrzonym, ponieważ ani chory, ani zdrowy nie jestem. I nie mów mi o tym, że wątłe są cnót wszelkich zalążki i że dopiero z biegiem czasu nabierają trwałości i siły. Wiem dobrze, że nawet te sprawy, w których ludzie silą się na zdobycie dla siebie rozgłosu – myślę tutaj o dostojeństwach, sławie z krasomówstwa i w ogóle o tym wszystkim, co zależy od cudzego uznania – i one wymagają długiego czasu, żeby zdobyć znaczenie, tak że i to, co w nas tworzy prawdziwe wartości, i to, co tylko się wdzięczy barwnym pozorem dla wzbudzenia w innych upodobania, w równym stopniu wymaga długiego upływu czasu, zanim z wolna, po wielu latach nie nasiąknie trwałym kolorem. Tego tylko się boję: aby przyzwyczajenie, które rzeczom nadaje trwałość, jeszcze głębiej nie zakorzeniło we mnie mojej słabości, ponieważ w długim obcowaniu zarówno dobro, jak zło wszczepia w nas zamiłowanie do siebie.
Jak zaś wygląda ta chwiejność umysłu, zawieszonego pomiędzy jedną a drugą ostatecznością, że nie dąży z całej siły ani do tego, co prawe, ani do tego, co niegodziwe, tego już nie potrafię wyjawić ci naraz, ale po kolei przedstawię ci jej objawy. Powiem, co mi dolega, ty zaś sam wynajdziesz nazwę choroby. Oto wyznaję: czuję prawdziwy pociąg do prostoty i skromności. Podoba mi się łoże, lecz nie zasłane z przepychem, podoba mi się szata, nie taka, którą wydobywa się ze skrzyni, z wielkim trudem układa się w fałdy, prasuje i czyści, zmuszając, aby się lśniła, ale szata prosta i licha, którą bez kłopotu przechowuję i równie bez kłopotu ją noszę.
Lubię potrawy, ale nie takie, które przyrządza drużyna niewolników i łakomie na nie spogląda, ani przez kilka dni gotowane, które wielu usługujących podaje do stołu, ale łatwe do zdobycia i przyrządzenia, niewyszukane i niekosztowne, i wszędzie znajdujące się pod dostatkiem, nieszkodliwe dla kiesy i dla żołądka i które nie wracają tą samą drogą, którą weszły do środka. Podoba mi się prosty sługa i niewykształcony niewolnik domowy. Podoba mi się naczynie srebrne, wykonane bez wytworności – odziedziczone po ojcu prostym człowieku – na którym nie widnieje wyryte żadne imię sztukmistrza. Podoba mi się stół, nie olśniewający wielobarwnością marmuru, a przez częstą zmianę coraz to innych właścicieli, rozmiłowanych w przepychu, znany już w całym mieście, ale zwyczajny, służący do użytku, który oczu żadnego biesiadnika ani nie wabi widokiem, ani nie zapala zazdrością. Lecz oto gdy już z tym wszystkim zżyłem się tak serdecznie, urzeka mojego ducha wspaniałość jednego domu wychowawczego , gdzie słudzy wytworniej są wystrojeni niż na uroczystych paradach i ozdobieni złotem; gdzie tłum niewolników lśni się przepychem; gdzie cały dom, nawet posadzka, po której się depcze, są usłane kosztownościami; gdzie po wszystkich katach leży porozrzucane bogactwo i z sufitów mieni się blaskiem; wreszcie pospólstwo, marnotrawionych fortun nieodłączny towarzysz, zarazem – spożywca. A co mam dopiero powiedzieć o wodach, do dna przezroczystych i opływających sale biesiadne, a co o samych ucztach, wystawnością dorównujących okazałości swej dekoracji? Ilekroć tam przychodzę po długim pozostawaniu w warunkach ubóstwa i wyrzeczenia, zewsząd przepych napełnia dźwiękiem me uszy, przyćmiewa oczy obfitym blaskiem, tak że łatwiej zwracam na niego swe myśli niżeli spojrzenia. Gdy przyjdę do domu, nie czuję się gorszy, lecz bardziej przygnębiony, i już wśród swego ubóstwa nie chodzę taki pewny i dumny. Potajemnie wkrada się we mnie zgryzota, wraz z nią – zwątpienie, czy tamto wszystko nie jest przypadkiem lepsze. Żadna wprawdzie z tych rzeczy nie dokonuje we mnie przemiany, każda jednak wywiera na mnie głębokie wrażenie. Postanowiłem twarde zasady naszych filozofów przekuwać w czyny i brać udział w życiu publicznym. Uznałem za dobre ubiegać się o urzędy i godności publiczne, nie z żądzy dostojeństwa i władzy, ale w tym celu, abym łatwiej i pożyteczniej mógł służyć swym przyjaciołom, krewnym, wszystkim rodakom , a wreszcie –
całej ludzkości. Ochoczo, chociaż bez doświadczenia, idę w tym względzie za nauką Zenona, Kleantesa, Chryzypa, z których żaden nie zajmował się sprawami państwa, ale każdy zalecał. Ilekroć w mą duszę, nie przywykłą jeszcze do znoszenia silniejszych ciosów, ugodzi jakaś drobna przeciwność, ilekroć mnie spotka bądź zniewaga, jakich w życiu każdego niemało, bądź niepomyślność krzyżująca zamiary, bądź sprawy błahe, które niewiele sprawiają przykrości, ale niewspółmiernie wiele pochłaniają mi czasu, garnę się znowu w zacisze do bezczynności i podobnie jak robocze zwierzęta, kiedy zmęczone są pracą, szybszym krokiem wracam do domu. Tam z przyjemnością zamykam się w jego ścianach i żyję w odosobnieniu. Tam mi nikt z ludzi nie waży się zabrać ni chwili czasu, nie będąc w stanie żadną nagrodą godnie naprawić tak wielkiej szkody. Duch, mój sam z sobą przestaje, sam siebie uszlachetnia, nie zajmuje się żadną nie swoją sprawą, żadną, która podlega ocenie innych. Witaj więc, ciszo, nie zamącona żadną troską prywatną ani publiczną! Lecz kiedy czytanie treściwszej księgi rozjarzy ducha, a szlachetne przykłady dodadzą bodźca, to aż chęć bierze, żeby wybiec na rynek i tam jednego wesprzeć słowem, drugiego – uczynkiem, który jeśli nawet nie przyniesie pożytku, przynajmniej będzie zmierzał do tego, aby go przynieść, albo na tej widowni publicznej ukrócić pychę jakiegoś zuchwalca, którego pomyślność zaślepia. W pracach naukowych jest lepiej – jak sądzę – mieć na uwadze samą istotę rzeczy i wypowiadać ją w dziełach, a zresztą trzeba pozwolić słowom, by swobodnie płynęły za nurtem myśli, i niezależnie od tego, w jakim kierunku się toczą, niech w ślad za nimi snuje się wątek prostych, niewyszukanych wyrazów. Po co układać dzieła mające przetrwać stulecia? Ty jednak inaczej chcesz czynić, by nie milczała o tobie potomność. A przecież do śmierci jesteś zrodzony i mniej żałoby ma pogrzeb milczący. Pisz więc niewiele i stylem nienapuszonym, dla zapełnienia czasu i na własny pożytek, nie dla rozgłosu. Mniej bowiem pracy wymaga takie pisanie dla chwili bieżącej niż dla stuleci. Ale gdy duch się wzniesie na wyżyny natchnienia, na styl uroczysty się sili. Im górniej myśli, tym górniej pragnie się wypowiadać. Wtedy i sposób mówienia nadąża za dostojeństwem treści. Zapominam o prawidłach krasomówstwa i zbyt surowych normach zwięzłości, rozwijam górniejsze loty i słowa płyną z moich ust, ale już nie z mego natchnienia. Nie chcę już szczegółowiej rozwodzić się nad tym, ale po prostu wyznaję: we wszystkich poczynaniach nieodłącznie towarzyszy mi słabość i chwiejność umysłu, ożywionego zresztą dobrymi chęciami, i lęk mnie ogarnia, żebym jej całkiem nie uległ, albo, co sprawie mi jeszcze większe zmartwienie, żebym na zawsze nie był podobny do człowieka zawieszonego na krawędzi przepaści, albo żeby nie spadło na mnie nieszczęście, daleko, być może, większe, niż sam przewiduję. Pobłażającym okiem patrzymy na sprawy osobiste, a zawsze miłość własna przyćmiewa rozsądek. Myślę, że wielu ludzi dawno już mogło dojść do mądrości, gdyby nie mieli błędnego mniemania, że do niej już doszli, i gdyby obłudnie jednych swych wad nie zatajali, na drugie – obojętnie nie zamykali oczu. Nie myśl jednak, że bardziej cudze schlebianie doprowadza kogoś do zguby niż własne. Kto miał odwagę sam sobie powiedzieć prawdę? Gdzie jest człowiek, który jeśli nawet znajdzie się w tłumie pochlebców i wielbicieli, nie prześcignie wszystkich w składaniu hołdów samemu sobie? Proszę cię zatem, jeżeli masz jakieś lekarstwo, za pomocą którego kres byś położył mojej chwiejności, uznaj mnie za godnego, abym tobie zawdzięczał pokój wewnętrzny. Wiem, że taka niepewność i brak zdecydowania nie są zbyt niebezpieczne ani nie sprawiają żadnego głębszego zamętu, lecz by się posłużyć właściwym podobieństwem dla zobrazowania ci stanu, na który się żalę, powiadam: Nie burza morska mnie nęka, ale choroba. Wyzwól mnie więc, proszę, od tego utrapienia niezależnie od tego, jak je nazwiemy, i przyjdź mi z pomocą, gdy już w pobliżu lądu znajduję się w groźnym niebezpieczeństwie.